Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat? Chris Taylor 7,4
ocenił(a) na 106 lata temu Głośne fanfary rozbrzmiewają. Dwadzieścia sekund charakterystycznego dźwięku "20th Century Fox", a potem doznanie z najwyższej półki. Zza widza, jakby wprost z nieskończonej przestrzeni Galaktyki, ku miriadom jasnych punkcików niczym rozległym światom, mknie emblemat "Star Wars". Tych czarnych lekko rozciągniętych liter z żółtymi obwódkami dookoła, nie da się zapomnieć. Gdy logo znika pogrążone w dalszej wędrówce ku otchłani kosmosu, ekran wciąż pozostaje w rozległej płaszczyźnie Wszechświata, otoczony multum gwiazd. Po chwili kamera zjeżdża lekko w dół. Serce podchodzi widzom do gardła, ciśnienie wzrasta. W powietrzu czuć uniesienie, ekstazę, skrajne emocje. Wspaniała Space Opera właśnie się zaczyna. Gwiezdny Niszczyciel ścigający rebeliancki statek "Tantive IV". Świst wiązek laserowych wystrzeliwanych z działek obu mechanizmów. Poznanie niezdarnych droidów i wysokiego, sapiącego przez respirator mrocznego dowódcy, który przebija się przez gródź i ukazuje swe majestatyczne oblicze. Hebanowy, opalizujący złem strój, którego hełm wygląda, jak czaszka okrutnego cyborga otulona ciemną przesłoną. Tak w telegraficznym skrócie zaczynają się "Gwiezdne Wojny" George’a Lucasa, które w 2017 roku obchodzą 40-lecie swojego istnienia. To piękny czas, w którym zdołały utworzyć wokół siebie mit, aurę baśni i legendy oraz czegoś tajemniczego, co pochłonęło fanów bez reszty. Space Fantasy Lucasa, jego samowystarczalne anty-hollywoodzkie dziecko stało się nałogiem, od którego nie sposób jest uciec. Natomiast wielu fanów idzie jeszcze dalej, twierdząc, że nie potrzeba już Georga Lucasa, by Gwiezdne Wojny żyły własnym życiem. Jeden z najsłynniejszych i najbardziej rozpoznawalnych filmów w dziejach, pod którego wpływem James Cameron zrezygnował z bycia Tirowcem, by w rezultacie dać światu Terminatora – cyborga z przyszłości polującego na Sarah Connor i ruch oporu, osiągnęło odrębną świadomość, stan bytu poza jakąkolwiek kategorią istnienia. "Star Wars" są skazane na trwanie we wieczności, przelewanie macek zbiorowej świadomości do umysłów setek pokoleń na długo, długo w przód.
Zafascynowanie cudowną Space Operą i jej liczącym tysiące planet i naście tysięcy istot kanonem, w moim przypadku sięgnęło Zenitu lub jeszcze dalej, jakby poza skalę doświadczania. Obsesja, ogarniająca mnie ,,starwarsowa” mania wzbogaciły moją wiedzę i kolekcję o kolejną książkę biograficzno – informacyjną, którą wybrałem również w podzięce Lucasowi i samym "Gwiezdnym Wojnom", za to, że one po prostu są. Tym dziełem jest popularnonaukowa literacka analiza najbardziej kasowej franczyzy w dziejach kultury popularnej, wzbogacona o komentarze i relacje z życia jej autora: Chrisa Taylora i innych najwierniejszych geeków i ,,gwiezdnych” nerdów : "Gwiezdne Wojny: jak podbiły Wszechświat?". Gruba okładka z mocno zaznaczonymi brzegami i grzbietem, na której czarnej powierzchni, jak nieskłębione połaci Galaktyki , widać wpisane w nią białe punkciki. To symbolizujące ogromny wpływ i zakres kulturowy, oddalone od siebie niezliczone gwiazdy, które przez sam wygląd obudowy książki wciągają czytelnika w mistyczną historię, kosmiczną epopeję, a zdanie, jak na rolce przed każdym filmem z serii "Star Wars", intuicyjnie przewija się do przodu i wzywa nas byśmy za nim podążali.
