Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Najprzyjemniejsze w czytaniu tej książki było siedzenie na balkonie w niedzielny poranek i wygrzewanie się na słońcu. Niestety, sama lektura mnie wymęczyła i ciągnęła się parę tygodni. Dokończyłam „Martwy sad”, tylko dlatego, żeby nie dokładać do listy „niedoczytane” kolejnego tytułu. Dyplomatycznie rzecz ujmując, na mój zastój czytelniczy nie pomógł, choć zapowiadał się nieźle.

Marcin Zakrzewski jest komisarzem policji. Trafia na miejsce zbrodni i zalicza niespodziewane spotkanie z mordercą. Kiedy postanawia przemilczeć to, co od niego usłyszał, mam złe przeczucia. Oho, czy to jeden z tych kryminałów, w których zatajamy ważne informacje i łazimy samotnie w niebezpieczne miejsca? Niestety, to nie jedyny i bynajmniej nie największy minus debiutu pana Gorzki.

Sporo w tej opowieści dzieje się przypadkiem. Przyjaciółka sugeruje Marcinowi powrót do sprawy sprzed lat i sru! Mamy serię niewyjaśnionych zaginięć na przestrzeni 70 lat. Komisarz musi wyjaśnić, czy to dzieło jednego sprawcy i czy łączy się ze współczesnymi przestępstwami. Jeśli zakładacie, że będziecie śledzić historię i wpadniecie na jakiś trop – płonne nadzieje. Zakrzewskiemu w odpowiednich momentach nad głową zapala się żarówka, a nam pozostaje przewracać kolejne kartki.

Przykre, bo „Martwy sad” naprawdę ma potencjał. Przykre, bo fabuła jest ciekawa, ale została opowiedziana w nieciekawy, momentami wręcz w nudny sposób. Nie wymagam od twórcy totalnej zmiany stylu, niemniej redaktorka mogłaby go zachęcić do rezygnacji ze szczegółowego opisywania każdej czynności i przemierzanych tras. Trudno mi było nie wzdychać przy czytaniu, że bohater kupił w sklepie dwie ostatnie bułki, dokupił wędlinę, ser, przyjechał do domu, zrobił sobie kanapkę... Pojechał ulicą X, skręcił w Z, minął Y, objechał rondo Z... W niektórych książkach w ogóle nie czuje się klimatu danego miasta. Tutaj mamy skrupulatność aż do przesady.

Doceniam, że w końcu mamy zwykłego człowieka, bez nałogów, podłej przeszłości, zawodowego wypalenia czy zblazowania. Marcin to dobry facet. Ale czy ten pozytywny akcent równoważy wady takie jak:
– wątek romansowy z dupy – serio, już bardziej wiarygodne są dla mnie historyjki z pornosów. Gdybym była złośliwa, napisałabym, że romans powstał wyłącznie dlatego, że komisarz kupił paczkę gumek;
– jałowe, nienaturalne dialogi – bardzo, bardzo źle mi się czytało przez sztuczne, hiper poprawne rozmowy bohaterów. Często o niczym. Ot, takie paplanie dla paplania;
– żarówka nad głową – koncept, na który Zakrzewski wpada nagle, bo tak. Rozwiązanie nasuwa się samo, bo ktoś coś powiedział;
– styl – poprawny, ładny, bogate słownictwo etc., ale bez iskry, która nie pozwoliłaby mi się oderwać od czytania. Nazwałabym go stylem piątkowego ucznia, który jest oczytany i pisze pięknie, ale nie umie porwać.

Brzmię, jakbym bezlitośnie zamiatała panem Gorzką podłogę. Nie znam człowieka, nic do niego nie mam, co nie zmienia faktu, że męczyłam się przy czytaniu. Ponoć w kolejnych książkach jest lepiej, więc go nie skreślam. Przekonałam się, że wcale nie trzeba poznawać autora od jego debiutu. Można przeczytać np. najnowsze dzieło – i tak zrobię, kiedy tylko pojawi się w mojej bibliotece.

Najprzyjemniejsze w czytaniu tej książki było siedzenie na balkonie w niedzielny poranek i wygrzewanie się na słońcu. Niestety, sama lektura mnie wymęczyła i ciągnęła się parę tygodni. Dokończyłam „Martwy sad”, tylko dlatego, żeby nie dokładać do listy „niedoczytane” kolejnego tytułu. Dyplomatycznie rzecz ujmując, na mój zastój czytelniczy nie pomógł, choć zapowiadał się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami bywa tak, że zaczynasz darzyć sympatią nie tyle historię, ile jej twórcę. I nawet się nie orientujesz, kiedy to się dzieje. Tak właśnie było ze mną i TJ Klune, a zaczęło się jeszcze przy poprzedniej książce, „Nad błękitnym morzem”. Jej urok i ciepło skradły mi serce, więc jak tylko nadarzyła się okazja, sięgnęłam po kolejny tytuł. Jak zwykle, zapoznałam się wcześniej z recenzjami, a im więcej było w nich kręcenia nosem (zwłaszcza na „promocję LGBT”), tym bardziej rosła moja ciekawość. Czy „Pod szepczącymi drzwiami” okazało się równie udaną lekturą? Nie do końca, ale o tym niżej.

Historię, którą poznajemy, można by wrzucić do szufladki z opisem „wariacje na temat „Opowieści wigilijnej””. Podobnie jak w słynnym oryginale, mamy tu bohatera, który dopiero w obliczu śmierci uświadamia sobie, jak płytkie, smutne i samotne było jego życie. I podobnie jak u Dickensa, zaczyna rozumieć, że szczęście to nie pieniądze, (bezwzględne) wygrane w sądzie czy (równie bezwzględne) szukanie oszczędności w swojej kancelarii. Że tak naprawdę liczy się zupełnie coś innego.

W dużym skrócie to cała fabuła. Byłoby jednak zbytnim uproszczeniem ograniczać się do zmiany myślenia i podejścia głównego bohatera. Jak można przeczytać na samym końcu, praca nad dziełem pomagała autorowi poradzić sobie ze stratą, pokonać rozpacz po odejściu bliskiej osoby. Zresztą nie trzeba znać treści posłowia, żeby to zobaczyć. Doskonale widać ten ból, a także niesłychaną czułość, z którą TJ Klune opisuje uczucie rodzące się między nowym gościem herbaciarni a przewoźnikiem. Na drodze ich miłości stoi wiele przeszkód, w tym najważniejsza – jeden z nich nie żyje.

W trakcie lektury nie uniknęłam porównywania „Pod szepczącymi drzwiami” z „Nad błękitnym niebem”, ale nie tylko dlatego, że są między nimi podobieństwa. I tu i tam rozkwita romans, i tu i tam bohater musi sporo przepracować w swojej głowie, a przede wszystkim odważyć się zaryzykować. W obu książkach mamy specyficzny styl, lawirujący między nutami poważnymi i zabawnymi, niekiedy wręcz infantylnymi. Może się to podobać lub nie, z pewnością jest charakterystyczne. To, co różni oba dzieła, to skala bólu. Tutaj jest go o wiele więcej, ale czy to dziwne, skoro mowa o śmierci i żałobie?

Sama śmierć nie straszy. Została spersonifikowana i ma konkretną twarz, a umieranie przebiega zwyczajnie. Ot, ktoś przestał żyć i teraz musi zjawić się w herbaciarni, pogodzić z nową sytuacją, a kiedy będzie gotowy – przejść przez szepczące drzwi. Twórca oswoił ten proces, a to, co czeka za drzwiami, ukazał (tak naprawdę nie ukazując) jako coś pięknego, co cieszy każdego człowieka przekraczającego próg. W pełni go rozumiem. Zwłaszcza w żałobie chce się wierzyć, że nie rozstajemy się z ukochanymi na zawsze. Że to tylko chwila na ziemi i znowu się spotkamy. Jeśli o mnie chodzi, na pytanie o to, co się dzieje po śmierci, powtórzyłabym za Keanu Reevesem: „Ci, którzy tutaj zostają, tęsknią”.

Podsumowując, uważam „Pod szepczącymi drzwiami” za książkę piękną i wartą przeczytania, choć nie idealną. Czasem wpada w infantylne tony, które nie do końca do mnie przemawiają. Więcej w niej rozmów niż akcji, więc niecierpliwi mogą się... zniecierpliwić. Niech nawet po nią nie sięga ktoś, kto uważa, że prawdziwa miłość może połączyć tylko heteronormatywnych, a gdy serce bije do tej samej płci, ma bić po cichu i w domu. Zarzuty typu „promowanie elgiebetów” litościwie pominę, bo szkoda strzępić ryja. Sami oceńcie, czy chcecie przeczytać. Ja polecam i na pewno wypożyczę inne książki tego autora.

