-
Artykuły[QUIZ] Harry Potter. Sprawdź, czy nie jesteś mugolemKonrad Wrzesiński12
-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik3
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać49
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant3
Biblioteczka
2024-06-11
2024-06-12
Amerykańska powieść drogi. Czy możemy mieć nadzieję, że gigant amerykańskiej literatury poradzi sobie z tym mitycznym literackim gigantem?
Opisuje nam Steinbeck, skąd idea wielkiej podróży pojawiła się jako plan. Po pierwsze: włóczęga jako idea zalęgła się w jego umyśle i z powraca doń z dawnych jego własnych czasów. Po wtóre - czuje (i przyznaje się nam do tego, nieco pewnie kokieteryjnie), że nieco “osiadł” i niewiele ma już wspólnego z krajem który opisuje. O dwudziestopięcioletnim osiadłym życiu (dom w Nowym Jorku, sława, pieniądze, jacht) mówi nam pisarz, który “kraj, którego już nie zna” opisuje w tym czasie i w “Myszach i ludziach”, i w “Gronach gniewu”. Trzecim zaś powodem, dla rozpoczęcia podróży, jest fakt, iż właśnie zaczęły o sobie dawać znać pierwsze schorzenia, wprowadzające Pisarza w strefę cienia; jeśli więc było to coś, czemu mógł nie podołać, to tym bardziej warto wyruszać w drogę.
Ponieważ stawia sobie Pisarz pewne cele socjologiczne, podróżuje anonimowo (będąc już postacią dość w kraju sławną), a za jedyną “ochronę” swej anonimowości mając… zbudowanego na tą podróż kampera (nim stały się one na dobre modne). I choć to podróż o zakreślonych i ograniczonych ramach czasowych, widzę w tej narracji jakieś pokrewieństwo z o dekady późniejszą opowieścią znaną nam z “Nomadland”: ludzie w podróży, życie w podróży, podróż jako sposób życia. I - co ciekawe - nie zostaje ani razu rozpoznany; ma rację wskazując, że rozpoznajemy osoby w pewnym ich kontekście i nie tak łatwo byłoby mu się może ukryć w księgarni i przy stoliku do podpisywania książek przez ich autora…
Wyruszając w drogę, nie wie jeszcze Steinbeck, że to rok, który uhonoruje jego twórczość pewną wielce przez pisarzy pożądaną Nagrodą… Tymczasem zaś przemierza swój kraj (dostępna w Internecie mapa podróży - imponująca!) i czujnie przygląda się jego przemianom, jakie dokonały się za jego życia i dzieją wciąż na jego oczach: przemiany miast (rozwój jednych, a zamieranie innych), powstający ruch "nieukorzenionych z wyboru" trawelersów czy rozkwit społeczeństwa pozornego dobrobytu i powszechnego konsumpcjonizmu, gdzie wszystko staje się jednorazowe i bezsmakowe, ale za to zapakowane w jednorazowe opakowania i niemal wiecznotrwałe...
Sporo miejsca poświęca Pisarz swemu psu, Charleyowi. Staje się on nie tylko uczestnikiem i towarzyszem podróży, ale też i - na swój sposób - części z nich kreatorem (jak na przykład poszukiwanie weterynarza). Staje się też doskonałym narzędziem interakcji z innymi ludźmi, ułatwia nawiązywanie kontaktów. Słusznie więc, że został uhonorowany uwzględnieniem do już w tytule.
Zauważalną sprawą jest pewne stępienie zmysłu obserwacyjnego Pisarza w miarę zbliżania się do finału (w podróży i książce). To po części efekt czasu trwania podróży i czegoś, co opisuje mówiąc o wyczerpaniu zdolności obserwacyjnych i pewien przesyt narządów zmysłów podczas zwiedzania muzeum Prado czy innej galerii Ufizzi. Dochodzi do tego - mam wrażenie - jakiś rodzaj depresji po krótkiej (krótko opisanej przynajmniej) wizycie na Południu i zetknięciu się z zaskakującymi jak na lata sześćdziesiąte obrazami rasizmu w Nowym Orleanie. Szokujące są dla nas dziś, ale i wówczas dla wyczulonego społecznie pisarza o demokratycznych zapatrywaniach politycznych. Sam spadek napięcia nie jest może wadą książki (raczej zapisem stanów wewnętrznych jej Autora u kresu swego wielkiego przedsięwzięcia), choć żal nam jako czytelników tej utraty początkowego zapału i młodzieńczej niemal werwy.
Świetnie napisane, kongenialnie tłumaczone i doskonale przeczytanie (M. Kowalik!). Veni, vidi, vici! Uświadamiam sobie, że nie można mieć się za fana pisarza (jak ja Steinbecka), znając go jedynie z niewielkiego wycinka twórczości; oj wiele jeszcze literackich z nim zachwytów przede mną.
Amerykańska powieść drogi. Czy możemy mieć nadzieję, że gigant amerykańskiej literatury poradzi sobie z tym mitycznym literackim gigantem?
Opisuje nam Steinbeck, skąd idea wielkiej podróży pojawiła się jako plan. Po pierwsze: włóczęga jako idea zalęgła się w jego umyśle i z powraca doń z dawnych jego własnych czasów. Po wtóre - czuje (i przyznaje się nam do tego, nieco...
2024-06-04
Opowieść o losie człowieka, o jego wpleceniu w tryby wydarzeń, w wielkie dzianie się historii. Albo inaczej: o tym jak wielka historia objawia się w losie jednostkowym.
Początkowo zdaje się, że dostajemy opowieść o wsi sprzed reformy rolnej, z dworem, “dworusami” i kmieciami wiejskimi; opowieść o everymanie tego świata, człowieku bez właściwości: w młodości wiejskim złodziejaszku, soliście chóru kościelnego, później zaś gospodarzu na własnej, odziedziczonej ziemi. Wszystko mu się “przydarza” bez własnej ingerencji, życie żyje mu się samo z siebie. Potem zaś przydarza się jeszcze i wojna. Wojnę zaś widzimy oczyma bohatera jako echo właściwie tego, co przyzwyczajeni jesteśmy za nią uważać. Kilka nalotów przez maszyny wroga, trochę przemieszczania się wojsk; jedno-jedyne machnięcie szablą jako doskonała alegoria zdemitologizowanego “polskiego września”. To już prawdziwszą wojaczką okaże się okres późniejszy, partyzancki; to tam - również mimochodem i przypadkiem - bohater zostanie owym katem, choć jeszcze niedawno wyglądało, że królewski los mu pisany. Gdzieś w tą wielką narrację historyczną wpisane są właśnie losy jednostkowe i lokalne: przyjaźnie, związki z ziemią, miłości. Nie śmierć jedynie, ale i narodziny.
Narracja trochę w stylu Myśliwskiego, a bardziej może nawet “Doliny Issy” Miłosza; bardziej angażuje moją uwagę niż ukończona niedawno “Siekierezada”. Choć inaczej niż u większości tu wymienianych - sporo mroku, sporo śmierci. Wokół głównego zaś bohatera - coraz więcej egzystujących na równi niemal z żywymi duchów: Jasiek, Stach, Mojżesz, własnej ręki ofiary; nie on jeden duchy te widzi - ich realności zdają się nie kwestionować i inne postaci powieści, bliscy Piotra.
To opowieść (nieco baśniowa, a nieco alegoryczna) o tym, jak i kim się w życiu bywa: czasem dzięki własnym aktywnym wyborom, czasem zaś biernie i nieintencjonalnie, a innym jeszcze razem nie mając wyboru czy wbrew nawet sobie. Czy można być tylko ALBO królem, ALBO katem? Czy może czasem i jednym i drugim? Czy złote jabłko królewskie aż tak różne jest od czerwonego katowskiego? Czy ręką, którą zadawało się śmierć można dotykać nowonarodzonego?
Powieść w sumie o dość prostej i czytelnej symbolice, onirycznej aurze i w sumie dość poruszającej alegoryczności. Nie ten to poziom mistrzostwa, co Miłosz czy Myśliwski, ale wciąż warte czytania. Bardziej zresztą, niż w momencie lektury, kotłuje się w głowie już po jej zakończeniu. takie były kiedyś lektury szkolne...
Opowieść o losie człowieka, o jego wpleceniu w tryby wydarzeń, w wielkie dzianie się historii. Albo inaczej: o tym jak wielka historia objawia się w losie jednostkowym.
Początkowo zdaje się, że dostajemy opowieść o wsi sprzed reformy rolnej, z dworem, “dworusami” i kmieciami wiejskimi; opowieść o everymanie tego świata, człowieku bez właściwości: w młodości wiejskim...
2024-05-23
Jakoś mi tam ten Stachura trochę wiruje pod czaszką, bo jednak sporo go w naszej (pop)kulturze, czy może już raczej w warstwie mitologicznej, ale głównie znam go z autorstwa tekstów piosenek, a trochę też mi się jako poeta miesza i łączy też jakoś z Andrzejem Bursą (no oczywiście głównie z poetycką opinią tego ostatniego o małych miasteczkach, choć również z jego przewrotną “Miłością”, czy arcynarodowym wierszem “* * * [Jaki miły i mądry facet]”). Tą lekturą próbuję jakoś go umieścić w literackiej galaktycie jako byt samoistny. Sięgnąłem więc po jedną z nielicznych jego powieści (bodaj czy nie jedną z dwóch tylko?), by przypomnieć sobie motywy z dawno temu oglądanego filmu na książki tej kanwie.
Treść fabularna powieści jest banalna do opowiedzenia: oto na południowe “ziemie odzyskane” trafia Janek Pradera i na krótko wsiąka w to bieszczadzkie życie ludzi lasu: zrywkę, życie w wynajmowanym pokoiku, karczmiane biesiady i bijatyki. Wiemy doskonale, kiedy tam trafia, skoro w swą podróż wyrusza dokładnie w dniu, gdy pewien znany aktor “zawsze w ciemnych okularach” ginie pod kołami innego pociągu…
Jednak to nie tylko o tym bieszczadzkim życiu jest ta książka, jak dalece nie tylko o tym! Z podrzucanym nam co i rusz wzmianek dowiadujemy się, że tłem dla bieszczadzkiej wędrówki bohatera jest chęć czy konieczność ucieczki od jakiegoś poprzedniego życia i może jakiejś skończonej już (jak?) miłości. Niewiele się dowiemy o Gałązce Jabłoni, ale pojawia się ona na kartach powieści coraz częściej i do niej ostatecznie bohater zmierza (?) w finale powieści.
