Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Kristin Harmel kolejny raz udowodniła, że potrafi tworzyć powieści na najwyższym poziomie. Bez wahania, ale z całkowitą pewnością sięgnęłam po najnowszą powieść autorki, ponieważ dotychczasowa jej twórczość nigdy mnie nie zawiodła.
„A gdy znów się spotkamy” to przepiękna, emocjonalna powieść, w której obecne są zarówno smutki, jak i radości, choć smutku i nostalgii jest w niej jednak więcej. Nie oznacza to, że książka jest ponura czy wywołuje depresyjne odczucia - wręcz przeciwnie.

Fabuła powieści rozwija się dwutorowo, obejmując trzy pokolenia bohaterów, by w końcu połączyć opowieść w jedną całość. Emily, młoda dziennikarka, przeszła w swoim życiu wystarczająco dużo by obrosnąć w pancerz nieufności, chroniący ją przed kolejnym zawodem. Za tę sytuację głównie obwinia ojca, który porzucił rodzinę, gdy dziewczynka miała zaledwie kilka lat. Po śmierci matki dziewczyną zaopiekowała się babcia, która pomogła zagubionej nastolatce poradzić sobie z trudnymi chwilami, z jakimi musiała zmierzyć się w początkach dorosłości. Babcia była postacią niezwykle tajemniczą, podobnie jak Emily, zachowywała dystans i nieufność, co sugerowało, że została kiedyś bardzo zraniona. Po jej śmierci Emily otrzymuje tajemniczą przesyłkę zawierającą portret młodej kobiety i szokujący liścik, który zapewnia, że dziadek nigdy nie przestał kochać babci.
Dla samotnej, młodej kobiety, która czuła się opuszczona i samotna, był to impuls, aby poznać historię obrazu i być może wyjaśnić, co takiego wydarzyło się dawniej, że skutki tych wydarzeń wciąż mają wpływ na teraźniejszość.

Od tego momentu jesteśmy cyklicznie cofani w przeszłość, do czasów młodości Margaret i Petera. Nie były to łatwe czasy, gdyż przypadały one na okres Drugiej Wojny Światowej, którego nie trzeba przedstawiać - natychmiast staje się jasne, jak mroczny i trudny był ten czas dla świata. Dla Margaret i Franza tym bardziej, bo oprócz okrucieństw działań wojennych, dwójkę młodych, zakochanych ludzi dzieliło również ich pochodzenie, a jak się później okazało, rodzinne uprzedzenia miały największy wpływ na losy bohaterów.

Końcowe sceny wyjaśniające były wzruszające i prawdopodobnie wielu czytelników, zwłaszcza tych bardziej wrażliwych, uroniło niejedną łzę. Choć uważam się za osobę o mocnych nerwach i nie dopuściłem do potoku łez, jednak kilka razy udało się emocjom złapać mnie za gardło. Wszystko to dlatego, że historia miłości Petera i Margaret była smutna, ale i piękna, a dążenia Emily do osiągnięcia równowagi i komfortu były zarówno wzruszające, jak i motywujące.
Styl autorki zawsze budzi we mnie najwyższe uznanie. Język jest lekki, niezwykle obrazowy, choć nie stosuje długich opisów. Fabułę cechuje stały dynamizm, a co jakiś czas czytelnik zostaje zaskoczony informacją, która albo zakłóca, albo całkowicie burzy wypracowaną hipotezę co do rozwiązania zagadki. Uwielbiam takie zabiegi, ponieważ sprawiają, że czytanie powieści staje się ekscytujące, nie można się od niej oderwać.
„A gdy znów się spotkamy” to wspaniała powieść, którą polecam każdemu. Zawiera w sobie wszystkie elementy, które sprawiają, że czytanie jest prawdziwą przyjemnością.

Kristin Harmel kolejny raz udowodniła, że potrafi tworzyć powieści na najwyższym poziomie. Bez wahania, ale z całkowitą pewnością sięgnęłam po najnowszą powieść autorki, ponieważ dotychczasowa jej twórczość nigdy mnie nie zawiodła.
„A gdy znów się spotkamy” to przepiękna, emocjonalna powieść, w której obecne są zarówno smutki, jak i radości, choć smutku i nostalgii jest w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Imperium Jedwabiu: Charlotta" to powieść, która przyciągnęła mnie od samego tytułu. Skojarzenie słów "imperium" i "jedwab" niesie za sobą obietnicę historii pełnej bogactwa, potęgi i luksusu, co dodatkowo wzbudziło moje zainteresowanie jako miłośnika powieści historyczno-obyczajowych. Przy takiej literaturze zwyczajnie odpoczywam, dlatego po ciężkim dniu z przyjemnością sięgam po lekturę, która ma dobroczynny, relaksujący wpływ.
W książce poznajemy dwie główne bohaterki, Charlottę i Emmę, które znalazły się w podobnych sytuacjach życiowych, zostając same na świecie i musząc walczyć o swoje miejsce w społeczeństwie. Ich losy splatają się w fascynującej opowieści o miłości, intrygach dworskich i walce o przetrwanie.
Mimo że książka obiecuje połączenie klimatu "Dumy i Uprzedzenia" z "Bridgertonami", to niestety nie spełnia tych oczekiwań w pełni. Pod względem historycznego tła, opisu obyczajów i stylu życia wyższych sfer XIX wieku autorzy stworzyli atmosferę zbliżoną do tych znanych z wyżej wymienionych tytułów. Jednakże, jeśli chodzi o konstrukcję fabuły i jej spójność, książka nie dorównuje klasykom gatunku.
Wiele braków i nieścisłości w fabule, oraz mocno wybiórcze podejście do konwenansów społecznych tamtych czasów, sprawiają, że nieco trudno jest uwierzyć w autentyczność opisywanego świata. Szczególnie rzuca się w oczy sprzeczność w traktowaniu reputacji bohaterki, która wydaje się być nierealistyczna w kontekście ówczesnych norm społecznych.
Mimo tych mankamentów, "Imperium Jedwabiu: Charlotta" jest lekką, zabawną i relaksującą lekturą, napisaną w dobrym, składnym języku. Autorka potrafi dobrze oddać atmosferę epoki i wciągnąć czytelnika w wir zdarzeń. Pomimo moich zastrzeżeń, jestem zainteresowana kontynuacją serii i chętnie sięgnę po kolejny tom, aby poznać dalsze losy bohaterów.
Podsumowując, choć "Imperium Jedwabiu: Charlotta" nie spełnia wszystkich obietnic, nadal jest to wartościowa lektura dla fanów gatunku, którzy poszukują lekkiej, przyjemnej rozrywki.
Ocena: 6/10.
Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki oraz Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

"Imperium Jedwabiu: Charlotta" to powieść, która przyciągnęła mnie od samego tytułu. Skojarzenie słów "imperium" i "jedwab" niesie za sobą obietnicę historii pełnej bogactwa, potęgi i luksusu, co dodatkowo wzbudziło moje zainteresowanie jako miłośnika powieści historyczno-obyczajowych. Przy takiej literaturze zwyczajnie odpoczywam, dlatego po ciężkim dniu z przyjemnością...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Beata Potocka podjęła się nie lada wyzwania, jakim jest spisanie wspomnień swojej Babci-Marii. To wielkie szczęście mieć taką możliwość, a na szacunek zasługuje już sama chęć, by zająć się historią życia rodziny z czasów minionych. Przyznaję, że dopiero teraz, będąc już (tak strasznie) dorosła, żałuję, że wtedy, kiedy moja Babcia chciała snuć opowieści, ja nie byłam w ogóle zainteresowana „starociami”. Teraz kiedy bardzo tego chcę – nie mam już tej możliwości.

Pani Maria opowiada swoje dzieje z dokładnością obfitującą w tak wiele szczegółów, że należy wręcz być pod wrażeniem doskonałej pamięci. Dzięki temu oczami wyobraźni łatwiej przenieść się w rejony Kresów i razem z bohaterką przechadzać się po opisywanych miejscowościach. Były momenty podczas lektury, kiedy zaczynałam się nawet gubić w tych wszystkich koligacjach rodzinnych, tak wiele informacji zawarto w treści.
Dla mnie najprzyjemniejszym elementem jest jednak opis tradycji i obrzędów, jakich z wielką pieczołowitością przestrzegano. Obecnie nie przywiązuje się aż takiej wagi do tej wiedzy, a już stosowanie ich w praktyce praktycznie zanikło. Są też zabobony, które szczególnie mnie interesują bowiem pokazują, w jaki sposób tłumaczono sobie teraz już wyjaśniane w sposób naukowy zjawiska. Tam gdzie się dało, opisy były potwierdzone fotografiami, które podkreślają wiarygodność babcinej opowieści.

Język jest bardzo prosty, może nawet nieco sztywny, charakterystyczny dla wspomnień. Gdyby całość wspomnień ujęto w formie powieściowej, z bardziej literackim językiem, myślę, że wspomnienia Pani Marii mogłyby spokojnie stanowić kanwę do wielotomowej powieści, którą czytałoby się z zapartym tchem. Wspaniale byłoby, gdyby każdy z nas miał możliwość spisania opowieści swoich przodków, a w połączeniu z fotografiami, taka książka stanowiłaby dla mnie najcenniejszą pozycję w biblioteczce.