Czasami bywa tak, że zaczynasz darzyć sympatią nie tyle historię, ile jej twórcę. I nawet się nie orientujesz, kiedy to się dzieje. Tak właśnie było ze mną i TJ Klune, a zaczęło się jeszcze przy poprzedniej książce, „Nad błękitnym morzem”. Jej urok i ciepło skradły mi serce, więc jak tylko nadarzyła się okazja, sięgnęłam po kolejny tytuł. Jak zwykle, zapoznałam się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Podczas czytania literatury japońskiej zawsze towarzyszy mi to samo przedziwne uczucie. Tylko przy niej, przy żadnej innej. To smutek, melancholia, wrażenie, że czytam o czymś, co było tak dawno, że przeminęło już wszystko, nawet emocje. To poczucie wyobcowania i totalnego niezrozumienia bohaterów, bardzo niekomfortowe i uciskające. Na ostatniej stronie łapię się na myśli, że (znowu) nie polubiłam żadnej z poznanych osób. Z żadną nie chciałabym porozmawiać dłużej niż kilka minut, a na pewno nie umówiłabym się na kawę. Nie wiem, czy to kwestia różnic kulturowych, czy chodzi o coś jeszcze.

Z tym zbiorem było identycznie. W opisie możemy wyczytać, że „Grobowa cisza, żałobny zgiełk” to powieść szkatułkowa. Historia B zaczyna się w historii A, a kończy, zahaczając o historię C. Nazwałabym to powieścią łańcuszkową i to nieźle poplątaną, bo niektóre ogniwa stykają się z jeszcze wcześniejszymi. Razem tworzą przedziwną rzeczywistość, w której znajdziemy trupa nie w szafie, a w lodówce, urodzinowy tort dla zmarłego, chomika, który zdechł, i tygrysa, który umarł. Szukałam u autorki pozytywnych uczuć, szczęśliwej miłości, przyjaźni, poprawnych więzi rodzinnych, a znalazłam jedynie oschłość, egoizm, wyrachowanie i problemy psychiczne. Nieestetyczną, zdziwaczałą starość i egoistyczną młodość. Nienapisane książki i nieudane pomysły na życie.

Styl Yoko Ogawa jest oszczędny. Nie natkniemy się w nim na kwieciste porównania, nie ma tu zbędnych słów. Zdania stoją w schludnych rządkach niczym japońskie uczennice na szkolnym apelu. Mają wyprasowane mundurki i ulizane grzywki, a na twarzach grzeczne/sztuczne uśmiechy jak porcelanowe lalki. Zero życia, namiętności, energii do czegokolwiek.

Powtarzając za twórczynią, jej dzieło to „historia jedenastoletniej żałoby”. Doceniam je i szanuję, ale czytanie nie sprawiło mi przyjemności. Wywołało niesmak, dyskomfort, poirytowanie, przygnębienie i poczucie, jakbym wylądowała na innej planecie. Nie rozumiem bohaterów, czuję się obco w ich świecie i nie chcę do niego wracać. Polecić jak najbardziej mogę, ale nie sądzę, żeby zrobiło się Wam ciepło na serduszku.

Podczas czytania literatury japońskiej zawsze towarzyszy mi to samo przedziwne uczucie. Tylko przy niej, przy żadnej innej. To smutek, melancholia, wrażenie, że czytam o czymś, co było tak dawno, że przeminęło już wszystko, nawet emocje. To poczucie wyobcowania i totalnego niezrozumienia bohaterów, bardzo niekomfortowe i uciskające. Na ostatniej stronie łapię się na myśli,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kupiłam tę książkę już dawno i zakładam, że wtedy jeszcze sądziłam, że lubię Chmielewską. Teraz po nią sięgnęłam i przypomniałam sobie, że jednak nie, nie lubię, nie bawi mnie, wprawia jedynie w zażenowanie. Oraz drażni.

Zacznijmy od tego, że byłam przekonana, że to komedia kryminalna. Pełno w niej zdań, które chyba mają być zabawne, prócz tego cała historia jest prowadzona w taki sposób, jakby jej zadaniem było rozśmieszanie czytelników. Tymczasem to kryminał. Podczas czytania zastanawiałam się, czy odłożyć, czy dać szansę jeszcze paru stronom. Im lepiej poznawałam główne bohaterki, tym bardziej byłam zniechęcona.

O co chodzi w tej książce? Dwie kobiety, autorka kryminałów i dziennikarka, wybierają się na pewną wyspę, do pewnego zamku. Autorka ma urlop, a dziennikarka zamierza napisać za ekscentrycznego właściciela zamczyska jego autobiografię. Ma być – nomen omen – ghost writerką. Jest dziwnie, tajemniczo i trochę strasznie. Ktoś chyba czai się w szuwarach, a ktoś jest przetrzymywany w lochach. Chyba, do takich wniosków dochodzą obie panie. Postanawiają to sprawdzić, choć jednocześnie się boją. Bo, wiecie, jest dziwnie, tajemniczo i trochę strasznie. Obie są głupiutkie, lekkomyślne, no, takie urocze z nich gapcie i trzpiotki. I tak prowadzą sobie swoje amatorskie śledztwo, z którego przez pół książki niewiele wynika.

Ech, nie mam pojęcia, czemu bohaterki tego typu książek zawsze muszą być kretynkami. Chętnie zapytałabym o to miłośniczki, jak już ustalę, czy jestem ciekawa zakończenia, czy jednak lepiej nie marnować więcej czasu. Na razie odkładam na pralkę, żeby mieć pod ręką w razie dłuższej wizyty tam, gdzie królowa chadza piechotą.

EDIT:
Dokończyłam i podtrzymuję swoją opinię. Durne to jak fiks.

Kupiłam tę książkę już dawno i zakładam, że wtedy jeszcze sądziłam, że lubię Chmielewską. Teraz po nią sięgnęłam i przypomniałam sobie, że jednak nie, nie lubię, nie bawi mnie, wprawia jedynie w zażenowanie. Oraz drażni.

Zacznijmy od tego, że byłam przekonana, że to komedia kryminalna. Pełno w niej zdań, które chyba mają być zabawne, prócz tego cała historia jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pozycja wydana w Polsce w 1999 roku, czyli staruszek. Podczas czytania czuje się wiek tej książki – kojarzy mi się z amerykańskimi filmami sensacyjnymi z lat 90. Uwagę przykuwa już pierwszy rozdział, w którym autobus głuchoniemych uczennic przystaje na drodze, na której doszło do wypadku. Kiedy opiekujące się grupką dziewcząt nauczycielki zdają sobie sprawę, że zatrzymanie pojazdu było błędem, jest za późno. Stają się zakładniczkami trzech zbiegłych z więzienia przestępców, którzy przejmują autobus i wiozą je do starej rzeźni. Budynek zostaje otoczony przez policję, pojawia się FBI, w tym doświadczony negocjator.

Wydarzenie wzbudza olbrzymie zainteresowanie mediów, więc łatwo zrozumieć niezadowolenie dziennikarzy, kiedy są przeganiani i słyszą groźby aresztowania, jeśli podejdą zbyt blisko. Węszące za sensacją pismaki to nie jedyny problem negocjatora. Pewien polityk widzi w przerażonych uczennicach swoją wielką szansę. I nie chodzi mu jedynie o nadciągające wybory. Ogółem czytamy i czujemy, jak nad głową Pottera kłębią się ciemne chmury, mogące zagrażać nie tylko jego karierze.

Początkowo byłam zaintrygowana, bo i akcja zaczęła się z przytupem. Niestety im dalej, tym gorzej. Być może fabuła przyciągnęłaby mnie na dłużej, gdyby był to film, a nie książka. Może odzwyczaiłam się od takiego sposobu prowadzenia historii i już do mnie nie trafia. A może do narastającej niechęci dołożyły się fantazje negocjatora, mężczyzny po 50., o jednej z zakładniczek, dwudziestoparolatce. Czułam niesmak łamane na obrzydzenie, gdy natrafiałam na kolejną, tak samo jak podczas czytania zupełnie zbędnej sceny opisującej próbę gwałtu (dokonanej przez porywacza). Nie wiem, co autor chciał osiągnąć. I nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć, o czym wtedy myślał.

Końcówka była przedziwna i totalnie jej nie kupuję. Przemiana bohaterki była według mnie niewiarygodna i niepokojąca, a kiedy do tego pisarz dołożył do niej quazi erotyczną (być może w niedalekiej przyszłości już nie tylko platoniczną) więź łączącą dziewczynę z Potterem... Brrr!

Może ktoś reflektuje na stare sensacyjniaki, ja temu panu podziękuję.

Pozycja wydana w Polsce w 1999 roku, czyli staruszek. Podczas czytania czuje się wiek tej książki – kojarzy mi się z amerykańskimi filmami sensacyjnymi z lat 90. Uwagę przykuwa już pierwszy rozdział, w którym autobus głuchoniemych uczennic przystaje na drodze, na której doszło do wypadku. Kiedy opiekujące się grupką dziewcząt nauczycielki zdają sobie sprawę, że zatrzymanie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Niemiłosierny wenecki upał, który czuć nawet z kartek. Rzeźnia, smród i krzyki zwierząt. Jeden z pracowników wychodzi zapalić, a żeby nie czuć dobiegającego z wnętrza odoru, odchodzi nieco dalej. Wtedy zauważa coś dziwnego – damski but leżący w trawie. Podchodzi bliżej, szarpie za obuwie i dokonuje makabrycznego odkrycia.