Powieść jest przede wszystkim luźnym ciągiem narracyjnym snutym przez głównego jej bohatera i ma budowę wybitnie dygresyjną; czytelnik nie wie nigdy, dokąd myśli bohatera doprowadzić go mogą już za chwilę (a wyzwoleniem tych ciągów skojarzeniowych: nagły obraz mgły, nocnego nieba czy inne najdrobniejsze obserwacje ludzi i przyrody)? Śledzić tok jego opowieści należy ze stałym skupieniem i napięciem. Mi od samego początku - może z racji kolejowych konotacji z początku i stylu narracyjnego - kojarzy się ta opowieść z “Moskwą-Pietuszki”, a tamta wydana wszak dopiero w rok później… Styl w ogóle nieco przypomina też pisarstwo Myśliwskiego - a ten już cały późniejszy.
Problemem książki - jaki ja z nią mam - nie jest jednak tylko szczątkowa w niej akcja; problemem jest, że niewiele jednak w niej znajduję i czegokolwiek innego niż narracja i kilka nic nie wnoszących do treści dialogów. Sam bohater, to człowiek bez właściwości, jego obserwacje i zachwyt przyrodą jest dość pobieżny, żadnych tu metafor, żadnego katharsis. Dla mnie Gałązka Jabłoni - wyśniona tylko czy zgoła realna - petrarkowską Beatrycze nie będzie. To pewien zapis pewnej epoki, ale - prócz niezłej wartości czysto literackiej - niewiele tam więcej.
Audiobook bardzo dobrze czytany przez Jana Marczewskiego - w starym stylu: z dobrą dykcją i odrobiną tylko interpretacji…
Jakoś mi tam ten Stachura trochę wiruje pod czaszką, bo jednak sporo go w naszej (pop)kulturze, czy może już raczej w warstwie mitologicznej, ale głównie znam go z autorstwa tekstów piosenek, a trochę też mi się jako poeta miesza i łączy też jakoś z Andrzejem Bursą (no oczywiście głównie z poetycką opinią tego ostatniego o małych miasteczkach, choć również z jego przewrotną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-17
Wreszcie sięgam po pierwszą książkę noblisty z 2021 roku i robię to idealnie na czas, bo biblioteka jego dostępnych pozycji w języku polskim niebezpiecznie się wydłuża i czas podjąć decyzję: czytać go czy na wieki odłożyć na półkę hańby?
Od razu też daję odpowiedź po pierwszej lekturze: czytać!
Główni bohaterowie powieści - Hamza, Baba Kalifa, Ilyas i Afija - to kilka egzemplifikacji losu Afrykańczyków i afrykańskich post-Hindusów, których egzystencja przypadła na przełom wieków i początek wieku XX, a więc w świecie chylącego się ku upadkowi kolonialnego świata minionej epoki. Losy głównych bohaterów przecinają się w jakichś punktach ich własnych opowieści toczących się w Afryce Wschodniej, a wszystkie one silnie naznaczone są piętnem post-/kolonializmu. Jedni (jak Hamza i Ilyas) są żołnierzami oddziałów askaryjskich, osieroconymi po odejściu Niemców i próbującymi odnaleźć się w świecie “po” (w jakże różny sposób!), inni (Kalifa!) - to urzeczywistnienie islamskiego wezwania do miłosierdzia i z potrzeby serca (a może ot tak i bez podszeptów) pomagający wszystkim tym potłuczonym odnaleźć w życiu spokojną przystań. Arcyciekawą postacią jest pewien Wielki-nieobecny, postać iście godotowska, a zajmująca myśli innych postaci powieści i nas jako czytelników (przez całą lekturę obawiałem się jego powrotu i grozy, jaką ten mógłby wyzwolić).
Historycznie rzecz zaś ujmując, to mamy tu też kolonializm niemiecki, ustępujący - po przegranej I Wojnie Światowej - brytyjskiemu (rzekomo bardziej cywilizowanemu), mamy oddziały Askarysów (rekrutowane z lokalnych, “kolorowych” społeczności, a pozwalające Niemcom zarządzać terytorium dwukrotnie przekraczającym powierzchnię ich ojczyzny), mamy wreszcie emancypację narodów Afryki, wyzwalających się spod kolonialnego jarzma i próbujących na nowo definiować swą post-kolonialną tożsamość. Świat w soczewce.
Po ludzku zaś: przemoc, wykluczenie, wyobcowanie, wykorzenienie (jakim zgrzytem na lustrze świata mógłby okazać się Askarys zdolny do czytania Schillera!). Nihil novi sub sole… To trochę opowieść o świecie, na którego ruinach postawiono nasz, w którym żyjemy teraz. Książka zdecydowanie do czytania głębiej niż tylko w jej warstwie fabularnej.
Nieco światła na kolejną warstwę wejrzenia w dzieło rzuca nam posłowie. I na biografię samego autora, który też swego czasu stał się uciekinierem z wyzwalającej się Tanzanii. A gdyby nie Literacka Nagroda Nobla, byłby nierozpoznawalny poza Wielką Brytanią, gdzie mieszka. Potrzebuję krótkiego oddechu po intensywności tej lektury, ale do Autora zdecydowanie wrócę. Niech no tylko Adam Ferency zdąży przeczytać kolejne pozycje dostępne już na rynku, bo tę właśnie On czytał - i tyle w temacie; sami rozumiecie jak to jest, gdy interpretuje Mistrz tej klasy…
Wreszcie sięgam po pierwszą książkę noblisty z 2021 roku i robię to idealnie na czas, bo biblioteka jego dostępnych pozycji w języku polskim niebezpiecznie się wydłuża i czas podjąć decyzję: czytać go czy na wieki odłożyć na półkę hańby?
Od razu też daję odpowiedź po pierwszej lekturze: czytać!
Główni bohaterowie powieści - Hamza, Baba Kalifa, Ilyas i Afija - to kilka...
2024-04-26
Jak w tytule wyzwania kwietniowego - przenoszę się tą książką “gdzie indziej” - w czasie i przestrzeni, a dokładniej do Stanów Zjednoczonych i w czasy poprzedzające bezpośrednio Wojnę Secesyjną. Pomysł na smakowitą powieść miał James McBride, a ja wkraczam w nią nie za wiele o niej wiedząc, a raczej kupiony jej piękną okładką!
Młody Murzyn (czasy sprzed politycznej poprawności - również w mowie i słowie) Henry Shackleford przypadkowo uznany za dziewczynę, a więc w dziewczęcym przebraniu zostaje “uwolniony” przez abolicjonistę podejrzanej prowiniencji - Johna Browna - i podróżuje z jego bandą przez Kansas zawieszone gdzieś między Północą a Południem i dalej, próbując przetrwać w gorzejącym świecie. Brown zaś, zwany też Starcem, to na wpół zdewociały, a na poły zidiociały samozwańczy wyzwoliciel czarnoskórych, któremu to Słowo Boże kazało rozpoznać w nich braci i walczyć o ich równość. Nie do końca jest tu wyjaśnione, jak wokół tego naiwniaka gromadzi się jednak mały oddział wiernych mu zabijaków (nie tak już jednak naiwnych, zidiociałych czy zdewociałych), no ale jeśli ma się kilkunastu synów, to jakiś zaczątek armii jest już w domu…
W kraju jak ten tu przedstawiony musiała już za chwilę rozgorzeć wojna domowa…
Mamy więc złych rzezimieszków i bandytów szlachetnych, sędziów wieszających bez sądzenia i dziwki tak brzydkie, że na ich widok “pociąg się może wykoleić”. No i naszego Cybulkę - przebierańca i w sumie zagubione dziecko, przedwcześnie dojrzewające w ciężkich czasach. Plejada postaci godna pięknego filmowego obrazu; choć czy ostatnie różne “piękne” ekranizacje nie dość już wersji literackich popsuły? A sam Autor ma mnóstwo sympatii dla głównych bohaterów, od siebie dodaje też sporo humoru i ironii.
Powieść pisana mieszaniną języka silącego się na elegancję (w treści) i prostackiego (w formie), co dobrze oddaje “literackość” piśmiennego byłego niewolnika. Choć czasem właśnie ów język zdaje się głównym opowieści problemem: zbyt literacki, zbyt gładki, zbyt wyrafinowany, a jedynie pokraczniejący w samej wymowie; taki on prawdziwy, jak “piękno” angielszczyzny uzyskiwanej dzięki gorącemu kartoflowi w ustach. Ciekaw jestem jednak, jak brzmi to w wersji oryginalnej, bo podejrzewam, że Autor pomieścił w tym języku jakiś dla nas niezrozumiały (i nieprzekładalny) kod charakterystyczny dla mowy czarnych mieszkańców Ameryki w drugiej połowie XIX wieku?
Gdzieś pod koniec książka nieco skręca i z farsowej tragikomedii staje się naprawdę wzruszającą opowieścią o może i nie posągowo idealnej postaci, ale takiej, która wiele zaważyła na ruchu wyzwolenia niewolników, a ja uświadamiam sobie, że słuchałem opowieści o bohaterze historycznym! Jakaś klapka otworzyła mi się w głowie (i jest to jak jakieś totalne olśnienie!); James McBride nie znał - jak sądzę - wiersza jednego z naszych największych poetów, ale ja do wiersza Norwida sięgam i on tam jest: ten sam John Brown! A piękno przypomnianego wiersza takie, że mam dreszcze…
Wersja audio wspaniala! Przeczytać książkę całą w tej fonetycznej wersji agramatyzmu wieśniackiego, to i mistrzostwo, i męka zarazem; mam nadzieję, że lektor (Marek Bocianiak!) czytał za podwójną stawkę. I tylko ten czas: LC “wycenia” książkę na 7 godzin i 20 minut, a świetny lektor czyta ją (interpretuje czy reinterpretuje raczej może?) w ponad 17 godzin!.. Książka też aż się prosi o ekranizację - koniecznie w konwencji czarnokomediowego westernu!
Zrobiła na mnie prawdziwe wrażenie: epicka, spójna, ważna.
Jak w tytule wyzwania kwietniowego - przenoszę się tą książką “gdzie indziej” - w czasie i przestrzeni, a dokładniej do Stanów Zjednoczonych i w czasy poprzedzające bezpośrednio Wojnę Secesyjną. Pomysł na smakowitą powieść miał James McBride, a ja wkraczam w nią nie za wiele o niej wiedząc, a raczej kupiony jej piękną okładką!
Młody Murzyn (czasy sprzed politycznej...
2024-04-13
Porządek dnia z tytułu, to w dosłownym sensie taki plan, coś jak porządek obrad w Sejmie. A chodzi tu o kilka ważnych dni - dni, w których traci się duszę. I jak się ma wkrótce okazać - spychają kraj, naród i świat w przepaść szaleństwa.
Dla zebranych zaś w Reichstagu przedsiębiorców jest to całkiem zwyczajne spotkanie na styku przemysłu i polityki, kolejna zbiórka na kampanię wyborczą - tym razem dla rosnących w siłę nazistów, którzy już wkrótce mają przejąć władzę. Po wojnie większość z tych przedsiębiorców będzie jeszcze miała okazję do kolejnych zrzutek - dla kolejnych rządzących. A my do dziś używamy samochodów czy zmywarek przez nich produkowanych, czy pierzemy w ich chemii.
