Fruwająca dusza Yōko Tawada 6,1
Jedna z tych książek, które może i nie zachwycają przy pierwszym zderzeniu, lecz stopniowo rozkwitając, nabierają tego niespodziewanie słusznego wyrazu; kształt, jaki nadaje jej autorka, nabiera bowiem z czasem tej potrzebnej dozy zrozumienia w oczach czytelnika, strącając z niej tę dość pochopnie oceniającą łatkę po prostu przesadnie enigmatycznej. Treść tym samym z początku mająca dla mnie nużący, pretensjonalny charakter stała się w pewnym momencie i z każdym kolejnym zdaniem, odkrytą przed nami kartą, szczerze zrozumiała, co przeobraziło ją w prawdziwą kopalnię przemyśleń: głównie tych dotyczących miejsca na indywidualizm w społeczeństwie, a konkretnie stojących na drodze ku jemu osiągnięciu barier w kulturze kolektywistycznej. W końcu napotykamy je w zasadzie każdej społeczności, pominąwszy już mniej lub bardziej aspekt siły oddziaływania idei kolektywizmu – wszak grupa, czy tego chce, czy nie żeby sprawnie funkcjonować, musi przybrać, chociażby jego najmniejszy pierwiastek. Autorka wychodząc po trochu naprzeciw swojej własnej tożsamości, stara się nam uzmysłowić, dlaczego w ogóle tak się dzieje, rozbijając dla nas temat o życie grupy kobiet, pragnących podążać drogą tygrysa: części układanki onirycznego tworu stworzonego na potrzeby umiejscowionej z dala od reszty świata szkoły dla dziewcząt, gdzie w dość satyryczny sposób zacznie kształtować się społeczeństwo o własnej specyfice; tradycjach; hierarchii. Towada Yoko pogrywa z nim, umieszczając w jego panoramie Risui – dziewczynę o układzie pieprzyków w kształcie tygrysa; zwierzęcia żyjącego samotnie, jak to kot podążającego własnymi ścieżkami, ale siłą rzeczy wpisanego jako nieodłączny element obiegu lokalnego ekosystemu. Ten surrealistyczny krajobraz dżungli stanie przed naszymi oczami udowadniając swoistą spójność, co do tego, że wszystko dostosowuje się pod dyktando natury, znajdując dla siebie odpowiednie miejsce.
Po prawdzie w pewnej chwili może się tak wydawać, że tylko protagonistka – Risui – tak naprawdę obrała drogę tygrys, ale po głębszym zastanowieniu wcale tak nie jest. Owszem, posiadła jego ducha, lecz cała reszta wcale nie udaje. Każda z kobiet poniekąd idzie niczym tygrys własną ścieżką, nawet jeśli oznacza to, naśladownictwo guru ich świątyni – Kikyo – posiadając przy tym pewne osobiste powody. Nie wyznacza im ich wcale społeczność niczym zadań, tylko one same, mając na uwadze niezidentyfikowane coś na dnie serca, z którego wykiełkuje wewnętrzna sprzeczność: wiara, że dostąpią spełnienia, podążając za czymś prostackim, czy nawet prymitywnym. To odarcie z pięknie zawoalowanych konwenansów, nadanie im prostej formy ma mianowicie skrócić drogę do upragnionego owocu; uczynić coś z niczego: nadać temu sens i wreszcie życiowy cel znajdujący się przez cały ten czas tuż na wyciągnięciu ręki, nie mniej do odnalezienia również na końcu labiryntu – długiego na trzy tysiące kroków. Stąd można dojść już do prostego wniosku, że każdemu potrzebna jest wspólnota, choćby w najpierwotniejszej formie, nawet takiej fruwającej duszy, jak Risui, przepisującej nieustannie na swoją modłę jej ramy, żeby wydobyć z jej głębi przepis na własny los.