-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant2
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać342
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2020-11-02
2020-11-02
Pierwszorzędny portret przedwojnia. A pomysł z Pekinem nadzwyczajny! Dawno się tak nie uśmiałam.
Pierwszorzędny portret przedwojnia. A pomysł z Pekinem nadzwyczajny! Dawno się tak nie uśmiałam.
Pokaż mimo to2020-08-03
Powieść pensjonarska łamane przez młodzieżowa szpiegowska. Książka raczej dla młodszych odbiorców, ale i tak przyjemnie spędziłam przy niej czas. Historia dwóch rezolutnych dziewczynek - Loli Korskiej i Heli Mieszyńskiej - to czyste ucieleśnienie bardziej realistycznych przygód poszukiwaczy skarbów, które wielu młodocianych pieści gdzieś we własnej imaginacji.
Opowiastka jest dość prosta: właścicielka lwowskiej pensji, pani Rozwowska, z powodu remontu przenosi swój zakład naukowy na jeden semestr w mury podolskiego zamku. Dochodzącą uczennicą okazuje się Zula Kierdejówna - dziedziczka włości i nieprzebranych bogactw. Problem jest tylko tej natury, że kosztowności zmarły właściciel ukrył przed wszelkim okiem i nikt nie potrafi ich znaleźć. Hela i Lola z sympatii dla Zuli i jej chorej mamy postanawiają przeprowadzić tajne śledztwo. Jak się okazuje, stryj Edward wskazał trop, którego nikt wcześniej nie podchwycił. Poniekąd dzięki szaradzie, poniekąd dzięki przypadkowi pensjonarki mają sporą niespodziankę.
Żałuję, że "Kierdej" (1917) nie dotarł do mnie w dzieciństwie lub wczesnej młodości, ale już później. Przyjemna lektura okraszona rodowymi podaniami z czasów historycznych. Podole ożywa. A i pobliski Kierdejowi Buczacz to przecież miejsce znane z wojen tureckich.
Ocena względem gatunku i przeznaczenia.
Powieść pensjonarska łamane przez młodzieżowa szpiegowska. Książka raczej dla młodszych odbiorców, ale i tak przyjemnie spędziłam przy niej czas. Historia dwóch rezolutnych dziewczynek - Loli Korskiej i Heli Mieszyńskiej - to czyste ucieleśnienie bardziej realistycznych przygód poszukiwaczy skarbów, które wielu młodocianych pieści gdzieś we własnej imaginacji.
Opowiastka...
2020-04-17
Chyba każda powieściopisarka życzyłaby sobie takiego debiutu - a przede wszystkim takiego przyjęcia - jakie były udziałem młodziutkiej wtenczas Ireny Zarzyckiej. "Dzikuska" (1927) doczekała się przed wojną siedmiu wydań oraz ekranizacji ze Zbigniewem Sawanem i Marią Malicką w rolach głównych (1928, film nie przetrwał do dzisiaj).
Powodzenie wspaniałe, a co można powiedzieć o książce? Cóż, żadne arcydzieło, ale lekki zabijacz czasu, który możemy sobie zaaplikować, jeśli szukamy czegoś niewysublimowanego literacko.
Pan Kruszyński staje przed nie lada kłopotem, jak ucywilizować swoją zapuszczoną, zdziczałą nastoletnią córkę. Ita miała już sześć nauczycielek, czterech profesorów i naprawdę trudno wyszukać straceńca, który porwałby się na kolejną próbę. Szczęśliwie licho niesie w rejon wschodnich Karpat Witolda Leskiego, z umiłowania malarza, a prywatnie przyjęciela Antosia, starszego brata czarującego kocmołucha. Ciąg dalszy jest dość przewidywalny. Bez wroga w postaci Janeczki Rosowskiej też rzecz jasna się nie obejdzie.
