Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Bardzo dobra, ale zakończenie pozbawione sensu.

Bardzo dobra, ale zakończenie pozbawione sensu.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pani Kadłubek - Gratka dla wielbicieli świńskiego poczucia humoru. 8/10.
Pomyśl życzenie - Upadek człowieka, brud, śmierć. Chorobotwórczy syf wycieka z każdego zdania. 8/10.
Wypuść mnie, proszę - Całkiem zabawne zwyrodnialstwo. 7/10.
Stół - Króciutkie, ale ciekawie pomyślane. 7/10.
Powiedziała "Śmierć" - Czarna perełka. Świetny klimat. Najlepsza opowieść w zbiorze. 9/10.
Niewłaściwy facet - Dużo seksualnej przemocy, ale jakieś to wszystko miałkie. 5/10.
Postacie - Bardzo ciekawy pomysł, ale wykonanie słabe. Męczyłem się, czytając. 4/10
Przejażdżka - Festiwal obrzydlistwa. Trochę grafomański, ale natężenie przemocy i makabry to rekompensuje. 6/10.
Gówniany dom - Kwintesencja zepsucia świata w gorzkiej, chropowatej pigułce. Ciekawa forma. 8/10
Skrawek papieru - Przezabawne. Cudowne, rozbrajające zakończenie. 9/10
Header - Początki - Wiejskie ćwoki i surrealistyczna makabra. Niezłe. 6/10.

Pani Kadłubek - Gratka dla wielbicieli świńskiego poczucia humoru. 8/10.
Pomyśl życzenie - Upadek człowieka, brud, śmierć. Chorobotwórczy syf wycieka z każdego zdania. 8/10.
Wypuść mnie, proszę - Całkiem zabawne zwyrodnialstwo. 7/10.
Stół - Króciutkie, ale ciekawie pomyślane. 7/10.
Powiedziała "Śmierć" - Czarna perełka. Świetny klimat. Najlepsza opowieść w zbiorze. 9/10....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Literatura pulpowa. Powieść czyta się tak, jakby autor powiedział sobie: ''Dobra, daję sobie 2 miesiące na napisanie jej. Wyjdzie, jak wyjdzie''. Największa wada to papierowe, pozbawione głębi postaci z którymi po prostu nie sposób sympatyzować (dlaczego Natalia nie rozmyśla o swoim narzeczonym, co przecież robiłby każdy człowiek na jej miejscu? Czemu Bronia i Radek nie rozmyślają o swoich najbliższych?). Sam pomysł podróży po równoległych wymiarach rzeczywistości jest świetny, ale jego potencjał został zmarnowany - głównie przez brak nadbudowy filozoficznej, o którą aż się prosi, oraz pobieżne przedstawienie innych światów (bohaterowie poznają je przede wszystkim z Internetu oraz gazet...). Wątek miłosny poprowadzony po macoszemu. Wszystko ratuje nieco spora ilość akcji.

Literatura pulpowa. Powieść czyta się tak, jakby autor powiedział sobie: ''Dobra, daję sobie 2 miesiące na napisanie jej. Wyjdzie, jak wyjdzie''. Największa wada to papierowe, pozbawione głębi postaci z którymi po prostu nie sposób sympatyzować (dlaczego Natalia nie rozmyśla o swoim narzeczonym, co przecież robiłby każdy człowiek na jej miejscu? Czemu Bronia i Radek nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie należę do – jakże licznego – grona czytelników, którzy twierdzą, że nawet w literaturze obowiązują pewne tematy tabu. Wręcz przeciwnie – uważam, że literatura jako jedyna ma moc, a zatem i przywilej (a zaryzykowałbym nieraz nawet stwierdzeniem, że wręcz obowiązek) mówienia o wszystkim. Oczywiście tematy delikatne, lub wręcz uważane przez ogół społeczeństwa za zakazane, jeśli chcieć je poruszyć na łamach prozy, wymagają genialnego pióra; potraktowanie ich w sposób niedelikatny zakończyć może się – dla samej historii, dla czytelnika, i wreszcie dla autora – wielopoziomową katastrofą. Każda taka próba literacka jest więc tyleż odważna, co brawurowa. Tak niebywałą śmiałością wykazał się Vladimir Nabokov pisząc ”Lolitę”.

Powieść stanowi pamiętnik czterdziestoletniego mężczyzny ukrywającego się pod fikcyjnymi personaliami Humbert Humbert. Autor spisał go we więzieniu, oczekując na proces za uwiedzenie nieletniej i zabójstwo jej kochanka; pobieżnie odtworzył w nim swój życiorys, oraz szczegółowo nakreślił zdarzenia, które doprowadziły do jego uwięzienia. Jak dowiadujemy się z przedmowy autorstwa doktora filozofii Johna Raya, Humbert zmarł na atak serca nie stanąwszy przed obliczem Temidy, a pamiętnik, zgodnie z jego przedśmiertną wolą, trafił do druku już po śmierci uprowadzonej niegdyś przez niego Lolity.

Humbert jest pedofilem zafascynowanym dziewczynkami w wieku pokwitania – przede wszystkim tymi, które sprawiają na nim wrażenie przedwcześnie dojrzałych seksualnie, określanych przez niego mianem nimfetek. Mimo, iż dewiacja ta stanowi jego główny motor napędowy, nigdy nie pozwala sobie na zupełne pofolgowanie chuciom, i przez całe życie udaje mu się zachować je w sekrecie. Gdy zakończywszy nieudane, zawarte dla kamuflażu małżeństwo wyjeżdża z Francji do USA, zatrzymuje się w mieszkaniu wdowy imieniem Charlotta, mieszkającej z krnąbrną dwunastoletnią córką, Dolores. Humbert z miejsca popada w fascynację dziewczynką (którą będzie nazywał Lolitą), i po niedługim czasie, celem zyskania łatwiejszego dostępu do niej, żeni się z jej matką. Wkrótce kobieta ginie w nieszczęśliwym wypadku, i Humbert zostaje jedynym prawowitym opiekunem jej córki. By wyizolować dziewczynkę ze środowiska i uczynić łatwiejszą ofiarą, rusza z nią w roczną podróż po całej Ameryce.