Trzeci tom serii o komisarzu Brunetti, który lubi sobie podjeść i posłuchać dobrej muzyki, przybliża tematykę kontrowersyjną nawet dzisiaj. Sama książka powstała w 1994 roku, a w Polsce wydano ją kilka lat później. Główny bohater szuka zabójcy mężczyzny uznanego za transwestytę, a przy okazji i za prostytutkę. Dowiaduje się wielu intrygujących rzeczy o środowisku osób świadczących takie usługi, jak również o klientach. O tabu panującym wśród „prawilnych” mężów i ojców, którym bardzo źle się słucha o równie prawilnych mężczyznach chętnie zamawiających sobie męskie towarzystwo. Tak to już jest – im głośniej ktoś krzyczy „je.ać peda.ów!”, tym większe prawdopodobieństwo, że chciałby to robić dosłownie.

Opowieść płynie dość leniwie nie tylko dlatego, że wszyscy ociekają potem i nie mają siły na nic poza oddychaniem. Śledztwo w sprawie nietypowej zbrodni polega głównie na chodzeniu od domu do domu i przepytywaniu kolejnych osób z listy. Tym, co przyciąga czytelnika (a przynajmniej przyciągnęło mnie), są refleksje autorki na temat mentalności wenecjan. Jeśli kiedyś wybiorę się do Włoch, przyjrzę się dyskretnie tamtejszym panom, żeby sprawdzić, czy faktycznie uwielbiają dotykać swoich genitaliów.

„Strój na śmierć” zdecydowanie nie podejdzie wielbicielom współczesnych kryminałów, zwłaszcza tych, które określam „trocinami”, czyli z krwawymi opisami i skupianiem się wyłącznie na akcji (dodajmy, brutalnej). To stara pozycja, którą poleciłabym amatorom rozwiniętych wątków obyczajowych. Na pewno przeczytam pozostałe części.

Niemiłosierny wenecki upał, który czuć nawet z kartek. Rzeźnia, smród i krzyki zwierząt. Jeden z pracowników wychodzi zapalić, a żeby nie czuć dobiegającego z wnętrza odoru, odchodzi nieco dalej. Wtedy zauważa coś dziwnego – damski but leżący w trawie. Podchodzi bliżej, szarpie za obuwie i dokonuje makabrycznego odkrycia.

Trzeci tom serii o komisarzu Brunetti, który lubi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

No i skończyłam. Dotarłam do ostatniej strony książki, którą wypożyczyłam tylko dlatego, że autora polecał jego brat – moja nowa wielka miłość, Krzysztof Zalewski. Zasiadłam do lektury z ogromnym kredytem zaufania dla twórcy. Już w trakcie czytania zdałam sobie sprawę, że pisarz nie spełnił moich oczekiwań, co nie znaczy, że „Szadź” mi się nie podobała. Ale spokojnie, niżej wyjaśniam, o co dokładnie mi chodzi.

Już na pierwszych kartkach (jeśli nie na pierwszej kartce) złapałam się na zdziwieniu, że autor... ładnie pisze. Po ostatnich kryminałach, które miałam w ręce, czyli serii o Igorze Brudnym Piotrowskiego, język Igora Brejdyganta wydawał mi się zbyt uładzony, gładki, jakby nie pasujący do mrocznej tematyki. Ale czy to zarzut, że ktoś ma bogaty zasób słownictwa i słabość do poetyckich określeń? Że porównuje deszcz do padającego z nieba smutku? No nie, to byłoby bez sensu. Musiałam się nieco przestawić, ale z czasem... znowu. Chciałam napisać „przestało mi to przeszkadzać”. Nie zwracałam uwagi. Wspomnę tylko, że miałam tak już kiedyś, konkretnie z Krzysztofem Zajasem (jeśli pan się nie deklinuje, odszczekam). Pamiętam, że jego wykłady były bardzo ciekawe, ale „Ludzie w nienawiści” mnie pokonali.

W „Szadzi” poznajemy historię zdolnej policjantki z intuicją, pracowitością i wymaganiami, przez które niby koledzy ją lubią, ale nie za bardzo chcą z nią pracować. Ogólnie mówiąc, szanują, ale z innego pomieszczenia. A niektórzy nie szanują, bo drażni ich tym, że zmusza do pracy i myślenia, zamiast zgadzać się na pierwsze skojarzenie, które mogłoby zamknąć sprawę. Przykład? Morduje ktoś o pseudonimie Syryjczyk? Szukajmy imigranta z Syrii!

Zabójca to człowiek, którego poznajemy od razu, z imienia i nazwiska. Możemy zobaczyć jego rodzinę i przypatrzeć się szemranym biznesom, jakie prowadzi z Rosjanami oraz niektórymi politykami. Te dwa zbiory często się przenikają, a pewne działania łatwo powiązać z rzeczywistością, jeśli ktoś jako tako orientuje się w polskiej polityce. Domyślam się, że nie przysporzyło to autorowi sympatii zwolenników szeroko rozumianej prawej strony.

Byłam ciekawa, czym twórca nas zaskoczy, skoro kolejne kroki zabójcy śledzimy równie swobodnie co bohaterkę. Gdzie ma być tajemnica, jeśli wiemy, kto zabija i w jaki sposób? Mimo tej wiedzy udało mu się mnie zaintrygować, a przede wszystkim skłonić do przeczytania całości. Nie znaczy to jednak, że nie dostrzegłam po drodze może nie tyle błędów, co rzeczy niewyjaśnionych, kapkę niewiarygodnych czy wręcz przerysowanych. Przykładowo, nie dowiedziałam się, czemu bohaterka ma te dziwne sny. Czy pochodzi z rodziny wiedźm, czy po prostu autorowi pasowało to do fabuły? Nie kupiłam też geniuszu antagonisty, który był zły na wskroś, ale jakby zmontowany z paru klisz. No i ostatnie: zdaję sobie sprawę, że młode dziewczyny bywają naiwne, zwłaszcza gdy religijność staje im na drodze do zdobywania doświadczeń. Ale tutaj aż wzdychałam i przewracałam oczami.

Przy zakończeniu też przyszło mi westchnąć. Można się z niego nauczyć paru rzeczy. Po pierwsze, „Меньше знаешь – крепче спишь”*, po drugie rewolucja zjada własne dzieci, a po trzecie policja jest głupia. Żeby nie było, „Szadź” uważam za całkiem dobry, ładnie napisany i poprawnie opracowany kryminał. Lektury nie żałuję i pewnie wypożyczę coś jeszcze, ale będzie to raczej przyjaźń czy dobre koleżeństwo, nie miłość.

* Rozmowy z Rosjanami nie były tłumaczone, a jedynie pisane łacinką. Znam ten język, więc trudno mi ocenić, czy może to stanowić dla kogoś problem.

No i skończyłam. Dotarłam do ostatniej strony książki, którą wypożyczyłam tylko dlatego, że autora polecał jego brat – moja nowa wielka miłość, Krzysztof Zalewski. Zasiadłam do lektury z ogromnym kredytem zaufania dla twórcy. Już w trakcie czytania zdałam sobie sprawę, że pisarz nie spełnił moich oczekiwań, co nie znaczy, że „Szadź” mi się nie podobała. Ale spokojnie, niżej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ta książka to odpowiedź na bajania, że kiedyś było lepiej. Ludzie żyli ze sobą -dziesiąt lat, a dziś nic, tylko rozwodziliby się po miesiącu. Kobietom przewróciło się w głowie, hipergamia, kariera (w korpo) ważniejsza niż dzieci... Niedawno czytałam komentarze pod artykułem o „bezwnukowiu”. „Emancypacja Kobiet i ich dążenie do zdobycia jak najlepszego wykształcenia NA PEWNO ODBIJA SIĘ NA RODZINIE I WIDAĆ TO W TRENDACH DEMOGRAFICZNYCH WSZYSTKICH PAŃSTW Z KRĘGU KULTURY ZACHODNIEJ” (pisownia oryginalna). A kiedyś było lepiej.

Zacznę od tego, że patrząc na okładkę, widzę swoją babcię. Rocznik '26, w chustce na głowie, wiecznie czymś zajęta, nawet gdy słania się na nogach. Przycupnie na chwilkę, a gdy na horyzoncie pojawia się gospodarz, trzeba się zerwać i gnać do roboty. Zawsze mnie to drażniło, tak samo jak przekonanie, że słowo mężczyzny jest ważniejsze, nieistotne co mówi. Tyranie w czasie, gdy „pan” siedzi bezczynnie lub dyryguje nad głową. „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” jest historią mojej babci. I wielu innych babć.