Odnoszę wrażenie, że przed laty chyba już czytałam tę historię, lecz obecne odczucia są już inne. W moich wspomnieniach procedura oswajania Ity i jej próby pozbycia się "natręta" tworzyły większość, dziś sądzę jednak, że mniejszość opowieści. Szkoda. Dość szybko oboje z Witoldem wsiąkli. Panna to zaledwie 16-latka, lecz jak widać w dwudziestoleciu międzywojennym kierowano się innymi wartościami. Prawdopodobnie czytelnicy współcześni autorce mieli z lektury znacznie więcej uciechy niż my po prawie stu latach. Inne realia, a i Lwów już nie Polski.
Chyba każda powieściopisarka życzyłaby sobie takiego debiutu - a przede wszystkim takiego przyjęcia - jakie były udziałem młodziutkiej wtenczas Ireny Zarzyckiej. "Dzikuska" (1927) doczekała się przed wojną siedmiu wydań oraz ekranizacji ze Zbigniewem Sawanem i Marią Malicką w rolach głównych (1928, film nie przetrwał do dzisiaj).
Powodzenie wspaniałe, a co można...
2020-04-17
Klimatem prosto z "Domku na prerii", historyjka tak inna i niezepsuta, że aż chce się ją polecać jako przykład samotnego rozbitka wśród oceanu współczesnej powieściowej zgnilizny. Pierwszy raz "Miłość przychodzi łagodnie" (1979) Jannette Oke czytałam jeszcze w czasach licealnych i pamiętam, że wtedy bardzo ujęła mnie swym surowym wdziękiem, zdrowym morałem i prostotą.
19-letnia Marty Claridge wraz z wężem właśnie przybyła za Zachód w poszukiwaniu lepszego losu. Może naprawdę ten "lepszy los" znalazła, ale wyglądał on zupełnie inaczej niż to, co sobie zakładała. Clem szybko ginie, a ona jako młoda i ciężarna wdowa zostaje przymuszona przez życie do błyskawicznego małżeństwa, a w sumie układu, z mężczyzną, który jeszcze tego samego dnia kopał grób jej ukochanego. Clark Davis tak naprawdę nie potrzebuje żony - i to od razu Marty zaznacza - ale matki dla swej niespełna dwuletniej osieroconej córeczki Missie. Tytuł powieści wyraźnie wskazuje, co stanie się dalej. Historia ogniskuje się na zapisie codzienności z czasów kanadyjskich pionierów i sama w sobie jest "łagodna", choć trudno mi jakoś pojąć chronologię. Bohaterzy, oboje poramieni po tylu bolesnych przejściach, byli gotowi na nowe uczucie po jakiś 7-8 miesiącach? Ale może dla niektórych to wystarczająco.
Dziś ta opowiastka nie budzi u mnie takich emocji co przed laty, ale i tak już pozostanie miłym wspomnieniem.
Klimatem prosto z "Domku na prerii", historyjka tak inna i niezepsuta, że aż chce się ją polecać jako przykład samotnego rozbitka wśród oceanu współczesnej powieściowej zgnilizny. Pierwszy raz "Miłość przychodzi łagodnie" (1979) Jannette Oke czytałam jeszcze w czasach licealnych i pamiętam, że wtedy bardzo ujęła mnie swym surowym wdziękiem, zdrowym morałem i prostotą....
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-05
Oj, mocno trzeba uważać na to, co się obiecuje swojej najkochańszej przyjaciółce, gdyż można skończyć z nie swoim dzieckiem do opieki. Przekonała się o tym pani Dębska. W dawnych czasach ślubowała wraz z również owdowiałą z Anielką, że w razie śmierci którejś z nich druga zaopiekuje się osieroconą latoroślą i teraz umierając, Anielka powierza jej w liście swój złotowłosy, kilkuletni skarb.
