-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1190
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
Siedzisz w garażu. Przed Tobą leży deska, młotek i gwóźdź.
Jeśli patrzysz na to, co przed Tobą i nie wiesz co dalej - ta książka jest dla Ciebie.
Jeśli udajesz, że nie ma tam młotka, deski lub gwoździa, byle nie robić (a jesteś poza godzinami pracy, więc to odstępstwo od normy) - ta książka również jest dla Ciebie.
Jeśli próbujesz wbić gwóźdź deską w młotek - w tej sytuacji ta książka jest dla Ciebie.
Jeśli wbijasz gwóźdź młotkiem w deskę, ale nie jesteś pewien, czy robisz to dobrze bądź źle czujesz się z tym, że stosujesz tak prymitywną przemoc, tudzież obawiasz się o to, czy aby nie sprawiasz krzywdy desce, młotkowi lub gwoździowi swoją brutalnością - wtedy też, wyjątkowo, ta książka jest dla Ciebie.
Dla kogo więc to książka? Cóż... dla wszystkich, którzy interesują się życiem swoim lub życiem w ogóle na tyle, by poznać w tej materii przemyślenia nie tylko swoje, ale i innych. Lubię Petersona, cenię jego przemyślenia i wnioski, słucham go od dawien dawna i tyle też czasu czekałem na przekład jego książek. Wiedziałem czego się spodziewać, tego więc się spodziewałem i ostatecznie to też dostałem.
Jestem zadowolony.
Siedzisz w garażu. Przed Tobą leży deska, młotek i gwóźdź.
Jeśli patrzysz na to, co przed Tobą i nie wiesz co dalej - ta książka jest dla Ciebie.
Jeśli udajesz, że nie ma tam młotka, deski lub gwoździa, byle nie robić (a jesteś poza godzinami pracy, więc to odstępstwo od normy) - ta książka również jest dla Ciebie.
Jeśli próbujesz wbić gwóźdź deską w młotek - w tej...
Zachęcony coraz większą ilością shortsów z Robertem Greene przewijającą się przed moimi oczami, zakupiłem i przeczytałem tą właśnie książkę w przerwie świątecznej. Jak z każdą inną pozycją - jest przydatna w takim stopniu, w jakim jesteś w stanie z niej coś wynieść dla siebie i swojego życia. Nie zrewolucjonizowała mojego postrzegania ani sposobu bycia, ale bardzo przypadła mi do gustu. Jest nie tylko interesująca, ale i świetnie napisana, dlatego też na pewno przeczytam ją jeszcze nie raz i nie dwa.
Jak to zwykle bywa po lekturze tego typu dzieł, gdzieś tam w głębi duszy poruszył się znów mój wybudzony czerw żalu... jednak nie będę Borgią XXI wieku. Jednak to nie mną będą się inspirowały autorki przyszłych 365 Twarzy. Jednak nie była to pozycja tak rewolucyjna i przełomowa, jakbym chciał. Pamiętam mniej niż powinienem, a zaimplementuję z tego tak niewiele, że nieprzyzwoitym byłoby się do tego przyznawać.
Niemniej, choć jest to wadą, jest to też zaletą tej pozycji.
Coś we mnie poruszyła.
Zachęcony coraz większą ilością shortsów z Robertem Greene przewijającą się przed moimi oczami, zakupiłem i przeczytałem tą właśnie książkę w przerwie świątecznej. Jak z każdą inną pozycją - jest przydatna w takim stopniu, w jakim jesteś w stanie z niej coś wynieść dla siebie i swojego życia. Nie zrewolucjonizowała mojego postrzegania ani sposobu bycia, ale bardzo przypadła...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przyznam szczerze, że oceniłem książkę po okładce, zarówno zachęcającej grafice, jak i literach złożonych w wyrazy, które stanowiły dla mnie obietnicę. Kup, a będzie dobrze, będziesz zadowolony. Doświadczysz jeszcze ciężkiego, mglistego powietrza świata Lovecrafta.
A wyszło jak zwykle. Ileż ja bym dał, by okładka jakością nigdy nie odbiegała od zawartości, która się za nią skrywa. Ileż czasu by mi to oszczędziło, a ile pieniędzy!
No, ale, do rzeczy.
Przeczytałem do pewnego stopnia dwa pierwsze opowiadania, następujące po klasyku jakim jest „W górach szaleństwa”. Po tych dwóch pierwszych opowiadaniach, z których żadnego nie dokończyłem, skazałem cały zbiór na banicję, poza granicę mojej uwagi, a w przyszłości i pamięci. Iście komunistyczne podejście, dwóch mi zawiniło, więc skazuję na śmierć całą rodzinę. Czy mogło jednak być inaczej? Nie mogło i każdy kogo wzrok spoczął na opowiadaniach takich jak:
- W górach pomroczności,
- Shoggoth z Fillmore,
zrozumie mnie do przesady. Wiele rzeczy już widziałem, czułem i słyszałem, niejednego doświadczyłem, co nieco udało mi się w tym życiu zrozumieć, a jednak, za młody wciąż jestem by pojąć, jak ktoś może być dyletantem tak krótkowzrocznym i zapatrzonym w siebie, by stwierdzić: no w sumie Lovecraft to fajne uniwersum stworzył, ale ja mam też parę fajnych pomysłów, co mu do głowy nie przyszły, to se je napiszę i dodam trochę, he he he.