RESZTA RECENZJI DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2017/05/11/vladimir-nabokov-lolita/?wref=tp

Nie należę do – jakże licznego – grona czytelników, którzy twierdzą, że nawet w literaturze obowiązują pewne tematy tabu. Wręcz przeciwnie – uważam, że literatura jako jedyna ma moc, a zatem i przywilej (a zaryzykowałbym nieraz nawet stwierdzeniem, że wręcz obowiązek) mówienia o wszystkim. Oczywiście tematy delikatne, lub wręcz uważane przez ogół społeczeństwa za zakazane,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Każdy pisarz kiedyś zaczynał. Początki zazwyczaj wyglądają podobnie: autor bada grunt – sprawdza rozmaite pola gatunkowe i tematyczne – oraz wypróbowuje wielorakie podejścia do tworzenia: style narracji. Szuka swoich mocnych i słabych stron, ćwiczy umiejętności. Tak jak w życiu, tak i w pisarstwie, wszystko zaczyna się od raczkowania. Dzięki wydawnictwu Agora czytelnik ma okazję przekonać się, jak wyglądały początki jednego z największych geniuszy światowej literatury: Stanisława Lema.

Zbiór zawiera utwory – nowelę, opowiadania i wiersze – z lat 40. Wszystkie historie powstały dla celów zarobkowych – pisarz publikował je w czasopismach (niektóre z nich, z uwagi na objętość – w częściach). Czytelnik ma więc do czynienia ze zwyczajnym wyrobnictwem, tak obcym Lemowi w czasach późniejszych.

Książkę otwiera nowela pt. Człowiek z Marsa – pierwszy utwór pisarza utrzymany w konwencji SF. Fabuła utworu przedstawia się następująco: chwilowo bezrobotny dziennikarz McMoor, podczas spaceru ulicami Nowego Jorku spotyka nieznajomego mężczyznę. Zapytany o to, jaki jest dzień tygodnia, udziela mu żartobliwej odpowiedzi, która zostaje przez rozmówcę uznana za hasło, jakim miał posłużyć się wyczekiwany przez niego gość. McMoor zostaje przechwycony i wplątany w ziemsko-marsjańską aferę: w badanie Marsjanina, który na Ziemi rozbił się swoim bolidem.

Akcja utworu sprowadza się do dziwacznych eksperymentów, jakim naukowcy poddają przybysza z czerwonej planety, oraz sensacyjnych następstw tychże. Narracja jest toporna i chaotyczna – mnóstwo tutaj naukowego (pseudonaukowego?) bełkotu i zamieszania spowodowanego trudnymi w zrozumieniu działaniami uczonych (którzy, swoją drogą, sprawiają wrażenie dziwnie nieokrzesanych). Dużo hałasu o nic – można by powiedzieć. Z przykrością należy też stwierdzić, że cała akcja utworu osadza się na rażących absurdach. Dlaczego naukowcy zajmujący się Marsjaninem nie prowadzą swoich badań w jakimś oficjalnym, strzeżonym przez wojsko ośrodku? Przecież oczywiste jest, że obcy może stwarzać dla nich zagrożenie, i że Państwo nigdy nie odpuściłoby sprawowania pieczy nad tak przełomowym przedsięwzięciem. Dlaczego człowiek, który miał dołączyć do zespołu naukowców, nie mógł zrobić tego w sposób konwencjonalny – np. pod eskortą wojskowych? Czemu uczeni po spostrzeżeniu, że schwytali bohatera omyłkowo, nie odstawili go z powrotem na ulice? Lem bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tych mankamentów, i na domiar złego, starał się z nich wytłumaczyć, wkładając wyjątkowo nieudolne, dopełniające absurdu wyjaśnienia w usta jednej z postaci. Brak wiarygodności odbija się na opowieści brakiem w niej napięcia.

Lem, co dla niego zupełnie nietypowe, przedstawił w swojej noweli Obcego w najbardziej sztampowy sposób: jako istotę o agresywnym, wręcz morderczym nastawieniu do ludzi. W zasadzie jedynym przebłyskiem oryginalności ze strony pisarza było uczynienie z przybysza istoty biomechanicznej, co jednak niosło za sobą implikacje fabularne, którym jako niewyrobiony jeszcze pisarz podołać nie zdołał.

RESZTA RECENZJI DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2019/06/01/stanislaw-lem-czlowiek-z-marsa-opowiadania-mlodziencze-wiersze/

Każdy pisarz kiedyś zaczynał. Początki zazwyczaj wyglądają podobnie: autor bada grunt – sprawdza rozmaite pola gatunkowe i tematyczne – oraz wypróbowuje wielorakie podejścia do tworzenia: style narracji. Szuka swoich mocnych i słabych stron, ćwiczy umiejętności. Tak jak w życiu, tak i w pisarstwie, wszystko zaczyna się od raczkowania. Dzięki wydawnictwu Agora czytelnik ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwielbiam czytać listy i dzienniki pisarzy; zaglądać do ich umysłów i życiorysów, poznawać ich od strony bardziej ludzkiej. Szczególną rozkosz sprawia mi lektura korespondencji tuzów literatury – postaci, których wielkość i wkład w kulturę jest nie do podważenia. Jak ci wielcy ludzie funkcjonowali na co dzień? Jak podchodzili do kwestii kariery i pieniędzy? Czy talent pisarski wystarczy, by je osiągnąć?

Michael Kandel jest tłumaczem literatury polskiej na język angielski. Przyczynkiem do jego korespondencji z Lemem stał się esej, który napisał na temat jego twórczości. Lem był tak urzeczony wnikliwością jego pracy, że zaproponował mu dokonanie translacji swojej twórczości na potrzeby amerykańskiego wydawnictwa Herder and Herder, z którym w tamtym momencie łączyła go umowa na wydanie 10 książek. Kandel przyjął ofertę.

Motywem przewodnim korespondencji są – czasami traktowane z przymrużeniem oka – tytułowe sława i fortuna, a ściślej: starania obu uczestników epistolarnego dialogu do osiągnięcia ich. Oczywiście, pięćdziesięcioletni Lem miał już na koncie wydanie wielu ze swoich największych dzieł – w tym Cyberiady, Solaris, Głosu pana, Pamiętnika znalezionego w wannie – i był pisarzem dość zamożnym, docenianym w Polsce i radośnie odkrywanym za granicą.