Po scenie początkowej przenosimy się do Austrii w dobie Anschlussu i poprzedzających go “negocjacji” Hitlera z kanclerzem i prezydentem tego kraju. Przy okazji trochę obśmiewamy zawodność pojazdów “pierwszej armii świata”, jakby wskazując, że to jeszcze był ostatni moment na powstrzymanie szaleństwa. Za chwilę zapłonie świat i trudno będzie się go gasiło.
Opowieść jest snuta raz jako powieściowa fabularyzowana historia, raz zaś otrzymuje podbudowę z faktograficznych zapisków pamiętnikarskich czy powojennych zeznań procesowych głównych uczestników opisywanych wydarzeń. A i sam Autor pozostaje nie do końca skryty i niemy; również i on czasem wychynie spoza wierszy…
Czyta się tę książkę może nawet nie jak reportaż z wydarzeń, a jak impresyjne stop-klatki z zatrzymania pewnego czasu. Jak we współczesnych nam smartfonach zdjęcia okazują się czasem krótkimi, pólsekundowymi filmikami… Ładnie to opisane, bo ma autor talent do wkradania się z udającym intymny wgląd spojrzeniem w znane historyczne sytuacje. Ale literackiemu kunsztowi jakoś nie odpowiada treść książki - ta jest jakaś nieco miałka. Te impresje nie usprawiedliwiają w moim przekonaniu do pisania o książce jako o kompletnym dziele ukazującym przyczyny rodzącego się nazizmu. Do nagradzania jej i wysławiania pod niebiosa. Sprawne to, ale jednak nieco pozerskie i fajerwerkowe. Miałkie.
Tym, co zdecydowanie w niej dostajemy, to narastające poczucie grozy. Udało się Vuillardowi nas przerazić w tych już poza tym dosyć przerażających czasach. A pięć-sześć lat temu - gdy została opublikowana oryginalnie - nie była aż tak aktualną, jak jest dziś…
Porządek dnia z tytułu, to w dosłownym sensie taki plan, coś jak porządek obrad w Sejmie. A chodzi tu o kilka ważnych dni - dni, w których traci się duszę. I jak się ma wkrótce okazać - spychają kraj, naród i świat w przepaść szaleństwa.
Dla zebranych zaś w Reichstagu przedsiębiorców jest to całkiem zwyczajne spotkanie na styku przemysłu i polityki, kolejna zbiórka na...
2024-04-05
Mackiewicz rzutem na taśmę w końcówce marca i z nim związanego wyzwania. A dla mnie drugie już (dopiero?) spotkanie z Autorem. Ten zaś kontynuuje w książce swą narrację od momentu finału "W cieniu krzyża".
“Aggiornamento” Jana XXIII to dopiero początek - według niektórych komentatorów - nieszczęść, które zakończyły ostatnie lata świetności Kościoła, czyli rządy Piusa XII. Teraz - po Janie XXIII - mamy erę Pawła VI i upadku ciąg dalszy: dalsze zbliżenie z komunizmem, dalsze uciszanie krytycznych wobec komunistów głosów w Kościele (przejmująca historia prymasa Węgier - Józsefa Mindszenty’ego, czy uwolnionego z sowieckich więzień biskupa grekokatolickiego - Josyfa Slipy’ego) i wreszcie “zło zła” - trwający w najlepsze Vaticanum Secundum.
Jedni zarzucają Pawłowi, że nazbyt zbratał się z komunizmem - i przykładów tu wiele na tezy tej poparcie. Inni zaś twierdzą, że grzeszy on humanizmem (a więc człowieka nie Boga stawia w centrum zainteresowania) - i tu też Autor wynajduje argumenty popierające taką tezę. Kolejni zaś dowodzą, że nie można być zarazem humanistą i jednocześnie popierać antyhumanistyczny ustrój, jakim niewątpliwie jest komunizm; albo jedno, albo drugie. I tu też, trzeba przyznać, że Autor znajduje głosy popierające taki pogląd. Bądź tu mądry i encykliki pisz! A jeszcze poboczne dla głównego toku narracji przypomnienie, że papież/antypapież Jan XXIII (ale ten wcześniejszy, z czasów Wielkiej Schizmy Zachodniej XV wieku) w durnoty takie jak piekło nie wierzył - no i mamy pełen obraz naszych katolickich sprzeczności. Najważniejsze, żeby wpływy się zgadzały, prawdy wiary (złoto, DM i $) i dobre stosuneczki z panem Chruszczowem…
Paweł VI, którego raczej znamy jako autora takich encyklik jak “Humanae Vitae”, które to spowodowały odpływ wiernych od chrześcijaństwa i właściwie przewrócenie się kościołów w wielu krajach Zachodu, tu odsłania przed nami inną swą jeszcze twarz: ochoczo naucza i poucza ambasadora Brazylii, co do praworządności w tym odległym kraju, krytykuje amerykańską imperialistyczną inwazję w Wietnamie, ujawnia swe pomysły na podźwignięcie mieszkańców Czarnego Lądu z ich duchowego i moralnego niedorozwoju, a jednocześnie czyni wielkie starania, by krytyka nie rozlewała się na kraje komunistyczne. Spotyka się ochoczo i z Brozem Tito, i z wysłannikami Wietkongu, i z Ceaușescu; śle też powinszowania dla kolejnych sowieckich dygnitarzy. Dobry wujek taki dla krajów Bloku Wschodniego. Choć znów: nie zająknie się nawet w głośnych i szeroko komentowanych sprawach Sołżenicyna czy Sacharowa, nie upomina się o zabijanych w krajach Bloku Sowieckiego kapłanów i mnichów, nie wspomina o sytuacji w Albanii - pierwszym na świecie “prawdziwie ateistycznym kraju” (70. z pierwotnych 120. kapłanów zabito, pozostali - po uwięzieniu i torturach - nie nadawali się do dalszej kapłańskiej posługi…).
Sporo miejsca poświęca Autor powstawaniu rozłamów i przebiegowi współczesnych podziałów w łonie Kościoła, a szczególnie kościołów wschodnich. Tam wszak odbywały się istotne naprężenia i tarcia między prawomyślnymi cerkwiami (głównie w wolnych krajach Zachodu) i “znacjonalizowanymi” w ZSRR i - po uzyskaniu tych ziem przez Sowietów po II Wojnie Światowej - w Ukrainie. Paweł VI - jako dobry Sowietów wujek - przymyka oko na zerwanie postanowień Unii Brzeskiej na dawnych terenach Rzeczypospolitej i wcielenia kościoła Unickiego do podporządkowanej Kremlowi Cerkwi Moskiewskiej. Poświęcenie przez biskupa Rzymu grekokatolików - wiernego papieżowi skrzydła w cerkwi - dla dobrych stosunków z Sowietami jest szczególnie niegodne i w szczególny też sposób zdradza intencje i metody działania Pawła VI. Również zgoda na powstanie narodowego właściwie Kościoła w Chinach (z biskupimi nominacjami zatwierdzanymi w Pekinie a nie Watykanie!) jest przejawem głębokiego koniunkturalizmu papieża. No, ale już dla krytykującego jego działania (jak choćby popierania rozkwitu uważanej za marksistowską “teologii wyzwolenia” w Ameryce Łacińskiej i Południowej) pisarza południowoamerykańskiego… wiadomo: ekskomunika! Na szczęście już wkrótce wahadło wychyli się w drugą stronę i kolejny papież - “z dalekiego kraju” - z teologią wyzwolenia uczyni porządek; antykomunistyczna konserwa ponaprawia wypaczenia dwóch poprzednich, prokomunistycznych “unowocześnieniowców”.
Ponownie imponujący research faktograficzny, ponownie znać ogrom pracy dla napisania tej książki poświęcony. Jednocześnie ten ogrom faktów zaczyna nieco przytłaczać czytelnika; zbyt to może już porządnie i uczciwie wobec czytelnika napisane jak na współczesne standardy? Gdyby nie wysłuchanie książki w postaci e-booka, nie wiem, czy poradziłbym sobie z jej i objętością, i wagą faktograficzną?
Dość starożytna lektura (I. wydanie w 1975 roku) i dość już dawno przeniesiona na słuchaną przeze mnie ścieżkę dźwiękową; można więc lektorowi wybaczyć drobne potknięcia językowe i może nie do końca umocowanie w łacinie i niemiecczyźnie… Gorąco polecam, ale i szczerze ostrzegam (raczej dla tych którzy już wcześniej wiedzą, że katolicyzm, to nie chrześcijaństwo).
Mackiewicz rzutem na taśmę w końcówce marca i z nim związanego wyzwania. A dla mnie drugie już (dopiero?) spotkanie z Autorem. Ten zaś kontynuuje w książce swą narrację od momentu finału "W cieniu krzyża".
“Aggiornamento” Jana XXIII to dopiero początek - według niektórych komentatorów - nieszczęść, które zakończyły ostatnie lata świetności Kościoła, czyli rządy Piusa XII....
2024-03-24
Gdyby nie fakt, iż cały czas pamiętam jaką lekturę wybrałem i kto jest jej autorem, muszę przyznać, że po wielokroć w jej trakcie łapię się na spostrzeżeniu, że bardzo mi powieść przypomina “Złego” - jakimś ogólnym klimatem, jakąś nostalgią może i jakimś lekko umownym traktowaniem przaśnej peerelowskiej rzeczywistości; tam mieliśmy rasowy western w socjalistycznej masce, a tu - pod płaszczykiem realiów powojennych gdzieś na Ziemiach Odzyskanych - rozgrywa się prawdziwa powieść łotrzykowsko-romansowa, jakiej nie powstydziłby się jakiś Dumas, Remarque czy inny Faulkner (choć raczej to francuskie mam tu konotacje literackie).