Marysieńka Orwiczówna nie spotyka się ze zbyt entuzjastycznym przyjęciem, a raczej - cóż tu ukrywać - ze zdecydowanie wrogim przynajmniej ze strony starszej dwójki dzieci (8-letnia Basia jest najprzyjaźniejsza). Janek i Hanka wypowiedzieli "lizusowi" otwartą wojnę, o ile ostatecznie jednak Janek kruszeje jego siostra posuwa się o krok za daleko. Dla mnie trudne do pojęcia jest, że podobny zamysł mógł się zagnieździć w umyśle w dalszym ciągu jeszcze dziecka.
Urocza historia, obowiązkowa wręcz dla młodszych czytelników. Ukazuje wartość pracy (czego ta Marysieńka nie potrafi i do czego się nie rwie!), dobroci, życzliwości w zjednywaniu innych. Książka z morałem, ale takim, który warto wkładać łopatą.
Oj, mocno trzeba uważać na to, co się obiecuje swojej najkochańszej przyjaciółce, gdyż można skończyć z nie swoim dzieckiem do opieki. Przekonała się o tym pani Dębska. W dawnych czasach ślubowała wraz z również owdowiałą z Anielką, że w razie śmierci którejś z nich druga zaopiekuje się osieroconą latoroślą i teraz umierając, Anielka powierza jej w liście swój złotowłosy,...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-03
Jedno z pierwszych opracowań historii powieści z czasów Stanisława Augusta. Rzecz jasna prym wiedzie Ignacy Krasicki ze swoim "Doświadczyńskim..." i resztą romansowej twórczości, ale autor nie zapomina też o kolejnych naśladowcach i spadkobiercach spuścizny - mniej lub bardziej utalentowanych. Co dla mnie najciekawsze, w pierwszym rozdziale rozlegle kreśli dzieje powieści jako gatunku z charakterystyką zagranicznych prekursorów. Ale to już moje skrzywienie.
Jedno z pierwszych opracowań historii powieści z czasów Stanisława Augusta. Rzecz jasna prym wiedzie Ignacy Krasicki ze swoim "Doświadczyńskim..." i resztą romansowej twórczości, ale autor nie zapomina też o kolejnych naśladowcach i spadkobiercach spuścizny - mniej lub bardziej utalentowanych. Co dla mnie najciekawsze, w pierwszym rozdziale rozlegle kreśli dzieje powieści...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-03
Kłania się historia literatury. Stuletnie już niemal dzieło tworzą wykłady Konstantego Wojciechowskiego wygłaszane na Uniwersytecie Jana Kazimierza w przedwojennym Lwowie. Ostatni raz były opracowywane w roku akademickim 1922/1923 jako podstawa wykładu pt. "Rozwój typów i form romansu polskiego na tle porównawczym". Treść z rękopisu pośmiertnego wydał Zygmunt Szweykowski.
Zawiera omówienie:
- historii powieści do 1776 r.,
- romansu czasów Stanisława Augusta,
- powieści sensacyjnej w XIX w.,
- powieści sentymentalnej,
- powieści-pamiętnika i obyczajowej,
- romansu walterscottowskiego,
- pierwszych powieści Kraszewskiego.
Nie znajdziemy tutaj analizy głębokiej jak Rów Mariański, ale nie zapominajmy, że to jedne z pierwszych studiów tego zagadnienia, przynajmniej w ujęciu panoramicznym. Brawa dla autora, zwłaszcza że czyta się naprawdę przyjemnie. Profesor wspomina wiele źródeł już przypruszonych pyłem zapomnienia, a po niektóre naprawdę warto sięgnąć. Jeśli ktoś lubi starocie, polecam.