Brzmi znajomo? Tak, ten rak, ten obrzydliwy pasożyt trawi też dzisiejsze adaptacje filmowe, a produkt tego trawienia serwuje się właśnie nam, odbiorcom, przekonując o jego niekwestionowanej jakości. Jeśli piekło istnieje, za sam ten grzech, za wykroczenie przeciwko kunsztowi ludzkiej kreatywności i wszechstronności w obróbce słowa, za brak poszanowania dokonań innych, przekonany jestem, że miejsce docelowe pośmiernych podróży takowych pokutników, będzie to Królestwo WszechPenetracji Khorna Rozpruwacza. Nic innego Wam się nie należy, drodzy Państwo, pogarda jedynie, zapomnienie i skazanie na siebie samych.
Gdybym miał to odnieść, sparafrazować, coby uczynić to zjawisko, którego doświadczyłem bardziej czytelnym i jasnym, powiedziałbym, że to tak jakbyś długo czegoś wypatrywał i szukał, tracąc nadzieję, ale jednak pielęgnując jakiś jej mały fragment w sobie, zawsze. I gdy on wykiełkuje, gdy zobaczysz już, że pojawiają się pierwsze liście, wtedy to, gdy nieco podrośnie, odkrywasz, że nie jest to fragment nadziei lecz chwast, który wyjałowił ziemię pod nią, a później wyrósł żywiąc się jej truchłem.
Tym właśnie jest ta książka.
Vesper oficjalnie traci miano mojego ulubionego wydawnictwa, choć większą już zbrodnię – współpracę z Urbanowiczem – jeszcze jakoś Wam wybaczyłem, teraz to koniec. Ani złotówka już do Was ode mnie nie popłynie, bo i nie jesteście jej w moich oczach warci. I choćbyście tworząc te okładki stawali na głowach i jajami klaskali, nie spojrzę nawet w Waszym kierunku. Nigdy więcej.
Przyznam szczerze, że oceniłem książkę po okładce, zarówno zachęcającej grafice, jak i literach złożonych w wyrazy, które stanowiły dla mnie obietnicę. Kup, a będzie dobrze, będziesz zadowolony. Doświadczysz jeszcze ciężkiego, mglistego powietrza świata Lovecrafta.
A wyszło jak zwykle. Ileż ja bym dał, by okładka jakością nigdy nie odbiegała od zawartości, która się za nią...
Dziecko Rosemary to z jednej strony opowieść postawiona na filarze przekonania o wyjątkowo daleko położonych granicach naiwności czytelnika, z drugiej na niestabilnym fundamencie nieoczywistości, co odczuwa się zwłaszcza w uciekającej spod nóg końcówce Części Drugiej i Części Trzeciej. W tej ostatniej zyskujemy co prawda nieco stabilizacji, ale stabilizacja w leżeniu na gruncie po tym, jak zarwała się pod nami podłoga i spadliśmy właśnie trzy piętra w dół łamiąc przy tym nogi, mało kogo by uszczęśliwiła.
I tak też dla mnie zakończenie było wybitnie mało satysfakcjonujące, nie przekonało mnie, nie wydało mi się czymś prawdopodobnym – nawet pomijając już fantastyczną (miejmy nadzieję) otoczkę, było po prostu nieludzkie (znów, pomijając to i owo). Nie jestem co prawda kobietą, nie jestem też takim masochistą, by zagłębiać się w kobiece zawiłości umysłowe, ale nie wydaje mi się, by kobieta w położeniu, w jakim znalazła się Rosemary, zachowała się właśnie w sposób, w jaki ona się zachowała. Sformułowanie bardziej wymijające niż odpowiedzi Prezesa przy objeżdżaniu miejscowości na Podkarpaciu, do których dotarło już pismo i sztuka czytania, wiem, ale musi takową być, by uniknąć spojlerowania.
Kolejną rzeczą, która mnie zirytowała, jest tytułowa Rosemary oraz jej romantyczna relacja. Chwała niebiosom, że chociaż pod koniec zyskała nieco ona na realizmie. By nieco ją podsumować, oto co następuje.