Jeśli lubicie książki w formie wspomnień, polecam przeczytanie opowieści pani Marii. Myślę, że może być dumna z wnuczki, za to z jak wielkim zapałem i szacunkiem podeszła do wykonania tak trudnego zadania, jakim jest wysłuchanie i spisanie opowiadań starszej osoby.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Novae Res oraz Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Beata Potocka podjęła się nie lada wyzwania, jakim jest spisanie wspomnień swojej Babci-Marii. To wielkie szczęście mieć taką możliwość, a na szacunek zasługuje już sama chęć, by zająć się historią życia rodziny z czasów minionych. Przyznaję, że dopiero teraz, będąc już (tak strasznie) dorosła, żałuję, że wtedy, kiedy moja Babcia chciała snuć opowieści, ja nie byłam w ogóle...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trzeci „Zdeptanych kwiatów”, podobnie jak dwie poprzednie części to biograficzne wspomnienie losów rodziny, która doświadczyła zjawiska dyskryminacji w nieco innej formie niż ta, o której głośno i często mówi się w mediach, prasie czy literaturze.
Temat represji ze strony zachodnich sąsiadów w czasie wojny czy zjawisko antysemityzmu znany jest każdemu i wzbudza on wiele emocji. W serii „Zdeptane kwiaty” autorka porusza temat podobny, a jednak zupełnie inny i zdaje się, że zapomniany. Z treści książek dowiadujemy się, w jaki sposób w powojennej Polsce traktowane były osoby z niemieckim pochodzeniem, ale od dawna mieszkające w naszym kraju. Jak niekomfortowo czuli się tacy obywatele, mając nienawistnie brzmiące nazwisko, które w większości obywateli wzbudzało wściekłość i żądze zemsty za wszystkie okropności z czasów wojny.
To, że takie uczucia były obecne w sercach i pamięci niespecjalnie dziwi, bo przecież okres wojenny był najmroczniejszym czasem, kiedy to bieda, głód i strach karmiły ciała i umysły każdego. Nikt natomiast nie zastanowił się nad rodzinami, które tak naprawdę nie przynależały do żadnego państwa, bo w każdym uznani byli albo za zdrajców, albo za oprawców. Właśnie w takiej sytuacji znalazła się rodzina Lotze. Próby normalnego życia jako „bezpaństwowcy” była przysłowiową walką z wiatrakami, a na każdym kroku pojawiały się przeszkody czasem niemożliwe do pokonania.
Jednak najtrudniejszym i przykrym do szpiku kości elementem tej sytuacji, były zachowania nie tyle wrogo nastawionej społeczności, ile najbliższej rodziny, która w takiej sytuacji powinna stanowić zwartą i wspierającą się grupę. Według wspomnień autorki, część rodziny starała się wyprzeć swoje pochodzenie i dostosować do społecznych wymogów, czasem nawet poświęcając rodzinne relacje. Wszyscy jakby nabrali wody w usta i unikali niewygodnego tematu, a dla Eriki, a później Basi, temat pochodzenia był sprawą tak istotną, że te ciągłe tajemnice i niedopowiedzenia zatruwały już i tak udręczoną psychikę kobiet.
Czytając każdy tom, nie da się nie zauważyć, że wspomnienia Basi to swoista skarga. Wieloletnie, a nawet pokoleniowe żale znalazły ujście na kartach tej książki i według mnie jest to dobre miejsce. Książka może się spodobać i skłonić do refleksji, tak jak jest w moim przypadku. Może też w innych wzbudzić kontrowersje czy gniew, a tym samym lektura może zostać porzucona. Jednak problem został zakomunikowany, a dla autorki najważniejsze jest to, że przekazała literaturze swoje spojrzenie na przemilczany, pomijany albo zapomniany motyw innej formy dyskryminacji.
Związałam się emocjonalnie z bohaterami. Erika, Basia, Bernard i inni, byli moimi towarzyszami przez kilkanaście czytelniczych wieczorów i z wielkim żalem kończyłam tę serię. Mimo że książkom brakuje powieściowego stylu i tego literackiego polotu, treść jest tak zajmująca, że wniknęłam całą sobą w świat Lotzów i Cacanki. Zaznaczam jednak, że przeczytanie tomu trzeciego bez znajomości poprzednich nie wpłynie dobrze na pełne zrozumienie treści. Uważam, że konieczna jest znajomość losów rodziny od początku, by w pełni poznać skalę wspomnianej skargi. Objętościowo książki są potężne, jednak czyta się je błyskawicznie, zatem nie obawiajcie się sięgnięcia po te grubaski.
Cieszę się, że miałam możliwość przeczytania wspomnień Renee Linn, to ważna lektura, którą polecam każdemu.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Novae Res oraz Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Trzeci „Zdeptanych kwiatów”, podobnie jak dwie poprzednie części to biograficzne wspomnienie losów rodziny, która doświadczyła zjawiska dyskryminacji w nieco innej formie niż ta, o której głośno i często mówi się w mediach, prasie czy literaturze.
Temat represji ze strony zachodnich sąsiadów w czasie wojny czy zjawisko antysemityzmu znany jest każdemu i wzbudza on wiele...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Premiera „Róży Napoleona” prawie zbiegła się z premierą filmu „Napoleon”, o którym jest dość głośno. Dla mnie to ciekawe doświadczenie, bo mam okazję z dwóch perspektyw ocenić dwie historyczne postacie, o których chyba każdy słyszał. Pewne jest, że Józefina nie zaistniałaby na kartach historii gdyby nie Napoleon, a według niektórych sugestii, sam Napoleon nie byłby tym, kim był, gdyby nie jego pierwsza żona i jednocześnie prawdziwa miłość. Szkoda, że w książce nie pokazano właśnie tego wpływu na swoje charaktery i losy. Autorka skupiła się raczej na pokazaniu losów bohaterów przed ich poznaniem i krótki moment zapoznania, wieńczący się ślubem. Żałuję też, że przeskoczono o całe osiem lat od dnia przysięgi do momentu koronacji na tytuł Cesarza i Cesarzowej. Te osiem lat mogłoby stanowić kanwę do kolejnego tomu, który chętnie bym przeczytała.

Z lektury „Róży Napoleona” wyłania się obraz uczucia, które poprzedziła obsesyjna wręcz fascynacja młodego dowódcy postacią Marie-Rose. Choć była starsza o zaledwie sześć lat, różnica życiowych doświadczeń była między nimi ogromna. Rose – trzydziestoletnia matka dwójki dzieci, mężatka w trakcie separacji, z tytułem, który we Francji, w dobie rewolucji nałożył na jej barki wór nieszczęść, traum i strachu. To, że Józefina potrafiła się mimo wszystko w tej rzeczywistości odnaleźć i działać, pokazuje jej niezwykłą siłę charakteru.
Postać Napoleona poznajemy z pamięciowych retrospekcji bohatera, przedstawionych w pierwszej osobie. Podoba mi się ten zabieg, bo pomógł mi, jako czytelnikowi bardziej wczuć się w sytuację młodego mężczyzny. A jego stan psychiczny oscylował między euforią a depresją, chorobliwą wręcz ambicją podsycaną gniewem, poczuciem winy, wstydu i jednocześnie obowiązku względem rodziny. Napoleon posiadał jednak niezłomny charakter i po wstępnych rozterkach, odrzucał wszelkie wątpliwości i parł do przodu, by osiągnąć to, co zamierzał. To jego cecha wspólna z Marie-Rose. W kwestiach wojennych autorka przekazała zaledwie ułamek militarnych aspiracji, jednak dokładnie opisała proces zdobywania uznania w oczach Józefiny.
Prywatnie odczuwam pewien dyskomfort jeśli chodzi o samą Józefinę. To, że była silna i niezłomna w dążeniu do rozwiązania trudnych sytuacji, w które popadała, oczywiście mi imponuje i wywołuje odczucie szacunku. Bez żelaznego charakteru, przy pierwszym kłopotliwym położeniu, jej postać mogłaby po prostu zginąć.
Irytuje mnie jednak to, jak wielką wagę miała w owych czasach rola kobiety tylko jako dodatek do mężczyzny. Bez wsparcia, protekcji czy choćby minimum uwagi, kobieta stawała się nikim. XVIII wiek to niestety czas, gdy rola kobiety ograniczała się tylko do wydania na świat potomka i bycia ozdobą. Wiem, „takie czasy” i łatwo mi się oburzać żyjąc w innej epoce, jednak poczucie tej niesprawiedliwości jest nie do zapomnienia.
Oceniając tę powieść pod kątem kompozycji, muszę przyznać, że jest to zgrabnie napisana książka, z dobrym stylem, przemyślaną fabułą i formą opowieści. Objętościowo też jest przyjemna, przy odrobinie czasu, lektura jest idealna na długie zimowe popołudnie i wieczór. Nie wiem jednak, czy pochłonięcie tej książki „na raz” jest dobrym pomysłem. Osobiście zachęcam do rozłożenia czytania na przynajmniej dwie sesje, bo ilości informacji i emocji jest jednak duża. Szkoda byłoby stracić lub pominąć jakiś fakt w natłoku innych informacji.
Wystawiam ocenę 7/10. To świetna lektura, która w przyjemny sposób przybliża nam historię i realia osiemnastowiecznej sytuacji społeczno-politycznej, mimo sporej ilości wątków miłosnych.
Za egzemplarz do recenzji dziękuje Wydawnictwu Harper Collins oraz Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Premiera „Róży Napoleona” prawie zbiegła się z premierą filmu „Napoleon”, o którym jest dość głośno. Dla mnie to ciekawe doświadczenie, bo mam okazję z dwóch perspektyw ocenić dwie historyczne postacie, o których chyba każdy słyszał. Pewne jest, że Józefina nie zaistniałaby na kartach historii gdyby nie Napoleon, a według niektórych sugestii, sam Napoleon nie byłby tym, kim...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie jest to typowa powieść obyczajowa, nie jest to też kryminał czy thriller. „Ostatnie powitanie” zawiera w sobie po trochu z każdego gatunku i to czyni z tej książki powieść nietypową. Nie czytałam do tej pory książek autora, jednak zasugerowałam się opiniami, które w większości twierdzą, że po panu Danielu Radziejewskim można spodziewać się wielu zaskoczeń. To mnie przekonało, by sięgnąć akurat po tę książkę.
Czesia Radziejewska nie ma w życiu łatwo bowiem nie dość, że cierpi na poważną chorobę, to jeszcze padła ofiara podejrzanej i tajemniczej organizacji, która akurat w niej upatrzyła sobie coś, co może im zaszkodzić, a tym samym wymaga zlikwidowania. Mąż Feliks robi wszystko, by uratować żonę przed oprawcami i stara się zapewnić kobiecie spokój, którego rozpaczliwie oboje potrzebują. Aby to osiągnąć, wyjeżdżają do letniskowego domku, dotychczasowego azylu od miejskiego zgiełku. Na miejscu okazało się, że samotnia Radziejewskich straciła swój pustelniczy status, bowiem w sąsiedztwie zamieszkał przystojny i tajemniczy Mel. Chłopak zajmuje się medycyną naturalną i na swój równie tajemniczy sposób stara się pomóc Czesi. I tutaj zaczyna się cała akcja, która z każdą stroną nabiera tempa, a fabuła staje się jeszcze bardziej zagadkowa.

