Jarosław Urbański (ur. 1964) - socjolog i aktywista związany od lat 80. z ruchem anarchistycznym, a później także środowiskiem poznańskiego Rozbratu. Działacz Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Autor książek: Globalizacja a konflikty lokalne (2002),Odzyskać miasto. Samowolne osadnictwo, skłoting i anarchitektura (2005),a także licznych artykułów naukowych i publicystycznych.
Bardzo ciekawa, ale raczej publicystyczna, niż stricte naukowa, analiza genezy powstawania prekariatu i obecnej sytuacji, w jakiej się on znajduje. Poprzedzona dość obszernym, ale absolutnie nie nudnym, tłem historycznym i elementami teorii klas społecznych i kapitalizmu.
Niestety wyziewa z niej dość przygnębiający obraz naszej współczesności. Szczególnie szokujące są rozdziały poświęcone Chinom i Bangladeszowi, gdzie siłowe tłumienie protestów ludzi walczących o podstawową godność pracy, są prawie że na porządku dziennym. Oczywiście jest też bardzo wiele wątków polskich.
Trochę brakuje w tej książce zakończenia, konkluzji, czy też wyraźnego głosu, sugestii, wezwania do działania. Jednak może to po prostu zbyt wiele, tego od niej oczekiwać. (Szczególnie że książka ta ma zacięcie naukowe, co według mnie jest dużym plusem.) Bo któż z nas przecież wie, jak efektywnie zmienić ten świat na lepsze.
Ta książka jest dokładnie taka, jak współczesna lewica – nijaka, pozbawiona konkretnej wizji i pełna abstrakcyjnych ogólników. Pierwsza część „Prekariatu…” to typowa praca naukowa: zaczyna się od określenia metodologii badań i solidnej porcji definicji, a następnie pojawia się litania odwołań do innych autorów, teorii i statystyk. Klasyczne akademickie pustosłowie. Druga część ma już charakter bardziej popularny, ale i w niej próżno szukać czegoś odkrywczego, oprócz banalnych, zaczerpniętych z gazet opisów sytuacji robotników w Polce i na świecie. Brak w tym wszystkim wniosków i śladów jakiegokolwiek programu. A przecież autor - co sam wielokrotnie podkreśla - nie jest tylko naukowcem, lecz również aktywistą zaangażowanym w walkę o ochronę praw pracowniczych.
I tu docieramy do sedna problemu, o którym wspomniałem już na początku. Dzisiejsza lewica zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością i przestała reprezentować interesy ludzi pracy. Zamiast skoncentrować się na problemach ekonomicznych, marnotrawi swe siły na niedorzeczne rozważania. Debatuje nad liczbą płci występujących w przyrodzie, ustala, jaką pozycję należy przyjąć podczas sikania lub usilnie dowodzi, że dryf kontynentów jest jawnym przykładem dyskryminacji kobiet. Sama się w ten sposób ośmiesza i oddaje pole prawicy. Zwykłym ludziom kojarzy się już tylko z wielkomiejskim snobizmem oraz bogaczami znudzonymi własnym luksusem.
Żeby jednak była jasność: uważam, że lewica jest dziś – w realiach coraz bardziej bezwzględnego kapitalizmu – bardzo, ale to bardzo potrzebna. Chyba nawet najbardziej od XIX wieku. Sęk w tym, że w obecnej formie jest całkowicie bezużyteczna i zamiast bicia ideologicznej piany powinna zaoferować konkretny program i konkretne rozwiązania.Przeciętny robotnik lub szeregowy pracownik korporacji, gdy upomni się o podwyżkę, bardzo często słyszy od swojego pracodawcy prostą odpowiedź: „jak ci się nie podoba, to wyp…laj!”. Byłoby dobrze, gdyby organizacje lewicowe również zdobyły się na podobną prostotę i na nowo zajęły tym, do czego zostały pierwotnie stworzone – walką o godne warunki pracy i ochroną interesów ekonomicznych zwykłych ludzi.