Jest sobie Rosemary. Rosemary nie ma żadnych zainteresowań poza wybieraniem mieszkania i tapety do niego. Jej jedyna funkcja to właściwie zajście w ciążę. Po jej rozmowach z kimkolwiek nie da się nijak wywnioskować, by była choć odrobinę interesująca. A mimo to, ma za męża wysokiego, przystojnego i dobrze zapowiadającego się aktora, którego stać na zakup mieszkania w prestiżowej dzielnicy. Wniosek jest oczywisty: Rosemary musi być co najmniej Edytą Górniak albo Dodą u szczytu powabu kobiecego ciała. I choć ma nieco oleju w głowie, to niestety fakt tego, że jest takim przyczepem do swojego męża, żyjącym jego życiem, na jego koszt, zgodnie z jego pomysłami i z zerową własną strefą, jest widoczny i momentami męczący. Potrafi mieć własne zdanie i poczynić jakieś kroki, by je zrealizować, ale ostatecznie każdorazowo otoczenie nagina ją do swojej woli i wizji jej życia. Wygląda to tak, jakby bohaterka buntowała się dla zasady, na pokaz, żeby nie przekroczyć przypadkiem jakiejś granicy, która zbytnio przybliżyłaby ją do zrealizowania deklarowanych zamiarów z odcięciem od aktualnego położenia.
Na pochwałę zasługują postacie, zwłaszcza Roman i Hutch, moim zdaniem waga ciężka jeśli chodzi o kształt charakteru. Najpewniej wynika to z faktu, iż napisane są w bardzo symetryczny i tożsamy sposób, choć Hutch ze swoją inteligencją i przenikliwością z miejsca stał się moją ulubioną postacią. Jednocześnie jest to jedyna postać, którą szczerze chciałbym poznać, gdyby tylko istniała w świecie realnym. Jego osobowość kontrastuje szczególnie mocno, gdy staje obok niej Rosemary.
Nie gorzej wypadła też sama fabuła w końcowej fazie, momentami nie byłem pewien w którą stronę to pójdzie, kto kłamie, kto mówi prawdę i jakie będą konsekwencje poszczególnych wariantów i możliwości. Byłem zaskoczony, ale tak jak mówiłem na wstępie – zaskoczenie występuje nie tylko wtedy, gdy wygramy milion dolarów, ale i wtedy, gdy połamiemy nogi. I ukończenie tej książki było czymś pomiędzy, niby człowiek odczuwa jakąś satysfakcję, wie, że coś przeżył, ale nie rozumie, czy lekkie podekscytowanie bierze się z przeczytanych właśnie stron, czy spojrzenia na twardy grzbiet kolejnej przygody.
Naiwny średniak.
Dziecko Rosemary to z jednej strony opowieść postawiona na filarze przekonania o wyjątkowo daleko położonych granicach naiwności czytelnika, z drugiej na niestabilnym fundamencie nieoczywistości, co odczuwa się zwłaszcza w uciekającej spod nóg końcówce Części Drugiej i Części Trzeciej. W tej ostatniej zyskujemy co prawda nieco stabilizacji, ale stabilizacja w leżeniu na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022
Żywiołaki to opowieść, której żywiołem jest asymetria. Przedstawiona historia wydała mi się nadzwyczaj nierówna, a teraz, będąc już dzień po jej poznaniu do samego końca, wciąż odczuwam przeświadczenie o tym, że skończyła się na chwilę po tym, jak się na dobre zaczęła.
Było bez wątpienia w niej kilka urokliwych fragmentów, na przykład wspaniałe opisy Beldame, słowo daję, poczułem się jak za dawnych lat u dziadków na wsi. Wtedy to dla mnie stare zabudowania na gospodarstwie były właśnie takim małym Beldame. Nie było tam nic do roboty, nie działo się absolutnie nic. Nuda była tak wielka, że nawet wiatrowi nie chciało się wiać, a słońce z lenistwa tkwiło na niebie nieprzyzwoicie długo. I tak mijały dni, wszystkie takie same, wszystkie równie pospolite, a jednak wspominane do dziś i w pamięci mające pierwszeństwo nawet przed szkolnymi miłostkami. To właśnie zdolność autora do przebudzenia we mnie tej nostalgii sprawiła, że napisane przez niego dzieło jawi mi się jako wyjątkowe, ale jednocześnie – co uważam za wyjątkowy kunszt twórcy – skazane na śmierć, zapomnienie, zasypanie nieistotnością nadchodzących czasów, gdyż czytelnik nie mogący do niczego Beldame przyrównać, zwyczajnie nie będzie potrafił go zrozumieć. Człowiek wychowany w betonowej dżungli nigdy nie poczuje zapachu starego piasku wciśniętego w stare deski równie starego domu, który stał dumnie gdy dziadek czytelnika nie był nawet jeszcze w planach. Ta opowieść bardzo mocno bazuje na lekkim niepokoju, który odczuwa się będąc gdzieś pod lasem, z dala od cywilizacji, gdy nagle usłyszy się trzaśnięcie w zaroślach pięć metrów od nas. Na strachu, który od razu zaczyna nas dusić, gdy podczas spaceru przez pole nagle nasz piec zaczyna wściekle ujadać na pustą przestrzeń przed nami. Niewiele wzbudza nowych emocji, jedynie reanimuje dawne i myślę, że taki był zamysł autora, gdyż i historia przedstawiona w książce wokół tego tematu zatacza koła.