Mam mieszane uczucia jeśli chodzi o fabułę. Pomysł jest oryginalny, a świadomość, że część opowieści bazuje na rodzinnych doświadczeniach autora, dodaje jej specjalnej wartości. Akcja niby wciąga, pobudza ciekawość i ciężko odejść od lektury. To przecież wskaźnik, że książka spełniła swoje zadanie, bo można się zatracić w opowiadanej historii i nie zauważa się upływu czasu. A jednak czuję niedosyt i jakąś dozę jakby niezadowolenia. Po długim namyśle dochodzę do wniosku, że cały problem tkwi w stylu i języku opowieści. Choć jest poprawny, wydaje mi się być nieco sztywny, bez tego literackiego polotu i lekkości, którą ogromnie w literaturze cenię. Ta sztywność była zauważalna szczególnie w momentach, gdy Feliks i Czesia okazywali sobie uczucia. Ogrom tej miłości i oddania w zestawieniu z wręcz żołnierskim językiem bardzo mi zgrzytał. Bo jeśli chodzi o samą historię miłosną i relację między małżonkami, jest to naprawdę wzruszający motyw i pozostaje życzyć sobie i innym tak mocnego i pięknego uczucia. Bardzo ciekawy jest również motyw umiejętności, jakimi dysponuje Mel. Nadaje to historii niekonwencjonalnego charakteru. Wszak sama dziedzina medycyny alternatywnej to ciągłe źródło niedopowiedzeń, znaków zapytania i przede wszystkim bazowania na wierze w skuteczność wykonywanych zabiegów.

Podsumowując, uważam, że „Ostatnie powitanie” jest powieścią wartą uwagi i ma wiele do zaoferowania. Gdyby nie to, styl nie do końca mi odpowiada, powiedziałabym, że książka jest świetna. Za oryginalność i niekonwencjonalne połączenia wątków, wystawiam ocenę 7/10.
Dziękuję Wydawnictwu Novae Res za egzemplarz do recenzji, a Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl za możliwość zamówienia książki.

Nie jest to typowa powieść obyczajowa, nie jest to też kryminał czy thriller. „Ostatnie powitanie” zawiera w sobie po trochu z każdego gatunku i to czyni z tej książki powieść nietypową. Nie czytałam do tej pory książek autora, jednak zasugerowałam się opiniami, które w większości twierdzą, że po panu Danielu Radziejewskim można spodziewać się wielu zaskoczeń. To mnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Już trzeci raz wróciłam na Wyspę Trzech Sióstr, by spotkać się z Nelą, Ripley i Mią-kobietami obdarzonymi magicznymi mocami. Fabuła każdego tomu poświęcona jest postaci jednej z sióstr oraz stopniowo nakreśla rozwijające się okoliczności, które zagrażają spokojnemu życiu Wyspy.
Tom trzeci, „Prosto w ogień” skupia się na postaci Mii, najstarszej i obdarzonej największą mocą czarownicy. Mia wydawała się też najbardziej tajemniczą postacią, która na swoich barkach dźwiga ciężar odpowiedzialności za losy Wyspy, bezpieczeństwo mieszkańców i magicznych sióstr. Mimochodem przewijały się sugestie, że dawno temu jakiś niewdzięcznik złamał czarownicy serce. I to właśnie o tym można przeczytać w trzecim tomie. Na wyspę Trzech Sióstr wraca Sam, owy spiritus movens samotności i smutku Mii. Na pierwszy rzut oka Sam wydaje się być człowiekiem zarozumiałym, pewnym siebie, a jednocześnie beztroskim. Dobrze, że później jego postać została wyłuskana z tej chełpliwej skorupki i pokazano, że ten facet ma jednak jakąś wartość jako człowiek.
Oczywiście wątek odradzających się uczuć, dawnych żali i dochodzenia do porozumienia stanowią znaczną część fabuły. Po lekturze dwóch poprzednich części jestem już przyzwyczajona do takiego systemu i niestety muszę teraz przyznać, że czuję się nieco znużona powtarzalnością tego schematu. Szczególnie odczułam nadmiar opisów intymnych zbliżeń. Było tego za dużo, zbyt często i do tego stopnia szczegółowo, że niestety poczułam się zniesmaczona. Trzeci tom z powieści obyczajowej z wątkami fantastycznymi przekształcił się w trochę ckliwy romans i nad tym muszę poubolewać, bo polubiłam bohaterów od pierwszego tomu.
Sama koncepcja jest ciekawa. Podoba mi się wątek ciemnych mocy, które w różny sposób dają o sobie znać i sama walka z nimi. W tym tomie więcej jest opisów samej magii, co mnie cieszy, bo dotychczas narzekałam na ubogość wątków magicznych. Sporym zaskoczeniem był dla mnie fakt, iż Sam posiada magiczne moce i jest w stanie pomóc czarownicom w obronie wyspy. To mi się bardzo podobało, bo w kanonie literatury obyczajowej rzadko zdarza się, by mężczyzna był obdarzony mocami, typowymi raczej dla płci żeńskiej.
Jeśli chodzi o postać Mii, troszkę jestem zawiedziona, bo jej wyjątkowość i tajemniczość została zastąpiona zachowaniami, które nie do końca pasowały do dojrzałej, zdecydowanej kobiety. W momencie gdy pojawiła się jej dawna miłość, emocje czarownicy stały się bardziej pasujące do zachowania nastolatki, niż opanowanej bizneswoman.
Cieszy mnie jednak, że akcja jest dynamiczna, a opisy zwięzłe, ale obrazowo nakreślają sytuację.
Myślę, że spokojnie mogę napisać, że to dobra lektura, szczególnie jeśli szukacie czegoś lekkiego i odstresowującego. W mojej ocenie, gdyby było mniej wątków erotycznych, uznałabym tę sagę za naprawdę dobrą.
„Prosto w ogień” oceniam na 6/10, a całą serię „Wyspy Trzech Sióstr” na 7/10. Cieszę się, że miałam przyjemność zapoznania się z tą serią.
Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za udostępnienie egzemplarza do recenzji, a Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl za możliwość zarezerwowania książki.