To prawie 500 stron spiętych twardą żółtą okładką. W środku listy, zdjęcia, fragmenty artykułów i prac konkursowych, pisanych nieskładnie i z błędami, tak jak umiały te, które skończyły kilka klas. A tak chętnie by się dalej uczyły! To wspomnienia bohaterek, ich córek i wnuczek. Relacje o biedzie (nieraz potwornej), strachu przed mężem, strachu przed kolejną ciążą. Historie przepełnione bólem i poczuciem niesprawiedliwości tych, które miały pecha urodzić się kobietami. Tych, które traktowano jak element inwentarza, zbędny, ale konieczny dodatek do morgów. Tych, które sprzedawano mężowi, a raczej wypychano z domu, by pozbyć się kolejnej gęby do wyżywienia. Nigdy nie pojmę podłości tego, kto wymyślił posag. Czy istnieje inna transakcja, w której kupcowi płacą za to, że kupi dany produkt?

Praca Joanny Kuciel-Frydryszak jednocześnie wciąga i odpycha, zmuszając do czytania na raty. Wzbudza złość na czasy, na mentalność, na wtrącanie się Kościoła w każdy aspekt życia. Złość rośnie, gdy uświadomimy sobie, że dziś słychać te same „argumenty” przeciwko emancypacji kobiet. Po co się kształcić? W domu siedzieć, dziećmi się zajmować! Mężowi usługiwać! A te nie, do miasta wyjeżdżają i od razu się demoralizują. Rodzić nie chcą. O zgrozo, męża nie chcą! A jeśli mają kiepskiego, zgłaszają reklamacje i wystawiają za drzwi. To samo utyskiwanie, a nie minął nawet wiek. Feministki rzekomo nie mają już nic do roboty i powinny wojować w krajach arabskich. Nie minął nawet wiek, a wielu wciąż drażni, że kobiety decydują o swoim życiu.

Z jednej strony chciałabym, aby ta książka pojawiła się wcześniej, dziesięć lat temu albo i więcej. Z drugiej zdaję sobie sprawę, że mogłaby wtedy nie mieć na to szans. I dziś znajdą się tacy, dla których to feministyczna propaganda, a pisarka pracowała pod z góry założoną tezę. I czemu nie ma nic o chłopach? Czemu tylko o kobietach? Dyskryminacja! Nie brak też pisków oburzonych samą myślą o tym, że ich babka czy prababka mogły być analfabetkami. A ich ukochany dziadziuś na pewno nie był gwałcicielem! Według mnie tacy ludzie nie potrafią spojrzeć dalej niż za czubek własnego nosa. By nie rzec dosadniej – za skraj własnej dupy.

A ja bardzo bym chciała poznać tę pracę wcześniej. Albo żeby moja babcia żyła dłużej. Dziś rozmawiałabym z nią zupełnie inaczej, nie irytowałyby mnie jej komentarze ani rady. Robiłabym swoje, ale uniknęłabym wielu jałowych kłótni, które tylko psuły nerwy nam obu. Dzisiaj rozumiałabym, dlaczego ma takie a nie inne poglądy.

Moja recenzja nie jest recenzją, a bardziej opinią i apelem – głównie do kobiet. Jeśli macie babcię po 90., która martwi się Waszym panieństwem i dopytuje o to przy każdej okazji, nie złośćcie się na nią. Nie irytujcie się, że lekceważy Wasze osiągnięcia, a za sukces uważa obrączkę na palcu kuzynki. Jeżeli Wam przy tym nie dogryza ani nie szydzi, zapewne to oznaka troski. Wychowała się w czasach, gdy małżeństwo oznaczało przetrwanie, a dobry mąż to taki, który nie bije (zbyt często). „Każda kobieta to jest niewolnica, to i ty nie będziesz wybrana”. Nie rozumie, ale nie musi rozumieć.

Jeśli nie najważniejsza, „Chłopki” to bezapelacyjnie jedna z najważniejszych książek 2023 roku. Zgadzam się z głosami, że – choćby we fragmentach – powinna być szkolną lekturą. Dzięki niej łatwiej zrozumieć przedwojenne roczniki oraz ich zachowanie. A także zobaczyć, ile goryczy z mlekiem matki przeszło na kolejne pokolenia.

Dyszka za całokształt. Za pracę, research, tematykę i za to, że ta książka w ogóle się pojawiła.

Ta książka to odpowiedź na bajania, że kiedyś było lepiej. Ludzie żyli ze sobą -dziesiąt lat, a dziś nic, tylko rozwodziliby się po miesiącu. Kobietom przewróciło się w głowie, hipergamia, kariera (w korpo) ważniejsza niż dzieci... Niedawno czytałam komentarze pod artykułem o „bezwnukowiu”. „Emancypacja Kobiet i ich dążenie do zdobycia jak najlepszego wykształcenia NA PEWNO...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakie to było dobre! Jakie wciągające! W życiu nie pomyślałabym tak o książce z tak niemiłosiernie nudną okładką! (A i owszem, oceniam po okładkach.) Przyznam, że dziwią mnie niskie oceny i małe zainteresowanie dziełem Tracy Chevalier. Dochodzi druga w nocy, a ja dopiero co skończyłam i mam mętlik w głowie.

Podobała mi się dwutorowość tej historii – czy raczej tych historii – a także to, jak główne wątki, które poznajemy na przemian, zaczynają się do siebie zbliżać. Pod koniec już nie idą, lecz biegną, wręcz pędzą, przeplatając się na tej samej kartce. Napięcie rośnie, jakbyśmy trzymali w ręku kryminał albo powieść sensacyjną, a nie dzieło literatury pięknej.

„Niebieska sukienka” opowiada o niesprawiedliwości, o poczuciu wyobcowania, o fanatyzmie religijnym i zdradzie. O hipokryzji tych, którzy z rozkoszą mordują innych w imię religii miłości. O tępocie i zacofaniu, a także o tym, jak można czuć się samotną wśród ludzi. Czy to w XVI w., czy w XX w. O poszukiwaniu samej siebie oraz miłości.

Jedyny minus, który przeszkadzał mi w czytaniu, to nieprzetłumaczone zdania w języku francuskim. Nie zawsze udawało mi się wyłapać z kontekstu, o czym rozmawiają bohaterzy. Poza tym książka bardzo mi się podobała. Okazała się zaskakująco wciągająca, zatem szczerze polecam.

Jakie to było dobre! Jakie wciągające! W życiu nie pomyślałabym tak o książce z tak niemiłosiernie nudną okładką! (A i owszem, oceniam po okładkach.) Przyznam, że dziwią mnie niskie oceny i małe zainteresowanie dziełem Tracy Chevalier. Dochodzi druga w nocy, a ja dopiero co skończyłam i mam mętlik w głowie.

Podobała mi się dwutorowość tej historii – czy raczej tych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Stara szkoła pisania książek. Akcja płynie wolno jak gondole po kanałach, prawie nie ma tu krwi czy brutalności. Postawiłabym tę książkę na półce obok powieści obyczajowych, nie kryminałów. Ani to dobrze, ani źle, ani wada, ani zaleta. Fanów współczesnych twórców typu Carter autorka ewidentnie zanudzi, ale jeśli ktoś chce poczuć klimat Wenecji - polecam.

Szybko zrozumiałam, czemu pisarka nie chciała, żeby za jej życia twórczość poznali rodacy. Nawet dziś znaleźliby się oburzeni, że oczernia kler, bo pisze o księżach z pedo ciągotkami czy wyłudzaniu majątków od seniorów. Zrozumiałam to od razu i przypomniałam sobie, czemu zaczęłam serię od tej właśnie części.

Nie ma połówek, więc podnoszę ocenę do 7.

Stara szkoła pisania książek. Akcja płynie wolno jak gondole po kanałach, prawie nie ma tu krwi czy brutalności. Postawiłabym tę książkę na półce obok powieści obyczajowych, nie kryminałów. Ani to dobrze, ani źle, ani wada, ani zaleta. Fanów współczesnych twórców typu Carter autorka ewidentnie zanudzi, ale jeśli ktoś chce poczuć klimat Wenecji - polecam.

Szybko...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wahałam się nad oceną 6 i 7, bo nie jest to najlepsze dzieło Króla, które miałam w ręce, ale i tak czytało mi się bardzo dobrze. Sparzona kilkukrotnie pracami współczesnych tłumaczy, tutaj pokiwałam z uznaniem głową. Świetna robota!

Zauważyłam, że tę książkę wrzucono na LC co najmniej do kilku kategorii, w tym do horroru (inne wydanie). Nie wiem, czym się kierowała osoba wrzucająca, ale radzę się przewietrzyć. Po mojemu to thriller, a nawet powieść psychologiczna, bo mało się dzieje, ale głównemu bohaterowi w głowie harcuje stado chomików.

Jeśli chodzi o fabułę, to historia o upadku człowieka. Upadku pod każdym względem, bo tytułowy Bart Dawes po kolei traci wszystko włącznie z rozumem. Czekałam na to, co było nakreślone już na pierwszych stronach.

Wolałabym, żeby autor rozszerzył kilka wątków, żeby było jeszcze bardziej psychologicznie. Brzmi nudno? Bynajmniej, po prostu nie byłoby to to, do czego przyzwyczaił czytelników.

Wahałam się nad oceną 6 i 7, bo nie jest to najlepsze dzieło Króla, które miałam w ręce, ale i tak czytało mi się bardzo dobrze. Sparzona kilkukrotnie pracami współczesnych tłumaczy, tutaj pokiwałam z uznaniem głową. Świetna robota!

