Requiem Lauren Oliver 7,8
ocenił(a) na 914 tyg. temu ❝ Nie przestaje mnie zdumiewać, że ludzie są nowi każdego dnia. Że nigdy nie są tacy sami. Trzeba ich ciągle wymyślać. Zresztą oni też muszą ciągle wymyślać samych siebie. ❞
Napisanie tej recenzji zajęło mi sporo czasu, bo potrzebowałam go, na zebranie wszystkich swoich przemyśleń.
Dużo się działo w tym tomie. A może wcale nie aż tak dużo, ale byłam po prostu uśpiona poprzednim, który trochę mnie wynudził… „Requiem” jednak bez dwóch zdań zostaje moją ulubioną częścią tej serii. Zacznę od tego, jak bardzo spodobało mi się, że dostajemy drugie pov. W końcu możemy zobaczyć tę historię oczami drugiej bohaterki, a jak się okazało, że to Hanna, którą pokochałam w pierwszym tomie i za którą tęskniłam w drugim, to moja ekscytacja jeszcze bardziej wzrosła. Podobało mi się, że akcje z rozdziałów Leny i te z rozdziałów Hanny działy się równolegle, co dawało nam taki efekt w stylu „punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia”. Taka koncepcja okazała się doskonałym rozwiązaniem zwłaszcza pod koniec książki, kiedy napięcie zaczęło narastać i doszło do eskalacji konfliktu. Wówczas także poszczególne rozdziały były znacznie krótsze, dzięki czemu mieliśmy szybkie relacje z dwóch stron linii frontu. Przypominało mi to scenę z końca pierwszej części filmu Pocahontas, kiedy bohaterowie szykując się do walki i egzekucji Johna Smitha, śpiewają piosenkę „Dzicy są” i wręcz drżąc z ekscytacji, nuciłam ją w myślach, przewracając te ostatnie kilkadziesiąt kartek. Sposób, w jaki autorka budowała napięcie przez całą książkę zasługuje na oklaski na stojąco.
Byłam uprzedzona, że zakończenie jest otwarte, dlatego od początku towarzyszyły mi obawy, co to może oznaczać w przypadku tej historii. Muszę podkreślić, że całym sercem nienawidzę otwartych zakończeń od momentu, w którym po raz pierwszy obejrzałam film Cast Away (który jest genialny) z Tomem Hanksem w roli głównej. Wówczas siląc się, by nie rzucić czymś w ekran swojego telewizora, zostałam naczelną hejterką otwartych zakończeń. W związku z tym, nie wierzę, że to piszę i czuję się, jakbym zdradzała swoje „ideały”, ale… w „Requiem” nie wyobrażam sobie innego zakończenia, niż to, które otrzymaliśmy. Pierwszy raz w życiu te niedopowiedzenia mi nie przeszkadzają, bo zauroczyłam się przesłaniem, który Lauren Oliver chciała nam przekazać – że nie można być biernym, bo jak będziemy trwać w tym, co nas unieszczęśliwia, to nic się w naszym życiu nie zmieni i podkreśliła tym zakończeniem, że sama chęć zmiany, podjęcie próby jest już sukcesem. Jest to trochę frustrujące, że nie wiemy, czy wszyscy zginęli, czy może obalili system, ale to nie ma znaczenia. Nie liczy się efekt, to czy im się udało, czy nie. To zakończenie podkreśla, że liczy się walka i porzucenie bierności.
Jedyne, co mi się nie podobało w tej części to znienawidzony przeze mnie trójkąt miłosny. Nie cierpię takich wątków, bo denerwuje mnie to „latanie z kwiatka na kwiatek” i niezdecydowanie bohaterów. Lena okazała się w tym bardzo irytująca i przestałam ją „lubić” za wybór, który dokonała. Teraz już wiem, jak się czuli fani Graysona Hawthorne’a. Uważam, że po tym wszystkim, co Lena przeżyła w drugim tomie, powinna wybrać inaczej. Trochę mnie to zdenerwowało, tym bardziej, że wcześniej przez całą książkę nie było między nią a wybranym przez nią mężczyzną żadnych sensownych interakcji, które wskazywałyby na to, że ich wspólna przyszłość ma jeszcze rację bytu. Zamiast tego zabawiała się z opcją B, która zostanie finalnie pozostawiona ze złamanym sercem, co jest wobec niej (tej opcji) bardzo nieuczciwe.
Ogólnie, gdybym miała podsumować całą serię, to właśnie wątek romantyczny, jest jej najsłabszym ogniwem. Niemniej jednak całość zostanie ulokowana wysoko na mojej liście i moralny kac po zakończeniu serii, będzie mi pewnie towarzyszył jeszcze przez długi czas.