Kłania się historia literatury. Stuletnie już niemal dzieło tworzą wykłady Konstantego Wojciechowskiego wygłaszane na Uniwersytecie Jana Kazimierza w przedwojennym Lwowie. Ostatni raz były opracowywane w roku akademickim 1922/1923 jako podstawa wykładu pt. "Rozwój typów i form romansu polskiego na tle porównawczym". Treść z rękopisu pośmiertnego wydał Zygmunt Szweykowski....
więcej mniej Pokaż mimo toNa etapie odkurzania dawnych ukochanych lektur rzecz jasna nie mogło tej wdzięcznej historyjki zabraknąć. Bardzo zaskoczyła mnie własna reakcja, gdyż spodziewałam się kolejnej euforii. A tu nic, czasem nawet nuda. I to wtedy, kiedy w sierocińcu przecież tyle się dzieje! Punktację przyznaję bardziej przez sentyment niż obecne wrażenia. Aż boję się brać za "Tajemniczego opiekuna"...
Na etapie odkurzania dawnych ukochanych lektur rzecz jasna nie mogło tej wdzięcznej historyjki zabraknąć. Bardzo zaskoczyła mnie własna reakcja, gdyż spodziewałam się kolejnej euforii. A tu nic, czasem nawet nuda. I to wtedy, kiedy w sierocińcu przecież tyle się dzieje! Punktację przyznaję bardziej przez sentyment niż obecne wrażenia. Aż boję się brać za "Tajemniczego...
więcej mniej Pokaż mimo toDo "Pamiętników" podchodziłam jak do jeża - jak widać sława tego XVIII-wiecznego awanturnika szkodzi mu nawet po wiekach. Niektóre moje obawy co do nieobyczajnych scen się sprawdziły, ale błogosławionych niespodzianek było więcej. Casanova naprawdę ma pierwszorzędne pióro! Aż skojarzyło mi się z "Niebezpiecznymi związkami" P. Laclos. Pisze zajmująco i z polotem, powabnie kreśląc panoramiczną mozaikę swojej epoki. Jaka szkoda, że to skromna cześć z całości. Naprawdę nie spodziewałam się tak barwnej i apetyczne lektury! A że niekiedy trzeba pewne sceny przekartkować to już inna sprawa...
Do "Pamiętników" podchodziłam jak do jeża - jak widać sława tego XVIII-wiecznego awanturnika szkodzi mu nawet po wiekach. Niektóre moje obawy co do nieobyczajnych scen się sprawdziły, ale błogosławionych niespodzianek było więcej. Casanova naprawdę ma pierwszorzędne pióro! Aż skojarzyło mi się z "Niebezpiecznymi związkami" P. Laclos. Pisze zajmująco i z polotem, powabnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Do takich powiastek chętnie się wraca... Po ponad dziesięciu latach książka nie budzi już u mnie takiego oczarowania i salw śmiechu, ale nadal zachowuje swój urok. Jeśli ktoś szuka typowej powieści pensjonarskiej, niech zacznie od tej. Jest najlepsza.
"Poczwarki Wielkiej Parady" to pamiętnik 17-letniej Ali Tyszowieckiej z jej potyczek na warszawskiej pensji. Gdyby komuś zachciało się uchylić kotarę minionego czasu i zajrzeć ukradkiem, jak wyglądało życie maturzystki w przedwojennej Polsce, w powieści Haliny Auderskiej znajdzie pełny pakiet, a przede wszystkim zastygły obraz minionej epoki i społeczeństwa, choć to rzecz jasna tylko jego szkolna miniatura. Aż tęskno mi się zrobiło za czasami, które pamiętać mogła tylko moja babcia. Za czasami, gdy oszustwo i kradzież z klasowej skarbonki były przestępstwem, za które groziło najrealniej w świecie wydalenie z pensji w kurzawie ogólnej wzgardy i potępienia. Dziś moralność już inna. Co to był za świat, gdy matura to było naprawdę "coś" - coś, co dawało najśmielej w świecie przepustkę do dobrej pracy w biurze? Małżeństwo między bliskimi kuzynami? A dlaczego nie! Dziś nie do pomyślenia.