Trzeba przyznać, że miał Tyrmand pióro! Miał wyobraźnię! Kompletnie to przeze mnie pisarz niedoceniony, a zasługuje na atencję ze wszech miar i nadrobię nieco moje braki, walcząc jeszcze z tą kolejną literacką ignorancją w najbliższym czasie…
Sama zaś powieść, to z jednej strony - jako się rzekło - powieść łotrzykowska, a więc mamy i arcyciekawą galerię kilku postaci z pogranicza półświatka, z lekko rozmywającymi się życiorysami. Zresztą i sam półświatek we wczesno-peerelowskiej rzeczywistości rozmaicie bywa rozumiany w momencie, gdy lekko już okrzepła władza przystępuje do ostatecznego rozprawienia się z resztkami prywatnych przedsiębiorców i znacjonalizowania ostatnich prywatnych inicjatyw i branż, z drugiej zaś same ludzkie życiorysy - ze służbą na wojennych kontrtorpedowcach pod wątpliwymi flagami, znajomością podejrzanych wielce języków obcych i przeszłymi bytnościami w dość wrogich obecnie, a niedawno jeszcze sojuszniczych państwach Zachodu - same w sobie często nie nadają się do głośnego z nimi obnoszenia… Na to wszystko nakłada się warstwa obyczajowa, a więc przelotne spotkanie dwojga młodych ludzi w jakimś nieco obcym im miejscu, gdzie od pierwszej chwili czujemy rodzącą się między nimi fascynację i obserwujemy, dokąd ów kilkudniowy romans ich zaprowadzi. Z jednej strony spotkanie to zmieni całkiem wiele zwłaszcza w planach jednej ze stron, a z drugiej - to, co początkowo widzimy jako klęskę, finalnie okazuje się może nawet ocaleniem? Porusza się w pisaniu tej romansowej opowieści Tyrmand niemal jak po krawędzi wąskiego ostrza prawdopodobieństwa, próbując nie wpaść w śmieszność, nieprawdę psychologiczną postaci i banał. Czy mu się udaje? Pewnie każdy będzie miał tu swoje zdanie po lekturze. Na pewno autorowi trzeba przyznać dość sprawne operowanie słowem w opisach erotyzmu, a pamiętać trzeba, że nie tylko wydarzenia lokują się w czasach powojennych, ale i książka była pisana w latach pięćdziesiątych XX wieku. Dalekie to oczywiście od współczesnych nam Grejów czy innych Blanek (o ile ja sobie tą "literaturę" potrafię wyobrazić bez jej lektury), ale jest to na pewno i konsekwentne do całości powieści, i odważne zarazem; choć sugestywne i pobudzające, to wciąż nie pozbawione smaku…
Ileż tu w ogóle smaczków w tej powieści! jakie subtelne, a wszak dość czytelne echa niedawnej wojennej przeszłości (pamięć morskiej służby na okrętach wojennych, cienie Powstania Warszawskiego), aż nabrałem ochoty na głębsze wejście w mocniejszą lekturę: może literacka wersja Maćka Chełmińskiego niedługo?
A tu jeszcze czyta Krystyna Czubówna; mistrzowsko czyta i interpretuje, choć może do całości lektury i z racji ogromnej przewagi postaci męskich przydałby się i męski raczej lektor? Zdecydowanie nie dość doceniałem dotychczas kunszt Tyrmanda; wrócę doń na pewno!
Gdyby nie fakt, iż cały czas pamiętam jaką lekturę wybrałem i kto jest jej autorem, muszę przyznać, że po wielokroć w jej trakcie łapię się na spostrzeżeniu, że bardzo mi powieść przypomina “Złego” - jakimś ogólnym klimatem, jakąś nostalgią może i jakimś lekko umownym traktowaniem przaśnej peerelowskiej rzeczywistości; tam mieliśmy rasowy western w socjalistycznej masce, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-16
Pierwsze moje z Mackiewiczem spotkanie, spowodowane czytelniczym wyzwaniem marca. Dzięki ci, LC, za to wyzwanie.
Co my tu mamy? Jak czytam tę książkę, to przypomina mi się plansza do gry w szachy przez trzy osoby jednocześnie, bo na takiej właśnie planszy Watykan - twierdząc, że wszak daleki od polityki - właśnie swą politykę uprawia. Jak trzeba, to po drodze im i z komunistami, i z caratem, i z po caratem następującymi bolszewikami (Cerkiew Prawosławna upadła i jest prześladowana, więc jest szansa, że internacjonalista Lenin nie zaprotestuje przeciwko wschodniej rekonkwiście, zwłaszcza, że bolszewicy bardzo potrzebują uznania międzynarodowego swej władzy). Faszyści, to porządni ludzie i Kościołowi bliscy (szczególnie wspaniały pan Mussolini, regulujący stosunki państwo-kościół dość po myśli Watykanu), komuniści to też fajni goście: już pan Stalin, że o cudownym Chruszczowie nie wspominać.
Tym właśnie jest “aggiornamento” (uwspółcześnienie) Kościoła Katolickiego, zapoczątkowane przez papieża Jana XXIII i polegające m.in. na otwarciu Watykanu na kościoły marginalizowanych dotychczas kontynentów (nominowanie kardynałów z Afryki), przygotowanie i zapoczątkowanie wielkiego soboru powszechnego (Watykańskiego II), mającego właśnie wprowadzić KK do współczesności, czy próby lawirowania między stroszącymi pióra światowymi adwersarzami w dobie pełnego rozkwitu zimnowojennej narracji i konfliktu kubańskiego.
Nie o tych wszystkich tematach pontyfikatu jest jednak ta książka, choć są one w niej wszystkie wzmiankowane. Główna uwaga skupia się na stosunkach kościoła z władzami komunistycznymi w Związku Radzieckim i usilnych staraniach, by żadne zmarszczki nie pojawiły się na gładkiej tafli tych relacji. W ten sposób Watykan miał nadzieję na prowadzenie rekonkwisty na terenach sowieckich, zaś komunistyczne władze zyskiwały znacznego sojusznika na forum międzynarodowym, który przede wszystkim pilnował, by nie podnoszono zbyt głośno tematyki prześladowania w Sowietach kościołów wschodnich, łamania praw człowieka i ujawniania licznym sympatykom komunizmu na Zachodzie prawdziwego oblicza ich “raju na ziemi”.
Zresztą nie sam kościół papieski ma tu coś na sumieniu. Na drugiej flance, to kościoły obrządku wschodniego starały się w warunkach państwa sowieckiego (sprzymierzonego jeszcze z Watykanem) zachować resztki własnej struktury i wciąż trwać w nieprzyjaznym im świecie. Stąd też zgoda na przewodzenie Cerkwi Moskiewskiej jawnym kremlowskim agentom (podróżującym rządowymi samolotami i na dyplomatycznych paszportach); ci z jednej strony bronili cerkwi w ZSRR przed zakusami papiestwa, a z drugiej toczyli jawne spory z Patriarchą Ekumenicznym z Konstantynopola, nie chcąc uznać jego tytularnej zwierzchności (a i tamten widział w odłamie moskiewskim niebezpieczny precedens kościoła nominowanego i akceptowanego przez polityczne władze świeckie).
Wprost autor tego nie mówi, ale gdy czytamy książkę, czujemy, że największą patologią, jaką dostrzega w Kościele jest jego odstąpienie od ewangelicznej zasady stawania po stronie ciemiężonych i prześladowanych. Opisywany tu Kościół zawsze bierze stronę możnych tego świata, od władców feudalnych poczynając, poprzez bogaczy ery industrialnej, dyktatorów XX-wiecznych faszyzmów i komunizmów, aż po współczesnych autorowi monarchów - Pierwszych Sekretarzy KPZR.
Przygląda się temu Mackiewicz nie z pozycji wojującego ateisty, lecz osoby zatroskanej o losy kościoła. Tym bardziej to cenne, dlań zaś tym bardziej bolesne.
Ogrom danych faktograficznych, mnóstwo cytatów, odniesień do dokumentów epoki, współczesnej publicystyki. Podziwiam autorów, którzy pisali opierając się na danych - jak Mackiewicz czy Kopaliński - z własnych fiszek, czy w erze przed-internetowej przeszukujących archiwa i w pamięci mających osoby, wydarzenia, cytaty… Piszących trzy czy pięć książek w życiu (to nie przypadek Mackiewicza akurat), a nie trzy rocznie. Choć całość książki może nieco niewspółczesna - raczej faktograficzna niż sensacyjna i za sensacją goniąca - warto poświęcić jej nieco czasu. Dla zdobycia znajomości wielu nieznanych czy zapomnianych faktów i wzbogacenia wiedzy o funkcjonowaniu styku kościoła i władzy (nawet i tej mocno wynaturzonej).
Książka ważna o tyle, że - jak widzę w kilku przeczytanych o niej opiniach - każdy z nas nieco inaczej ją odbiera i co innego uważa w niej za interesujące i wartościowe.
Pierwsze moje z Mackiewiczem spotkanie, spowodowane czytelniczym wyzwaniem marca. Dzięki ci, LC, za to wyzwanie.
Co my tu mamy? Jak czytam tę książkę, to przypomina mi się plansza do gry w szachy przez trzy osoby jednocześnie, bo na takiej właśnie planszy Watykan - twierdząc, że wszak daleki od polityki - właśnie swą politykę uprawia. Jak trzeba, to po drodze im i z...
2024-03-10
O “Dolinie Issy” pomyślałem gdzieś w końcu lutego, że taką mam na nią ochotę, że dopasuję ją do pierwszego lepszego wyzwania na LC i - o przewrotny losie - nie musiałem zbytni się nakombinować, by doprowadzić ten postulat do szczęśliwej realizacji…
Wiele się po niej spodziewałem, bo mam jakieś mgliste wspomnienie z dawno widzianego filmu, będącego ekranizacją powieści i teraz - już nieco bardziej świadomie - będę mógł do niego powrócić.
Sam Miłosz - w ćwierćwiecze od napisania książki - w nocie do nowego jej wydania zastrzega się, że nie jest to powieść autobiograficzna sensu stricte, a jedynie literacka wariacja na tematy rodzinnych stron i własnego dzieciństwa. Pierwowzorem mitycznej rzeki Issy jest żmudzka Niewiaża, a jej dolina jest owym mickiewiczowskim “krajem lat dziecinnych” po którym późniejszy noblista hasał jako pacholę.
Mamy tu wiele obrazów charakterystycznych dla epoki Wielkiej Wojny (nikt nie wie jeszcze, że Światowej Pierwszej, choć autor umiejętnie to sygnalizuje): stosunki chłopstwa z dworem, reformę rolną parcelującą szlacheckie grunty, dojrzewanie młodego człowieka oddanego na wychowanie dziadkowi, w którym to rodzą się pierwsze świadome fascynacje przyrodnicze: najpierw staje się na krótko botanikiem, później zaś “przyrodnikiem i myśliwym”, co zresztą odzwierciedla tradycyjny szlachecki stosunek do przyrody (zaobserwować i opisać, ustrzelić, oskórować i wypchać). Jakoś to wprawianie się nastoletniego Tomasza w myślistwo mnie odstręcza nieco i doskonale koresponduje z moim o myślistwie wyobrażeniem, choć pamiętać należy, że inny był kontakt człowieka z przyrodą, inne jej poznawanie…
Wieś tych czasów, to już nie ta z “Chłopów” czy archetypiczna bronowicka, ani też nie znana nam z “Nad niemnem”; czasy się zmieniają i tu właśnie mamy już pomieszanie starego i nowego. Choć echa powstańcze jeszcze się nie rozwiały; jeszcze są obecne w opowieści o kolejnych pokoleniach.
