Ewolucja Boga Robert Wright 7,5
ocenił(a) na 448 tyg. temu Nie będę ukrywał, że mam słabość do modeli, które za pomocą jednego mechanizmu starają się wyjaśnić historię. Swego czasu próbowałem zmajstrować taki - wiem co nieco o ich limitacjach. Rozumiem więc po części Wrighta, który nie jest człowiekiem pozbawionym ambicji intelektualnych. Jego książki cechują się pewną sympatyczną zuchwałością, nieuchronnie prowadzącą do obszernych teorii i kompleksowych wniosków. W jego optymizmie jest coś zwodniczo sprzecznego z intuicją: przekonanie, że logika doboru naturalnego zawiera rodzaj nieteleologicznej teleologii, rządzonej dynamiką korzystnej współzależności, czego skutkiem jest nieuchronny rozwój społeczny w kierunku ostatecznej "prawdy moralnej". Tytuł recenzowanej książki odnosi się oczywiście tylko do ewolucji ludzkiej koncepcji Boga na przestrzeni wieków. Relacja autora o tym, jak rozwinęły się religijne i kulturowe obrazy Boga jest materialistyczna i przyjmuje za pewnik nieco marksistowskie założenie, że idee są epifenomenami warunków materialnych. Bóg ewoluował zgodnie ze złożoną współzależnością potrzeb społecznych i kalkulacji politycznych, czego niechybnym skutkiem jest to, że z biegiem czasu stał się bardziej moralnym i uniwersalnym Bogiem.
Początkowo historii Wrighta nie można wiele zarzucić, nawet jeśli nieraz jest naiwnie uproszczona. Podobnie jak Hume, zbyt łatwo zakłada, że bogowie prymitywnych społeczeństw powstali jako wyjaśnienie zjawisk naturalnych (pogląd, który popiera niewielu antropologów religii),ale słusznie zauważa zasadniczo amoralną naturę wielu kultów plemiennych i ich często wyłączną troskę o rytualną czystość. Uważa, że w małych społecznościach plemiennych religia zapewnia głównie spójność społeczną; religijne kodeksy moralności nie są potrzebne, ponieważ korzyści płynące ze społecznej współpracy są oczywiste. Kiedy jednak krąg pożądanej współpracy poszerza się – w kulturach agrarnych, a następnie miejskich, narodowych, imperialnych – religia z konieczności nabiera wymiarów moralnych, najpierw lokalnie, by w miarę nacisków polityki i handlu zmusić do znalezienia transcendentnej gwarancji korzystnej przyjaźni. Wkrótce okazuje się, że własny interes jest wspierany przez życzliwość, a relacje o "sumie niezerowej" powoli rodzą moralność powszechnego braterstwa, pod życzliwym okiem jednego uniwersalnego Boga.
W tym wymiarze autor rozwija swoją historię monoteizmu w trzech religiach abrahamowych. Kwestię jego potraktowania Judaizmu i Mahometanizmu pominę, ponieważ brak wystarczającej wiedzy nie pozwala mi ocenić części dotyczącej arabskiej religii, natomiast co do religii Izraela to nie mam większych zastrzeżeń. Może tylko tyle, że choć ukazuje dość niekontrowersyjny obraz tego, jak monoteizm żydowski wyłaniał się stopniowo z rodzimego politeizmu kananejskiego, to gdy zaczyna spekulować i narzucać swój szablon "sumy niezerowej" (argumentując, że ruch od politeizmu przez monolatrię do monoteizmu był napędzany przez konkretną historię politycznych fuzji i podbojów),nabywa przejrzystość kosztem ogromnych uproszczeń historycznych.
Gorzej ma się sprawa w części dotyczącej chrześcijaństwa, gdzie do różnych trudności i złożoności tematu autor podchodzi z taką nonszalancją na jaką żaden specjalista by się nie poważył. Kiedy pisze o prawdziwym "historycznym Jezusie" lub o karierze apostoła Pawła, zaczyna się piętrzyć nieład. Nie potrafi, najwyraźniej, oddzielić wiarygodnych od mało prawdopodobnych rekonstrukcji; a przegląd jego bibliografii ujawnia jak wąski jest krąg biblistów, których prace konsultował i jak zróżnicowany asortyment tych, których nie czytał. W rezultacie śmiało przedstawia jako praktycznie udowodnione tak sporne twierdzenia jak to, że Chrystus prawdopodobnie nigdy nie powiedział: "Miłujcie waszych nieprzyjaciół". Doszedłszy do wniosku, że ewangelia Marka jest najbardziej wiarygodna, ponieważ jest najwcześniejsza (co jest twierdzeniem problematycznym),uznał, że dziwny brak jakiegokolwiek rzeczywistego opisu moralnych nauk Chrystusa u Marka jest dowodem na to, że nauki te były późniejszym wymysłem Pawła, bo przecież Paweł nie przywołuje imienia Jezusa za każdym razem, gdy wygłasza radę moralną! Sugeruje, że zawołanie Jezusa: "Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?" u Marka jest bardziej autentyczny niż Łukasza: "Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego". Ale przecież żadna z tych wersji nie jest ścisłą relacją naocznego świadka – obie cytują Psalmy i są teologicznymi deklaracjami o Jezusie i jego śmierci.