Ala wraz z Krysią, Słoniem, Inką, Basią, Maryjką i innymi panienkami tworzą wichrzycielski kolaż osobowości jakich nie brakuje nam także w dzisiejszym życiu. No i rzecz jasna Nina - wróg. Porażka antagonistki musi posłużyć za morał, ale taki z głową i sercem. Autorka szalbierczo nie wmusza w nas butelki tranu w jednej gałce lodów - proporcje są raczej na odwrót. A i sentymentalizmu to tylko ociupinę. Gdyż co najlepszego może zrobić taka młódka niż właśnie się zaręczyć? Michał z Górki cały czas trzyma rękę na pulsie, choć przez rok akcji jest dla czytelnika prawie przezroczysty.
Typowa lektura lekka, łatwa i przyjemna, w sam raz w przerwie między jakimiś ambitniejszymi. Punktację wymierzyłam dość wysoko, ale trzymam się tutaj zasady, by oceniać dzieło w odniesieniu do rodzaju i przeznaczenia. Rzecz jasna "Poczwarki..." przy "Nędznikach" czy "Wojnie i pokoju" nawet nie stały. W przeciwnym wypadku naprawdę brakowałoby mi skali i gwiazdek.
Do takich powiastek chętnie się wraca... Po ponad dziesięciu latach książka nie budzi już u mnie takiego oczarowania i salw śmiechu, ale nadal zachowuje swój urok. Jeśli ktoś szuka typowej powieści pensjonarskiej, niech zacznie od tej. Jest najlepsza.
"Poczwarki Wielkiej Parady" to pamiętnik 17-letniej Ali Tyszowieckiej z jej potyczek na warszawskiej pensji. Gdyby komuś...
Niby powieść pensjonarska, ale duchem tak przeciwstawna do "Szkoły narzeczonych" czy "Poczwarek Wielkiej Parady", jak to tylko możliwe. Komizmu ani w ząb, a za to pod dostatkiem dydaktyki, moralizatorstwa i pozytywistycznych haseł, choć czasowo już inna epoka.
Następne wydanie "Za klasztorną furtą" (1925) nosi tytuł "Ilona na pensji", ale nie oddaje klimatu beztroski i swawolenia, którego moglibyśmy się po przedwojennej pensji dla panien spodziewać. Temat jest dość ciężki, jak na lekturę, która miała być tylko lekka i przyjemna. 14-letnia Ilona Złotorudzka zostaje oddana przez bankrutującego ojca do ośrodka zakonnego, aby zdobyć tam pożyteczne umiejętności i docenić rolę uczciwej pracy. Dla zepsutej jedynaczki z bogatego domu myśl, że jest bez grosza na łasce innych stanowi największe nieszczęście i upokorzenie, ale z czasem kruszeje. I dobrze - dawno nie miałam do czynienia z tak antypatyczną bohaterką!
Zbyt wiele tu żwawej akcji nie mamy. Trochę przepychanek między Iloną a koleżankami Stasią i Janką oraz przede wszystkim siostrą Martą, przełożoną - to będzie wszystko. Wewnętrzna ewolucja postaci i jej dojrzewanie może mogą czegoś nauczyć, ale już na pewno znudzić. Hasła emancypacji kobiet i pracy u podstaw zalatują jak szafa naftaliną. Ale co kto lubi.
Niby powieść pensjonarska, ale duchem tak przeciwstawna do "Szkoły narzeczonych" czy "Poczwarek Wielkiej Parady", jak to tylko możliwe. Komizmu ani w ząb, a za to pod dostatkiem dydaktyki, moralizatorstwa i pozytywistycznych haseł, choć czasowo już inna epoka.
Następne wydanie "Za klasztorną furtą" (1925) nosi tytuł "Ilona na pensji", ale nie oddaje klimatu beztroski i...
Niby powieść pensjonarska, ale duchem tak przeciwstawna do "Szkoły narzeczonych" czy "Poczwarek Wielkiej Parady", jak to tylko możliwe. Komizmu ani w ząb, a za to pod dostatkiem dydaktyki, moralizatorstwa i pozytywistycznych haseł, choć czasowo już inna epoka.