Książka jest raczej luźnym ciągiem zdarzeń, postaci i przemyśleń, niż z jakąś konkretną fabułą. Raczej impresjonistyczny fresk. Przypomina nieco pisarstwo Myśliwskiego, choć może mniej tu humoru, mniej obsesyjnego krążenia wokół stałych tematów będących osią kolejnych dzieł; mniej owej Myśliwskiemu charakterystycznej struktury narracyjnego ronda. Ale za to mistrzowskie opisy przyrody, szczególnie do docenienia, gdy książkę poznaje się w formie audio i można na chwilę zamknąć oczy.
Język nieco archaiczny, wiele pojęć, czynności codziennych i sprzętów codziennego użytku dzisiejszemu czytelnikowi nieznanych. Może to sprawiać niejaką trudność, ale któż twierdzi, że książka musi być “na jeden wieczór” i nie trzeba będzie w Wikipedii sprawdzić, jak te rozlewiska Niewiaży wyglądają?..
Dla mnie osobiście jeszcze jedno: opis tresury misiów do “tańca” w smorgońskiej szkole tańca niedźwiedzi podaje Miłosz tak jak opowieść mojej babci Zinki, która się w Smorgoniach rodziła… Jakoś czuję tę wileńszczyznę, Niewiażę i te Smorgonie jako swoje, nawet jeśli tylko kulturowo, jak pojęcia “kła-bulałajo” i “kendybolongo” w opowieściach potomków Kunta-Kinte w niegdysiejszym serialu “Korzenie”...
O “Dolinie Issy” pomyślałem gdzieś w końcu lutego, że taką mam na nią ochotę, że dopasuję ją do pierwszego lepszego wyzwania na LC i - o przewrotny losie - nie musiałem zbytni się nakombinować, by doprowadzić ten postulat do szczęśliwej realizacji…
Wiele się po niej spodziewałem, bo mam jakieś mgliste wspomnienie z dawno widzianego filmu, będącego ekranizacją powieści i...
2024-03-04
Zabieram się za powieść w przekonaniu, że będzie to horror i może nawet spotkam się ponownie z dzieciątkiem Rosemary, a tymczasem dostaję powieść dystopijną, który to typ literatury - o ile dobry to jej przedstawiciel - zawsze chętnie przeczytam.
Tym razem mamy światowy kryzys wynikający z zaniku zdolności rozmnażania się ludzkiego gatunku w sposób naturalny, co było eksploatowane już kilkukrotnie w kinie czy literaturze, a tym razem autorka maluje przed nami resztki cywilizacji szukające sposobu na swe ocalenie w programie wspomagania rozrodu. Mamy więc szereg zachęt dla kobiet gotowych zaryzykować własnym życiem (a jest to zagrożenie realne), poddając się niebezpiecznej hormonalnej stymulacji dla zajścia w ciążę i urodzenia dziecka, potem zaś narażanych na możliwość odebrania dziecka do kolektywnego wychowania w przypadku wykrycia przez odpowiednie służby najmniejszych zaniedbań rodzicielskich. Mamy też szereg szykan, którymi państwo traktuje swe nieprzekonane do ryzykownego rozmnażania obywatelki…
Mamy więc do czynienia z opresyjnym aparatem państwowym, który z jednej strony przymusza (mniej lub bardziej subtelnie) kobiety do ryzykowania życiem dla posiadania dziecka, a potem zastawia na nie liczne pułapki, by je owych dzieci pozbawić. Szybko orientujemy się, że ta “ekstrakcja” dziecka to niemal norma i mało komu udaje się zachować potomka po pierwszym - krytycznym - roku. Ciekawym jest też, że w rzekomych ośrodkach owe odebrane dzieci mają mieć się lepiej (nie za dużo tu o tych ośrodkach wiemy: top-secret!), choć właściwie nikt nie zna obywatela, który po tym wychowaniu i edukacji wróciłby do społeczeństwa.
Mamy tu dwa plany czasowe: współczesny i dziejący się w nieodległej przeszłości. Początkowo ich związek przyczynowo-skutkowy jest dość niejasny i czujemy się nieco zagubieni w opowieści. Później zaś konstrukcja powieści z przemieszaniem tych narracji, nie dość, że odsłania kolejne warstwy naszego poznania i zrozumienia, to jeszcze widzimy, że opowieść przeszłości powoli dogania początek narracji współczesnej i układa się w pewien ciąg.
Finał powieści dość mocno zaskakuje, choć - jak się temat przemyśli - to może i nie. A bystrzejsi ode mnie pewnie i szybciej zorientują się w intrydze, która stanowi główną oś fabularną powieści i główną też konstrukcję przedstawionego świata. Poznanie prawdy bywa bolesne, a sama ona potrafi się okazać przerażająca… Nie lepiej żyć w ułudzie i nieświadomości?
Muszę przyznać, że zarówno konstrukcja powieści z jej akcją dziejącą się w dwóch planach czasowych jak i sama intryga są niezwykle wciągające i książka naturalnie przyciąga do siebie w każdej wolnej chwili. Na pewno korzystnie się rozwija i nieco się gubią pewne nieporadności ze wstępnego etapu lektury. Trochę niefortunna jest jednak okładka pierwszego polskiego wydania, która odbiera nieco powagi prezentowanym w niej treściom i może kierować zainteresowanie książką do niezbyt naturalnej dla tej pozycji grupy docelowej - zbyt młodych czytelników. Dla innych: nie oceniać po okładce.
Zabieram się za powieść w przekonaniu, że będzie to horror i może nawet spotkam się ponownie z dzieciątkiem Rosemary, a tymczasem dostaję powieść dystopijną, który to typ literatury - o ile dobry to jej przedstawiciel - zawsze chętnie przeczytam.
Tym razem mamy światowy kryzys wynikający z zaniku zdolności rozmnażania się ludzkiego gatunku w sposób naturalny, co było...
2024-02-29
Pierwszy raz widzę chyba Małeckiego w anturażu historycznym i długo w odbiorze powieści zajmuje mnie najpierw wykrycie, że to “nie dziś”, a potem próba zrozumienia, “kiedy to”? Okazuje się, że w jakimś międzywojniu.
Tak bardzo pochłania mnie problem zrozumienia czasu “dziania się”, że długo nie pojmuję, co też to za dzianie. Opowiedziana wprost byłaby to może i dość zajmująca, ale jednak po wielokroć już przerabiana historia: o zdradzonym mężu wywołującym rokosz, o śmierci z tęsknoty, o pierwszej w mieście kobiecie z wyższym wykształceniem, stolarzu, który robiąc trumnę wpada w obsesję, a może i po trosze zakochuje się w zmarłej kobiecie (no, ale skoro wyznaje pogląd, że granicę między śmiercią i życiem można po wielokroć przekraczać w obie strony…), o zgwałconej dziewczynie i gwałtu tego mścicielu i kilku jeszcze epizodycznych postaciach - mniej lub bardziej istotnych dla samej opowieści. Ale jakże istotnych dla kolorytu scenerii, bo u Małeckiego nic nieistotne nie jest, a opowieść snuta jest w niezwykle plastyczny i poetycki sposób, przybliżając się nieco do prozy Singera czy Schulza. Nieco to oniryczne i jakoś tak jak zza mgły. A scena “malarska” nad rzeką jako żywo otwiera mi w głowie połączenie z filmowymi “Dwoma księżycami” Marka Barańskiego!
Jak zwykle więc u Małeckiego (i jak zwykle dla tego głównie do Małeckiego niemal już obsesyjnie wracam): kilka prostych ludzkich historii w jakimś ich mniej czy bardziej ważnym życiowym tąpnięciu. Ale też i zupełnie inaczej, bo grupa ta, to tym razem nie jakieś orbitujące wokół siebie wąskie grono najbliższych sobie osób, a całkiem liczna część mieszkańców przedwojennego miasteczka. A poza tym - jak zwykle: koloryt i niuanse oraz “prawda ekranu”...
Książka to - mam odczucie - bardzo odmienna od dotychczasowego pisarstwa Małeckiego i o ile wracałem do niego właśnie dla konsekwentnego powtarzania stałych motywów w kolejnych powieściach, to tu ta właśnie odmienność (przy jednak niepowtarzalności stylu) strasznie mnie chwyta i przekonuje. Mógłby już wszak Jakub Małecki osiąść na laurach (a jest już wszak i po pierwszej ekranizacji książki) i pisać to co już tak znane i rozpoznawalne dla tych, co już go znają, a tymczasem stwarza siebie nieco na nowo: nowe światy kreuje i na nowy nieco dla siebie sposób. Nieodmiennie jednak podoba mi się i nieodmiennie pozostaję fanem autora (nawet bardziej).
Pierwszy raz widzę chyba Małeckiego w anturażu historycznym i długo w odbiorze powieści zajmuje mnie najpierw wykrycie, że to “nie dziś”, a potem próba zrozumienia, “kiedy to”? Okazuje się, że w jakimś międzywojniu.
Tak bardzo pochłania mnie problem zrozumienia czasu “dziania się”, że długo nie pojmuję, co też to za dzianie. Opowiedziana wprost byłaby to może i dość...
2024-02-25
Zbigniew Rokita włóczy się po tzw. Ziemiach Odzyskanych i tropi wchłaniające się już dziś szwy, którymi je - ową “odrzanię” sfastrygowano z “wiślanią”, od zawsze stanowiącą terytorium Polski. Rozmowy z kolejnymi bohaterami opowieści (głównie historykami miejsc) i analiza materiałów źródłowych pozwalają nam zorientować się w pewnej prawidłowości: pierwsze dwa pokolenia trwa oswajanie “poniemieckiego” i wrastanie korzeniami w ziemię, by pokolenia kolejne mogły znów zmienić swój stosunek do przeszłości i włączyć do historii swych miast również okres poprzednich jego mieszkańców. Tak jak ja - trzecie pokolenie po-repatriacyjne - gotów jestem tropić pruskie ślady w rodzinnym moim mieście. I widzę tu pewną zbieżność mojej opowieści z tymi przedstawianymi na kartach książki.
Gdzieś w głębszej warstwie tej książki odnajdujemy opowieść o naszej potrzebie budowania mitów i życia w świecie mitologii niepozbawionym. Dopiero pewien poziom stabilizacji społecznej i upewnienia się w swej historiii i prawie do miejsca na ziemi pozwala na uwolnienie od pewnych opowieści, które jeszcze przed chwilą gotowi byliśmy traktować jak prawdy objawione. Dziś zaś okazuje się, że “polskość” ziem odzyskanych datuje się ostatnio na średnowiecze, bitwy pod Cedynią (tego nawiasu otwierającego tysiącletni okres zmagań z Rzeszą germańską) nie było w ogóle, a uważana przez nas za niemal odwieczną i hanzeatycką starówka Gdańska, to zadekretowana przez powojenne władze wariacja na temat Gdańska, hanzeatycka fasadowo, a dość nowoczesna - jak na ówczesne, powojenne realia - w sercu budowli. Sześć lat przemieszkałem w Gdańsku i nie wiedziałem, że czuję się - ja, prowincjusz - onieśmielony miastem poniekąd wyobrażonym.
