Kroki w nieznane, czyli jak przetrwałem, jak się bawiłem i jak zarobiłem fortunę, prowadząc biznes na swój sposób Richard Branson 7,4
ocenił(a) na 843 tyg. temu Fascynująca historia jednej z ciekawszych postaci światowego biznesu. Można odnieść wrażenie, że jest to nie jedna, ale kilka biografii, a Richard Branson jest jak kot o dziewięciu życiach. Hippisowski playboy, rzutki przedsiębiorca, działacz społeczny, filantrop, poszukiwacz ekstremalnych przygód, miliarder z własną wyspą na Karaibach, ale także oddany mąż i ojciec – to wszystko różne wymiary tej niezwykłej osobowości.
Początki jego życia nie zapowiadały późniejszych sukcesów. Richard cierpiał na dysleksję, przez co słabo radził sobie w szkole, będąc obiektem krytyki i drwin. W wieku siedmiu lat został wysłany przez rodziców do szkoły z internatem, gdzie spotkał go typowy brytyjski zimny wychów i regularne kary cielesne. Dzieci były tam bite po kilka razy tygodniowo: za złe odpowiedzi na lekcjach, ale także rozmaite najdrobniejsze uchybienia: rozmawianie, bieganie, zabrudzone buty, źle posłane łóżko czy wejście na trawnik po leżącą tam piłkę (powód pierwszej chłosty wymierzonej Richardowi). Branson poprzysiągł sobie, że własnych dzieci nigdy nie narazi na ten tradycyjny brytyjski model edukacji.
Biznesową żyłkę przejawiał już od dziecka. Namówił kiedyś kolegę, żeby na wiosnę posadzić 400 sadzonek choinek, a drzewka sprzedać przed Świętami zarabiając po 2 funty na choince. Oszałamiający na ówczesne czasy zysk 800 funtów jednak się nie ziścił – sadzonki pozjadały króliki.
W szkole średniej założył pismo „Student”, z którego zrobił ogólnokrajowy magazyn dla uczniów liceów i szkół wyższych. Nie spodobało się to dyrektorowi, wezwał do siebie Richarda i postawił ultimatum: albo szkoła albo gazeta. Branson nie namyślał się długo i w wieku 15 lat postanowił zakończyć edukację szkolną. Rodzice zaakceptowali jego decyzję, a mama pisywała nawet artykuły do gazety syna.
Widząc jak ważną rolę w życiu młodych ludzi odgrywa muzyka, i że wolą nie dojadać aby kupić album ulubionego wykonawcy, rozkręcił w gazecie wysyłkową sprzedaż płyt. Był to strzał w dziesiątkę – zainteresowanie było tak wielkie, że trzeba było stworzyć nową firmę, no i wymyślić dla niej nazwę. Jedna z koleżanek rzuciła: „A może Virgin. Przecież w biznesie jesteśmy zupełnymi dziewicami.”
Od sklepu wysyłkowego była już prosta droga do sklepu stacjonarnego, potem sieci sklepów, słynnych Virgin Megastores, które stały się mekką fanów muzyki. Aby być konkurencyjną, firma stosowała minimalne marże – zarobki nie były więc oszałamiające. Może więc zamiast tylko sprzedawać muzykę, także ją tworzyć? Richard kupił na kredyt dom na wsi i zrobił tam studio nagrań, założył też wytwórnię płytową. Virgin Records z czasem stało się ważnym graczem na rynku muzycznym, a cała firma jednym z największych prywatnych przedsiębiorstw w Brytanii, a potem międzynarodową potęgą.
Nazwa Virgin oraz charakterystyczne logo – w stylu odręcznego podpisu wznoszącego ku górze – okazała się majstersztykiem marketingu i sztuki tworzenia rozpoznawalnej marki. A przecież powstała zupełnie przypadkiem. Jednym z pomysłów jakie Richard z kolegami brali pod uwagę było nazwanie firmy: Slipped Disc (dosłownie „wypadnięty dysk” – gra słów, bo disc to również płyta grająca)…
Imponująca jest u Bransona ciągła potrzeba szukania nowych wyzwań. Nigdy nie bał się wkroczyć w zupełnie nową dziedzinę działalności, choćby nie miał o niej najmniejszego pojęcia. Żyłka ryzykanctwa i porywanie się z motyką na słońce nie raz doprowadzało jego firmy na skraj bankructwa, ale zwykle jakiś szczęśliwy przypadek ratował mu skórę.