"Ilona na pensji (wcześniejsze wydanie "Za klasztorną furtą", 1925) choć mami tytułem, treścią nie oddaje klimatu beztroski i swawolenia, którego moglibyśmy się po przedwojennej pensji dla panien spodziewać. Temat jest dość ciężki, jak na lekturę, która miała być tylko lekka i przyjemna. 14-letnia Ilona Złotorudzka zostaje oddana przez bankrutującego ojca do ośrodka zakonnego, aby zdobyć tam pożyteczne umiejętności i docenić rolę uczciwej pracy. Dla zepsutej jedynaczki z bogatego domu myśl, że jest bez grosza na łasce innych stanowi największe nieszczęście i upokorzenie, ale z czasem kruszeje. I dobrze - dawno nie miałam do czynienia z tak antypatyczną bohaterką!
Zbyt wiele tu żwawej akcji nie mamy. Trochę przepychanek między Iloną a koleżankami Stasią i Janką oraz przede wszystkim siostrą Martą, przełożoną - to będzie wszystko. Wewnętrzna ewolucja postaci i jej dojrzewanie może mogą czegoś nauczyć, ale już na pewno znudzić. Hasła emancypacji kobiet i pracy u podstaw zalatują jak szafa naftaliną. Ale co kto lubi.
Niby powieść pensjonarska, ale duchem tak przeciwstawna do "Szkoły narzeczonych" czy "Poczwarek Wielkiej Parady", jak to tylko możliwe. Komizmu ani w ząb, a za to pod dostatkiem dydaktyki, moralizatorstwa i pozytywistycznych haseł, choć czasowo już inna epoka.
"Ilona na pensji (wcześniejsze wydanie "Za klasztorną furtą", 1925) choć mami tytułem, treścią nie oddaje klimatu...
Powieść pensjonarska i to taka, z której możemy się cieszyć. Marianna Szelążkówna po ukończeniu zasadniczej szkoły musi w końcu się na jakiś fach przygotować. A musi bardzo, gdyż życzliwe podpowiedzi ciotek Natalii, Heleny i Janiny podane w sosie licznych pochwał własnych utalentowanych latorośli to w większej dawce potrawa zarówno gorzka, jak i niestrawna. Marianna ma dość. Ostatecznie ku zaskoczeniu wszystkich od września wybiera się z Warszawy w okolice Krakowa - do Szkoły Narzeczonych w Jagodnem.
Pierwszy rok w trzyletnim toku kształcenia zajmuje lwią część książki. Tu właśnie okazuje się jaką gwiazdą jest nasza bohaterka. Jeśli ma do czegoś talent to do prowadzenia domu właśnie. Cóż, szkoła ma sławę ośrodka, którego absolwentki szybciutko wychodzą za mąż, a w czasach przedwojennych trudno o lepszą dla kobiety karierę. Drugi rok szkolny ku naszemu zaskoczeniu mija błyskawicznie na kartach powieści, trzeci to w sumie tylko jeden rozdział; bardziej takie podsumowanie, jak czyje sprawy się ułożyły. Trochę szkoda, że autorka nie wykorzystała w pełni potencjału własnego pomysłu. Zastanawiam się, na ile to wynikało z jej chęci lub niechęci, a na ile z czynników zewnętrznych (pisała w latach 1943-1944).
Chociaż ostatecznie sporo wychowanek Jagodnego łącznie z Marianną wychodzi za mąż lub się zaręcza (zarówno uczennic, jak i nauczycielek) książka nie ocieka sentymentalizmem. Już bardziej humorem. Przygody Marianny, Neli, Małgosi (przede wszystkim tej ostatniej, w niemałej mierze postaci kierowniczej) i innych panienek bawią do dziś. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, polecam!