Sporo jest tu ciekawych informacji o znanych mi bliżej właśnie Gdańsku czy Wrocławiu. Zachęciła mnie też lektura do odwiedzenia miasta na wskroś “odrzańskiego” - Szczecina. Miasta, które nie jest na drodze donikąd indziej i do którego można trafić tylko wówczas, gdy je ma się za główny cel wyprawy.
Ciekawie też i odkrywczo - dla mnie - brzmią opowieści o powojennych relacjach polsko-niemieckich i fakt, przez jak długi czas status ziem pozyskanych był niepewny dla władz, samych ich mieszkańców i społeczności międzynarodowej. Już za mojego życia (czyli relatywnie dość niedawno) zostały one ostatecznie uznanymi polskimi nabytkami.
Żal mam natomiast niejaki do autora, że porusza się głównie po Odrzanii zachodniej, a tej po-ostpreussowskiej mniej poświęcając uwagi. Jako z niej właśnie pochodzący, mam pocieszenie w coraz lepszej dokumentacji jej właśnie dotyczącej (vide: “Poniemieckie” czy “Wieczny początek. Warmia i Mazury”); czytam też jednocześnie “Toń” i to co u Rokity odnajduję w wersji reportersko-socjologicznej, tam mam od razu przekute na narrację fabularną graną unisono.
Dobrze to napisane. Poprzedzone solidnym badaniem źródeł. Język żywy, dowcipny, bogaty słowotwórstwem odautorskim. Czyta się.
Zastanawia mnie pewna wolta, którą tu widzę. W jaki sposób Wydawnictwo Czarne wypuściło ze swego portfolio takiego pisarza, jak Rokita (poprzednio wydając “Kajś” w serii “Sulina”) i to po zdobyciu przez niego nagrody Nike? Czy to o nich autor mówi, jako o tych, którzy nie wiedzą w powodzenie “Odrzanii”, skoro przechodzi do Znaku? Rokita jest tak doskonałym gawędziarzem, że wydawnictwa powinny w ciemno iść w jego kolejne opowieści. Co też sugeruję i czytelnikom…
Zbigniew Rokita włóczy się po tzw. Ziemiach Odzyskanych i tropi wchłaniające się już dziś szwy, którymi je - ową “odrzanię” sfastrygowano z “wiślanią”, od zawsze stanowiącą terytorium Polski. Rozmowy z kolejnymi bohaterami opowieści (głównie historykami miejsc) i analiza materiałów źródłowych pozwalają nam zorientować się w pewnej prawidłowości: pierwsze dwa pokolenia trwa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02-23
Książkę tę miałem w planach czytelniczych jeszcze, gdy była tylko wydawniczą zapowiedzią; potem przyszły inne lektury czy wyzwania i trochę mi się plan odroczył. Tym razem więc tak powszechnie znielubione wyzwanie lutowe (słusznie widzimy w nim jeszcze jeden chwyt marketingowy do nakręcenia popularności książek ścigającym się w tym swoistym wyścigu jakim jest Plebiscyt Książka Roku na LC) stało się pretekstem do przeczytania tej pozycji przegapionej w ponad setce książek przeczytanych w roku 2023.
Książka to niezwykła i ważna dla mnie osobiście z kilku różnych powodów. Przede wszystkim opowiada o geograficznej krainie, którą znam z dzieciństwa (“W mojej ojczyźnie, do której nie wrócę…” jak mówi Wieszcz). Do dziś mówię, że jestem rodzinnie (ok, po repatriacji z Kresów) z Ostpeussen. Dziadkowie się tam nie rodzili, ale już rodzice tak. Dawna więc kraina Prus, Warmii i Mazur znana jest mi z doświadczenia. Powód kolejny: dom. Taki jak ten opisywany w powieści miał mój stryj - stary “poniemiecki” dom na wiejskiej kolonii, gdzie i stawy rybne były, i wielki owocowy sad (z pszczołami dziadka), i wiele imponujących budynków gospodarczych, gdzie znalazło się miejsce i na wielką owczarnię, i na kilka kurek czy świnek. A skakał kto kiedy cztery czy pięć metrów w dół w stodole pełnej siana (z belki pod powałą do głębokiej jamy w sianie)? Wreszcie własne już fascynacje antropologiczne ludami, które były tam przed nami. Mówiło się “poniemieckie”, ale jak się przyjrzeć bliżej i wnikliwiej, to było to i “pomazurskie”, i “pokaraimskie” i “po-iluś-tam-jeszcze-plemienne”. W każdej małej wioseczce żywe były jeszcze historie powojennych “babek” (Mazurek, Karaimek, Niemek), które same jeszcze dożywały swych dni na własnej - a obcej już - ziemi I próbowały przysposobić do życia kolejne - bardziej już polskie - pokolenie…
Świetnie i realistycznie poprowadzony wątek schyłkowej fazy walk w Koenigsbergu (Królewcu) i losy niemieckich cywilów w obliczu zbliżającej się sowieckiej zarazy. Cieszę się, że czytam książkę mając jeszcze świeże wspomnienie lektury “Światła, którego nie widać”, bo widzę tu wiele zbieżności; nie ma mowy o jakimś zapożyczeniu czy wtórności, a podobieństwo istnieje w zakresie nastroju i ogólnego klimatu grozy. Nawet bardziej cenię “Toń” od “Światła…”, bo mniej tu cukierkowej naiwności i spłaszczeń narracyjnych, a więcej szczerości i historycznej prawdy. To fabuła na niezwykle mocnej podbudowie historyczno-faktograficznej. Myślę też, że doskonale nadawałaby się do ekranizacji; oby tylko ktoś zechciał wyłożyć środki równe ekranizacji tamtego dzieła i równie solidnie podejść doń od strony realizacyjnej. Cieszę się też, że lekturę tę przeplatam z "Odrzanią" Zbigniewa Rokity, bo mam jednocześnie w uszach wersję reportażową i przed oczyma tę fabularną, a nie ustępującą tej dokumentalizowanej w prawdziwości opowieści...
Ciekawą obserwacją i dobrze tu unaocznioną jest ta, że przed wojną i we wczesnym okresie tuż po niej podziały cywilizacyjne i społeczne przebiegały może nawet bardziej między mieszkańcami miast i wsi, niż między odrębnymi nacjami jako takimi w całości. Dziś - w dobie globalizacji, cyfryzacji i ogólnej unifikacji - trudno nam to nawet zrozumieć, ale jak dało się o to jeszcze popytać nasze babki…
NA uboczu głównej opowieści: doskonale opisane akademickie realia niszowych i “niedochodowych” kierunków nauki w czasach resetu covidowego i gorszego - bo kulturowo-mentalnego - resetu czarnkowego w nauce. A do tego szarpanina na wschodniej granicy i współcześni ludzie pomieszani ze swymi niewspółczesnymi antenatami…
Znamiennym jest fakt, że zaczynam książkę czytać w miejscu oddalonym o kilkanaście kilometrów może od tych opisywanych (i nawet dokładnie z nazwy wymienionym w finałowej wyliczance) - podczas krótkiego zimowego pobytu nad mazurskim jeziorem. A gdy w najbliższym miasteczku, w dość porządnie zaopatrzonej księgarni, chciałbym kupić egzemplarz fizyczny i podarować go na miejscu komuś, kto doskonale będzie wiedział, o czym książka jest - to nie ma jej tam! Nie ma jej kilkanaście kilometrów od jej wydarzeń…
Wiele się po tej książce spodziewałem, ta zaś nie dość, że nie zawiodła, to jeszcze okazała się znacznie lepsza, niż co do niej oczekiwania. Rzadkie to, a tym cenniejsze; autorkę zaś biorę na celownik - mam nadzieję, że będzie jeszcze miała coś do opowiedzenia.
Mam wielce emocjonalny i osobisty stosunek do tej książki, tym niemniej gorąco ją polecam!
Książkę tę miałem w planach czytelniczych jeszcze, gdy była tylko wydawniczą zapowiedzią; potem przyszły inne lektury czy wyzwania i trochę mi się plan odroczył. Tym razem więc tak powszechnie znielubione wyzwanie lutowe (słusznie widzimy w nim jeszcze jeden chwyt marketingowy do nakręcenia popularności książek ścigającym się w tym swoistym wyścigu jakim jest Plebiscyt...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02-19
Lutowe wyzwanie daje jednak okazję do przyjrzenia się poszczególnym kategoriom i wybrania z nich jakichś interesujących pozycji. Tym razem - czekając na nominatów do “Zajdla” - zaglądam do nominowanych w kategorii SF i biorę się za “Metamorfa”.
Cyberpunk i neo-noir po polsku! Świat przyszłości zaledwie dwa wieki do przodu, a już niemal jak z “Modyfikowanego węgla”: wszczepy domózgowe, bioniczne kończyny i organy, miasto przyszłości, mające być w założeniu oazą szczęścia i dobrobytu w zmieniającym się (klimat!) świecie, a w rzeczywistości jawiące się jako kolejne spotworniałe megapolis. Do tego byli żołnierze obecnie na usługach “sektora prywatnego”, a więc to samo zabijanie i tak samo dwuznaczne moralnie, a jedynie za lepsze pieniądze. No i - będące już ewidentnie elementem hard-SF - metamorfy, czyli istoty mogące w szczególnych okolicznościach przeobrażać się (fizycznie, umysłowo i nieomalże duchowo) w inne osoby, co daje szerokie pole do popisu dla działań ludzi ukrywających się w cieniu społeczeństwa.
Jednak książka ma nieco zbyt małą objętość i już w połowie rozwiązuje się pewna istotna jej zagadka fabularna, co początkowo wywołuje zaskoczenie i niejaki zawód. Po chwili jednak okaże się, że warstwa kryminalno-rozpierduchowa staje się jedynie podłożem dla postawienia poważniejszych pytań o istotę człowieczeństwa w zmieniającym się świecie. To coraz wymyślniejsza technologia każe nam pytać, czym człowiek jest w istocie: ciałem? pamięcią i odruchami? duszą może? Ile elementów technologicznych pozwoli odtworzyć człowieka, by był on znów tą istotą, która została już raz utracona. I już nie żałuję, że nie jesteśmy już w pełni w świecie Takeshi Kovacsa; Andrzej Kwiecień idzie ze swoją książką w inne rejony literatury. Tylko po to zresztą, by finalnie wrócić jednak do rozrywkowego charakteru książki i zakończyć ją efektownymi fajerwerkami. Sam nie wiem już, czy chcę tej huśtawki, choć rozrywkowo książka trzyma poziom.
Koniec powieści zaskakujący, dobry i konsekwentny w duchu całości, choć… aż się prosi o poświęcenie mu nieco uwagi i lepsze dopracowanie. Na jakąś małą rozwlekłość - po feerii dynamizmu i przemocy - dla zwielokrotnienia efektu zaskoczenia.