Kolejnym niewątpliwym sukcesem autora było nakreślenie postaci Indii w tak subtelny sposób. Pomimo młodego wieku jest nadzwyczaj dojrzała, jednak nie w sensie, w którym każda dzisiejsza nastolatka lubi mówić o sobie. Ona naprawdę JEST dojrzała i co najlepsze – nie musi tego wcale udowadniać. Ale i tak to robi! I choć jest surowa i nieco wyobcowana, sprawiając wrażenie aspołecznego introwertyka (nie wymieniono w książce ani jednego jej znajomego czy przyjaciela, udanego przyjęcia, na którym była, czy chociażby chęci jakichś interakcji społecznych), gdzieś tam w głębi jest delikatnym człowieczkiem, choć ta delikatność paradoksalnie jest skierowana na zewnątrz niż do wewnątrz, zwłaszcza w kierunku jej ojca, Lukera.
Luker to w mojej opinii druga z dwóch wartych wspomnienia postaci rozrysowanych na stronach książki. Jest zupełnym przeciwieństwem swojej córki i generalnie szablonowej postaci ojca: wulgarny, ordynarny, uzależniony od alkoholu – gładko mówiąc na potrzeby tej recenzji – kobieciarz. Silny charakter India bez wątpienia odziedziczyła po nim, jako że nie waha się on niezależnie od towarzystwa pozostawać sobą, używać swojego języka i bezpruderyjnie oznajmiając co mu do łba przyjdzie.
Podobało mi się zakończenie, w którym Luker pokazał się z dobrej strony, po kilkuset stronach stania w zupełnym kontraście do postawy z epilogu, efekt był naprawdę znakomity.
Reszta postaci jest taka se, nie wykazali się zbytnio, no, może poza Odessą. Odessa była oddana rodzinie. No i tyle. Bardziej niż własnej córce. Duża Barbara była poczciwą idiotką, naiwną i słabą do samego końca. Leight była przezroczysta, Lawton był archetypem amerykańskiego biznesmena z czasów rozwoju kolei.
A teraz podsumowanie. Czy książka mi się podobała? Tak, ale dopiero od strony 200. Wprowadzenie jest zdecydowanie za długie, a jako że to jest HORROR, nie wypada, bym się przy nim nudził. Tak niestety było, przez większość stron była to zwyczajna powieść obyczajowa, ciekawie zaczęło się robić dopiero za połową objętości książki. To zdecydowany minus, który jednak równoważą wcześniej wymienione przeze mnie plusy. Poznawanie Beldame oczami Indii, która z kolei ciągle gdzieś tam blisko siebie miała i Lukera, było dla mnie nawet przyjemne. Wątki Dużej Barbary były z kolei dla mnie nie do zniesienia.
NAJWIĘKSZYM MINUSEM jest zupełnie olany wątek podany nam na początku, odnoszący się to matek Savage’ów. „Matki Savage’ów pożerają własne dzieci”. Były czasy, gdy tylko ciekawość rozwoju tej historii pchała mnie dalej i niestety się go nie doczekałem. Został on zastąpiony wątkiem Beldame, który niby jakoś tam się z nim łączy, ale nie do końca. Możliwe, że coś mi umknęło, ale żywiołaki były w Beldame, natomiast krypta, w której dochodziło do dziwnych aktów znajdowała się w zupełnie innej miejscowości. Odnoszę wrażenie, że autor miał fajny pomysł, ale później nie wiedział za bardzo co z nim zrobić, więc wpadł na kolejny, po jakimś czasie uznał, że szkoda mu tak zostawić ten pierwszy, no to zszył go z drugim – mniej lub bardziej wprawnie. Liczyłem na ostrą opowieść o nieumarłych dokonujących aktów kanibalizmu na dawnych członkach swojej rodziny, tymczasem dostałem opowieść o bliżej nieokreślonych bytach… Postacią mającą rzucić nieco światła na owe „żywiołaki” była Odessa, ale jak już wcześniej mówiłem, była to postać niezwykle dla mnie niespójna i chaotyczna. Wie, że w Beldame dzieje się coś złego. Wie, że żyje tam coś, co zabiło jej córkę. A mimo to nie ostrzega swoich przyjaciół, nie budzi to miejsce w niej przykrych wspomnień? Jak ona w ogóle może tam zasnąć? Odessa biega sobie po całej działce i nie ma problemu wchodzić gdzie popadnie, udając przy tym skrytą. Do samego końca podejrzewałem, że jest może jakąś członkinią sekty, która ma za zadanie właśnie sprowadzać tam ludzi, ten trop został jednak zdemaskowany jako fałszywy. A szkoda, bo dodałoby to nieco charakteru do jej roli.