Grupa Virgin rozrosła się do dziesiątków firm z branż tak różnych jak muzyka, lotnictwo, kolejnictwo, motoryzacja, kluby nocne, gry komputerowe, kosmetyki, odzież, napoje (Virgin Cola),winiarstwo, usługi finansowe, telefonia komórkowa, itd. Z punktu widzenia biznesowego takie rozdrabnianie się wydawało się nierozsądne i ryzykowne, ale Branson twierdził zawsze, że właśnie ta różnorodność ratowała jego firmę w trudnych czasach (gdy jakaś branża tonęła, inna trzymała się na powierzchni lub rozkwitała). Poza tym, mówi Richard, „dla mnie podstawowym kryterium oceny biznesu, jest to, czy będę miał z tego frajdę”.
Takie podejście wystawione było na ciężką próbę kiedy musiał stoczyć batalię z British Airways, które robiły wszystko aby wyeliminować młodego konkurenta. W BA stworzono specjalny departament do walki z Virgin. Jego pracownicy dzwonili na przykład do pasażerów Virgin, twierdząc kłamliwie, że nie ma dla nich miejsc na pokładzie, i że mogą polecieć do Ameryki tylko z British Airways. Cynizm i bezwzględność BA w dążeniu do zniszczenia konkurenta zaszokuje tych, którzy sądzili, że brytyjski świat biznesu to dżentelmeneria i fair play. Branson zaś musiał poświęcić świetnie prosperujący Virgin Music (sprzedał go Thorn EMI za miliard dolarów),żeby ratować zagrożone bankructwem linie Virgin Atlantic.
Równie fascynujące jak perypetie biznesowe Bransona są jego ekstremalne wyprawy, takie jak pobicie rekordu prędkości w pokonaniu Atlantyku na łodzi Virgin Challenger, czy kolejne wyczyny balonowe, łącznie z próbą okrążenia świata w 1998 (po przebyciu jednej trzeciej drogi pogoda zmusiła ekipę do lądowania w okolicy Hawajów). Te fragmenty książki czyta się jak najciekawszą powieść przygodową, z tą różnicą, że zdarzyły się naprawdę, a autor wielokrotnie był o włos od śmierci.
Na pozór idea długodystansowego lotu balonem wydaje się prosta – odpowiednio modyfikując wysokość lotu należy wejść w prąd strumieniowy wiejący z zachodu na wschód, a ten poniesie nas z prędkością dochodzącą nawet do 300 km na godzinę. W praktyce, podróż jest nieprzewidywalna: można zderzyć się z wysokimi górami, trafić na burzę, która zniszczy balon, być zmuszonym do lądowania w środku oceanu lub rozbić się na pustyni. Zanim Branson wraz ze słynnym baloniarzem Perem Lindstrandem wyruszał by po raz pierwszy w historii pokonać Atlantyk, miał świadomość, że przed nimi próbowało już tego siedmiu śmiałków – pięciu z nich zginęło.
Końcową jedną czwartą książki czyta się nieco gorzej. Brakuje wcześniejszego nerwu i polotu. Czuć, że rozdziały te zostały dopisane już po oryginalnym wydaniu z 1998 roku dla uaktualnienia wydarzeń z pierwszej dekady XXI wieku. Jest sporo o kolejnych fuzjach, przejęciach, wchodzeniu w nowe biznesy, a także fundacjach i licznych akcjach charytatywnych. Momentami przypomina to nudnawe korporacyjne raporty połączone z PR-owskimi komunikatami prasowymi.
Branson – teraz już celebryta pełną gębą, kumpel prezydentów i gwiazd rocka – coraz częściej myśli o tym jak „ocalić świat”. Jednym z pomysłów było utworzenie grupy mędrców, zasłużonych polityków i liderów, którzy staną się „Starszyzną Świata”: ich mądrość i autorytet doprowadzą do likwidacji chorób, zniesienia biedy i zakończenia wojen… Grupa ta (należeli do niej m.in. Jimmy Carter, Nelson Mandela, Desmond Tutu) spotyka się już od kilkunastu lat, ale efektów najwyraźniej nie widać.
Ma także Branson nową obsesję: podbój kosmosu. Marzy mu się aby miliony ludzi mogły polecieć w kosmos jako turyści – wystarczy wysupłać 200 000 dolarów za bilet. Ponadto natchnęła go idea Stephena Hawkinga, który twierdził, że ludzkość powinna zasiedlać inne planety.
Czytając te fragmenty autobiografii, można skonstatować, że teraz to już Branson naprawdę odleciał… A połączenie jego infantylnej naiwności z solidną porcją megalomanii sprawia, że pod koniec książki ulatuje trochę sympatii, którą zdołał sobie u czytelnika zaskarbić.