Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Myślę, że wiele starszych dzieciaków zainteresowanych tym, jak kiedyś się żyło, dałoby się pokroić za książkę Dobre czasy: Jak zarobić w średniowieczu. W niej bardzo ciekawe rzeczy są i mogę się założyć, że spora część współczesnych nastolatków nigdy nie zastanawiała się nad tym, jak totalnie inaczej kiedyś wyglądało życie. Niektórzy nie wyobrażają sobie życia nawet przed smartfonami i internetem…

Paweł Zych wymyślił, że zrobi użytek ze swojej wiedzy historycznej oraz doświadczenia w rysowaniu i stworzy książkę, w której przybliży prozaiczną część życia kilkaset lat temu. Jak wtedy zarabiano? Na czym? Ile? Jak wyglądały ówczesne “firmy”, kto zatrudniał, jakimi produktami handlowano? Jak wyglądała logistyka?

Zych dzieli informacje na siedemnaście rozdziałów ułożonych tematycznie. Przy czym tekstu generalnie jest dość mało, a autor stawia na wizualne pokazanie na rysunkach, jak wyglądały osady, manufaktury, czy procesy wytwarzania produktów gotowych na sprzedaż.

💰 Nie tylko praca zarobkowa

Fajne jest to, że Zych wychodzi poza same kwestie finansowe. Udaje mu się dość ogólnie, ale rzeczowo opisać technologie i procesy produkcji wielu artykułów typowych dla średniowiecza. W razie gdyby nastąpił Armagedon i cała wiedza techniczna zniknęła, to mogłyby być wstępne poradniki, jak wypalać cegły. Albo jak obrabiać skóry, czy jak powinna wyglądać optymalna przedtechniczna osada ludzka. Lub posttechniczna, hehe.

Historyk wyjaśnia także inne podstawowe rzeczy, o których się rzadko słyszy czy rozmawia, bo są tak powszednie, albo w ogóle niepotrzebne w dzisiejszym świecie. Np. jak farbowano kiedyś tkaniny, skąd brano farbniki, albo dlaczego najlepiej drzewo na drewno ścinać w zimie. To czysto praktyczna wiedza!

Dobrze jest od czasu do czasu przypomnieć sobie, że na przestrzeni dziejów ludzie nie zmienili się aż tak bardzo. Mieli podobne potrzeby, marzenia, pragnienia, choć zmieniły się okoliczności i sposoby ich osiągania. Dzisiaj wielu ludzi pracuje klikając w “kąkutery”, kiedyś właściwie każde zajęcie wymagało pewnej fizyczności. Nawet trochę tego zazdroszczę.

💰 Czy da się porównać?

A już ogóle super fajne jest to, że Zych podaje także ceny produktów. Wprawdzie trudno się do tego jakoś sensownie odnieść i wyobrazić, ale wymyśliłam sobie nieidealny sposób, żeby chociaż mniej więcej porównać wartość rzeczy do realiów do dzisiejszych. We wstępie autor wyjaśnia, że rozliczenia przedstawia w groszach “przyjmując, ze każdy zawierał półtora grama srebra”. Można to łatwo przeliczyć na nasze czasy. Jeden gram kosztuje obecnie około 4 zł, więc w zaokrągleniu jeden grosz to na dzisiejsze mniej więcej 6 zł. Baaardzo mocno upraszczając oczywiście. Kogut kosztował wtedy 1 grosz, mały dzwon 100 groszy, zamek 240 tysięcy groszy, drewniane wiadro 1 grosz, a chlebek żytni 1 grosz za 20 sztuk. Niestety jedyny wniosek z tego taki, że porównywanie cen do dzisiejszych nie ma za bardzo sensu. Natomiast można porównać je do ówczesnych zarobków, które Zych też podaje.

Spodziewałam się trochę, że Dobre czasy: Jak zarobić w średniowieczu to będzie szybkie czytanko, a jednak nie. Książka zaskakuje nie tylko pełnymi szczególików rysunkami, które warto prześledzić uważnie. Zaskakuje także ilością ciekawostek. Aż chce się strona po stronie smakować to, co przygotował nam autor.