No i co z tym nieszczęsnym Darnleyem? Został wprowadzony tylko po to, żeby wskazać, że Dauphin był tym gorszym synem dla Marian? No dobra i co dalej? No i nic. Nie wynika z tego zupełnie nic. Zakończenie w trzecim domu było naprawdę mocno wymuszone i zbyt pospieszne, ale i satysfakcjonujące, nie ukrywam.
Ocena za opowieść 5/10, ale dorzucę +1 za samą postać Indii.
Żywiołaki to opowieść, której żywiołem jest asymetria. Przedstawiona historia wydała mi się nadzwyczaj nierówna, a teraz, będąc już dzień po jej poznaniu do samego końca, wciąż odczuwam przeświadczenie o tym, że skończyła się na chwilę po tym, jak się na dobre zaczęła.
Było bez wątpienia w niej kilka urokliwych fragmentów, na przykład wspaniałe opisy Beldame, słowo daję,...
2022
Egzorcysta od początku zdawał mi się tytułem oklepanym. Widząc go, czułem to, co czuje człowiek, gdy na pytanie „Jaki film akcji byś polecił?” – dostawał odpowiedź: Szklaną Pułapkę albo Terminatora. No coś Ty, świetna rekomendacja, pierwsze słyszę! Ciekawe o cóż może się rozchodzić w tych filmach!
I choć miałem od samego początku twardo wbite już w korę mózgową oczekiwania oraz nieśmiało wspinające się po ich nogach pierwsze kłącza opinii, ostatecznie skuszony pięknym wydaniem Vespera, padłem po raz kolejny ofiarą swej chciwości i tak też do mego koszyka zawędrował właśnie Egzorcysta.
Historię porównać można kompozycją do paczki chipsów. Ilekroć się do niej sięga ręką, czy to są paprykowe, czy cebulowe, czy jeszcze jakieś inne, zawsze ma się nadzieję, że wyciągnie się takiego, w którego przyprawa wessała się niczym studentka pierwszego roku turystyki w 20 lat starszego mężczyznę podjeżdżającego pod klub samochodem, który można by już uznać za prestiżowy. Jak wspomniałem, taka jest właśnie ta historia. Każdy dobrze wie, po co po ową książkę sięga. A mimo to, musimy, no nie ma rady, przebrnąć przez tło nakreślające nam scenę zdarzeń. I tło to jest napisane dobrze, ale jednak, poznawanie go irytowało mnie. W stopniu znacznym. Momentami ciągnęło się zbyt długo, poza tym zapoczątkowanych zostało kilka wątków, które w połowie zostały, zdaje się, porzucone, gdyż sam autor najwyraźniej doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy nie mają one znaczenia i są bezsensownym zapychaczem. Przykład? Wątek męża Chris oraz niedoszłego jej reżyserowania. Żaden nie został rozwinięty i żaden właściwie nic nie wniósł. Mogło by się zdawać, że autor poszedł tu drogą, którą określił Lovecraft – drogą niedomówień i niedomykania wątków, by czytelnik trwał w niepewnych domysłach, by sam on mógł wówczas budować w sobie narastające napięcie, kierując myśli ku temu obrotowi spraw, którego najbardziej się obawiał. Dwie rzeczy są tutaj pewne: po pierwsze – nie potrzebował tego typu zabiegów, po drugie – to na pewno nie ten chips, którego chcielibyśmy ujrzeć w uchwycie naszych palców!
Tym, na co każdy liczył, były sceny związane z samym opętaniem oraz sama końcowa kulminacja. I przyznam, że mój głód został zaspokojony, zarówno przebieg choroby Reagan, próby szukania ratunku przez matkę, jak i najciekawsze dla mnie interakcje z demonem, napisane zostały bardzo dobrze. Książka przywarła do moich dłoni i nie pozwalała się na długo odkładać, lekturę zakończyłem w rekordowym dla mnie czasie czterech dni (a nałogowym czytaczem nie jestem, mam inne, bardziej czasochłonne uzależnienia, które muszę karmić).
Nie lubię postępować szablonowo, jednak muszę pójść za stadem i przyznać tej pozycji wysoką notę. Po części za to, że to dzieło swym wykonaniem na nie zapracowało, po części za to, że coraz mniej w dzisiejszych czasach literatury grozy, która z grozą ma cokolwiek wspólnego. Zwłaszcza w ubogiej nawet już literacko Polsce.