Już trzeci raz wróciłam na Wyspę Trzech Sióstr, by spotkać się z Nelą, Ripley i Mią-kobietami obdarzonymi magicznymi mocami. Fabuła każdego tomu poświęcona jest postaci jednej z sióstr oraz stopniowo nakreśla rozwijające się okoliczności, które zagrażają spokojnemu życiu Wyspy.
Tom trzeci, „Prosto w ogień” skupia się na postaci Mii, najstarszej i obdarzonej największą mocą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Znam twórczość pani Celiny Mioduszewskiej, a „Kaszmirowa chustka” to moja ulubiona powieść spośród jej dzieł. Zauważyłam, że charakterystyczne dla książek tej autorki są intrygujące tytuły, takie jak „Sawantka”, „Powierniczka tajemnic” czy moja ulubiona „Kaszmirowa chustka”, a teraz również „Złodziejki żon”. Każdy z tych tytułów niesie ze sobą tajemnicę i kusi do sięgnięcia po książkę. To samo miało miejsce w przypadku tej powieści.
„Złodziejki żon” odznaczają się silnym nacechowaniem emocjonalnym, sugerując, że fabuła książki obfituje w burzliwe uczucia oraz jest zapowiedzią rodzinnej i miłosnej intrygi.
Treść powieści jest zarówno ważna, jak i pełna smutku. Dwie kobiety, matka i córka, zmagały się z ogromnym rozczarowaniem miłosnym, które odebrało im radość życia. Mimo wykonywania codziennych obowiązków i próbowania kontynuowania życia, nie były w stanie osiągnąć pełni szczęścia, ponieważ emocjonalne rany były zbyt głębokie. Autorka przedstawia różne oblicza miłości: od miłości młodzieńczej, pełnej ekscytacji i motyli w brzuchu, po miłość macierzyńską w jej wszystkich odcieniach. Fabuła przesycona jest również strachem, zawiedzionymi nadziejami, rozczarowaniem, a nawet bezgraniczną rozpaczą. To sprawia, że „Złodziejki żon” stają się opowieścią o prawdziwym życiu i zwykłych ludziach.
Warto podkreślić udane kreacje bohaterów. Są to postacie autentyczne, które dzięki swoim doświadczeniom, zarówno dobrym, jak i złym, stają się bardzo realne i bliskie czytelnikowi. Autorka umiejętnie pokazuje codzienne życie bohaterów, przedstawiając ich plan dnia, zwłaszcza Kaliny i jej matki. Pojawiają się też inne postaci, które wzbogacają portret życia codziennego.
Jednak nieco przeszkadzał mi język użyty w książce. Wydaje się być nieco zbyt formalny i zarezerwowany. Choć konstrukcja zdań jest zgrabna, czasami była ona zbyt patetyczna. Brakowało mi pewnej literackiej swobody, która sprawiłaby, że czytelnik by "płynął" przez książkę. Szczególnie nie przekonały mnie listy, które stanowiły znaczną część komunikacji między Kaliną a Marcinem. Wydawało się, że brakuje w nich głębi uczuć, a forma była zbyt restrykcyjna. Może to jednak wynikało z czasów, w których osadzona jest akcja powieści (przełom lat osiemdziesiątych). Choć to nie był mój okres, możliwe, że wtedy wyrażanie emocji było bardziej skromne i wstydliwe.
Podsumowując, uważam, że to mądra i wartościowa lektura. Historia pozostawiła we mnie silne wrażenia i emocje. Choć brakowało mi nieco bogactwa języka, nadal uważam tę powieść za godną polecenia. Zachęcam Was do sięgnięcia po nią, ponieważ ma wiele do zaoferowania.
Chciałabym także podziękować klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl oraz Wydawnictwu Novae Res za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Znam twórczość pani Celiny Mioduszewskiej, a „Kaszmirowa chustka” to moja ulubiona powieść spośród jej dzieł. Zauważyłam, że charakterystyczne dla książek tej autorki są intrygujące tytuły, takie jak „Sawantka”, „Powierniczka tajemnic” czy moja ulubiona „Kaszmirowa chustka”, a teraz również „Złodziejki żon”. Każdy z tych tytułów niesie ze sobą tajemnicę i kusi do sięgnięcia...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jako wielka fanka serii książkowych i sag rodzinnych, nie mogłam nie sięgnąć po drugą część opowieści o Wyspie Trzech Sióstr.
Czytając pierwszą część, nie do końca jeszcze wiedziałam, o co chodzi w trylogii o siostrach, gdy tak naprawdę opowieść w dużym stopniu poświęcona była głównie jednej z nich. Po lekturze „Nieba i ziemi” wiem już, że każdy tom to opowieść o jednej siostrze. I tak jak zapoznałam się wcześniej z postacią Nell, tak teraz czytałam o swojej ulubienicy Ripley. Niepokorna, zbuntowana i niechętna przyjąć do wiadomości, że nie jest tylko policjantką. Oczywiście dziewczyna zakochuje się w przystojnym i mocno zakręconym naukowcu, który bada nadprzyrodzone zjawiska dziejące się na Wyspie Trzech Sióstr.
Motyw miłości jest klasyczny, nie ma w nim nic zaskakującego. Wcześniej Nell poznała swoją miłość, teraz Ripley nie była w stanie zapanować nad gwałtownym wybuchem uczucia. Spodziewam się zatem, że w tomie trzecim będziemy czytać, jak Mia radzi sobie ze swoimi uczuciami.
Szczególnie podobał i się wątek miażdżącej zazdrości Evana Remingtona i to, w jaki sposób jego zła aura przetransferowała w osobę Hardinga, zwykłego dziennikarza z wielkimi ambicjami. To był etap w powieści, który wywoływał u mnie naprawdę duże zainteresowanie i żałuję, że nie został poprowadzony szerzej. W tej kwestii zauważyłam podobny schemat. W „Podniebnym tańcu” konfrontacja z Evanem była szybka i powierzchowna. W „Niebo i ziemia” napięcie było budowane całkiem sprawnie, praktycznie przez cały czas trwania opowieści. Jednak moment kulminacyjny znów był potraktowany z nienależytą uwagą. Szkoda, bo ten wątek miał ogromny potencjał.
Jako że jest to kontynuacja serii, nie mogę napisać tej opinii bez porównywania do pierwszej części serii. W recenzji pierwszego tomu ("Podniebny taniec") pisałam, że brakowało mi w książce magii i wielu aspektów z nią związanych. W tomie drugim muszę przyznać, że pod tym względem jestem usatysfakcjonowana. Autorka świetnie połączyła wątek magiczny z kwestiami naukowego rozprawienia się z tym, jak ta magia właściwie działa. Oczywiście słowo „naukowe” należy traktować z dużym przymrużeniem oka, bo nie sądzę, by naukowcy XXI wieku z taką łatwością przyjęli, że to, co pojawia się na ich mierniczych odczytach to czary, a nie na przykład forma efektu Dopplera. W każdym razie jestem zadowolona z szerszego potraktowania kwestii magii i rozbudowanych opisów, jak do czarów dochodziło.
Skoro już tak porównuję, muszę napisać, że ten tom uważam za lepszy od poprzedniego. A jest tak głównie dzięki rozbudowanym wątkom, które mnie najbardziej interesowały. Klasycznie, stawiam krechę za momenty erotyczne. Niespecjalnie chciałam o tym czytać, tym bardziej że opisy były rodem z taśmowych „harlekinów”.
Akcja prowadzona jest sprawnie, sporo się dzieje i to stanowi duży plus. Odnoszę też wrażenie, że pod względem językowym ta część jest też lepsza, choć nadal brakuje mi tego pisarskiego polotu, gdzie od pierwszego słowa przepadam jako czytelnik.
Podsumowując, uważam, że warto sięgnąć po tę książkę. Zachęcam do zapoznania się z częścią pierwszą, by mieć lepsze spojrzenie na serię jako całość. Czekam na tom trzeci, mam nadzieję, że pojawi się niebawem i będę mogła złożyć opowieść w przyjemną całość.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Świat Książki oraz Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Jako wielka fanka serii książkowych i sag rodzinnych, nie mogłam nie sięgnąć po drugą część opowieści o Wyspie Trzech Sióstr.
Czytając pierwszą część, nie do końca jeszcze wiedziałam, o co chodzi w trylogii o siostrach, gdy tak naprawdę opowieść w dużym stopniu poświęcona była głównie jednej z nich. Po lekturze „Nieba i ziemi” wiem już, że każdy tom to opowieść o jednej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wątek magii, zdolności nadprzyrodzonych i elementów, które mogą uchodzić za nawet zabobonne, jest dla mnie przepisem na to, by taką książkę przeczytać. Z takim też nastawieniem sięgnęłam po „Podniebny taniec”. To moje pierwsze spotkanie z twórczością Nory Roberts. Nie ostatnie, bo zdecydowanie chcę przeczytać kontynuację sagi o Wyspie Trzech Sióstr.
Powieść zawiera w sobie dwa główne wątki, które przeplatają się i tworzą spójną całość. Uważam, że sama koncepcja jest świetna. Nadanie pierwotnym czarownicom imion będących jednocześnie odniesieniem do ziemskich żywiołów, jest dla mnie przyjemnym elementem, a odniesienie do momentu w historii, gdy wiara w czary wywoływała histeryczny strach, powodowała śmierć niewinnych kobiet, jest solidnym podłożem do opisania sytuacji, w jakiej żyły trzy siostry.
Oprócz opowieści o losach trzech sióstr i w jaki sposób powstała Wyspa, będącą azylem, „Podniebny taniec” opowiada o smutnej sytuacji Nell, która resztkami sił uciekła z prywatnego piekła, jakim było jej małżeństwo. Autorka na tyle dobrze oddała stan emocjonalny bohaterki, że mogłam się wczuć w sytuację Nell i z ciekawością śledzić jej walkę o powrót do równowagi. Nie do końca podobało mi się jednak to, w jaki sposób został poprowadzony moment konfrontacji Nell z mężem-oprawcą. Za szybko, za łatwo, trochę „po łebkach”. Szkoda, bo atmosfera gęstniała i wszystko wskazywało na to, że konfrontacja będzie istnym wulkanem emocji i zaskakujących zwrotów akcji. Tego mi zabrakło.
Odniosę się jeszcze do wątku czarownic. Byłam bardzo zaintrygowana, w jaki sposób wiedźmy poradzą sobie w innej rzeczywistości. I niestety czuję się (ponownie) trochę zawiedziona, bo opowieść dziejąca się w czasie teraźniejszym, niestety zawierała w sobie niewiele magii. Takie śladowe ilości to dla mnie za mało, skoro w fabule główną rolę grają czarownice. Oczywiście rozumiem, że na przestrzeni lat nietypowe umiejętności i niewytłumaczalne zjawiska w jakiś sposób zostały racjonalnie wytłumaczone, a z pokolenia na pokolenie informacja, że jest się wiedźmą, zostaje wyparta lub brana jako dobry żart. Niemniej jednak oczekiwałam czegoś więcej po wątku magicznym. I o ile opowieść o trudnej sytuacji Nel została poprowadzona dobrze, to ten interesujący mnie najbardziej wątek pozostawił uczucie niedosytu. Pociesza mnie myśl, że już niebawem będę czytać drugą część i daje mi to nadzieję, że skrywane umiejętności magiczne w końcu zostaną pokazane i opisane z należytą uwagą.
Mimo tych braków uważam, że książka ma potencjał i mam nadzieję, że drugi tom będzie solidnym rozwinięciem historii „Podniebnego tańca”. Oceniam tę książkę na 7/10. Nie nudziłam się, czytałam szybko i czas spędzony nad lekturą uważam za dobrze wykorzystany.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Świat Książki oraz Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Wątek magii, zdolności nadprzyrodzonych i elementów, które mogą uchodzić za nawet zabobonne, jest dla mnie przepisem na to, by taką książkę przeczytać. Z takim też nastawieniem sięgnęłam po „Podniebny taniec”. To moje pierwsze spotkanie z twórczością Nory Roberts. Nie ostatnie, bo zdecydowanie chcę przeczytać kontynuację sagi o Wyspie Trzech Sióstr.
Powieść zawiera w sobie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po lekturze tej książki czuję się zażenowana jej niskim poziomem. Zazwyczaj staram się oceniać przeczytane książki obiektywnie, bo to, że tematyka nie trafiła w mój gust, nie znaczy, że nie ma innych walorów. W przypadku „Bittersweet” niestety nie widzę możliwości, by wystawić opinię choćby neutralną.
Fabuła jest tak błaha, wszystko kręci się wokół rozbuchanego libido głównej bohaterki i jej rozchwiania emocjonalnego. Dawno już, żaden bohater nie wywoływał we mnie takiej niechęci i złości. Każda postać z tego romansu (lub prędzej erotyka) jest płaska, nie ma w sobie nic, co pozwoliłoby poczuć odrobinę sympatii. Wszystko sprowadza się do tego, by Gaja wylądowała z którymś facetem w łóżku. Zniesmaczyły mnie również opisy scen intymnych. Cała książka napisana jest bardzo prostym językiem, ciężko było mi do niego przywyknąć, ale opisy łóżkowych wyczynów są zwyczajnie wulgarne i zniesmaczające.