Nie było jednak tak, że – jak mógłby z góry założyć świeżo upieczony czytelnik – pisarzowi o tak genialnym umyśle i talencie podbicie obcych rynków wydawniczych poszło jak po maśle. Listy pokazują dobitnie, że było wręcz odwrotnie, że nawet najwartościowsza literatura nie obroni się sama. Na tym etapie swojej pisarskiej kariery Lem nie mógł pozwolić sobie na to, żeby po prostu usiąść i pisać – znaczną część czasu i energii spożytkowywać musiał na opracowywanie strategii podbicia rynku, przebijanie się ze swoją twórczością do potencjalnych odbiorców, poprawianie translacji i kwestie stricte biznesowe. Co i rusz uskarża się na koszmarnie słabe tłumaczenia swoich książek, nierzetelność wydawców, słabą promocję, błędny odbiór, wolno skraplające się profity. Niebywały sukces, który osiągnął, został okupiony niezłomnym uporem, tytaniczną pracą i benedyktyńską cierpliwością.

Bodaj najtrudniejszym rynkiem okazały się właśnie Stany Zjednoczone. Wydawana tam SF schlebiała swym poziomem niewyrobionym czytelniczo gustom osób poszukujących w literaturze niskich lotów eskapistycznej rozrywki. Triumfy święciły tam np. pulpowe magazyny. Wytrawniejsi czytelnicy z kolei trafnie kojarzyli SF z tandetą i unikali jej jak ognia. Lem, którego twórczość nie miała nic wspólnego ze ”śmieciowym” SF, był więc na starcie spalony dla jednych i drugich. Z tych właśnie przyczyn przekłady Kandla, choć bliskie doskonałości, nie przynosiły mu należytej gratyfikacji finansowej. Lem nie pozostawiał tłumaczowi złudzeń co do tego, że pracę którą wkłada w translację jego książek powinien traktować jako inwestycję długoterminową i dodatkowe źródło dochodu, że fame & fortune nie przychodzą z dnia na dzień.

RESZTA RECENZJI DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2019/02/11/stanislaw-lem-slawa-i-fortuna-listy-do-michaela-kandla-1972-1987/

Uwielbiam czytać listy i dzienniki pisarzy; zaglądać do ich umysłów i życiorysów, poznawać ich od strony bardziej ludzkiej. Szczególną rozkosz sprawia mi lektura korespondencji tuzów literatury – postaci, których wielkość i wkład w kulturę jest nie do podważenia. Jak ci wielcy ludzie funkcjonowali na co dzień? Jak podchodzili do kwestii kariery i pieniędzy? Czy talent...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Październik to szczególny miesiąc. Dni są już dużo krótsze. Pożółkłe liście niespiesznie sypią się z drzew na mokrą ziemię i gniją, wraz z dojrzałymi owocami, których zajęci sobą ludzie nie mieli czasu pozbierać. Dym bijący z kominów miesza się w chłodnym powietrzu z delikatną wonią rozkładu. Słońce zdaje się zadawać kłam temu, co się dzieje – opromieniając zamierającą przyrodę, wydobywa z niej nieopisane piękno, jakby przeczące grozie przemijania. Poddaj się temu, to nie takie straszne – zdaje się szeleścić każdy spadający liść.

Ray Bradbury znany jest przede wszystkim jako autor opowiadań utrzymanych w konwencji science fiction. Niewiele osób wie, że zanim poddał się fascynacji kosmosem i możliwością jego podboju, jego głównymi zainteresowaniami była śmiertelność, śmierć, oraz groza wynikająca z obcowania z nią. Owocami tych zainteresowań są opowieści składające się na pierwszy tom jego opowiadań – Mroczny karnawał. Po dziewięciu latach Autor wzbogacił zbiór o pięć kolejnych tego typu utworów i wydał go pod – jakże adekwatnym do treści! – tytułem Październikowa kraina. Dzięki wydawnictwu C&T może zapoznać się z nim również polski czytelnik.

Opowiadania w zbiorze można by od siekiery podzielić na dwie części. Na pierwszą z nich składają się utwory, które cechuje wysokiej próby estetyka językowa i intensywny, bogaty liryzm. Przez słowa przeziera – jak promienie słońca przez pozłocone jesienią liście drzew – olśniewająca melancholia słonecznych, październikowych dni, z całym ich niepowtarzalnym ciepłem. W ich tle czuć ulotność i tymczasowość, bliskość śmierci. Proza ta oddziałuje na wszystkie zmysły: posiada zapach, smak, fakturę, jest obrazowa oraz dźwięczna. Dzięki temu świat, który opisuje Bradbury, nie jest dwuwymiarową makietą, modelem, sklejką ze słów i tuszu, ale odbiciem realnego świata w wypolerowanym, literackim zwierciadle. Zwierciadle, za którego taflą czają się – pukając w nią jak niespodziewany gość puka do drzwi domostwa w środku wietrznej i deszczowej nocy – upiory.

Zacznijmy od najdłuższego opowiadania w zbiorze – Następnej. Bohaterami jest młode amerykańskie małżeństwo, które przyjechało na wakacje do Meksyku. Korzystając z okazji, mężczyzna namawia swoją drugą połowę do wspólnego obejrzenia zmumifikowanych ciał jego mieszkańców. Opowiadanie przepełnia makabryczna, posunięta niemal do granic obłędu fascynacja śmiercią – tym, jak bardzo potrafi odmienić ludzkie ciało (tak bardzo, jakby nigdy nie żyło), jak jednocześnie odpycha, ale i magnesuje. Najlepiej oddaje to opis katakumb; jest tak plastyczny i ekspresyjny (jest to ekspresja poetycka w wariacji surrealistycznej), że czytając go nie sposób poczuć się inaczej, niż gdyby zostało się wyrwanym ze swego środowiska i przez chwilę było tam naprawdę. Równie istotny, co opisowość, jest w tej historii wątek psychologiczny. Obcowanie z umarłymi wprawia bohaterkę w coś, co początkowo wydaje się powodowaną obrzydzeniem i szokiem neurozą, w końcu zaś okazuje się podświadomym przeczuciem własnej, zbliżającej się śmierci. Drobiazgowość i sugestywność, z jaką autor przedstawił jej zmagania ze wzrastającym, przytłaczającym napięciem nerwowym, oraz poetyckość opisów, czynią tą opowieść jedną z najlepszych w zbiorze. Posiada też dodatkowy smaczek – skłania też do refleksji nad kondycją moralną człowieka cywilizowanego, który przyjeżdżając do kraju o zupełnie innej kulturze i podejściu do śmierci skłonny jest traktować jego zmarłych obywateli jako ciekawostkę turystyczną – do czego sami zresztą zachęcają ze względów finansowych.