PS: Duża, ósma gwiazdka za postać Karrasa, bardzo przypadła mi do gustu, zwłaszcza dzięki kontrastowi, który nastał po wprowadzeniu zidiociałego Dyera.
Egzorcysta od początku zdawał mi się tytułem oklepanym. Widząc go, czułem to, co czuje człowiek, gdy na pytanie „Jaki film akcji byś polecił?” – dostawał odpowiedź: Szklaną Pułapkę albo Terminatora. No coś Ty, świetna rekomendacja, pierwsze słyszę! Ciekawe o cóż może się rozchodzić w tych filmach!
I choć miałem od samego początku twardo wbite już w korę mózgową oczekiwania...
2022
Nie jest to najlepszy start roku 2022, wszak otwieram go myślą o zbesztaniu jednej z dotychczas słusznie zapomnianych pozycji.
Ocena moja jest kiepska, gdyż inną być nie może. A nie może być inną dlatego, że pozycja ta nie odpowiedziała ani słowem na głos moich oczekiwań. A czegóż to może oczekiwać ktoś sięgając po pozycję o tytule: Mitologia Greków i Rzymian?
a) Mitologii Greków i Rzymian,
b) Opracowania Mitologii Greków i Rzymian.
Kusi, by zaznaczyć B, co? Co nie? No nie! Zarówno tytuł książki jak i opisy na stronie sklepu są mylne.
"autor przedstawia bowiem wszystkie wersje mitów, które przetrwały do naszych czasów, zapisane przez poetów, filozofów i mitografów, od Hezjoda i Homera po Salustiosa"
Zgoda, autor przedstawia te mity. Zgoda, przetrwały do naszych czasów. Zgoda, zostały zapisane przez poetów, filozofów i mitografów. Problem w tym, że na koniec zostały PRZEPISANE ponownie przez Pana Zygmunta i rozbebłane na stronnicach książki jak omlet na talerzu dziesięciolatka, który niby chce jeść, bo siedzi obok matka ważąca 120 kilo i jej nie przetłumaczysz, że nie, ale i tak wiadomo jak jest naprawdę i że tego nie zje, bo jego myśli już od dawna orbitują wokół konsoli i słodkich przekąsek.
Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale już Neil Gaiman podszedł do tego sensowniej, przepisując co prawda mity po swojemu, ale jakkolwiek zachowując je w całości. Podejście Zygmunta Kubiaka jest oddzielne, odbywa się w jego książce bowiem raczej sekcja zwłok poszczególnych mitów. Każdy jeden tnie się na kawałki, opisuje, ogląda pod mikroskopem, przypala, oblewa kwasem, bandażuje i tak w kółko.
Niewątpliwie, ta pozycja to prawdziwy rarytas dla osób uprawiających historyczną kryminologię, jednak dla wszystkich pozostałych, zainteresowanych mitami głównie przez wzgląd na ich formę i potrafiących zmobilizować mózg do tego, by wyrobić sobie na ich podstawie własne zdanie, są to po prostu sidła. Ot, biegniesz sobie zieloną łąką otulony promieniami słońca, czujesz delikatne przytulasy wiatru, a po chwili wszystko to dobiega końca, gaśnie słońce nad Twoją łąką, oto bowiem wpadłeś w sidła dzikich elfów, ginąc szybciej niż dwie dychy rzucone pod monopolem.
Nie zaprzeczam, jest to kawał solidnej roboty, Panie Kubiak, ale organizując wyścig motocyklowy nie daje się na banerze zdjęć biegnących maratończyków. A może to taki przejaw sprytu? Wszak wygra ten, kto będzie miał motor.
Pana pech, że lubię biegać. Nie lubię za to być wodzony za nos.
Nie jest to najlepszy start roku 2022, wszak otwieram go myślą o zbesztaniu jednej z dotychczas słusznie zapomnianych pozycji.
Ocena moja jest kiepska, gdyż inną być nie może. A nie może być inną dlatego, że pozycja ta nie odpowiedziała ani słowem na głos moich oczekiwań. A czegóż to może oczekiwać ktoś sięgając po pozycję o tytule: Mitologia Greków i Rzymian?
a)...
2021
Epiktet, jeden z pierwszych w historii coachów, i pierwszy i jedyny w historii (jak mi się zdaje) coach-niewolnik, rozpostarł przede mną w swoich dziełach wizję dorównującą oryginalnością jedynie jemu samemu. Bije z niego zimna, ale życzliwa i cierpliwa logika starożytnych, przedstawiana w sposób, który również można by takowym określić.