Przykro mi, że muszę w ten sposób ocenić tę książkę. Nie mogę inaczej. Zapewne ten rodzaj literatury znajdzie zwolenników i zagorzałych fanów. Ja nim nie zostanę.

Po lekturze tej książki czuję się zażenowana jej niskim poziomem. Zazwyczaj staram się oceniać przeczytane książki obiektywnie, bo to, że tematyka nie trafiła w mój gust, nie znaczy, że nie ma innych walorów. W przypadku „Bittersweet” niestety nie widzę możliwości, by wystawić opinię choćby neutralną.
Fabuła jest tak błaha, wszystko kręci się wokół rozbuchanego libido...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

!!!PREMIERA 9.08.2023!!!

Kryminał to gatunek, do którego podchodzę bardzo ostrożnie. Coraz częściej jednak staram się wyjść ze strefy komfortu i zapoznawać z książkami z tego rodzaju. Tym bardziej zatem cieszę się, że „Poszukiwacz zwłok” wskoczył na pierwsze miejsce kryminałów, jakie do tej pory przeczytałam.

Jest to powieść, dla której można zapomnieć o świecie, odłożyć na bok obowiązki i dać się porwać (o ironio!) do tego ciężkiego świata, gdzie atmosfera przesycona jest strachem i bólem w każdej formie. Sama dawkowałam sobie tę przyjemność po kilka rozdziałów na dzień, choć wierzcie mi, siła woli została poddana ciężkiej próbie Zrobiłam tak dlatego, że podczas lektury nie ma momentu, gdzie można przez chwilę podryfować myślami i jakoś je ułożyć, by powstała prawdopodobna hipoteza na temat tego, kto jest kim. Fabuła nabiera tempa z każdą stroną, a niespodziewane zwroty akcji potęgują ciekawość i nasilają napięcie

W wielkim skrócie: jest seryjny morderca, sprytny i nieuchwytny. Są policjanci, których przerost ego nie pozwala przyjąć do wiadomości, że rolę dowódcy przejęła kobieta, tak zdeterminowana i nieustępliwa, że niejednego rosłego chłopa postawiła do kąta. Laura Wilk nie ma lekko, bo nie dość, że sprawa mordercy nie jest łatwa, to jeszcze musi zmagać się z niechęcią po stronie kolegów z branży. Jest też psycholog z przyklejonym alter ego i praktycznie do samego końca ciężko zgadnąć, o co chodzi z Arielem vel Maćkiem.
Wielowątkowość tego kryminału jest doprowadzona do perfekcji. Żonglowanie czasem teraźniejszym z przeszłym, gmeranie we wspomnieniach i duszenie się od nadmiaru emocji wywołuje wręcz klaustrofobiczną atmosferę. Do tego dochodzą osobiste dramaty bohaterów, szczególnie te z przeszłości. Rzutują na teraźniejszość; właściwie każdy bohater dźwiga na barkach potężny bagaż złych lub tragicznych doświadczeń. Szczególną uwagę zwróciłam właśnie na wykreowanie postaci.
Ariel jest dla mnie majstersztykiem. Jest w nim tyle sprzeczności, jakby w niepozornym ciele walkę toczyło niebo i piekło, z całymi zastępami agresywnych wojowników. A on musiał jakoś ten front okiełznać i stworzenie Macieja miało być dla niego formą ucieczki od tych wewnętrznych rozterek.
Dodatkowego smaczku dodają okoliczności, które wiele zachowań w bohaterach wymuszają. Najlepszym przykładem jest choćby korupcja i dążenie „po trupach” (dosłownie tak!) do celu. Usilne tuszowanie prywatnych przewinień są tak wielkim kontrastem do zawodu, który w założeniu powinien przestrzegać prawa. Świetnie pokazuje to postać Piotra Żołnierza. Szybko i konkretnie poznajemy człowieka, który nigdy nie był szczęśliwy, a podatność na wszelkiego rodzaju używki zrujnowała w nim resztki człowieczeństwa. I to jest kolejny plus tej książki i wielkie ukłony kieruję w stronę autora za to, że w sposób tak niewymuszony a bardzo obrazowy wykreował każdą z postaci. Nie muszę tym samym rozpisywać się o języku powieści i warsztacie pisarskim autora. Ta kwestia jest oczywista.
Czy sam wątek Poltergeista jest oryginalny? Nie jestem wielką znawczynią kryminałów, ale wydaje mi się, że seryjny morderca to dość popularny motyw w tym gatunku. Dlatego cieszę się, że akurat ten motyw był elementem w fabule nie najważniejszym, choć oczywiście równoległym z innymi. Sam proces dochodzenia do wyjaśnienia tożsamości Poltergeista był przyjemnie nienachalny, przetykany innymi wątkami i nieco może się zacierał, ale ostatnie strony zostały poświęcone całkiem tej sprawie i wiele się wyjaśniło, choć nie wszystko.

Jestem zachwycona tym kryminałem do tego stopnia, że z czystym sumieniem postawię egzemplarz na półce książek ulubionych, a Mieczysława Gorzkę zapisuję jako autora do obserwowania. Poczułam się na tyle zainteresowana, że zamierzam zapoznać się z innymi Jego książkami.

Z czystym sumieniem i wielką satysfakcją wystawiam ocenę 10/10.

Za możliwość przeczytania książki przedpremierowo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.

!!!PREMIERA 9.08.2023!!!

Kryminał to gatunek, do którego podchodzę bardzo ostrożnie. Coraz częściej jednak staram się wyjść ze strefy komfortu i zapoznawać z książkami z tego rodzaju. Tym bardziej zatem cieszę się, że „Poszukiwacz zwłok” wskoczył na pierwsze miejsce kryminałów, jakie do tej pory przeczytałam.

Jest to powieść, dla której można zapomnieć o świecie, odłożyć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdybym miała w jednym zdaniu opisać tematykę książki, powiedziałabym „co w mieście piszczy”. Dokładnie o tym jest reportaż Michała Książka, który ciekawy sposób opisuje przyrodnicze zjawiska, jakie (cały czas) mają miejsce w aglomeracjach miejskich. Zadziwiające jest, jak wiele życia znajduje się między łączeniami chodników czy w dziurach ścian budynków. Miejsca zupełnie nieoczywiste, są tak pełne życia i bogactwa, że spokojnie można określić to zjawisko jako małego kosmosu w miejskim wszechświecie. Okazuje się, że fauna i flora jest niezwykle bogata, co pokazuje nam siłę i determinację tych porostów, mchów i innych roślin. Z rozdziałów „Atlasu dziur i szczelin” śledzimy również niełatwe życie miejskich ptaków. Nie zdawałam sobie zupełnie sprawy, ile gatunków skrzydlatych stworzeń otacza ludzi w mieście. Lekturę książki często przerywałam, aby wyszukać w sieci zdjęć np. bogatka czy modraszki. Podobnie zresztą było gdy opowieść dotyczyła „społeczeństwa edafonu glebowego” ;)
Autor świetnym, gawędziarskim tonem opowiada, w jaki sposób przeróżne gatunki muszą walczyć o przetrwanie, zapewnienie sobie i potomstwu jako takich warunków do przeżycia na przestrzeniach składających się głównie z asfaltu, betonu i szkła. To dzięki sposobowi opowiadania książkę czyta się tak przyjemnie. Poza informacjami ściśle naukowymi pan Michał wtrąca własne dygresje, które nadają wypowiedzi lekkiego i często żartobliwego tonu. Tym właśnie cechuje się świetnie napisany reportaż. Gdyby nie było tych zabawnych epizodów, treść prawdopodobnie nabrałaby charakteru encyklopedycznego, a to mogłoby znużyć czytelnika.
„Atlas dziur i szczelin” to książka dla mnie nietypowa, bo zakres zainteresowań czytelniczych mam jednak nieco inny. Rzadko czytuję reportaże i z pewną dozą niepewności podchodziłam do lektury tej książki. Pierwszym wrażeniem było to, że nie da się jej przeczytać jak klasyczna powieść. Musiałam rozbijać lekturę na rozdziały, a czas czytania wydłużył się znacznie, zanim spokojnie usiadłam  napisania tej opinii.
Podsumowując, książka jest naprawdę dobra. Zawiera w sobie wiele informacji i zwraca uwagę czytelnika na wiele aspektów, nad którymi zazwyczaj się nie zastanawiamy. Przyjemnie zrobić sobie taką odskocznię i zmienić gatunek literatury.
Zachęcam Was do zapoznania się z tą pozycją. Jest naprawdę ciekawa.
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak, za co bardzo dziękuję.