Jednym z najznamienitszych przykładów pomysłowości autora jest Szkielet – opowiadanie o (czy aby na pewno?…) hipochondryku, który stopniowo odkrywa, jak przerażający jest fakt posiadania wewnątrz swego ciała układu kostnego. Cała opowieść stanowi jedną wielką psychiczną wiwisekcję – wiwisekcję makabryczną, przerażająca do szpiku kości, ale przeprowadzoną z kunsztem godnym prawdziwego sztukmistrza. Autor daje tutaj popis wspaniałej ekwilibrystyki językowej – uprawia żonglerkę wyrazami o wydźwięku równie złowieszczym, jak klekot piszczeli poruszanego jesiennym wiatrem kościotrupa wisielca. Sprawia to, że trudno opanować pragnienie czytania opowiadania na głos – brzmi po prostu wspaniale! Co najmniej równie pomysłowym opowiadaniem jest Emisariusz. Ciężko chory, przykuty do łóżka chłopiec, spragniony i głodny świata, nie mając możliwości bezpośredniego smakowania go, zmuszony jest zadowalać się jego okruszkami – i to w dodatku takimi z drugiej ręki, czy może raczej łapy: zapachami i drobinkami przynoszonymi mu w futrze przez jego ganiającego po dworze psa. Jest to bodaj najbardziej jesienne opowiadanie w zbiorze – jest mocno opisowe i posiada intensywny, październikowy koloryt. Przyjemność, która daje jego lektura, ma w sobie coś z rozkoszy leżenia na miękkiej, trącącej lekko rozkładem kupie zgrabionych liści klonu.

RESZTA RECENZJI DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2019/10/29/ray-bradbury-pazdziernikowa-kraina/

Październik to szczególny miesiąc. Dni są już dużo krótsze. Pożółkłe liście niespiesznie sypią się z drzew na mokrą ziemię i gniją, wraz z dojrzałymi owocami, których zajęci sobą ludzie nie mieli czasu pozbierać. Dym bijący z kominów miesza się w chłodnym powietrzu z delikatną wonią rozkładu. Słońce zdaje się zadawać kłam temu, co się dzieje – opromieniając zamierającą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książki osób, które przeżyły na własnej skórze piekło nazistowskich obozów zagłady, cieszą się u nas, w Polsce, niesłabnącym zainteresowaniem. Nic dziwnego; to właśnie tutaj, w kraju nad Wisłą, ich autorzy przeżywali swą niepojętą gehennę Holokaustu i to właśnie w zbiorowej świadomości Polaków istnieje ona silniej, niż w większości innych narodów. Ziemia, na której żyjemy, była miejscem zbrodni przeciwko ludzkości; chcemy wiedzieć, co wydarzyło się naprawdę, jak do tego doszło, oraz zrozumieć, jak można zapobiec podobnym koszmarom w przyszłości. Na początku roku – czterdzieści lat po premierze oryginalnego wydania – ukazała się u nas pozycja sięgająca samego dna pandemonium: relacja członka Sonderkommando Filipa Müllera pt. W krematoriach Auschwitz.

Sonderkommando było specjalną jednostką uformowaną przez nazistów ze sprawnych fizycznie więźniów do pomocy w eksterminacji. Członkowie grupy pod groźbą egzekucji pomagali rozbierać się ludziom do ‘’kąpieli’’, przeszukiwali ich zwłoki w poszukiwaniu złotych plomb i kosztowności, wreszcie: zajmowali się paleniem ciał w potężnych piecach krematoryjnych i dołach spaleniskowych. Z około 2200 osób, które przewinęło się przez ostatni krąg piekła Zagłady, ocalało niespełna 120. Autor przeżył w Sonderkommando aż 20 miesięcy; przez ten czas był świadkiem rzezi setek tysięcy osób.

Polski czytelnik po raz pierwszy będzie miał okazję przeczytać o tym, w jaki dokładnie sposób naziści zapędzali swoje ofiary w śmiertelną pułapkę. Przed zaprowadzeniem tłumu ludzi do komory gazowej, odgrywali przed nim perfekcyjnie wyreżyserowany spektakl obłudy, zapewniając, że muszą poddać się dezynfekcji, po której zostaną przydzieleni do pracy zgodnie ze swoimi kwalifikacjami. Przemówienia esesmanów są przytoczone słowo w słowo; tchnący z nich diaboliczny cynizm mrozi krew w żyłach nie mniej, niż opisy komór gazowych urządzonych na wzór łaźni.

W chwili, gdy Müller trafił do Sonderkommando, funkcjonowało tam jedno krematorium. Więźniowie byli zmuszani do rozbudowy machiny Zagłady. Osiągnąwszy apogeum wydajności, piece były w stanie spopielać 10 tysięcy ciał na dobę. Pod koniec funkcjonowania obozu, dodatkowe spalanie odbywało się w dołach spaleniskowych nadzorowanych przez esesmana Otto Molla, potwora w ludzkiej skórze (według Autora moc przerobowa fabryki śmierci wynosiła wtedy 25 tysięcy ciał dziennie). Swoje druzgocące doświadczenia z pracy w tych ostatnich autor opisuje w wieńczącym opowieść rozdziale pt. Piekło.

Poza rzeczowymi, faktograficznymi opisami procesu Zagłady czytelnik otrzymuje bogate opisy stanów wewnętrznych katorżników. Jednym z najsilniejszych doznawanych przez nich uczuć był strach o życie. Ludzie ci ocierali się o własną śmierć niemal na każdym kroku; zdolności adaptacyjne zwiększały szanse na przetrwanie, ale nie zapewniały go. Do tego potrzebne było jeszcze szczęście – masa szczęścia. Wystarczyło wpaść w oko agresywnemu esesmanowi, żeby kilka minut później zostać zakatowanym na śmierć. Wszyscy doświadczali również porażającej umysł zgrozy. Treścią ich życia były nieludzkie cierpienie psychiczne oraz fizyczne, wszechobecna śmierć oraz gargantuiczna makabra rodem z najczarniejszych koszmarów szaleńca. Doświadczenia doprowadzały do stopniowej dehumanizacji człowieka, zmieniały go w zaszczute zwierzę.