Zauważyłam, że tę książkę wrzucono na LC co najmniej do kilku kategorii, w tym do horroru (inne wydanie). Nie wiem, czym się kierowała osoba...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„... jesteśmy związani z ziemią – z drzewami, zwierzętami, glebą i wodą – tak samo jak ze sobą nawzajem. Mamy więc obowiązek dbać o te więzi, o te zasoby: zapewnić przetrwanie ekosystemów dla przyszłych pokoleń, ale też z szacunku dla tych, którzy byli przed nami. Powinniśmy stąpać ostrożnie, biorąc od natury tylko te skarby, które są nam niezbędne, i zawsze dawać coś w zamian. Nauczyć się pokory i tolerancji, wszyscy bowiem razem kroczymy w wielkim kręgu życia”.

To książka, którą chciałam mieć, od kiedy tylko się o niej dowiedziałam. Kiedy w końcu zaczęłam czytać, wzbudziła we mnie wiele różnych, nie zawsze pozytywnych emocji. Zachwyciła mnie i rozczarowała, wciągnęła i zafascynowała, zirytowała, ale też kilkukrotnie znudziła. Nie jestem do końca pewna, czy mogłabym ją z czystym sumieniem polecać każdemu, kto kocha przyrodę. Może znużyć. Co nie zmienia faktu, że jest to książka ważna, a badania autorki zmieniły świat.

Początkowo uważałam, że „W poszukiwaniu Matki Drzew. Dowody na inteligencję lasu” nie spełniło moich oczekiwań, bo nastawiałam się na coś innego. Tytuł nie kłamie – to JEST historia o poszukiwaniu Matki Drzew, pełna dowodów na inteligencję lasu. Po prostu zakładałam, że będzie czymś w rodzaju, hm, „Sekretnego życia drzew”? Tylko bardziej naukowe? Tymczasem, w pięknej, chropowatej okładce kryje się opowieść o kobiecie pełnej zapału i ambicji, która długo miała pod górkę. Na swoją pozycję musiała pracować dekady, bo jej pomysły były lekceważone przez kolegów po fachu. Jeśli wychylała się przed szereg, dobitnie przypominano jej, co ma robić. Osiągnęła sukces dopiero po wielu latach, metodą pracy u podstaw, drążenia skały przez krople. Już nie dało się jej lekceważyć. Ani wyśmiać. Niczym Matka Drzew, przekazała wiedzę następnym pokoleniom.

To w dużej mierze autobiografia. Poznajemy życie autorki, pochylamy się nad jej relacjami rodzinnymi (w tym z bratem), małżeństwem, macierzyństwem czy walką z chorobą. Widzimy, jak nakładają się na siebie dwie klisze: historia Suzanne-badaczki i Suzanne-żony, a później matki. Pisarka popełniała błędy, odnosiła porażki i często blokował ją strach. To ludzkie, niemniej czułam rozdrażnienie, czytając części poświęcone sferze prywatnej. Przypominała mi się scena z filmu „Spotlight”, w której adwokat dzieci krzywdzonych przez księży mówi, że nie założył rodziny, bo to, co robi, jest zbyt ważne. Simard dokonywała przełomowych odkryć, a co rusz przed działaniem powstrzymywała ją proza życia. A to nie chciała się stresować, bo była w ciąży, więc odstawiła walkę o badania. A to mąż kręcił nosem na jej awans, bo nie pisał się na bycie niańką. A to znowuż coś innego... Niejedna osoba mnie nie zrozumie, ale trudno. Uważam, że wyjątkowi ludzie powinni rozwijać swój talent, nawet jeśli to wymaga wyrzeczeń. Ja na jej miejscu podjęłabym zupełnie inne decyzje.

Często przy czytaniu przewijał mi się w głowie „Avatar”. Kiedy dowiedziałam się, że powstał po publikacji wyników badań Suzanne Simard, byłam zachwycona. Sam film oczarował mnie już wcześniej, ale teraz wiem, że opierał się nie tylko na fantazjach reżysera. Niestety, nie tylko w kwestii współpracy drzew (różnych gatunków, nie tylko własnego), na komunikowaniu się lasu za pomocą grzybni. Również w kwestii wyniszczania go przez ludzi, wręcz pasożytowania na zasobach planety. Jesteśmy jednym z nielicznych, o ile nie jedynym gatunkiem, który żeruje na żywicielu tak bezwzględnie. I bezmyślnie, podcinając gałąź, na której siedzi. Autorka nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy nie jest jeszcze za późno na opamiętanie. Mówi lakonicznie, że przyroda potrafi wybaczać.

Polecam, ale z rozwagą, bo to specyficzna książka. Jest dość nierówna; niekiedy zbyt mocno skręca w obyczajówkę, a niekiedy zbyt szczegółowo opisuje detale pracy badaczki. Zawiera masę danych, które mogą solidnie przewietrzyć w głowie. Jeśli na myśl o gadających sosnach ze śmiechem kręcicie głową, cóż. Nie przekona Was i sto badań potwierdzających informowanie się drzew o pasożytach lub przekazywanie młodym okazom wiedzy o tym, jak uodpornić się na chorobę. Sięgnijcie po coś innego.

Dodaję * za wagę badań autorki, bo są naprawdę przełomowe.

„... jesteśmy związani z ziemią – z drzewami, zwierzętami, glebą i wodą – tak samo jak ze sobą nawzajem. Mamy więc obowiązek dbać o te więzi, o te zasoby: zapewnić przetrwanie ekosystemów dla przyszłych pokoleń, ale też z szacunku dla tych, którzy byli przed nami. Powinniśmy stąpać ostrożnie, biorąc od natury tylko te skarby, które są nam niezbędne, i zawsze dawać coś w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Strona numer 187, moja meta. Koniec, poddaję się, nie przeczytam więcej. Naprawdę się starałam, ale każdy ma swoje granice. To druga (po "Łatwopalnych" p. Lingas-Łoniewskiej) niedoczytana książka od dobrych kilku lat.

Żeby nie było, uwielbiam Bazyla i szanuję autorkę za serię wrocławską. Z chęcią sięgnę po jakiś horror, jeśli kiedyś napisze. Ale nie zniesę już ani jednej bzdurki w stylu wrzeszczący, merdający ogonem jak pies czy podnoszony za uszy (!!!) królik. Wyrafinowane stylistycznie wyśmiewanie czyjegoś wyglądu też mnie niespecjalnie urzeka.

"Dożywocie" ewidentnie mi nie podeszło, choć dawałam mu kilka szans. Każde podejście nieudane. Może mam kij w doopie, brakuje mi dystansu etc. Ale nie, po prostu nie. Z rozkoszą cię sprzedam, książeczko.

To, że mój królik dysponuje krótkimi uszami, nie ma tu nic do rzeczy.

Strona numer 187, moja meta. Koniec, poddaję się, nie przeczytam więcej. Naprawdę się starałam, ale każdy ma swoje granice. To druga (po "Łatwopalnych" p. Lingas-Łoniewskiej) niedoczytana książka od dobrych kilku lat.

Żeby nie było, uwielbiam Bazyla i szanuję autorkę za serię wrocławską. Z chęcią sięgnę po jakiś horror, jeśli kiedyś napisze. Ale nie zniesę już ani jednej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Od dziecka lubiłam mity. Zeus trochę mnie drażnił, inni bogowie również, ale i tak dawne wierzenia Greków budziły moją ciekawość. Dziś bardziej intryguje mnie mitologia nordycka, azjatycka czy hinduska; po części dlatego, że mało je znam, a po części, bo uważam je za znacznie bogatsze niż np. chrześcijańska. Nie zmienia to jednak faktu, że chętnie skorzystałam z możliwości zapoznania się z kolejnym retellingiem, tym razem historii o Psyche i Erosie. Czy były to udane testy?

W dużym skrócie opowieść o starożytnych kochankach można opisać jako romans przez przypadek. Ona, niepokorna i ewidentnie niepasująca do swoich czasów oraz ram wyznaczonych płci żeńskiej. Świetna wojowniczka, łuczniczka, waleczna jak Amazonka. Tak dobra, że głośno wychwalana przez tłum, co ściąga na nią gniew kapryśnej Afrodyty. On, zblazowany bóg, który próbował już wszystkiego włącznie z (chwilową) utratą życia. Ma do wykonania tylko jedno proste zadanie – skierować ku Psyche strzałę z klątwą i zesłać na nią nieszczęśliwą miłość. Nieuwaga, pech czy może przeznaczenie sprawia, że sam rani się grotem i zadurza w śmiertelniczce.