Gdybym miała w jednym zdaniu opisać tematykę książki, powiedziałabym „co w mieście piszczy”. Dokładnie o tym jest reportaż Michała Książka, który ciekawy sposób opisuje przyrodnicze zjawiska, jakie (cały czas) mają miejsce w aglomeracjach miejskich. Zadziwiające jest, jak wiele życia znajduje się między łączeniami chodników czy w dziurach ścian budynków. Miejsca zupełnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Królowa Elżbieta II była obecna w mojej świadomości od zawsze i szczerze mówiąc, nie wiem kiedy przywyknę do myśli, że Wielka Brytania ma teraz Króla. Nie da się zaprzeczyć, że była i na zawsze już zostanie ikoną monarchii.
Powieść „W służbie królowej” opowiada o życiu rodziny królewskiej z nieco innej perspektywy, bo opisana jest oczami guwernantki, która przez wiele lat zajmowała się córkami Króla Jerzego VI.
Moment, w którym zaczyna się powieść, to bulwersująca wizja abdykacji Edwarda VIII, który wybrał życie u boku dwukrotnej rozwódki Wallis Simpson. W czasach obecnych taka sytuacja nie wywołałaby zbyt wielu emocji, jednak wówczas był to ogromny skandal i niewyobrażalny cios dla całego kraju. Przedłożenie szczęścia osobistego nad obowiązki względem kraju, nie przysporzyło Edwardowi popularności, a sama postać Wallis przedstawiana jest od zawsze jako femme fatale.
Ta nagła zmiana w drodze do tronu sprawiła, że w niemalże idyllicznym życiu rodziny nastąpił przewrót. Spokojny, nieco nerwowy i zupełnie nieprzygotowany Albert został królem i od tego momentu stało się jasne, że życie małej Lilibet naznaczone jest piętnem następczyni tronu.

Moje wyobrażenia o byciu księżniczką to przede wszystkim bale, piękne suknie i życie tak beztroskie, że aż bajeczne. Czytając wspomnienia Marion, bezwzględnie żegnam się z takimi wydumanymi wyobrażeniami. Mała Lilibet i Małgorzata nie dość, że miały mnóstwo obowiązków, to wychowywane były w warunkach raczej skromnych, bez tego przepychu, o który wydaje się być tak oczywisty. Oczywiście okres wojenny jest tu niezwykle istotny, jednak sam fakt, że dziewczynki uczone były posłuszeństwa nawet względem

Postać Marion, przedstawiona została jako osoba nieco naiwna i zbyt ufająca, choć można by również powiedzieć, że była to osoba bardzo sumienna i honorowa, co jest przecież tak typowe dla Szkotów. Obowiązek i honor stawiany jest na pierwszym miejscu, własne dobro i wygoda zostają wyparte. I tak właśnie wyglądała służba dla rodziny królewskiej. Pełne poświęcenie, (które w późniejszym etapie życia kładło się długim cieniem na prywatnym życiu Marion) miało doprowadzić w końcu do spokojnej i przede wszystkim dostatniej emerytury u boku ukochanego męża. Czy tak się stało? Co było powodem tak nagłej zmiany w relacjach między rodziną królewską a guwernantką? Fatalna pomyłka czy może coś jeszcze? Cenię tę powieść za obiektywizm autorki, która pozostawia kwestię skandalu otwartą. Pozwala, by czytelnik sam zdecydował, kto zawinił, mimo tego, że poznajemy szczegóły skandalu tylko z perspektywy osoby, która przez tyle lat była uważana za pazerną i żądną sławy, mającą zyski z wiedzy, o prywatnym życiu dworu.
Osobiście czuję wielką sympatię do postaci Marion, współczuję jej i szczególnie wzruszyła mnie scena, gdy po wielu latach, mimo wieloletniego ostracyzmu, uparcie i z nadzieją próbowała pogodzić się i nawiązać relację z dorosłą już Lilibet.

Myślę, że trzeba wykazać się odwagą, by podjąć się napisania powieści o osobach, które przez tyle lat funkcjonowały w kulturze i wywarły niemały wpływ na życie wielu ludzi.
Ta powieść biograficzna poprowadzona jest w świetny sposób, wszystkie wątki są wciągające do tego stopnia, że ciężko się od książki oderwać. Wielkim atutem jest również język, który jest jednocześnie lekki i konkretny. Nie ma niepotrzebnych opisów, obrazowo i z rozmachem oddaje realizm życia bohaterów i emocjonalność sytuacji. Szczególnie daje się to odczuć w momencie, gdy młoda Lilibet poznaje Filipa i wiele jej rozterek krąży wokół miłości i nieprzychylności rodziny względem wybranka następczyni tronu.
Cieszę się, że miałam możliwość przeczytania tej książki dzięki Wydawnictwu Świat Książki oraz Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Zachęcam do przeczytania tej powieści. Ja jestem zachwycona.

Królowa Elżbieta II była obecna w mojej świadomości od zawsze i szczerze mówiąc, nie wiem kiedy przywyknę do myśli, że Wielka Brytania ma teraz Króla. Nie da się zaprzeczyć, że była i na zawsze już zostanie ikoną monarchii.
Powieść „W służbie królowej” opowiada o życiu rodziny królewskiej z nieco innej perspektywy, bo opisana jest oczami guwernantki, która przez wiele lat...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jestem pewna, że przynajmniej połowa z nas ma kłopoty z asertywną postawą i poprowadzeniem rozmowy tak, obie strony nie czuły się w żaden sposób pokrzywdzone. Przyznam się, że moja postawa zdecydowanie odbiegała od tej prawidłowo asertywnej. Zazwyczaj jest tak, że odmawiam, to w taki sposób, że mam pewność, że już więcej o nic nie zostanę zapytana. Albo po prostu w momencie mojej odmowy znajomość się kończy. Zdawałam sobie sprawę, że to nie jest dobre zachowanie, dlatego z chęcią sięgnęłam po tę pozycję, choć poradniki zazwyczaj nie leżą w kręgu moich czytelniczych zainteresowań.
Asertywność to oczywiście nie tylko umiejętność odmawiania. To przede wszystkim stanowcza postawa, która pozwala czuć się rozmówcom komfortowo, bez lęku, agresji czy poczucia braku własnej wartości.
To objętościowo niewielka książeczka, ale za to bogata w treść przefiltrowaną tak, by dotykać sedna problemu od razu, bez zbędnego „lania wody”. Szczególnie spodobało mi się to, że każdy problem ujęty jest w formie osobnego wykładu z podpunktami, co sprawia, że wszystko jest przejrzyste i daje możliwość szybkiego odnalezienia fragmentu, jeśli potrzebne będzie odświeżenie lub utrwalenie zagadnienia.
Bardzo pomocne okazały się przykłady rozmów w różnych wariantach oraz ich modyfikacje, by uzmysłowić czytelnikowi, w jaki sposób można daną sytuację zamienić na postawę asertywną.
Oczywiście to nie jest tak, że po przeczytaniu tego poradnika mamy gotowy przepis na to, jak być asertywnym i w końcu czuć się komfortowo w wymagających dla nas sytuacjach. Autorka wielokrotnie zaznacza w treści, że osiągnięcie celu to długa droga, pełna ćwiczeń nad sobą. Najważniejszy, by zacząć i uświadomić sobie, gdzie leżą nasze granice, jak je przekraczać (lub tego nie robić!).
Dla mnie ta pozycja jest niezwykle ważna i jestem pewna, że nie odłożę jej szybko na półkę. Zamierzam przeczytać wykłady autorki wielokrotnie, by utrwalić sobie zdobytą wiedzę i przede wszystkim mieć wsparcie w ćwiczeniach, jak naprawić własne błędy w kontaktach z innymi.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Bookolika.

Jestem pewna, że przynajmniej połowa z nas ma kłopoty z asertywną postawą i poprowadzeniem rozmowy tak, obie strony nie czuły się w żaden sposób pokrzywdzone. Przyznam się, że moja postawa zdecydowanie odbiegała od tej prawidłowo asertywnej. Zazwyczaj jest tak, że odmawiam, to w taki sposób, że mam pewność, że już więcej o nic nie zostanę zapytana. Albo po prostu w momencie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Siódmy koci żywot Beata Dębska, Eugeniusz Dębski
Ocena 6,9
Siódmy koci żywot Beata Dębska, Eugen...