Reszta recenzji dostępna tutaj:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2021/05/01/filip-muller-w-krematoriach-auschwitz-sonderbehandlung-mord-na-zydach/

Książki osób, które przeżyły na własnej skórze piekło nazistowskich obozów zagłady, cieszą się u nas, w Polsce, niesłabnącym zainteresowaniem. Nic dziwnego; to właśnie tutaj, w kraju nad Wisłą, ich autorzy przeżywali swą niepojętą gehennę Holokaustu i to właśnie w zbiorowej świadomości Polaków istnieje ona silniej, niż w większości innych narodów. Ziemia, na której żyjemy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy dowiedziałem się, o czym traktuje fabuła Wielkiego marszu, od razu powiedziałem sobie: To nie może się udać. Po prostu nie. Nie innego zdania byłem po kilku usilnych próbach wyobrażenia sobie, jak też taka powieść mogłaby wyglądać – moja (trzeba przyznać, że dość bujna) wyobraźnia po prostu nie była w stanie udźwignąć Kingowskiego konceptu. Okazało się na szczęście, że byłem w ogromnym błędzie.

Grupa stu chłopców ochotników staje do marszu przez Amerykę. Będą wędrować bez wytchnienia, a gdy któryś z nich zaniemoże, zostanie zastrzelony. Tylko ten, który zostanie ostatni na placu boju, ujdzie z życiem i zdobędzie upragnioną nagrodę: Rząd spełni jedno jego życzenie.

Mimo tak okrutnych zasad rozgrywki, między niektórymi z oponentów zawiązują się przyjaźnie – jakby nie było, przyjaźnie po sam grób. Chłopcy z jednej strony sukcesywnie prą do przodu i żaden z nich nie zamierza dać innym fory, z drugiej – dopingują się nawzajem i toczą rozmowy na intymne tematy (dialogi stanowią większą część książki). King zawsze był świetny w opisywaniu relacji pomiędzy chłopcami w wieku dorastania (nowela Ciało, powieść To) i nie inaczej jest tym razem.

Wielki marsz nie ma jednak w sobie nic z obyczajowej sielankowości dwóch wyżej wymienionych tytułów. Żadnego słowotokowego wodolejstwa, żadnych nadmiernie rozbudowanych wątków pobocznych – zamiast tego nieustanna akcja, buzujące napięcie, i ścielący się gęsto (na dodatek w obfitych rozbryzgach krwi i mózgu) młody trup. Ponure widmo śmierci nie odstępuje uczestników marszu nawet na krok, znacząco wpływając na ich zachowanie (chociażby zwiększając otwartość wobec innych uczestników bądź zaostrzając ich złośliwość).

CAŁOŚĆ RECENZJI DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2018/08/08/stephen-king-wielki-marsz/

Kiedy dowiedziałem się, o czym traktuje fabuła Wielkiego marszu, od razu powiedziałem sobie: To nie może się udać. Po prostu nie. Nie innego zdania byłem po kilku usilnych próbach wyobrażenia sobie, jak też taka powieść mogłaby wyglądać – moja (trzeba przyznać, że dość bujna) wyobraźnia po prostu nie była w stanie udźwignąć Kingowskiego konceptu. Okazało się na szczęście,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bestia w jaskini i inne opowiadania stanowi następcę zbioru W Górach szaleństwa i inne opowieści. W niniejszym tomie zebrano aż 47 krótkich utworów prozatorskich Lovecrafta cieszących się drugorzędną popularnością wśród czytelników. Obie wyżej wymienione książki tworzą bodajże najszerszy zbiór utworów tego pisarza na naszym rynku wydawniczym.

Budowa akcji opowiadań w wielu przypadkach przedstawia się następująco: bohater poddany zostaje wpływowi potężnych sił, i doświadcza nadnaturalnych fenomenów, które to doznania w oczach osób trzecich traktowane są jako oznaki szaleństwa. Percepcja wiodących postaci zazwyczaj ulega zaburzeniu stopniowo – początkowo doświadczają długotrwałej neurozy, by poprzez pełną lęku paranoję dotrzeć do zapierających dech w piersiach i mrożących krew w żyłach wizji. Przyznam, że ramy tego sztywnego schematu czuć czasami trochę za mocno, jakkolwiek sama narracja zazwyczaj jest wyśmienita.

Bodajże najchętniej eksploatowanym przez Lovecrafta motywem jest świat marzeń sennych. Stanowi on jakby terytorium łączące świat rzeczywisty z nadnaturalnym. Niektórzy bohaterowie opowieści zapuszczają się weń za daleko jakby od niechcenia, inni eksplorują go namyślnie, czasami wzmacniając swe doświadczenia przy pomocy opium. Najlepszymi utworami tego rodzaju są prawdopodobnie Hypnos (porażające, napisane w przypływie absolutnego natchnienia zakończenie!) oraz Sny w domu wiedźmy. Warto dodać, że w prozie Lovecrafta jawa, sen, szaleństwo oraz fenomeny paranormalne przeplatają się ze sobą tak subtelnie, że czasami ciężko rozeznać się w naturze doświadczanych przez jej bohaterów zjawisk – i w tym właśnie tkwi jeden z największych jej uroków. Szczytowym osiągnięciem takiego mariażu jest prawdopodobnie opowiadanie Uwięziony wśród faraonów. Bohaterem wielu z tego rodzaju opowiadań jest Randolph Carter – alter-ego pisarza, określany mianem doświadczonego marzyciela.