Miłość, na którą „zapadł” Eros, jest bardzo zmysłowa, ale nie opiera się tylko na fizyczności. Nie przybiera formy jak u Parandowskiego, gdzie co rusz któryś z bogów poczuł chuć i musiał, po prostu musiał zgwałcić (wziąć siłą/pochwycić/ewentualnie eufemistycznie uwieść) ludzką kobietę, nimfę czy inną heroskę. Centrum dowodzenia przeniosło się takiemu piętro niżej, z głowy do główki i póki nie dopiął celu, nie odpuścił. Jeśli niewiasta broniła się wyjątkowo zaciekle, czekała ją zemsta niczym trojańską Kassandrę. Luna McNamara też serwuje nam opcję z porwaniem, ale, po pierwsze, nie jest to pomysł Erosa, a po drugie, Psyche dzięki temu unika niechcianego losu. Ich relacja rozwija się po zmroku, w całkowitych ciemnościach. Dziewczyna nie rozumie, czemu małżonek odwiedza ją tylko nocą. Jak można się domyślać, klątwa prędzej czy później da o sobie znać.

Jakkolwiek by to nie brzmiało, moim zdaniem „Psyche i Eros” to książka bardzo współczesna. Zabrać bogom nadludzkie moce, umieścić akcję w jakimś dużym mieście i bohaterowie będą czuć się w pełni swobodnie. Może to przez styl? Czytałam wcześniej „Ariadnę” Jennifer Saint i o ile ten tytuł nie wzbudził mojego zachwytu (z różnych powodów), o tyle nie miałam przy nim poczucia, że czytam fanfik. Tutaj mam, co nie znaczy, że to wada. Czytało mi się rewelacyjnie, a przede wszystkim szybko. Ostatnią stronę zobaczyłam już po paru godzinach. Podobała mi się postać Psyche, jej temperament i zadziorność, tak uwierające otoczenie. Podobało mi się poczucie humoru, to tu, to tam przezierające przez treść, a czasem rozkładające na łopatki („śmiertelnicy przejawiają przykrą skłonność do konania bez uprzedzenia”). Podobało mi się przesłanie, choć wielu może zaskoczyć. Czy herosi to faktycznie bohaterowie? Czy zabijanie to bohaterstwo? Motyw pary gryfów może chwycić za serce co wrażliwsze osoby.

Podsumowując, była to bardzo przyjemna lektura i udany eksperyment z kolejnym retellingiem greckich mitów. Nie sądzę, żeby zmieniła moje życie, ale uważam, że to naprawdę fajna książka, którą warto przeczytać. Zwłaszcza jeśli lubicie mitologię – i niepokorne bohaterki.

Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.

Od dziecka lubiłam mity. Zeus trochę mnie drażnił, inni bogowie również, ale i tak dawne wierzenia Greków budziły moją ciekawość. Dziś bardziej intryguje mnie mitologia nordycka, azjatycka czy hinduska; po części dlatego, że mało je znam, a po części, bo uważam je za znacznie bogatsze niż np. chrześcijańska. Nie zmienia to jednak faktu, że chętnie skorzystałam z możliwości...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Podwyższam jej ocenę m.in. za to, że zakończyła mój zastój czytelniczy. Fajna, lekka, ale nie głupiutka, dobrze i szybko mi się czytało. Odbieram ją bardziej jak obyczajówkę niż kryminał, prócz tego doceniam za tło historyczne oraz research. Autorka przyłożyła się do pracy przy opisywaniu tego, jak traktowano w tamtych czasach osoby nieheteroseksualne.

Być może kiedyś sięgnę po którąś część słynnej serii, skoro ponoć to jedna ze słabszych książek tej pisarki.

Podwyższam jej ocenę m.in. za to, że zakończyła mój zastój czytelniczy. Fajna, lekka, ale nie głupiutka, dobrze i szybko mi się czytało. Odbieram ją bardziej jak obyczajówkę niż kryminał, prócz tego doceniam za tło historyczne oraz research. Autorka przyłożyła się do pracy przy opisywaniu tego, jak traktowano w tamtych czasach osoby nieheteroseksualne.

Być może kiedyś...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Początek prześladowań wygląda całkiem niewinnie – oto sójka zagrzebuje bukowy orzeszek u stóp potężnego dębu. Ptak zakłada mnóstwo takich spiżarni, więc nikt bukwi nie niepokoi i może na wiosnę wykiełkować. Bardzo powoli rośnie sobie po cichutku przez wiele dziesiątków lat. (…) Jednak to, co nad ziemią wygląda idyllicznie, pod ziemią okazuje się początkiem walki na śmierć i życie.”

Mogłabym zamknąć całą recenzję w jednym zdaniu. To cudowna książka! Jej czytanie sprawiło mi mnóstwo radości, więc się z nim nie spieszyłam. Aż do ostatniej kartki nie opuszczało mnie wrażenie, że przysłuchuję się opowieści starszego pana, który oprowadza nas po lesie. Idę za nim, rozglądam się i uważnie wszystkiemu przypatruję; wodzę oczami po leśnym poszyciu, analizuję korę i zadzieram głowę hen do góry, do samych koron. Co jakiś czas mój przewodnik zatrzymuje się, żeby coś mi pokazać, więc pochylamy się nad tym wspólnie, a ja chłonę nową wiedzę. Nie przestaję się zachwycać, a co istotne, to zarówno mój własny zachwyt, jak i ten przejęty od niego. Widać, że kocha przyrodę całym sercem.

Podoba mi się nie tylko treść, ale i sposób opisywania natury. Styl jest lekki i przystępny, przypomina nieco ogniskowe opowieści. Dzięki niemu „Sekretne życie drzew” nadaje się dla czytelnika w każdym wieku. Spodoba się dzieciom, ale oczaruje też dorosłych, bo mimo wspomnianej lekkości nie jest infantylna. Nie będziecie mieć poczucia, że czytacie lekturę dla młodszych. Język jest uniwersalny i pozbawiony trudnych sformułowań, a jednocześnie można się naprawdę dużo nauczyć. Wyobrażam sobie szkolne wycieczki z takim pasjonatem. To by była wspaniała lekcja biologii! A także ekologii, szacunku do natury oraz... empatii.

Poleciłabym tę pracę każdemu, ale wiem, że nie wszystkim podejdzie. Jeśli trafi w ręce człowieka, który patrzy na przyrodę pod kątem czysto użytkowym, zostanie odrzucona z kpiącą miną. Taki czytelnik niekoniecznie musi widzieć w drzewie drewno, czyli opał do kominka czy meble. Nie musi należeć do tych od „czyńcie sobie ziemię poddaną”. Może odbierać naturę jak piękną scenerię, która cieszy jego oczy i pozwala oddychać czystym powietrzem. Może nie interesować się tematami typu komunikacja między drzewami, sposób, w jaki dzielą się składnikami odżywczymi czy inaczej ze sobą współpracują. Jeśli to nie zajmuje mu głowy i nie ciekawi go w żadnym stopniu, może podejść do tych treści cokolwiek sceptycznie. Może uznać, że Peter Wohlleben kocha las, ale za bardzo i za dziwnie. Szyszki zbyt często spadają mu na głowę, bo „uczłowiecza” drzewa.

Twardo stojących na ziemi sceptyków odsyłałabym raczej do najnowszych prac naukowych. Co innego z miłośnikami przyrody, którzy nie skrzywią się przy czytaniu, że buki są sprytne, drzewo cierpi lub się broni. Uproszczenie czy autor dokładnie to miał na myśli? Nie wiem, wiem za to jedno. Po „Sekretne życie...” warto sięgnąć. Sama na pewno kiedyś kupię sobie tę książkę – i pozostałe z serii. Powiem więcej. Jeśli ktoś Wam ją sprezentuje, to znak, że Was lubi. Jestem tego pewna.

„Początek prześladowań wygląda całkiem niewinnie – oto sójka zagrzebuje bukowy orzeszek u stóp potężnego dębu. Ptak zakłada mnóstwo takich spiżarni, więc nikt bukwi nie niepokoi i może na wiosnę wykiełkować. Bardzo powoli rośnie sobie po cichutku przez wiele dziesiątków lat. (…) Jednak to, co nad ziemią wygląda idyllicznie, pod ziemią okazuje się początkiem walki na śmierć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wspomnienia słabną, mity się zacierają, plany gasną w zarodku. Tak jest ze mną i tak jest ze światem. Jeśli ta cisza ma trwać nadal, jakże długie wydaje mi się to krótkie życie, które mnie jeszcze czeka!” Te słowa wyrażają rozpacz 50-letniej kobiety patrzącej na czytelnika z okładki. Na szczęście później Simone de Beauvoir zdążyła zrozumieć, że jeszcze nie czas na umieranie. Jeszcze można coś przeżyć i opowiedzieć innym.

To jedna z tych książek, które czyta się długo i w odpowiednim nastroju. Nie nadaje się do lektury w autobusie, bo wymaga skupienia, ale nie dlatego, że jest trudna. Bynajmniej. Po prostu wyobrażam sobie czytanie „Poza czasem” w spokojnym miejscu, w ciszy. Może na ławce pod drzewem? Albo na tarasie w deszczowy dzień? Byłaby genialną lekturą na spotkania czytelnicze, ponieważ mogłaby wywołać mnóstwo dyskusji. Można by jej poświęcić kilka takich spotkań, a tematy do rozmów wciąż by się nie kończyły.