Dla Wrighta Paweł był kimś w rodzaju prezesa religijnej organizacji próbującego stworzyć międzynarodową strukturę na powstającej "platformie" imperium, które rozpaczliwie potrzebowało odpowiedniego nośnika dla "memów" najbardziej sprzyjających powszechnemu braterstwu. Zatem zwrot przyczynowości, wg autora, nieuchronnie prowadzi od środowiska do jednostki. Warunki materialne stworzyły możliwości dla nowego rodzaju organizacji mającej własne interesy i dopiero wtedy, na końcu procesu, poszczególne treści moralne tej organizacji uformowały się zgodnie z wymaganiami. Przy tworzeniu modeli historycznych nie wolno zapominać by metafory pozostawały jedynie metaforami, inaczej wychodzą takie banały. Nie przeczę oczywiście, że warunki materialne mogą wywoływać materialne rezultaty, ale kultura ludzka nie jest jedynie materialna. Nie może bez znaczenia być fakt, że dla samego Pawła zwrot przyczynowości przebiegał w zupełnie przeciwnym kierunku: wychodząc od zdumiewającego doświadczenia nowości chrześcijańskiego orędzia (w tym jego dobrze już ugruntowanej treści moralnej),do świadomości ukrytego w nim uniwersalnego znaczenia (unieważniającego wszelkie różnice między ludźmi i narodami),aż do przedłożenia nowego paradygmatu ludzkiej historii i kultury.
Ktoś mógłby wprawdzie rzec, że proces ewolucyjny wydaje się wykazywać różne priorytety przyczynowe na swoich makro- i mikro-poziomach. Wciąż nie miałoby sensu absolutne odwrócenie porządku, który istniałby między tym co ogólne, a tym co szczegółowe. Dla Wrighta "platforma" musi nie tylko poprzedzać, ale faktycznie określać treść nowego rozwoju. Twierdzi, że gdyby nigdy nie było Jezusa z Nazaretu, jego miejsce zająłby inny nośnik "memu" między-etnicznej przyjaźni, np. Apoloniusz z Tiany. Nawet jak na naiwny determinizm, jest to raczej niewyszukana myśl. Poza tym, ta próba interpretacji przeszłości napotyka na epistemologiczną przeszkodę. Patrząc z teraźniejszości wszystko co przeszłe będzie wydawać się nieuniknione, ponieważ droga jaką tu dotarliśmy jest (z jedynej perspektywy jaką mamy) jedyną drogą tutaj. Wszelkie przejawy nieuchronności muszą być z pewnością iluzją. Ponieważ, jak zauważył już Akwinata w swojej "Sumie teologicznej", każde prawdziwie burzycielskie wydarzenie, wychodzące poza normalny bieg przyczynowości społecznej, z konieczności zadecyduje o kształcie nie tylko przyszłości ale i przeszłości. Staje się bowiem filtrem, który rozróżnia, wcześniejsze wyniki rozwoju na te, które zostaną zachowane i te, które spełzną na niczym. W ten sposób każde wydarzenie, bez względu na to, jak oryginalne lub przypadkowe, będzie wykazywać organiczną ciągłość z historią, w której jest umiejscowione. Z tego właśnie powodu nigdy nie można wykazać, spoglądając wstecz na epokowe wydarzenia, że przeznaczone nam było znaleźć się w danej sytuacji. Ludzka historia, będąc ludzką, obfituje w zakłócenia, nowinki i odskoki. Pod tym względem lepszą metaforą byłaby fizyka kwantowa od biologii ewolucyjnej.
Być może największy żal do autora mam za jego radosne powtarzanie wigowskiego mitu historycznego. Jego kronika ewolucji Boga jest kroniką moralnego postępu ludzkości w kierunku większej współpracy i prawdy moralnej. Nasze moralne uprzedzenia będą zawsze wydawały się bardziej zaawansowane niż uprzedzenia wcześniejszych pokoleń, bo są nasze. Ale z materialistycznego punktu widzenia decyzja, by współpracować z sąsiadem zamiast go zabijać nie jest kwestią "prawdy moralnej", ale praktyczności. Gdy ktoś proponuje obraz ewolucji społecznej, który logicznie czyni relatywnymi wszystkie wartości moralne, a później apeluje do czerpania pociechy z myśli, że rozwój moralny jest podstawową prawdą historii ludzkości, trudno mi brać go na poważnie. A szkoda bo Wright mógł napisać dobrą książkę, gdyby podjął się skromniejszego projektu. Prawdą jest, że koncepcje boskości zmieniały się na przestrzeni dziejów. Mógł opisać ten proces nie zakładając jednocześnie dokładnego porządku przyczynowego. Oznaczałoby to jednak unikanie zbyt wielu wielkich idei opisujących działanie społeczeństwa i historii. Nie byłaby to już książka o ewolucji, a jedynie historii Boga – a takich książek jest na pęczki.