Zasadnicze założenie, pierwsza zasada Epikteta brzmi: cokolwiek Cię spotyka, nie jest ani dobre, ani złe. Dobro i zło rodzą się dopiero wówczas, gdy podejmujesz wobec nich jakąkolwiek reakcję. Do tego czasu wymierzona w Ciebie okoliczność pozostaje moralnie obojętna. A nawet gdy już zdążysz ją jakoś zakwalifikować, jej charakter nie wynika z niej samej, lecz z Ciebie. Podsumowując: cokolwiek Cię spotka, tylko od Ciebie zależy, czy będzie to dobre, czy złe.
Zobrazuję to przykładem.
Wyobraź sobie, że jedziesz samochodem, wpadasz w poślizg spowodowany zwierzęciem, które wybiegło na jezdnię. Kończysz na drzewie, a że jechałeś samochodem z tektury, w wyniku kolizji niewiele pozostaje zarówno z niego, jak i Twoich nóg.
Co wówczas czujesz? Nie licząc bólu, gdybyś miał jakoś zakwalifikować to zdarzenie, byłoby to coś w stylu: a niech to, ja to mam pecha! – a jeśli wierzysz w przeznaczenie – Odynie! Dlaczego mnie tak pokarałeś?!
Wtem nadjeżdża karetka, a po otwarciu się jej drzwi, wyskakują ratownicy. Jedni powiedzieliby, że masz szczęście. Inni, że już po Tobie. I obaj mieliby rację, gdyż jednym z ratowników jest Epiktet, który ma solidny zamiar wyrwać Cię z Twojej dotychczasowej egzystencji. Zachowując Twoje funkcje życiowe przy tym, rzecz jasna.
Ty:<wrzaski> Moje nogii… aaaa! Już nigdy nie wezmę udziału w konkursie stepowania w Mrągowie! AA!
Epiktet: NĘDZNIKU! Czego się wydzierasz? Czymżeś jest, maszyną do stepowania, czy człowiekiem?
Ty: Człowiekiem kochającym stepowanie!
Epiktet: Kochasz stepowanie, czemu więc bronisz sobie miłości do wszelkich innych dóbr tego świata?
Ty: Ale ja nie umiem nic innego, całe życie stepuję! A w ogóle, to ratuj mnie, a nie gadasz!
Epiktet: A po co? Przecież nic innego nie umiesz, a Twoja miłość umarła. Po co Cię ratować i czemu chcesz być uratowany?
Ty: <niedowierzanie>
Epiktet: No tak, przecież Bóg nie dał Ci rąk, ani zdolności myślenia, ani niezłomności do radzenia sobie z przeciwnościami losu, ani wolności do stanowienia o sobie. Czym się różnisz od tego samochodu, który tracąc zdolność do jazdy stał się bezwartościowy? Mówisz, żeś człowiek, nie maszyna, a jednak sprowadzasz się do roli maszyny, która tracąc zdolność wykonywania jednej jedynej czynności, nagle traci sens istnienia!
Taka oto jest logika autora i dla mnie jest wielce słuszna, a przy tym przydatna. Epiktet uczy nas, że tak długo jak oddychamy i jest w nas wola, tak długo jak nie postradaliśmy zmysłów, nie ma absolutnie niczego, co stałoby nam na drodze do szczęścia. Możemy osiągnąć je tu i teraz. Nie, nie potrzebujesz podwyżki. Nie, nie potrzebujesz nowego telewizora. Nie, nie potrzebujesz dobrych relacji z szefem, żony/męża, nowego samochodu, większego mieszkania… Twoje szczęście leży w Twojej wolności, a Twoja wolność (do sądzenia i orzekania), spoczywa wyłącznie w Twoich rękach i nikt nie może Ci jej odebrać, poza Tobą samym.
Epiktet, jeden z pierwszych w historii coachów, i pierwszy i jedyny w historii (jak mi się zdaje) coach-niewolnik, rozpostarł przede mną w swoich dziełach wizję dorównującą oryginalnością jedynie jemu samemu. Bije z niego zimna, ale życzliwa i cierpliwa logika starożytnych, przedstawiana w sposób, który również można by takowym określić.
Zasadnicze założenie, pierwsza...
2021
Ewangelia Marii Magdaleny to pozycja, która z całą pewnością nosi znamiona wyjątkowości. Tak jednak, jak nie wystarczy nosić kombinezonu astronauty, by rzeczywiście nim być, czy też wbijać się w legginsy będąc tak grubym, że nasz patronus to ciastko, by wyglądać jak Chodakowska, tak i w tym wypadku - to zwyczajnie za mało.
Możliwe, że pozycja ta cierpi z powodu niedostatku materiału źródłowego, jakiemu udało się zachować, a na podstawie którego to ona powstała. Jak by nie było, czytelnik kończy z garstką nowych przemyśleń na góra dwa wieczory. Trzy, jeśli ktoś się uprze. W dodatku nie są to przemyślenia wartościowe, gdyż punkt wyjścia jest zbyt ogólny i niejasny.
Jak ruiny domu bez drzwi jako punkt wyjściowy do budowy lotniska.