To o co chciałbym się jednak nieco przyczepić, to objętość powieści i tempo naszego przez nią marszu. Jeśli kogoś ona wciągnie (a ze mną tak się stało), to istnieje ryzyko połknięcia jej w dwa wieczory (albo i jeden dzień). A co, gdyby - wykorzystując świetny pomysł i nawet niezłe jego przedstawienie - dać sobie więcej czasu na rozplanowanie wątków i wyważenie proporcji między akcją a rozważaniami filozoficznymi? Nie pogniewałbym się, gdyby książka miała 200 stron więcej i z pozycji dobrej/b.dobrej stać się miała arcydziełem gatunku! Tym niemniej jest to wart zauważenia debiut pełnowymiarowy i z niecierpliwością będę oczekiwał na kolejne dokonania pana Kwietnia…
To naprawdę niezła książka i - biorąc pod uwagę jej ogromny potencjał - chciałbym móc ocenić ją jeszcze wyżej.
Lutowe wyzwanie daje jednak okazję do przyjrzenia się poszczególnym kategoriom i wybrania z nich jakichś interesujących pozycji. Tym razem - czekając na nominatów do “Zajdla” - zaglądam do nominowanych w kategorii SF i biorę się za “Metamorfa”.
Cyberpunk i neo-noir po polsku! Świat przyszłości zaledwie dwa wieki do przodu, a już niemal jak z “Modyfikowanego węgla”: wszczepy...
2024-02-14
Minęło 150 lat od wyprawy Beringa (książki Stephena Bowna poznaję w kolejności występowania ich wydarzeń w dziejach świata), a ludzkość wciąż ma białe plamy na mapach. Na przełomie XIX i XX wieku! Nie do końca jasna jest sprawa magnetycznego Bieguna Północnego, nikt nie przepłynął legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego, no i niezdobytym pozostaje wciąż Biegun Południowy (Północny rzekomo właśnie zdobyto).
Narracja brnie powoli jak przez lodowy pak i rozsmakowuje się w nie zawsze smakowitych momentach wypraw. Jest to wspaniała i prowadzona z rozmachem opowieść, ale i bogate źródło faktograficzne epoki - ostatniej epoki zdobywców. Kolejni marzyciele - co prorokował już sam Amundsen, ciesząc się z czasów, w jakich przyszło mu żyć - musieli już szukać białych plam poza ziemskim globem i spoglądać tęsknie na Księżyc. Swoją drogą, to już pół wieku po pierwszym zdobyciu Bieguna Południowego człowiek postawił i na nim stopę; szybciej poszło z podróżami kosmicznymi, niż z eksploracją samej macierzystej planety…
Jakiej skali (głównie czasowo) były to wyprawy, niech świadczy fakt, iż podczas kilku lat ich trwania świat potrafił dość istotnie się odmienić. Wojny wybuchały, państwa upadały i rodziły się, a młody kapitan opromieniony sławą pierwszego przejścia przez północne wybrzeże Ameryki wrócił jako pierwszy narodowy bohater nowo powstałego państwa Norwegii.
Losy Norwega, to zresztą nieustające huśtawki: finansowe, emocjonalne, popularności. Nieustanne krążenie wokół Bieguna Północnego - oddalanie się i zbliżanie - a po drodze wiele innych przez samego ich autora niedocenianych odkryć: przepłynięcie Przejścia Północno-Zachodniego, zdobycie Bieguna Południowego. Istnieje wiele niedomówień w historii jego wypraw, wiele przekłamań dotyczących jego dokonań, a wynikających z osobistych animozji między polarnikami i konkurowania o jedną i tę samą sławę. Książka ta stara się rzetelnie rozprawić z wszelkimi niejasnościami, a by to zrobić - sięga do licznych źródeł i narracji wielu osób.
Ciekawe obserwacje dotyczą przemian świata, jaki dokonał się w czasie wypraw Amundsena. To z jednej strony kolejne przełomy techniczne (zmiana napędu parowego na spalinowy, powstanie sterowców i samolotów), ale też unowocześnienie komunikacji (telegraf, później też radiokomunikacja). Dojrzewał też stosunek samego Amundsena do przekonania o skuteczności metod sprzedaży i kreowania własnego wizerunku, zarządzania prawami do relacji z wypraw, reklamowania sprzętu służącego na wyprawach i sprzedawania opowieści o planach kolejnych arktycznych podbojów. Jak dobrze, że nie miał do dyspozycji mediów społecznościowych w naszym współczesnym rozumieniu…
Dobra, zajmująca książka; porywająca opowieść o czasie ostatnich romantycznych odkrywców. Za chwilę wyprawy i odkrycia miały się stać bezpieczniejsze, a człowiek w większym stopniu posługiwać się sprzętem i odkryciami technicznymi. Aż do dzisiejszego modelu podróżowania, komercjalizującego jak się tylko da jego legendę i tęsknoty związane z odkrywaniem nieznanego…
Minęło 150 lat od wyprawy Beringa (książki Stephena Bowna poznaję w kolejności występowania ich wydarzeń w dziejach świata), a ludzkość wciąż ma białe plamy na mapach. Na przełomie XIX i XX wieku! Nie do końca jasna jest sprawa magnetycznego Bieguna Północnego, nikt nie przepłynął legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego, no i niezdobytym pozostaje wciąż Biegun...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02-10
Lubię czasem obejrzeć dobry horror (tak, bywają takie!). Albo przeczytać taką książkę, czy komiks - takie jest moje zboczenie w kierunku popu.
A tymczasem ta książka, to nie tylko horror, a coś więcej: i thriller, i opowieść o dojrzewaniu, i o niemożności naprawy błędów przeszłości. Choć “paranormal activity” jest tam rzecz jasna i finalnie nie okazuje się ona sztuczką, kuglarstwem czy złym odczytaniem zdarzeń, związanym z nastawieniem do nich.
Młoda dziewczyna a już po przejściach trafia do nieco dziwnej i trochę ekscentrycznej rodziny wyższej klasy średniej, by opiekować się ich pięcioletnim synem. I zaczynają się dziać pewne niepokojące z początku rzeczy, by następnie… Sza!
Narracja prowadzona jest pierwszoosobowo, w sumie to dość ciekawą postacią jest główna bohaterka powieści (była narkomanka na odwyku od całego dotychczasowego życia z Insta i Facebooka włącznie, nieco zdewociała i praktykująca umartwianie fizyczne pod postacią biegania). Całkiem ciekawie skonstruowana, bo początkowo wydaje się, że brak jej jakiegoś pęknięcia i nieoczywistości, to jest w niej coś niepokojącego już od początku (jakoś nie do końca pasują do siebie te puzzle), a potem dostajemy przejażdżkę rollercoasterem i okazuje się, iż początkowa intuicja nas nie zawiodła. W finale dostajemy też krótkie schłodzenie i jego tam obecność (czy raczej pewna jego cukierkowość) może się wydać nieco dyskusyjna, choć jakoś daje nam obraz sytuacji na rok po faktycznym finale akcji.
Moja ocena tej książki bardzo mocno ewoluuje w trakcie jej lektury: ciekawość nią rośnie, wydarzenia wciągają coraz bardziej i zmierzam do finału z coraz to większym zainteresowaniem, a może i nawet niejaką nerwowością. A na początku wydaje mi się, że w sumie to dość prosta i oklepana historia o prostej, linearnej narracji. Znacząco się mylę w pierwszym osądzie…
Czepialstwo na koniec: do niezłej okładki, średnio oryginalny tytuł; może nie trzeba się było silić na dosłowne tłumaczenie słabego już w angielszczyźnie?..
Lubię czasem obejrzeć dobry horror (tak, bywają takie!). Albo przeczytać taką książkę, czy komiks - takie jest moje zboczenie w kierunku popu.
A tymczasem ta książka, to nie tylko horror, a coś więcej: i thriller, i opowieść o dojrzewaniu, i o niemożności naprawy błędów przeszłości. Choć “paranormal activity” jest tam rzecz jasna i finalnie nie okazuje się ona sztuczką,...
2024-01-28
Zbiór kilku opowiadań, ulokowanych w pewnym czasie, którego wielu z nas doświadczyło. Stare miesza się z nowym: nowe śmiało wkracza (technika i technologia, pierwsze zachwyty obwoźnymi szmateksami, nowy po-denominacyjny pieniądz), a stare też się jeszcze nieźle trzyma (niszczejące kieraty, auta syrenki), bo znajdujemy się w Beskidzie, gdzie - na prowincję - pełnia nowoczesności dociera na pewno z opóźnieniem (o ile w ogóle tak do końca).
Mam nieodparte skojarzenia z Myśliwskim: oto pisarz o pokolenie młodszy opisuje czasy o pokojenie nowsze, a robi to arcyciekawie. Przepiękny język; niektóre sformułowania mistrzowskie. Doskonałym też obserwatorem jest Stasiuk.
A jednak nie do końca potrafię wniknąć w opowiadane historie. Widzę w książce pewien potencjał wielkości, więc nie skreślam Stasiuka, choć ten mini-zbiór opowiadań z pewnością arcydziełem nie jest. I pewnie nie jest też do końca dla autora reprezentatywny, o czym zdaję sobie sprawę.
Zbiór kilku opowiadań, ulokowanych w pewnym czasie, którego wielu z nas doświadczyło. Stare miesza się z nowym: nowe śmiało wkracza (technika i technologia, pierwsze zachwyty obwoźnymi szmateksami, nowy po-denominacyjny pieniądz), a stare też się jeszcze nieźle trzyma (niszczejące kieraty, auta syrenki), bo znajdujemy się w Beskidzie, gdzie - na prowincję - pełnia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-01-27
Wiek XVIII, to na lądzie epoka nie tak od nas odległa (kulturalnie: w nauce, sztuce czy literaturze), choć bez TV i smartfonów rzecz jasna; na morzu to zaś epoka wielkich żaglowców i wielkich odkryć geograficznych - niemal o lata świetlne odległa od obecnego naszego pojęcia o świecie.
Pierwsza i Druga Wyprawa Kamczacka to pogrobowce, albo realizacja politycznego testamentu Piotra Wielkiego, a realizowanego już przez jego następczynię i wdowę po nim - carycę Katarzynę i dalszych sukcesorów carskiego tronu. Opisywane tu - i będące w nimi w istocie - jako największe odkrywcze wyprawy lądowo-morskie wszech czasów, a jakoś w moim przekonaniu umykające opowieściom o Magellanie, Coocku, Da Gamie, Cortazarze czy rejsie “Mayflower”. A opisywane tu przedsięwzięcia są iście gargantuiczne! I dzieją się w czasach, gdy ludzie mają spory problem z oceną długości geograficznej (ocena szerokości - przy dobrej pogodzie - idzie jako-tako).