Przed niniejszą pozycją nad którą teraz deliberuję, w moim prywatnym świecie „Gwiezdnych Wojen” istniała tylko jedna książka biograficzno-popularnonaukowa, omawiająca rzeczywistość Jedi, Sithów oraz otaczającą i przenikającą wszystko Moc: "George Lucas: Gwiezdne Wojny i reszta życia" autorstwa Briana Jaya Jonesa. Arcy-fenomen Space Fantasy kalifornijskiego reżysera przedstawiła w oparciu o jego życiorys, od którego dopowiedziano wiele szczegółowych i nietuzinkowych informacji z życia Lucasa, jego inspiracji, ścieżki kariery i zwykłych osób bądź osobistości znających George’a od podszewki, przyprawiających kochającego sagę fana o psychodeliczne uniesienie. Jednakowoż to biograficzne ,,starwarowskie” wydarzenie w konfrontacji z poprzednim tytułem, o którym wspomniałem wyżej, i które właśnie przeczytałem, nadzwyczajnie w świecie: lekko blednie. Pozycja literacka Chrisa Taylora zalewa nas morzem informacji nie tylko z każdego etapu egzystencji Lucasa, ale i z wszystkiego co miało wpływa na film i samą markę "Star Wars" oraz z tego jak „Star Wars” stał się globalnym fenomenem, łączącym w świadomości, i wpływającym na każdy aspekt kultury i obyczajów gatunku ludzkiego, wliczając w to inne filmy, Instytucje, książki i seriale – czyli po prostu wszystko. Już sam początek dzieła nad którym Taylor pracował ponad 2 lata, szokuje tym, jak głęboko "Gwiezdne Wojny" wpłynęły na Nasze dzieje, jak daleko sięgnęły. Autor przedstawia Indian Nawaho w stanie Arizona w USA, których kiedyś odwiedził. Nawet tam swą iskrę galaktycznej epopei przelała Space Opera Lucasa. Jego film zdubbingowano w rdzennym języku Amerykanów, który należy do najrzadszych dialektów na świecie, używanym przez najstarszych członków Rady Nawaho. Nie znając popkultury, w tym samego kina zbyt dobrze, Indianie zakochali się w "Gwiezdnych Wojnach". Zrozumieli ideę Mocy – pierwotnego prawa Natury, które w ich rozumieniu łączy każde życie na Ziemi i nim kieruje. Te fakty, które przedstawia nam Chris Taylor zniewalają umysł takiego geeka jak ja, co potwierdza moją tezę, że "Gwiezdne Wojny" są niczym Bóg. Im więcej ludzi w niego wierzy, tym dłużej trwa w swoim istnieniu. To samo można powiedzieć o sadze Lucasa. Wierzy w nią tak duża liczba osób, że w pewnym sensie stała się ona wieczna.
Autor niniejszego dzieła tłumaczącego - w odniesieniu do wpływu kanonu "Star Wars" na ludzką kulturę, filozofię bądź naukę – to czym cały dobytek powstałej w 1977 roku Space Fantasy raczej nie jest niż jest, zalewa nas tu niesamowitą ilością czystych informacji, ciekawostek oraz historii fanów i późniejszych twórców inspirowanych Gwiezdnymi Wojnami, które odnoszą się do fenomenu galaktycznych dziejów klasycznego pojedynku dobra ze złem: walki Rebelii z Imperium, podarowaną nam przez urodzonego w Modesto w Kalifornii Lucasa. Tego jest tak dużo i tak w równoważny sposób zaprezentowany, że nie sposób przytoczyć wszystkiego co zrelacjonował nam Taylor. Weźmy na przykład "Gwiazdę Śmierci". To bardzo potężna sferyczna konstrukcja. Zbudowało ją Imperium, by coraz szybciej i skuteczniej przejąć władzę nad całą Galaktyką. Wystrzelonym z czaszy skupiającej superlaserem potrafiła zniszczyć Alderaan – planetę, z której pochodziła Leia Organa. Tym czym była i co zdziałała w "Gwiezdnych Wojnach" przykuła uwagę wielu naukowców i skrajnie oddanych fanów. Inżynier Sean Goodwin stwierdził, że owszem "Gwiazdę Śmierci" teoretycznie dałoby się zbudować. Jednak nie byłoby to opłacalne, głównie ze względu na koszty jej produkcji. Zakładając, że w większości jej szkielet i cała konstrukcja składałaby się ze stali, jej wybudowanie łącznie z wytopieniem surowca zajęłoby 833 315 lat i kosztowałoby 852 kwadryliony dolarów: 13 000 % obecnego światowego PKB.
"Gwiezdne Wojny: jak podbiły Wszechświat?" kierują naszą uwagę na bardzo istotny fakt. Po realizacji prequeli do klasycznej trylogii Lucasa, społeczność fandomu została wyraźnie podzielona. Dla niektórych "Mroczne Widmo", "Atak Klonów" i "Zemsta Sithów" zwyczajnie nie istnieją. Mogłyby się nigdy nie narodzić. Są intencjonalnie niespójnie, jakby postacie były nierozróżnialne od tła, a dodatkowo nie wnoszą nic konkretniejszego oprócz dramatu rozegranego wokół Anakina Skywalkera, który scalił się z ciemną stroną Mocy - po zaufaniu Sidiousowi, że ten uratuje Padme - i stał się Darthem Vaderem. Szanuję takie zdanie, ale osobiście mam do tego inne podejście. "Gwiezdne Wojny" to wszystko, co do tej pory powstało, co było z nimi związane. Nie należy zamykać się w obrębie epizodów IV-VI, i patrzeć na prawdziwy mitologiczny aspekt tej Space Fantasy. Toruje nam to drogę do poznania całego Uniwersum "Gwiezdnych Wojen", które wciąż jest wielkie i które wciąż ewoluuje. Popadanie tylko i wyłącznie w fascynację "Nowej Nadziei" i dwóch kolejnych części to skrajna obsesja, nie umiejętność akceptacji natury świata "Star Wars". Znaczy to ni mniej ni więcej, jak tworzenie własnej rzeczywistości, ucieczkę od geniuszu najbardziej zyskownej i popularnej franczyzy w dziejach.
Pisarz kanonu Gwiezdnych Wojen, Timothy Zahn powiedział kiedyś, że Jedi nie mają ograniczeń we władaniu Mocą, poza wiarą w nią. To stwierdzenie odnosi się również do nas. Wszechświat "Star Wars" trzeba pielęgnować. Bądźmy jego strażnikami na eony pokoleń.