Na półkach: , , , ,

Komedia kryminalna to gatunek, po który od jakiegoś czasu sięgam z przyjemnością. Cenię go dlatego, że zachowuje przyjemny balans między (czasem krwawą) powagą a humorystycznym rozładowaniem (zazwyczaj brutalnego) napięcia.
„Siódmy koci żywot” w przyjemny sposób opowiada o pracy wrocławskich policjantów, próbujących rozwiązać skomplikowaną sprawę morderstwa Jovana, Serba, od kilku lat mieszkającego w Polsce. Głównym świadkiem całego zajścia jest Sheila. I wszystko byłoby banalnie proste, gdyby nie fakt, że świadek jest...kotem. Współpraca policji na linii człowiek – kot jest właśnie tym ciekawym i komediowym akcentem. Osobiście szalenie podoba mi się ta koncepcja, szczególnie gdy część narracji prowadzona jest jakby oczami Szelki. Lawirowanie między chęcią zemsty na mordercy pana, poczuciem obowiązku wobec nowej pani i jednocześnie taktycznym planowaniem, by „cwana pańcia” nie domyśliła się, że kotka może więcej niż by się mogło wydawać, stanowi według mnie świeży i oryginalny koncept, który wskazuje na kreatywność i wysoki poziom umiejętności pisarskich. Myślę, że aby poprowadzić taki dyskurs, trzeba być zagorzałym fanem i znawcą kociej natury. W przypadku autorów chyba tak jest, bo nawet na fotografii pozują z parą pięknych, dostojnych kotów.
Sam wątek kryminalny nie jest specjalnie zaskakujący, powiedziałabym, że raczej klasyczny. Jest sprawa, są śledczy z różnymi charakterami, hektolitry kawy i papierosy liczone w setkach wypalonych sztuk. A jednak dałam się porwać fabule i wciągnąć w akcję, która szczególnie w drugiej części nabrała rozpędu. Zaangażowałam się do tego stopnia, że prawie poczułam Szelkowe pazury na przedramionach...
Mimo że dało się wyczuć atmosferę napięcia i stresu, nie ma w treści nadmiaru wulgaryzmów, które w takich sytuacjach zazwyczaj są elementem stałym w dialogach. Powtórzę zatem, że zapewne to zasługa dobrego warsztatu pisarskiego autorów. Bez przekleństw, dało się odczuć, że załoga komisarz Viledy nie miała łatwo przy rozwiązywaniu sprawy zabójstwa, a nawet dwóch. Komediowego charakteru dodawały też zwroty, które świetnie oddawały powagę napięcia, a jednocześnie łagodziły ciężki charakter sytuacji.

Wbrew temu, że deklaruję się jako psiara, nie mogę nie docenić, jak intrygujące mogą być koty. Szczerze polubiłam Szelkę i wszystkie jej kocie zachowania. Przy okazji, ta bestia nieźle wytłumaczyła w książce, dlaczego koty zachowują się tak, jak się zachowują. Polubiłam komisarz Magdę i Malickiego, nawet jeśli jako czytelnik nie poznałam ich życiorysów.

Czas spędzony nad książką uważam za przyjemnie zagospodarowany, nie wiało nudą, nie lała się krew, nie było panicznego strachu, a „jedynie” stały poziom napięcia i momenty dobrej zabawy. Z kotem.
Moja ocena to 8/10.
Szczerze polecam.

Książkę przeczytałam dzięki wydawnictwu Agora. Dziękuję za egzemplarz do recenzji.

Komedia kryminalna to gatunek, po który od jakiegoś czasu sięgam z przyjemnością. Cenię go dlatego, że zachowuje przyjemny balans między (czasem krwawą) powagą a humorystycznym rozładowaniem (zazwyczaj brutalnego) napięcia.
„Siódmy koci żywot” w przyjemny sposób opowiada o pracy wrocławskich policjantów, próbujących rozwiązać skomplikowaną sprawę morderstwa Jovana, Serba,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie czytam raczej felietonów, choć zdarzają się takie, które potrafią mnie zainteresować. Jestem z grupy „powieści przede wszystkim”, inne gatunki muszą się niestety „wykazać”, żeby klapka z oka mi zeszła i zerknęła na coś innego…

No i tu wchodzi „młody Stuhr”, choć teraz podobno już „średni”. Państwo wybaczą, dla mnie Pan Maciej zawsze będzie „młodym Szturem”, a Tadzik będzie w moich klasyfikacjach „małym Szturem”.

Gdy otrzymałam propozycję przeczytania zbioru felietonów „Tata 3D” i zobaczyłam, że autorem jest Pan Maciej, wiedziałam, że nie zmarnuję czasu. Nie zmarnowałam. O jak mi się to podobało. To fantastyczna forma pokazania miłości, uznania i szacunku dla młodszych pokoleń, z więzami krwi, ale nie tylko.

Ja przeczytałam to w jeden dłuższy wieczór i od razu Wam mówię: nie róbcie tego. Delektujcie się każdym felietonem, czytajcie uważnie i nad każdym się zastanówcie. Szczególnie zwracam się do rodziców. W tym świetnie gawędziarskim, luźnym, nawet stand-upowym tonie zawarto ważne lekcje dla rodziców i dzieci. Prywatnie nie jestem rodzicem, a jednak mimo wszystko, doceniłam teksty z pozycji i dorosłego i dziecka (którym jednakowoż nadal jestem, na szczęście). „Młody Sztur” (dla mnie już na zawsze młody!!!) przelał na papier swoje wątpliwości i rozterki ojcowskiej doli w trzech wymiarach. To dopiero kosmos!
Facet w tym samym czasie działa w trzech wymiarach ojcostwa!
Urocze, mocno intymne i ciepłe jest opowiadanie o Tadziku, który był jeszcze w brzuchu mamy, gdy Macieja wzięło na zwierzenia. Z każdym kolejnym felietonem poznajemy, jak „Mały” rośnie, a jak „Młody” dojrzewa, odkrywając ojcostwo kolejny raz.

Moment z listami do M, dorosłej już córki jest chyba najpoważniejszy i ja odczułam w tych felietonach stres ojca, który i chciałby się zakumplować, ale jeszcze się boi i delikatnie wdrapuje się na orbitę raczej przyjaźni, niż ojcowskiego statecznego rygoru. Szanuję to okropnie, bo Maciek Stuhr pokazał, że mimo tych ... "dzieścikilka" lat na karku, zdaje sobie sprawę z postępu i niezależności jednostki, jaką jest już dorosła Matylda.
Ten etap felietonów w „Zwierciadle” to taki dysonans między radami statecznego ojca a delikatnością sugestii, które mają w nadziei lekko zwrócić uwagę na pewne aspekty życia, ale zdecydowanie niczego nie narzucać dorosłej i niezależnej już jednostce.
Nawet jeśli Matylda na zawsze będzie już córeczką tatusia.

Sprawy ze Stanisławem też nie są proste, bo Staszek to pasierb Macieja. Ujęło mnie, że bez certolenia się w wielkie ideologie, Stanisław został od razu określony mianem „nie syna”, ale z wyraźnym zaznaczeniem, że poza kwestią biologiczną, Staś tym synem może być, jeśli zechce.
Właśnie to prawo wyboru pokazuje, że Maciek Stuhr myśli i szanuje każde swoje dziecko. Wygląda na to, że znalazł balans między prywatnymi demonami a byciem stabilnym i rozsądnym człowiekiem. To oczywiście pobożne życzenie i pozytywna wizualizacja. Jako ojciec trójki dzieci, stres i wątpliwości będą autorowi towarzyszyć prawdopodobnie już zawsze. Mnie pozostaje tylko docenić, w jak fajny sposób „młody” rozmawia z „młodszymi”.

Jestem z tej grupy, która czyta książkę do końca, więc jak usiadłam do lektury z kubkiem herbaty, to lekturę skończyłam. I najlepszą rekomendacją tej książki jest to, że herbata wystygła, a ja tego nie zauważyłam. Ale mimo wszystko zalecam, by rozłożyć sobie przyjemność na dłużej :)

Wystawiam ocenę 9/10. Takie felietony aż chce się czytać!

Dziękuję Wydawnictwu Zwierciadło za egzemplarz do recenzji <3

Nie czytam raczej felietonów, choć zdarzają się takie, które potrafią mnie zainteresować. Jestem z grupy „powieści przede wszystkim”, inne gatunki muszą się niestety „wykazać”, żeby klapka z oka mi zeszła i zerknęła na coś innego…

No i tu wchodzi „młody Stuhr”, choć teraz podobno już „średni”. Państwo wybaczą, dla mnie Pan Maciej zawsze będzie „młodym Szturem”, a Tadzik...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od dawna zamierzałam zapoznać się z książkami pani Montefiore. Jej dorobek literacki jest imponujący, a patrząc po opiniach czytelników, każda książka oceniana jest naprawdę wysoko. To szczególnie zachęciło mnie do sięgnięcia po najnowszą powieść.
Swoją opinię o talencie pisarskim autorki opieram tylko na książce „Spotkamy się pod drzewem ombu”, myślę jednak, że jestem w stanie ocenić autorkę należycie. Wszak, aby polubić autora, wystarczy zachwyt nad jedną książką prawda? To właśnie na tej podstawie nabiera się przekonania i ochoty, by sięgnąć po kolejne i kolejne pozycje. No cóż, talent do snucia opowieści Santa Montefiore posiada niezaprzeczalny. Pokazała świat przedstawiony ze skrupulatnością godną najlepszego obserwatora, historyka czy nawet psychologa.