Bohaterowie wielu innych opowiadań stają się (nieoczekiwanie dla siebie) odkrywcami ruin pradawnych cywilizacji. Zawsze stanowi to dla nich ogromny wstrząs – oto człowiek, istota przekonana o własnej wielkości i wyjątkowości, zostaje zdetronizowany: ludzkość okazuje się nie być pierwszą inteligentną rasą zamieszkująca Ziemię, i – na co wskazuje historia poprzednich cywilizacji – niemal na pewno nie będzie ostatnią z nich: tak jak poprzednie, z czasem przeminie, ustępując miejsca innej. Niestety, pisarz znacznie przeszacowuje rzekomy ciężar tej wiedzy, przez co utwory nabierają niezamierzonego komizmu cechującego horrory klasy C (za którym osobiście przepadam, jeśli tylko dawkowany jest z umiarem). W kilku przypadkach Lovecraft podszedł do jednak sprawy z należytym umiarem – żeby wymienić chociażby Świątynię.

Nie są to oczywiście wszystkie straszaki, z których korzysta ojciec kosmicznego horroru. Czytelnik będzie miał do czynienia z upiornymi legendami, klątwami ciążącymi na wygasających rodach, wypełniającą zmurszałe manuskrypty zakazaną wiedzą, bluźnierczymi rytuałami, demonami, upiorami, ożywionymi zmarłymi, potężnymi bóstwami, czy kosmiczną grozą obcowania z zupełnie innymi rzeczywistościami (genialnie opisane inne wymiary w opowiadaniach Sny w domu wiedźmy oraz Przez bramy srebrnego klucza).

W tomie znalazła się tylko jedna powieść – W poszukiwaniu nieznanego Kadath. Jest to utwór syntezujący horror z fantastyką i przygodą. Niestety, mnogość występujących w niej postaci, miejsc i wątków sumuje się w ogólny chaos. Utwór czytało mi się bardzo ciężko – mimo niewielu ponad 100 stron podchodziłem do niego kilkunastokrotnie, za każdym razem co i rusz odpływając myślami we wszystkie inne rejony. Wiem, że niektórzy wielbiciele Lovecrafta (możliwe, że większość) lubią W poszukiwaniu nieznanego Kadath, ale według mnie pisarz ten kompletnie nie sprawdza się w tego rodzaju – właściwie jedynej w jego twórczym dorobku – literackiej awanturze. Powolny, pełen dostojeństwa rytm narracji wydaje się jego jedynym naturalnym.

CAŁOŚĆ RECENZJI DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2019/03/04/h-p-lovecraft-bestia-w-jaskini-i-inne-opowiadania/

Bestia w jaskini i inne opowiadania stanowi następcę zbioru W Górach szaleństwa i inne opowieści. W niniejszym tomie zebrano aż 47 krótkich utworów prozatorskich Lovecrafta cieszących się drugorzędną popularnością wśród czytelników. Obie wyżej wymienione książki tworzą bodajże najszerszy zbiór utworów tego pisarza na naszym rynku wydawniczym.

Budowa akcji opowiadań w wielu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wśród koszmarnej zbrodni - notatki więźniów Sonderkommando Teresa Cegłowska, Danuta Czech, Tadeusz Iwaszko, Barbara Jarosz, Irena Polska, Kazimierz Smoleń
Ocena 8,8
Wśród koszmarn... Teresa Cegłowska, D...

Na półkach: ,

Prawdopodobnie żadnemu z ludobójstw, które przetoczyły się przez świat, nie poświęcono tak dużej ilości książek, jak Holokaustowi. Choć w obliczu swej wojennej klęski naziści starali się jak mogli zatrzeć wszelkie ślady masowego mordu, ocalało wielu jego świadków. Ich niezwykle spójne relacje złożyły się na dobitne świadectwo koszmaru, którego – mimo całej jego nierealnej wręcz ohydy – podważać przy zdrowych zmysłach nie sposób.

Wiele z najbardziej szczegółowych relacji dotyczących nazistowskiego ludobójstwa pochodzi od członków Sonderkommando. Była to formacja zajmującą się m. in. opróżnianiem komór gazowych ze zwłok eksterminowanych ludzi oraz paleniem ich w krematoryjnych piecach i paleniskach. Jej członkami byli żydzi wyselekcjonowani przez SS-manów. Pracowali pod przymusem i ze świadomością, że jako naoczni świadkowie ludobójstwa prędzej czy później zostaną bezwzględnie zlikwidowani. Spisali swe doświadczenia i zakopali zapiski pod ziemią, z nadzieją, że w przyszłości zostaną odnalezione przez badaczy, i świat pozna prawdę o tragicznym losie milionów pomordowanych w imię obłąkanej ideologii nazistowskiej. Zbiór tych właśnie ocalałych notatek, przetłumaczonych (m. in. z języka Jidysz i języka francuskiego) na język polski, otrzymuje czytelnik.

Wszystkie zapiski sporządzane były w żydowskich gettach bądź ludobójczym molochu Auschwitz-Birkenau. Niektóre z nich w momencie odnalezienia były znacznie uszkodzone przez wilgoć, toteż niemożliwe było odczytanie ich w całości. Obszerne partie tekstu są wręcz poszatkowane przez (oznaczające luki) nawiasy kwadratowe, i pełne zrozumienie ich jest niemożliwe. Na szczęście edytorzy zbioru postarali się, jak mogli, by rzucić światło na te białe plamy – każdy z opublikowanych zapisków został opatrzony naukowym komentarzem wyjaśniającym okoliczności jego powstania, oraz licznymi przypisami.

Poszczególne teksty opisują bodaj wszystkie najważniejsze etapy gehenny, której poddani byli przeznaczeni do eksterminacji ludzie: od pobytu w getcie, przez wysiedlenie, transport bydlęcymi wagonami, selekcję, pobyt w obozie zagłady, pracę w Sonderkommando, aż po śmierć w komorach gazowych i spalenie. Właściwie wszystkie z nich stanowią nieustający opis fizycznej i psychicznej udręki – poniżenia, tortur, mordów, absurdalnej wręcz bezsilności wobec siły wroga, rozpaczy rodzin skazanych na rozbicie, strachu przed każdą nadchodzącą godziną, głodu, bestialskiej przemocy.