Feministka napisała tę książkę, feministka trafiła na okładkę i wiele feministycznych stwierdzeń w niej pada. Jeśli ktoś na hasło „feminizm” wyobraża sobie grubą, wąsatą i rozkrzyczaną lesbijkę (czy wręcz lesbę), nie umiem ani nie mam ochoty mu pomóc. Jego problem. Wróćmy jednak do tematu. Lynne Segal nie tyle napisała książkę, co przygotowała porządną i treściwą pracę pełną cytatów i nawiązań do dzieł literatury. Znajdziemy w niej rozważania kobiet oraz mężczyzn w różnym wieku, nie tylko seniorów czy tych, którzy za takich się uważają.

Właśnie! Kwestia, kiedy człowiek staje się/czuje się stary, to świetny początek. Pamiętam, jak na studiach omawialiśmy XIX-wieczną lekturę, gdzie jedna z bohaterek nazwała się starą kobietą, a miała ok. 36 lat. Dla studentki 40-latek jest stary, ale i tak się ubawiliśmy, bo ta bohaterka mentalnie stała już nad grobem. I dzisiaj znajdą się tacy, którzy uważają (a przynajmniej próbują tak wmawiać w dyskusjach w sieci), że dla kobiet po 30. nic, tylko ściana. Wieczory na kanapie przed telewizorem, wino i kot. Jak dla mnie brzmi świetnie, ale chyba ma straszyć. W każdym razie starość nam się przesuwa, bo żyjemy coraz dłużej. Trochę słabo uważać się za starego po 40., kiedy przed nami drugie tyle życia. Większość czasu na tej planecie jesteśmy starzy?

Podtytuł książki brzmi „Przyjemności i przypadłości starzenia się”. Dobrze opisuje, czego możemy spodziewać się przy czytaniu. Na licznych przykładach z literatury autorka pokazuje, jak z wiekiem zmienia się postrzeganie starości u siebie oraz innych ludzi. Udowadnia, że brakiem atrakcyjności martwią się nie tylko kobiety, ale i mężczyźni. To zresztą w pełni zrozumiałe i nie trzeba przywoływać przykładu z „Lepiej późno niż później”, gdzie do bohatera granego przez Jacka Nicholsona w końcu dociera, jak patrzą na niego młode dziewczyny. Jak na dziadka.

„Poza czasem” przybliża wiele zagadnień, od potrzeby seksu „nawet” u seniorów, przez błogosławieństwo menopauzy, po zmaganie się z chorobami starczymi, w tym demencją. Sporo uwagi – co zauważa sama pisarka – jest poświęcone opiece nad starszymi, temu, jak choroba zmienia życie wszystkich, nie tylko chorego. Pokazuje, jak otoczenie odbiera osoby uważane za stare i jak one siebie odbierają. Jak potężny kult młodości i zakłamywania prawdy panuje w mediach oraz w społeczeństwie. Jak trudno „przyznać się” do bycia starym, jakby to była jakaś klątwa, piętno, które automatycznie izoluje nas od świata.

Moim zdaniem to bardzo ciekawa praca, którą warto nie tylko przeczytać, ale i mieć na swojej półce. Młodsi czytelnicy mogą poznać perspektywę tych, którzy (ze zdziwieniem) się zestarzeli; z kolei dojrzali mają szansę zobaczyć, że nie są odosobnieni w swoich rozterkach. Wszystkich nas to czeka, nie ma się czego bać. Lepiej się przygotować – na przykład lekturą tej książki. Gorąco polecam.

Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Glowbook.

„Wspomnienia słabną, mity się zacierają, plany gasną w zarodku. Tak jest ze mną i tak jest ze światem. Jeśli ta cisza ma trwać nadal, jakże długie wydaje mi się to krótkie życie, które mnie jeszcze czeka!” Te słowa wyrażają rozpacz 50-letniej kobiety patrzącej na czytelnika z okładki. Na szczęście później Simone de Beauvoir zdążyła zrozumieć, że jeszcze nie czas na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

No i mamy za sobą czwarty tom serii, która miała być trylogią. W posłowiu autor przyznaje, że stawiając kropkę w „Cherubie”, już wiedział, że będzie ciąg dalszy, stąd takie, a nie inne zakończenie. Niemniej widzę dużą różnicę między obiema* częściami. O ile przy trzeciej wzdychałam ciężko i myślałam, że więcej nie zdzierżę, tak tutaj nie wykluczam sięgnięcia po najnowszą, kiedy się pojawi. Aczkolwiek wielkiego zachwytu nie było.

Autor „Zarazy” przypomniał nam kolejny raz, że Zielona Góra to siedlisko zła i wszeteczeństwa. Przez fabułę przewija się większość z listy grzechów głównych, do tego dochodzi frustracja pisarza sytuacją polityczną w kraju. Jej upust zobaczymy dopiero w „Bagnie”, od którego zaczęłam przygodę z panem Piotrowskim. Na szczęście (dla mojego uzębienia, którym nie musiałam tak często zgrzytać przy czytaniu, oraz oczu, którymi tak nie przewracałam) nie mamy tu aż tyle zachwytów głównym bohaterem. Dopiero w drugiej części pisarz nieco nadrabia, ale dałam radę to znieść. Igor Brudny chciałby, ale nie może robić za gieroja, bo najpierw musi na nowo nauczyć się samodzielnie chodzić. I przestać sikać do butelki.

Historia również i w tym tomie zaczyna się mocno – od gnania samochodem, w którym na tylnym siedzeniu leży półnaga, przerażona kobieta. Nie wiadomo, czy kierowca to oprawca, czy może wybawiciel. A może jedno i drugie? Nie dochodzi jednak ani do ratunku, ani do zbrodni, choć pada jeden trup. Policja to przemilcza i ukrywa przed mediami, choć zdecydowanie nie można nazwać wydarzenia zwykłym wypadkiem samochodowym. Co gorsza, pojawiają się kolejne zwłoki. I kolejne... a przynajmniej ich fragment. Do Igora zgłasza się nieśmiała, niewinna jak lelija dziewczyna z wielką prośbą. Owo spotkanie (oraz prośba) wpłynie na życie ich obojga, odmieni los wielu ludzi, w tym człowieka zajmującego salę w szpitalu psychiatrycznym.

W całej książce czuć Black Opium, którego autor najwyraźniej nie znosi. Nie da się ukryć, że to bardzo charakterystyczne perfumy, ale przypadła im niewdzięczna rola. Jak przy każdej poprzedniej części serii, tak i tutaj mamy kilka totalnie odjechanych pomysłów fabularnych. Skoro ktoś sięga po kolejne tomy, zdążył się już do tego przyzwyczaić. Jeśli chodzi o wady, przychylam się do myśli, że twórca przykłada się do researchu, kiedy mu to pasuje, a w innych przypadkach podchodzi do tego nieco olewczo. Przy „Cherubie” zastanawiałam się, czy nie ma pojęcia o transpłciowości, czy po prostu tak mu pasowało do fabuły. Tutaj słowami jednej z bohaterek określił Brudnego Matką Teresą, co miało być komplementem.

Jeśli chodzi o zalety, to książka, która spodoba się fanom brutalności, krwawych opisów, okrucieństwa. Jako rozrywka dla wielbicieli takich klimatów sprawdzi się całkiem dobrze. Ma prosty język, więc błyskawicznie się czyta. Sporo w niej wulgaryzmów, co może być wadą lub zaletą, zależy, kto ocenia. Nadaje się do lektury w autobusie, bo rozdziały ma stosunkowo krótkie; nie znajdziecie też w niej głębi, która wymagałaby skupienia. Ot, piwo i chipsy.

* Nie pierwszy raz napotykam w tej serii na literówki, ale byków jeszcze nie było. „Co stało się z dwoma kolejnymi kobietami”. Korekto, przysnęłaś?

No i mamy za sobą czwarty tom serii, która miała być trylogią. W posłowiu autor przyznaje, że stawiając kropkę w „Cherubie”, już wiedział, że będzie ciąg dalszy, stąd takie, a nie inne zakończenie. Niemniej widzę dużą różnicę między obiema* częściami. O ile przy trzeciej wzdychałam ciężko i myślałam, że więcej nie zdzierżę, tak tutaj nie wykluczam sięgnięcia po najnowszą,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

– Rozebrałaś się do magazynu dla facetów? – Jego ton stał się bardziej szorstki.
– Dostałam propozycję. To miała być niespodzianka. Myślałam, że się ucieszysz.
– I nie zapytałaś mnie o zdanie?
(Na mojej twarzy pojawia się mindfuck.)
– Dwadzieścia tysięcy? Ty naprawdę myślisz, że pozwoliłbym ci się rozebrać dla marnych dwudziestu koła? Żebyś świeciła gołym tyłkiem przed całym krajem?
(Mindfuck powiększa się do tego stopnia, że kolejna kartka musi odczekać swoje, zanim zostanie przerzucona. O tempora, o mores, o samczość!)