Ewangelia Marii Magdaleny to pozycja, która z całą pewnością nosi znamiona wyjątkowości. Tak jednak, jak nie wystarczy nosić kombinezonu astronauty, by rzeczywiście nim być, czy też wbijać się w legginsy będąc tak grubym, że nasz patronus to ciastko, by wyglądać jak Chodakowska, tak i w tym wypadku - to zwyczajnie za mało.
Możliwe, że pozycja ta cierpi z powodu niedostatku...
2021
Nie powinno się zaczynać recenzji od słowa od razu zdradzającego jej dalszy charakter, więc wstawię słowo, które pierwsze przyszło mi na myśl dopiero w kolejnym zdaniu. Niestety podróż Pana Sołżenicyna, choć niebywale go poturbowała i jest czymś niewyobrażalnym, niemal z pogranicza fantasy i horroru, a przy tym równie realnym co klawiatura pod moimi palcami, na mnie nie zrobiła aż takiego wrażenia. Co gorsza, czuję się w związku z tym niemal jak ktoś bezduszny, wszak zło, o którym mówi autor, jest niemal niezrównane w znanej historii ludzkości, a oto ja sobie siedzę i nie potrafię wykrzesać z siebie empatii.
Po dziś dzień pamiętam niektóre opisy zdarzeń, zwłaszcza te z przybycia do gułagu czy maltretowania przez służby, ale... to jest tak naprawdę niewielki wycinek całej książki, a właściwie książek. Niecałych dwóch na trzy istniejące, które doczytałem. Znaczna część opisów poświęcona jest komunistycznym realiom oraz próbie ich wytłumaczenia. Nie mam tego autorowi za złe, ale mówiąc wprost - książka byłaby moim zdaniem dużo lepsza, gdyby od razu, od początku do końca opowiadała historię osoby już schwytanej, niszczonej i ewentualnie jej przemyślenia, nie natomiast opisywała to, co się działo poza obozami. Czy jest to ważne? Pewnie. Ale czy kupiłem książkę o tytule ARCHIPELAG GUŁAG po to, by poznawać świat poza gułagami? No nie. Jak na dłoni widać, że ogniwem mojego zainteresowania były własnie gułagi, które na poważnie pojawiają się może gdzieś pod koniec pierwszej książki, a też niezupełnie, bo opowieści o nich przecinają jakieś retrospekcje ciągnące się na 20 stron albo biografie postaci, nieco krótsze, niby mające pozwolić czytelnikowi lepiej zrozumieć całość, ale jednak niepotrzebne.
Rozumiem, że autor doświadczył takiej wędrówki, że chciał oddać jak najlepiej to, co w nim po przejściu przez nią zostało, nawet jeśli często odpływał od tematu trzymając go jedynie w zasięgu wzroku. Pamiętam też o tym, że dostał za tą pozycję Nobla, oczywiście zasłużenie. Ale jednak, czy nikt nie pomyślał, że po taką książkę nie sięgają raczej laikowie, a osoby zainteresowane historią? A takie osoby wiedzą doskonale jak działało KGB i czym było, naprawdę nie trzeba im pisać o tym kolejnej książki.
Pozycja ta pozostawiła we mnie zauważalny niesmak. Sołżenicyn potrafi pisać i myśleć, i jedno i drugie mu sie z powodzeniem udaje, ale ta książka jest zwyczajnie przesadzona. Za dużo w niej wszystkiego. Optymalnym rozwiązaniem byłoby utworzenie czterech książek po dwa w cyklu - Cykl I - Archipelag ZSRR, Cykl II - Archipelag Gułag. I miałoby to też sens z filozoficznego punktu widzenia, ukazywałoby bowiem, że to co się działo w obozach było czymś nie z tego świata, czyniąc ZSRR szafą, takim przejściem do Narni (chciałoby się powiedzieć - w wydaniu dla dorosłych, ale ta Narnia łamała nawet ich). Wówczas osoby nie wiedzące nic w temacie kupowałyby dwa cykle, a ktoś co nieco już wiedzący nie czułby, że traci czas poznając coś, co już przecież zna i kartkując książkę w poszukiwaniu tego, o czym mówi okładka i tytuł, a czego dotychczas było tu tyle, co szacunku do rządu PiSu u ludzi posiadających sprawny choć kawałek mózgu.
Nie powinno się zaczynać recenzji od słowa od razu zdradzającego jej dalszy charakter, więc wstawię słowo, które pierwsze przyszło mi na myśl dopiero w kolejnym zdaniu. Niestety podróż Pana Sołżenicyna, choć niebywale go poturbowała i jest czymś niewyobrażalnym, niemal z pogranicza fantasy i horroru, a przy tym równie realnym co klawiatura pod moimi palcami, na mnie nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Chowajcie córki.
Chowajcie córki.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to