CAŁOŚĆ RECENZJI DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2018/07/16/wsrod-koszmarnej-zbrodni-notatki-wiezniow-sonderkommando/

Prawdopodobnie żadnemu z ludobójstw, które przetoczyły się przez świat, nie poświęcono tak dużej ilości książek, jak Holokaustowi. Choć w obliczu swej wojennej klęski naziści starali się jak mogli zatrzeć wszelkie ślady masowego mordu, ocalało wielu jego świadków. Ich niezwykle spójne relacje złożyły się na dobitne świadectwo koszmaru, którego – mimo całej jego nierealnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

''Krab najpierw wyrwał prawe ramię; krwawe ścięgna ciągnęły się jak szkarłatne nitki. Trzaskały łamane kości. Pchnięcie drugiej pary szczypiec rozerwało klatkę piersiową, żłobiąc w niej głęboką ranę. Krab wyglądał jak gigantyczna maszynka do mięsa, która kruszy i rozłupuje kości, tnie i rwie ciało na kawałki. Później stwór pochylił się nad swoją ofiarą i zaczął ohydną ucztę, krusząc i połykając zakrwawioną miazgę.''
– Zew krabów.

Akcja Zewu krabów (Crabs’ Moon, 1984) toczy się równorzędnie do akcji Nocy krabów – ponownie na Wyspie Muszli, tyle, że w innym jej regionie: na campingu Blue Moon. Podczas przedstawionej w poprzedniej części inwazji krwiożerczych skorupiaków miejsce to zostaje przez wojsko odcięte od świata. W zamierzeniu ma to służyć jego ochronie, w praktyce wychodzi zaś na to, że obozowiczom wyświadczona została niedźwiedzia przysługa – stają się dla krabów krwistym fast foodem. Naturalnie, armia robi co może, by zetrzeć kraby z powierzchni Ziemi (i głębin morza).

Oczywiście, pisarz pokroju Guya nie mógł wyjść obronną ręką z próby napisania utworu, którego akcja toczy się równolegle do innego, już wydanego. Żeby podkreślić jednoczesność czasów powieściowych, posunął się do zamieszczenia w Zewie krabów wątków z pierwszej części cyklu! Najbardziej szokuje fakt, że w rozdziale trzecim po raz kolejny dostajemy całą opowieść o Ianie Wright i Julie Coles (bratanku Cliffa Davenporta i jego dziewczynie) – zupełnie tak, jakby rzecz działa się po raz drugi! A przecież chcąc dać czytelnikowi pojęcie o czasie wydarzeń wystarczyło ograniczyć się do zgrabnie wkomponowanej wzmianki na temat ich śmierci, lub zamieścić stosowne sprostowanie na początku książki.

Tym razem Guy jedną z wiodących postaci uczynił nimfomankę. Jej myśli oraz poczynania pozbawione są wprawdzie krzty finezji – mowa bowiem tylko o prymitywnej, wyzutej z ludzkich uczuć zwierzęcej chcicy – ale w porównaniu ze wszystkimi innymi epizodami w książce (nie licząc kilku niezłych opisów rzezi), fragmenty, w których się pojawia i tak wypadają najciekawiej. To wciąż dno, oczywiście, ale jest w nim coś więcej poza mułem.

W Zewie krabów dostajemy bodaj najbardziej żenujący epizod w całym cyklu. Mowa o fragmencie, w którym matka nakrywa swojego upośledzonego syna na masturbacji, i robi mu swoiste pranie mózgu – wmawia mu, że jeśli będzie to robił, to oślepnie, biorąc na świadka swego męża. Na szczęście dzieciak jest nie w kij dmuchał – wyzywa matkę od starych krów, po czym rusza do walki z krabami – jest bowiem przekonany, że potrafi strzelać do nich z pistoletu uformowanego ze złączonych dłoni. Kto okaże się zwycięzcą starcia, nie trzeba się nawet domyślać.

Dialogi w Zewie krabów mają w sobie więcej drewna niż przeciętny tartak. Nic dziwnego – postaci zostały powołane przez Smitha do życia na kartach książki tylko w jednym celu: by umrzeć. Najlepiej w obfitych rozbryzgach krwi, delirycznych spazmach, i przy akompaniamencie wrzasków pełnych niewysłowionego cierpienia. I to lubię, ale tylko przy jako takiej oprawie. Niestety, tej tym razem nie uświadczymy. O ile w Nocy krabów znajdowały się jakieś opisy miejsc – suche jak pieprz, ale jednak – o tyle w Zewie krabów nie dostajemy ich prawie wcale, a jeśli już – są zaledwie szczątkowe. Dzieje się mnóstwo – ataki krabów, ich morderstwa, batalie toczone z nimi przez wojsko – ale wyobrażenie o tym, w jakich miejscach, trzeba sobie wykrzesać z nazw miejscowości. Z uwagi na brak opisów, akcja zdaje się po prostu toczyć ”w powietrzu”. Jest to chyba jedyna książka jaką znam, która nie ma w sobie żadnego klimatu.

Mawia się, żeby nie oceniać książki po okładce. W przypadku Zewu krabów sentencja ta nie znajduje zastosowania; widniejąca na coverze kobieta, wyglądająca tak, jakby siedziała na kiblu walcząc z zatwardzeniem, powie wam o tej książce wszystko, co potrzeba wam wiedzieć. Zdecydowanie jest to najgorsza część serii i jedna z największych szmir, jakie w życiu przeczytałem, nawet, jeśli oceniać ją w kategoriach pulpowych. To badziewie nigdy nie powinno było ujrzeć światła dziennego. Wypuścić je mógł tylko pisarz z nożem na gardle albo kompletnie pozbawiony samokrytycyzmu i/lub wstydu. Guy zdaje się to potwierdzać – w wywiadzie udzielonym OkoLicy Strachu powiedział: ”Nie mam wśród swoich powieści takiej, której bym nie lubił. Gdyby mi się nie podobała, nie napisałbym jej”.

Książkę mogę polecić tylko najbardziej zatwardziałym masochistom oraz tym, którzy z powodu przesytu wartościową literaturą stracili poczucie jej smaku. Gwarantuję, że po lekturze Zewu krabów nawet saga Zmierzch Stephenie Meyer zdawać się wam będzie zasługiwać prawie na literackiego Nobla.