Mam za sobą trzecią część serii o Igorze Brudnym, a tak naprawdę czwartą, bo zaczęłam od końca. Jednocześnie to pierwsza, po której się zastanawiałam, czy chcę przeczytać kolejną, czyli „Zarazę”. W tym guilty pleasure coraz więcej guilty, a coraz mniej pleasure.

Ale od początku. Miejscem akcji znowu jest sin city, zagłębie plugastwa, rozpusty, Sodoma i Gomora w jednym, czyli Zielona Góra. Przy książkach paru innych autorów też miałam rozkminki typu „czy w tej miejscowości jest ktoś normalny, kto nie jest seryjnym zabójcą, gwałcicielem i/lub złodziejem?”, ale tu przychodziły mi do głowy jakoś częściej. A może po prostu czuję przesyt. Zaczynamy z przytupem, od niezwykle brutalnego morderstwa. Do tego nagranego i wrzuconego do sieci, choć policja do ostatniej chwili miała nadzieję, że uda się tego uniknąć. Jakby było mało nieszczęść, morderca wysyła specyficzną wiadomość dwóm osobom – Igorowi Brudnemu i patologowi. Pierwszy od razu rusza do akcji, a raczej kuśtyka, bo jest poturbowany po perypetiach z poprzedniej części. Z kolei patolog robi dobrą minę do złej gry, ale nie jest mu do śmiechu. I słusznie.

Mamy tu podobny scenariusz co przy pierwszym, drugim oraz piątym tomie. Pewnie się nie pomylę, jeśli w czwartym również historia będzie przebiegać w identyczny sposób. Jest zbrodnia, masa krwi, flaki, wysoko postawieni ludzie oraz sekrety, które zagrażają bardziej ich odkrywcom niż zainteresowanym. Brudny przekonuje się o tym dość szybko, plując wybitym zębem.

Co mi się rzuciło w oczy mocniej niż szczegółowe opisy zwłok? Nasz główny bohater jest tutaj tak męski, że nawet z obitą gębą wywołuje u kobiet szybsze bicie serca. Aż mi się przypomniały ekranizacje Lee Childa z Tomem Cruisem, gdzie do Jacka Reachera zalotnie uśmiecha się KAŻDA kobieta, włącznie z dojrzałą panią w okienku kasy. No żadna się nie oprze, panocku, żadna. Gdyby „Cherub” doczekał się planu filmowego, widzę oczyma wyobraźni, jak pan Piotrowski po nim krąży i pilnuje, żeby aktorki wlepiały w „Igora” ślipka z odpowiednio dużym zachwytem. Bo on jest taaaaakiiiii męęęęęskiiii! I trudny, i nie umie zaufać, i taki skrzywdzony jest, i ja mu pokażę, jaka cudowna jest miłość... Rzyg.

No kpię, kpię, co na to poradzę. Z jednej strony widzę, że ta część nie odbiega od poprzednich, a przez to czuję, że jestem niesprawiedliwa, bo na tej się wyżywam, a przy innych bóldupizm nie włączał mi się tak ostro. Chyba faktycznie czuję przesyt tym super ekstra męskim giga chadem, obiektem fantazji podczas masturbacji, uczuć, które nie wygasły po kilku latach czy mężczyzną, któremu prostytutka proponuje seks sama z siebie i po godzinach. Ludzie, ileż można? Z drugiej strony, finalnie i tak wypożyczyłam „Zarazę”.

– Rozebrałaś się do magazynu dla facetów? – Jego ton stał się bardziej szorstki.
– Dostałam propozycję. To miała być niespodzianka. Myślałam, że się ucieszysz.
– I nie zapytałaś mnie o zdanie?
(Na mojej twarzy pojawia się mindfuck.)
– Dwadzieścia tysięcy? Ty naprawdę myślisz, że pozwoliłbym ci się rozebrać dla marnych dwudziestu koła? Żebyś świeciła gołym tyłkiem przed...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie czytam poradników. Nie czuję takiej potrzeby, bo zwykle wiem, co jest moim problemem, do tego znam rozwiązanie. Najczęściej to lenistwo, bo i artykuł o prokrastynacji potrafię napisać dzień po terminie. W przypadku książki Jane Simpson było inaczej – zainteresowała mnie, kiedy tylko się o niej dowiedziałam. Nie chodzi o samą książkę, lecz o poruszane w niej tematy. Uznałam, że nawet gdyby okazała się nieudana (pisana zbyt trudnym dla laika językiem, nudna czy chaotyczna), i tak warto o niej mówić. Na szczęście to dobra praca, co oceniam jako kobieta, czytelniczka, a także copywriterka dedykowana do artykułów medycznych. I erotycznych, ale o tym innym razem.

Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki „Mięśnie dna miednicy bez tabu” i przekartkowałam egzemplarz na szybko, złapałam się na myśli, że niektórych odstraszy. Może budzić skojarzenia z podręcznikiem do biologii przez wzgląd na rysunki oraz podział tekstu. Moim zdaniem to trochę podręcznik, a trochę poradnik, w każdym razie bardzo udana kombinacja. Autorka zwraca się bezpośrednio do odbiorców („jeśli widzisz”, „czujesz mięśnie” etc.). Skraca tym dystans, który mógłby powstać między nią a mniej otwartymi osobami, speszonymi np. grafiką z genitaliami albo instrukcjami ćwiczeń czy badań. Tu przyznam, że idę trochę na ślepo, bo sama mogę mieć przesunięte granice przez pisanie tekstów medycznych (i erotycznych). Dla mnie ta praca jest przystępna, fajnie napisana i jeszcze fajniej wydana, ale zdaję sobie sprawę, że kogoś może zawstydzać.
I tu jest pies pogrzebany (Zdies sabaka zaryta). W materiałach promocyjnych wydawnictwa znalazła się informacja, którą pozwolę sobie tutaj wstawić:

„Podzielę się z Państwem pewną zaskakującą obserwacją: w trakcie pracy nad tą książką zauważyliśmy, że hasło „mięśnie dna miednicy” dla wielu osób jest… zabawne. Dwuznaczne uśmieszki, aluzje albo zażenowanie to niestety żywy dowód poważnych zaniedbań w naszej edukacji zdrowotnej, nie mówiąc już o profilaktyce.”

Nie ma znaczenia, że ktoś fuknie teraz: „A ja nie mam z tym problemu, wydumane!”. Dowód anegdotyczny to żaden dowód, poza tym wystarczy zerknąć chociażby na FB, na komentarze zawstydzonych pań pod artykułami o menstruacji, inkontynencji czy seksie. Nie powiem, co mam ochotę napisać jednej czy drugiej pańci, której nie podoba się omawianie takich tematów na forum publicznym. Wypowiedzi zniesmaczonych panów pominę, bo nie warto się nad nimi pochylać. To, nad czym warto, to praca nad mięśniami dna macicy.

Jane Simpson to pielęgniarka środowiskowa mająca ćwierć wieku doświadczenia. W swoim poradniku/podręczniku tłumaczy prosto i bez fałszywego wstydu, gdzie są te mięśnie, jak je znaleźć, a także jak ćwiczyć. Podaje metody leczenia i po kolei je opisuje. Prócz tego wyjaśnia, jak ta strefa organizmu zmienia się z upływem lat, po ciążach czy menopauzie. Podkreśla, że kłopoty z trzymaniem moczu, kału i gazów nie muszą przyjść z wiekiem – dotykają też młodych. Zachęca do ćwiczeń w ramach profilaktyki, żeby zniwelować lub całkowicie pozbyć się jakiejś dolegliwości. Jednocześnie przypomina, że zawsze warto skonsultować się z lekarzem. Jako przykład podaje ciężarki dopochwowe, które pomagają utrzymywać mięśnie w dobrej formie. Nie należy ich beztrosko kupować, gdy już cierpisz na jakąś przypadłość (np. wypadanie macicy), bo można ją wtedy pogłębić.

Mogłabym pisać i pisać, bo naprawdę warto poświęcić uwagę tej książce. Jak wspominałam na początku, byłam pozytywnie nastawiona, gdy jeszcze nie znałam jej treści ani formy. Teraz, po przeczytaniu, tym bardziej ją polecam. Uważam, że powinna znaleźć swoje miejsce w każdej domowej biblioteczce. Będzie świetnym prezentem dla mamy, siostry lub przyjaciółki. Nieważne, że nie masz kłopotów z „tymi rzeczami”. Możesz dalej ich nie mieć, jeśli ją przeczytasz. Jeśli się pojawią, będziesz wiedzieć, jak sobie z nimi poradzić. A przede wszystkim pokonasz prawdziwy problem – przestaniesz traktować ten temat jak tabu.

Egzemplarz do recenzji podesłało mi Wydawnictwo Literackie, za co bardzo dziękuję.

Nie czytam poradników. Nie czuję takiej potrzeby, bo zwykle wiem, co jest moim problemem, do tego znam rozwiązanie. Najczęściej to lenistwo, bo i artykuł o prokrastynacji potrafię napisać dzień po terminie. W przypadku książki Jane Simpson było inaczej – zainteresowała mnie, kiedy tylko się o niej dowiedziałam. Nie chodzi o samą książkę, lecz o poruszane w niej tematy....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to