Książka rysuje we wstępie niezbyt rozbudowane, ale pozwalające wejść w sytuację i doskonale wyważone w proporcji tło epoki Piotra I z wojnami toczonymi przez niego (głównie ze Szwecją), jak i jego słynnego Wielkiego Poselstwa (gdy przez półtora roku bawił w kilku krajach Europy i uczył się europejskiej nowoczesności przełomu XVII i XVIII wieku).
Z jakąś fascynacją i małą perwersją oglądam postać właśnie Piotra I w roli robotnika portowego przyglądającego się Zjednoczonym Prowincjom Niderlandów w okresie ich Złotego Wieku. A w świcie władcy jeszcze średniowieczne dziady brodate w niewygodnych kaftanach! A to zaledwie początek książki, bo już za chwilę zacznie się opowieść o zasadniczej części wyprawy.
Wyprawa Beringa, to realizacja nie mająca precedensu w historii. Opisy wędrówki lądowej (3 letniej!) z Pierwszej Wyprawy robi wielkie wrażenie, choć tak są lakoniczne w treść. Już choćby przyjrzenie się na mapach pokonywanej trasie i jej drogom wodnym wiodącym kolejnymi syberyjskimi rzekami wprawia o zawrót głowy. A do tego te przestrzenie, te niezamieszkane równiny, te pojedyncze miasta-warownie służące głównie jako miejsca handlu skórami, te obce syberyjskie narody, z którymi nie sposób się porozumieć! A gdzież tu jeszcze do rozmachu Wyprawy Drugiej: azjatyckiej przeprawy trzytysięcznej szarańczy ludzkiej, przeprawy przez Północny Pacyfik, eksploracji wybrzeży Ameryki Północnej, drogi powrotnej z utknięciem na zimowanie na jednej z pacyficznych wysp?
Staram się jak Kapuściński odczytywał Herodota, tak ja tu widzieć w opisie konkretne obrazy. Co na przykład oznacza, że jeden z syberyjskich gubernatorów dostarcza na potrzeby wyprawy siedemdziesiątkę ludzi i dziesięć razy więcej koni? To przecież siedemdziesiąt postaci oderwanych - przeważnie już na zawsze - od swych rodzin, swych dotychczasowych zajęć. Jak zwykle: bohaterskie czyny zdobywców i epokowe marzenia monarchów pisane są krwią i cierpieniem setek bezimiennych… A szkorbut (skąd on? nikt jeszcze wówczas nie wiedział) na morzach zebrał w epoce żniwo większe, niż wszelkie bitwy morskie, wypadki i inne katastrofy razem wzięte… A w niektórych głowach - jak na przykład doskonale tu sportretowanego biologa wyprawy Stellera - już zaczynają świtać pomysły, jak z nim walczyć... Postać ta zresztą wybija się na kartach książki, a nie do końca chcę zdradzać jej treść.
Myślę też i o tym, jak wielki potrafił być człowiek. Przebudować na pacyficznej wyspie wielki okręt pełnomorski, zniszczony zimowaniem na mieliźnie, w statek o połowę mniejszy właściwie de novo i to przez kilkudziesięciu po-szkorbutowych zdechlaków (chwała Sawie Starodupcewowi, ostatniemu żywemu szkutnikowi wyprawy!), to rzecz niewyobrażalna dla człowieka współczesnego, zdolnego ledwie do wymiany koła w aucie! A i wyobrażenie zimowych przeżyć w wyspiarskim zimowisku jest czymś niewyobrażalnym, gdy słuchać o nim nawet podczas współczesnych zimowych przebieżek (w odpowiedniej odzieży i z odpowiednim zaopatrzeniem kalorycznym).
Zapisuję sobie na przyszłość przyjrzeć się postaci Piotra Wielkiego… Tej jego walce o europeizację Rosji, anegdotycznemu ścinaniu bojarskich bród, czy walce z zabobonem w postaci Cerkwi (a ta - jak zawsze każdy porządny kościół - na czele walki przeciw oświeceniu narodu).
“Oby nigdy nie dopadł was szkorbut.”
Wiek XVIII, to na lądzie epoka nie tak od nas odległa (kulturalnie: w nauce, sztuce czy literaturze), choć bez TV i smartfonów rzecz jasna; na morzu to zaś epoka wielkich żaglowców i wielkich odkryć geograficznych - niemal o lata świetlne odległa od obecnego naszego pojęcia o świecie.
Pierwsza i Druga Wyprawa Kamczacka to pogrobowce, albo realizacja politycznego testamentu...
Maję Wolny znam z lektury kilku już jej książek jako niezłą autorkę powieści z historycznym (“Podróż”) czy kryminałów ze społecznym tłem (“Księgobójca”), a tymczasem objawia się ona jako równie udana (może nawet i bardziej) reporterka. Dotychczas nic nie wiem o życiu prywatnym pisarki czy jej dokonaniach reportersko-dziennikarskich (przez co wstyd mi trochę), a tu odsłania ona nieco ze swej biografii i staje się przez to jeszcze bardziej interesującą.
Podejmuje się Maja Wolny rzeczy dość karkołomnej: wybiera się do Rosji (nie pierwsza to jej tam wyprawa) w czasie trwającej agresji na Ukrainę, by zbierać opinie jej obywateli zarówno na temat samej wojny, jak i nałożonych na bandycki kraj sankcji. Wnioski są trzy: kacap to stan mentalny i nie do ogarnięcia rozumowego, sankcje nie działają, a sama wyprawa dla Autorki nie może się skończyć inaczej niż źle…
Po kolei więc. W podejmowanych przez Autorkę rozmowach z rosyjskimi obywatelami powtarza się jedna narracja: Ameryka walczy z Rosją, a sposobem tej walki jest nacjonalizm i faszyzm ukraiński; słusznie więc Rosja broni się przed agresją “specjalną operacją wojskową” na terenie Ukrainy. Zdanie to wypowiada wielu rozmówców pisarki i wypowiada w pełnym przekonaniu o jego słuszności, co tylko jest dowodem na skuteczność siły propagandy, co poznał i Władimir Władimirowicz, i Jarosław Rajmundowicz (a tylko temu drugiemu nie do końca udało się z mądrości tej skorzystać). Strasznym jest obserwować - oczyma Pisarki - przemianę, jaka dokonała się w umysłach byłych jej przyjaciół, znajomych i zwykłych Rosjan. Strasznym jest, jak poszczególni rozmówcy (niemal co do jednego!) po jakichś miłych krótkich wstępach odsłaniają prawdziwe oblicze swych poglądów. Choć przyznać tez trzeba, że - co Maja Wolny nam pokazuje - otwierają się niechętnie na rozmówcę, zwłaszcza obcego i pełni są też lęków, nieufności, ostrożności. Po wtóre: sankcje okazują się iluzoryczne, bo choć kilka firm zniknęło z rosyjskiego firmamentu, inne zmieniły jedynie swe logo (vide fikołek zmieniający ubrania marki Reserved na Re), a część uwolnionych z franczyzowych zależności “sieciówek” jest właśnie w pełni rozkwitu (“restauracja na M” przeobrażona we “Wkusne i toczka”). No i dostawy win europejskich “dwa razy w tygodniu”... Przemytnicy zmieniający naklejki na owocach, rosnąca lawinowo wymiana handlowa Europy z Kazachstanem (o tym to już - a doskonale to uzupełnia książkę Wolny - Paweł Reszka w jednym z odcinków youtubowych “Didaskaliów”). Po trzecie: Autorka - równolegle do relacjonowania rozmów z obywatelami rosyjskimi - stopniowo wprowadza nas w wątek osobistych przeżyć, w której to relacji stopniowo dowiadujemy się, jak skończyła się jej wyprawa. Nie jest to nic, co nas może dziwić, ani nic, na co sama bohaterka nie byłaby przygotowana, a jednak… Inaczej z pewnością sytuacja wygląda z perspektywy czasu i czytania książki w bezpiecznych warunkach, choć nie ma wątpliwości, że emocje Pisarki są autentyczne, jej ówczesne przerażenie uzasadnione.
Największy problem, jaki mam z książką (czy raczej z samym sobą), to odpowiedź na pytanie, czy przedstawiony tu sposób rozumowania (czy raczej stopień zindoktrynowania) zwykłego sowieckiego człowieka dziwi mnie i dlaczego miałby mnie dziwić? Wspominany już Paweł Reszka uważa, że “zwykły Rosjanin” w swym myśleniu i poglądach może być nieraz bardziej radykalny i przerażający od samego Putina. A przecież Autorka rozmawia z ludźmi o znaczącym niby statusie intelektualnym i swoimi niegdysiejszymi przyjaciółmi… Jednak polski inteligent (czy każdy inny człowiek myślący) nie dał się zaorać w takim stopniu przez propagandę sukcesu słusznie minionej władzy.
To miejsce, by wyrazić mój ogromny podziw dla Autorki za podjęcie tematu, który nurtuje pewnie wielu z nas: co też statystycznie zwyczajny Rosjanin myśli o swoim kraju i jego inwazji na próbującego żyć po swojemu sąsiada? Nie lada odwagi wymagało, by wybrać się do kraju, który dość mocno odciął się od europejskich korzeni i dość wrogo traktuje obywateli dawnych państw satelickich ZSRR, obecnie będących członkami UE i opowiadających się jawnie za Ukrainą w jej cywilizacyjnym sporze z Rosją. Napięcie i jakieś poczucie grozy wyłania się z niemal każdej karty relacji z podróży już od samego jej początku. Cała ta książka to przejaw niewyobrażalnej wprost odwagi Pisarki, która otwiera nasze oczy na sprawy inaczej niepoznawalne; jakoś tym razem jej pisarstwo nie daje się nie zestawiać z dokonaniami literackimi Świetłany Aleksijewicz - to samo zaangażowanie, ta sama szczerość przekazu.
Ta książka sprawia, że Maję Wolny dodaję do listy ulubionych autorów. O ile bowiem podobały mi się jej powieści, to jej książka reportażowa okazuje się czymś, co przełamuje granice między wywiadem, dziennikiem podróży i opowieścią o osobistym doświadczeniu. Rozumiem więc tych, którzy w reportażu chcieliby mieć mniej samego reportera, ale też widzę w niej nie tylko reportaż i trudno odczytywać ją w oderwaniu od bieżących wydarzeń i tego, co działo się wokół samej Pisarki w związku z jej działalnością. Polecam - dla lepszego zrozumienia otaczającego świata!
Maję Wolny znam z lektury kilku już jej książek jako niezłą autorkę powieści z historycznym (“Podróż”) czy kryminałów ze społecznym tłem (“Księgobójca”), a tymczasem objawia się ona jako równie udana (może nawet i bardziej) reporterka. Dotychczas nic nie wiem o życiu prywatnym pisarki czy jej dokonaniach reportersko-dziennikarskich (przez co wstyd mi trochę), a tu odsłania...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to