OBSZERNA RECENZJA CAŁEGO CYKLU DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2019/04/26/guy-n-smith-kraby/

''Krab najpierw wyrwał prawe ramię; krwawe ścięgna ciągnęły się jak szkarłatne nitki. Trzaskały łamane kości. Pchnięcie drugiej pary szczypiec rozerwało klatkę piersiową, żłobiąc w niej głęboką ranę. Krab wyglądał jak gigantyczna maszynka do mięsa, która kruszy i rozłupuje kości, tnie i rwie ciało na kawałki. Później stwór pochylił się nad swoją ofiarą i zaczął ohydną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Właśnie skończyłem drugi tom opowiadań Lovecrafta, kiedy wydawnictwo SQN zdecydowało się wznowić Koszmary i fantazje – zbiór jego listów, esejów i ciekawostek prozatorskich, który po raz pierwszy ukazał się na rynku w 2013 roku. Cóż za zbieg okoliczności! Po prostu nie mogło być lepiej! Dwa dni później książka była już na mojej półce, i radośnie wyciągała ku mnie swoje obślizgłe i lepkie macki. Rzuciłem się w nie z najwyższa przyjemnością.

Zacznijmy od pewnego wyjaśnienia: według szacunków badaczy twórczości Lovecrafta, napisał on w życiu ponad 80 tysięcy listów, wśród których zdarzały się również potwory o objętości kilkudziesięciu stron. Niestety, do dnia dzisiejszego zachowała się stosunkowo niewielka ich część; niecały tysiąc opublikowało kilka lat temu (niestety ze skrótami, siłą rzeczy obecnymi także tutaj) wydawnictwo Arkham House w pięciotomowej serii Selected Letters.

Na początek zajmijmy się creme de la creme książki, czyli właśnie listami. Lovecraft w ciągu swojego krótkiego życia (zmarł w wieku zaledwie 47 lat) korespondował z około setką osób. W ich gronie znaleźli się głównie koledzy i koleżanki po piórze, oraz rodzina. Zakres tematyczny korespondencji jest niezwykle szeroki – wspomnienia z dzieciństwa, sny, rozważania filozoficzne i egzystencjalne, niewdzięczny rynek wydawniczy, życie codzienne, polityka, religia, literatura… Listy stanowią odbicie życia Lovecrafta – i tego umysłowego, i praktycznego. Radość obcowania z jego charyzmatyczną osobowością jest wprost rozkoszna – był przede wszystkim niezwykle serdeczny, dżentelmeński, oraz inteligentny. Czytelników bardzo przecież ponurej prozy Lovecrafta zaskoczy jeszcze jedna rzecz: miał poczucie humoru. I to jakie! Mnóstwo tutaj przede wszystkim autoironii (obecnej również w esejach, np. Krótkiej autobiografii marnego pisarzyny).

Czytelnik znający Lovecrafta tylko z jego prozy mógłby mniemać, że był to człowiek kompletnie oderwany od świata rzeczywistego – ktoś, kto rozczarowawszy się nim postanowił zamieszkać w świecie wybujałych, mrocznych fantazji. Obraz Samotnika z Providence, który wyłania się z jego listów, jest kompletnie inny – był to twardy realista i racjonalista, człowiek o bardzo szerokich horyzontach umysłowych, oraz wielki esteta. Nie był też z pewnością samotnikiem – przynajmniej jeśli chodzi o psychologiczny wymiar samotności. Prawdopodobnie potrzeba fizycznej i emocjonalnej bliskości z drugim człowiekiem wydawała mu się drugorzędna względem potrzeby bliskości intelektualnej.

Listy Lovecrafta dają także dobitną odpowiedź na pytanie, czemu tworzona przezeń proza nie została należycie doceniona jeszcze za jego życia. Otóż, był to pisarz absolutnie wierny swoim ideałom i poglądom estetycznym, zdecydowany tworzyć tylko możliwie najbardziej wysublimowaną prozę, pogardzający literacką pulpą, której w większości łaknęli czytelnicy magazynów z weird fiction (a zatem również ich nieliczni wydawcy). Z pewnością z powodzeniem mógłby znaleźć źródło utrzymania w tworzeniu niewymagających historyjek – brzydził się jednak czysto zarobkowym, chałturniczym podejściem do literatury na tyle, że nie był w stanie przystać na nie nawet od czasu do czasu. Z tego też powodu przymierał głodem, i trudno wyobrazić sobie, co by się z nim stało, gdyby nie finansowa pomoc ciotek oraz matki. Jego artystyczna bezkompromisowość to postawa godna najwyższego szacunku – Lovecraft dosłownie poświęcił swoje życie na ołtarzu sztuki pisarskiej. Jak widać, poświecenie to zostało docenione – z czasem zyskał literacką nieśmiertelność, podczas gdy o mających wtedy swe 5 minut, chałturzących dla pary groszy producentach pulpy nie pamięta już nikt.

W zbiorze znalazło się również kilka esejów Lovecrafta. Pisarz wykłada swoje poglądy z niezwykłą przejrzystością, charyzmą i stylistycznym wyrafinowaniem niezależnie od tego, czy pisze o prozie Lorda Dunsany’ego (w Polsce niestety praktycznie nieznany, choć to i owo ukazało się drukiem zwartym), wyższości kotów nad psami (kapitalny tekst pełen wysublimowanej zjadliwości!), niuansach i meandrach literatury weird fiction (kto jest ciekaw, czemu człowiek o tak racjonalnym podejściu do rzeczywistości uciekał w świat fantazji, w jednym z tekstów znajdzie arcyelegancką odpowiedź), ateizmie (urzekający esej pt. Idealizm i materializm!), czy odwiedzanych przez niego miejscach (staroangielska maniera językowa w tekście Obserwacyje w kilku częściach Ameryki dokonane). Jedyny suchy, pozbawiony polotu tekst to esej poświęcony domom zamieszkiwanym przez Edgara Allana Poe, ale na szczęście jest on krótki i dzięki temu niezbyt męczący.

CAŁOŚĆ RECENZJI DOSTĘPNA TUTAJ:
https://podwieczorekumorfeusza.wordpress.com/2019/04/02/h-p-lovecraft-koszmary-i-fantazje-listy-i-eseje/

Właśnie skończyłem drugi tom opowiadań Lovecrafta, kiedy wydawnictwo SQN zdecydowało się wznowić Koszmary i fantazje – zbiór jego listów, esejów i ciekawostek prozatorskich, który po raz pierwszy ukazał się na rynku w 2013 roku. Cóż za zbieg okoliczności! Po prostu nie mogło być lepiej! Dwa dni później książka była już na mojej półce, i radośnie wyciągała ku mnie swoje...

więcej Pokaż mimo to