Powieść pensjonarska i to taka, z której możemy się cieszyć. Marianna Szelążkówna po ukończeniu zasadniczej szkoły musi w końcu się na jakiś fach przygotować. A musi bardzo, gdyż życzliwe podpowiedzi ciotek Natalii, Heleny i Janiny podane w sosie licznych pochwał własnych utalentowanych latorośli to w większej dawce potrawa zarówno gorzka, jak i niestrawna. Marianna ma...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-26
Polski tłumacz nie popisał się zbytnią pomysłowością co do imion, zmieniając tytuł powieści z "Claire d'Albe" (1798) na "Julię" (1814) jakby takich po sukcesie "Nowej Heloizy" brakowało. I faktycznie - oddech dzieła Rousseau czuć między kartkami od pierwszej strony. Sentymentalizm pełną gębą. Czułostkowość, omdlenia, szlochy (co nieznośne: również w męskim wykonaniu), na koniec śmierć ze zmartwienia współczesnego czytelnika mogą drażnić, ale bardzo pasowały odbiorcom z przełomu XVIII i XIX wieku, czyniąc "Claire d'Albe" prawdziwym bestsellerem.
Geneza dziełka zresztą bardzo wpisuje się w tamtejszą epokę: Sophie Cottin (ur. Marie Risteau) stworzyła je bez retuszu w jakieś dwa tygodnie, niemal jednym pociągnięciem pióra, przeznaczając zyski na ucieczkę hrabiego Vincenta-Marie de Vaublanc przed nożem gilotyny jako przywódcy rojalistów.
Zgodnie z modą tamtych czasów mamy do czynienia z powieścią epistolarną, którą w lwiej części tworzą najpierw listy Julii (w oryg. Klary) do serdecznej przyjaciółki Elizy, Elizy do pana d'Albe i rzecz jasna naszej heroiny do Alfreda (w oryg. Fryderyka), przedmiotu jej uczucia i również nieszczęścia.
Zawiłej akcji czy nowatorskości ze świecą tu szukać, wlecze też się bardzo nieśpiesznie, żółw byłby szybszy: nastoletnia Julia zostaje żoną człowieka szlachetnego, ale w wieku nawet nie jej ojca, co dziadka, jednak jest zadowolona ze swego losu w ciągu kilku lat małżeństwa i macierzyństwa aż zamieszkuje z nimi zaledwie trochę od Julii młodszy, piękny i prawy (mam swoją opinię na ten temat), dalszy krewny jej męża... Nieszczęście gotowe na tacy. Julia, jak na istotę o czystej duszy przystało, dzielnie się broni, ale i tak umiera złamawszy wiarę małżeńską.
Cóż, cały czas podczas lektury dumałam, jak bardzo przed dwa wieki zmienił się system wartości. To zakrzepłe świadectwo tamtego czasu, nie tylko w znaczeniu literackim.
Polski tłumacz nie popisał się zbytnią pomysłowością co do imion, zmieniając tytuł powieści z "Claire d'Albe" (1798) na "Julię" (1814) jakby takich po sukcesie "Nowej Heloizy" brakowało. I faktycznie - oddech dzieła Rousseau czuć między kartkami od pierwszej strony. Sentymentalizm pełną gębą. Czułostkowość, omdlenia, szlochy (co nieznośne: również w męskim wykonaniu), na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Powieść obyczajową z elementami powieści grozy - tak, powieść historyczna (czego można by się było spodziewać po Scotcie - nie. Lovel, bohater powieści, młody człowiek niepewnego pochodzenia, zakochuje się w Izabelli Wardour, córce baroneta. I klops. Intryga powieści jest bardzo prosta i przewidywalna, ale jeśli ktoś lubi starocie...
Powieść obyczajową z elementami powieści grozy - tak, powieść historyczna (czego można by się było spodziewać po Scotcie - nie. Lovel, bohater powieści, młody człowiek niepewnego pochodzenia, zakochuje się w Izabelli Wardour, córce baroneta. I klops. Intryga powieści jest bardzo prosta i przewidywalna, ale jeśli ktoś lubi starocie...
Pokaż mimo to