Osobiście uważam, że książka zawiera nieco zbyt wiele opisów, które, choć niewątpliwie są piękne i przedstawione z wielką dokładnością, momentami nużą swoją nadmierną dokładnością. To jedyny minus tej powieści. Uważam, że gdyby ilość opisów krajobrazów, zmniejszona została o połowę, książkę czytałoby się zdecydowanie lżej.
Za to kreacja bohaterów jest mistrzowska. Charaktery stworzono i opisano tak, że poczułam się znajomą każdej osoby. Nie do wszystkich poczułam sympatię, ale nie zmienia to faktu, że każda postać to osobny pokaz znajomości ludzkiej natury.

Nie polubiłam się zupełnie z główną bohaterką. Próbowałam, ale niestety. Nie było to możliwe.
Sofia to rozpieszczona dziewczyna, której upór i bezkompromisowość, przedstawia ją jako osobę samolubną. Oczywiście to nie jest tak, że jej zachowanie jest wynikiem czystej złośliwości. Jej relacje z matką pozostawiają wiele do życzenia, a gdy na jaw wychodzi romans z kuzynem, reszta rodziny również została odsunięta. I to na całe lata. Przymusowy wyjazd do Europy powoduje zanik jakichkolwiek kontaktów na dwie dekady. Jako czytelnik, byłam świadkiem fascynujących opisów przemian, jakie zachodziły w bohaterach. Dzieliłam z nimi smutki, radości, frustracje i wielokrotne zwątpienie. Uwielbiam podążać tak za bohaterami i obserwować ich przemianę na przestrzeni lat. Ta książka to saga rodzinna, choć zamknięta została w jednym tomie. Myślę, że gdyby każdemu bohaterowi poświęcić więcej uwagi, ta saga spokojnie mogłaby mieć kilka tomów.
Ta powieść jest głównie o przebaczaniu. Gdy w obliczu nieszczęścia, jakie spotyka rodzinę Solanas, Sofia wraca do Argentyny, nadchodzi czas na refleksję i naprawienie relacji.

Jeśli lubicie powieści obyczajowe, ta książka będzie dla Was idealnym wyborem. Przeniesie w inny świat i zapewni wielowymiarową rozrywkę z pełną gamą emocji. Polecam.

Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Od dawna zamierzałam zapoznać się z książkami pani Montefiore. Jej dorobek literacki jest imponujący, a patrząc po opiniach czytelników, każda książka oceniana jest naprawdę wysoko. To szczególnie zachęciło mnie do sięgnięcia po najnowszą powieść.
Swoją opinię o talencie pisarskim autorki opieram tylko na książce „Spotkamy się pod drzewem ombu”, myślę jednak, że jestem w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Historii o miłości brutalnie rozdzielonej przez wojenną zawieruchę przeczytałam jak dotąd mnóstwo. Jestem też pewna, że równie wiele powieści tego typu czeka na odkrycie. I niby wszystko ma podobny schemat, jednak każda relacja ma swój charakter. Tak jest też w przypadku „Morza wspomnień” Fiony Valpy. W tej powieści uwagę zwraca szczególnie emocjonalność wypowiedzi, mnogość refleksji, ale przede wszystkim silne charaktery połączone z eterycznym pięknem opisów.

Nastoletnia Ella spędza najpiękniejsze wakacje życia na francuskiej wyspie, gdzie poznaje przyjaciół na całe życie oraz doświadcza pierwszej, silnej, obezwładniającej wręcz miłości. Przede wszystkim jednak odkrywa siebie i poznaje uczucie bycia tak naprawdę wolną, niezależną kobietą, która może wszystko. Ten idylliczny wręcz obrazek przerywa wybuch wojny, która zmienia w życiu Elli wszystko. Nic już nie będzie takie samo, a ona zostanie zawieszona między dwoma światami i uczuciami, z którymi przyjdzie jej się mierzyć przez lata.

Każdy etap życia Elli poznajemy dzięki Kendrze-wnuczce, która postanowi spisać wspomnienia babci. Ten właśnie motyw wzruszył mnie najbardziej i jednocześnie zmusił do refleksji, ile takich pięknych opowieści nie zostało spisanych. Teraz żałuję, że gdy miałam możliwość wysłuchania opowieści moich Babć, w tamtym momencie nie byłam zainteresowana. Myślę, że nie tylko ja doświadczyłam takiej refleksji po lekturze „Morza wspomnień”.

Wielkim plusem tej powieści jest dwutorowa narracja. Akcję poznajemy w dwóch ramach czasowych, mamy też dwóch narratorów. Jednym jest Ella, drugim jej wnuczka. Lubię takie połączenie, nie ma czasu na momenty znużenia czy przeładowania. Prywatnie zawsze chętniej czytam o czasach minionych, przeszłość wydaje się być dużo bardziej fascynująca niż teraźniejszość. W tej powieści współczesność była jednak ważnym elementem łączącym kilka wymiarów opowieści i to sprawia, ze ta fabuła jest jednak nieco inna. Bez znajomości obecnej sytuacji Kendry, książka byłaby zaledwie pamiętnikiem kobiety u schyłku życia.
Jeśli jednak liczycie na dokładne opisy działań wojennych, szczegółowe relacje z działań połączonych z wieloma historycznymi faktami, to niestety możecie się zawieść. Tych elementów nie ma w książce za wiele. Ja nie uznaję tego za wadę. „Morze wspomnień” ma na celu opowiedzenie wspaniałej historii o różnych obliczach miłości, sile i determinacji życia mimo wszystkich niedogodności, jakie stawia przed człowiekiem los.

Wystawiam ocenę 8/10. Spędziłam miło czas podczas lektury i szczerze polecam tę książkę miłośnikom powieści obyczajowych z historią i romansem w tle.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Świat Książki oraz serwisowi nakanapie.pl

Historii o miłości brutalnie rozdzielonej przez wojenną zawieruchę przeczytałam jak dotąd mnóstwo. Jestem też pewna, że równie wiele powieści tego typu czeka na odkrycie. I niby wszystko ma podobny schemat, jednak każda relacja ma swój charakter. Tak jest też w przypadku „Morza wspomnień” Fiony Valpy. W tej powieści uwagę zwraca szczególnie emocjonalność wypowiedzi, mnogość...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Odkrycie zwłok w okresie przedświątecznym może skutecznie popsuć plany, szczególnie tak zapracowanej osobie, jaką jest komisarz policji. Już sam brak pomysłu na prezent dla żony, może być wystarczającym powodem do zmartwienia, a w połączeniu z martwą staruszką, jawi się niczym podwójne morderstwo. Atmosfera świąteczna też jakby umarła, przynajmniej dla komisarza Nightingale’a. W przebiegu śledztwa okazuje się, że zamordowana była osobą niegdyś dość wpływową, a swoim postępowaniem mogła narobić sobie wrogów. Pojawiają się coraz to nowi podejrzani a główny śledczy i jego pomocnik mają coraz więcej znaków zapytania. Punktem centralnym jest pusty, splądrowany kufer, w którym właścicielka przechowywała...no właśnie, co?

Staram się co jakiś czas sięgać po kryminały, by poszerzyć czytelnicze horyzonty i (może) dać się przekonać do innych gatunków. Póki co fanką kryminałów/thrillerów nie jestem, choć coraz częściej udaje mi się docenić niektóre historie.
Czy tak było w przypadku „Tajemnicy pustego kufra”? Cóż, raczej nie zostanie na dłużej w mojej pamięci, choć nie mogę też powiedzieć, że czytanie tej historii było czasem straconym. Akcja prowadzona jest sprawnie, choć niestety przewidywalnie. Nawet dla mnie, wcale nie takiego wyjadacza w kryminalnych historiach, byłam w stanie z wyprzedzeniem odgadnąć, o co chodzi. Za to klimat opowieści jest świetny. Lubię czytać o czasach minionych, a lata pięćdziesiąte z pewnością mają swój urok.
Ten kryminał należy czytać z uwagą, bowiem momentami przydługie dialogi zawierają jednak sporo istotnych wskazówek, które mogą dobrze ukierunkowywać myśli czytelnika. Momentami miałam wrażenie, że biorę udział w grze planszowej, gdzie odkrywanie kolejnych kart i przesuwanie pionków doprowadzi do odkrycia tajemnego przejścia lub do całkowitego zwrotu akcji (jak było choćby na końcu opowieści). Doceniam, że nie ma w tej książce drastycznych opisów zbrodni, rozlewu krwi i brutalności w zachowaniach bohaterów. Wszystko dzieje się z typową angielską powściągliwością i poniekąd elegancją zachowań.
Dlaczego zatem, mimo tych zalet nie sądzę bym zapamiętała tę książkę na dłużej? Myślę, że to z powodu bohaterów. Nie byłam w stanie polubić żadnego z nich. Nie widziałam w nich interesujących charakterów, oryginalności ani nawet sympatycznych cech. Te postacie były niestety miałkie, jakby stanowiły zaledwie wypełnienie krajobrazu, ale z taką tendencją do wtopienia się w tło. To mi niezwykle przeszkadzało i tutaj właśnie upatruje powodu, dla którego oceniam tę książkę na 5/10. To lekka lektura na jeden wieczór, czas zdecydowanie nie będzie stracony jeśli sięgniecie po tę pozycję. Ja lubię jednak gdy mogę dłużej rozmyślać i wspominać przeczytana historię. Tutaj czegoś mi zabrakło. Szkoda.

Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Odkrycie zwłok w okresie przedświątecznym może skutecznie popsuć plany, szczególnie tak zapracowanej osobie, jaką jest komisarz policji. Już sam brak pomysłu na prezent dla żony, może być wystarczającym powodem do zmartwienia, a w połączeniu z martwą staruszką, jawi się niczym podwójne morderstwo. Atmosfera świąteczna też jakby umarła, przynajmniej dla komisarza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to