Myślę, że wiele starszych dzieciaków zainteresowanych tym, jak kiedyś się żyło, dałoby się pokroić za książkę Dobre czasy: Jak zarobić w średniowieczu. W niej bardzo ciekawe rzeczy są i mogę się założyć, że spora część współczesnych nastolatków nigdy nie zastanawiała się nad tym, jak totalnie inaczej kiedyś wyglądało życie. Niektórzy nie wyobrażają sobie życia nawet przed...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trochę szkoda, że Makuszyński jest dzisiaj nieco zapomniany. Jego Szaleństwa Panny Ewy to książka autentycznie zabawna i nie zestarzała się mocno. Tylko troszkę. Dzisiaj życie większości szesnastolatek wygląda zupełnie inaczej niż życie głównej bohaterki tej historii. Biorąc jednak pod uwagę humor i walory literackie tej książki, nadal można ją przeczytać z przyjemnością.

Autor opowiada o pewnej nastolatce, która nie może usiedzieć na miejscu i łobuzuje. Ale ma dobre serce, więc swoją niespożytą energię przeznacza także na pomaganie innym. Czasami robi to za wszelką cenę i bez wiedzy i zgody tym, którym pomaga. Doprowadza to do mnóstwa zabawnych sytuacji.

🐶 Duże dziecko

Ewa to sympatyczna, bezczelna dziewucha. Szesnaście lat nie sprawia, że dziewczynę można uznać za dorosłą, ale dzieckiem już do końca też nie jest. Pewnego dnia jej ojciec, “lekarz-dżuma”, wyjeżdża do Chin pomagać w walce z epidemią, a ona ma całe lato spędzić u pewnej rodziny.

Szybko się okazuje, że jej opiekunka jest lekko szurnięta na punkcie alternatywnej medycyny, którą próbuje “leczyć” swoją córkę, a ojciec nie ma nic do gadania. Ewa nie może wytrzymać dusznej atmosfery tego domu i cierpienia swojej koleżanki. Postanawia więc uciec od nich przez okno.

Szczęśliwie, podczas rejterady spotyka pewnego równie szalonego jak ona, młodego malarza, znajomego jej ojca. Wraz ze swoją matką przyjmują Ewę do siebie, do powrotu jej ojca. To oczywiście powoduje kolejną lawinę zabawnych wydarzeń, których dziewczyna i jej pies, Rolmops, są źródłem i punktem centralnym.

🐶 Straszny człowiek, malarz i pieniądze

Ewa przekonuje pewnego Mudrowicza, do zmiany podejścia do ludzi, swata malarza, sprzedaje jego obrazy, oddaje jego najlepsze ubrania w ramach psoty. Sprawia, że alt-medowa była opiekunka ostatecznie powierza córkę lekarzom. Wokół nastolatki dzieją się głównie dobre rzeczy, czasami też niedobre, ale one tylko jakby przypadkiem. Zresztą Ewa jest tak sympatyczna, że i tak jej wszyscy zaraz wybaczają.

Szaleństwa Panny Ewy to przyjemna i pozytywna książka. Zaczyna się sprytnym zabiegiem. Autor samego siebie osadza jako narratora, któremu nastolatka opowiada swoje przygody. Myślałam, że Makuszyński użyje tego do klamry, jednak nie robi tego, a przynajmniej nie do końca, i książka kończy się zbyt nagle. Szkoda, bo z chęcią przeczytałabym jeszcze kilka z tych autentycznie zabawnych dialogów, czy sympatycznych docinek.

Każda postać w tej książce ma zapas ironii i sporo dystansu do siebie i świata. Ludzie mają dobre serca, choć czasami postępują okrutnie. Ostatecznie wszystko kończy się dobrze i wszyscy są szczęśliwi, także pies, nawet jeśli rzuca się w niego specjalną książką, żeby go zniechęcić do łobuzowania. Makuszyński zapewnia kilka godzin przyjemnej rozrywki.

Trochę szkoda, że Makuszyński jest dzisiaj nieco zapomniany. Jego Szaleństwa Panny Ewy to książka autentycznie zabawna i nie zestarzała się mocno. Tylko troszkę. Dzisiaj życie większości szesnastolatek wygląda zupełnie inaczej niż życie głównej bohaterki tej historii. Biorąc jednak pod uwagę humor i walory literackie tej książki, nadal można ją przeczytać z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Tancerz jest książką z kategorii “kupiłam po okładce”, nawet jeśli merytorycznie nie do końca jest ona zgodna z prawdą. Mężczyźni w tańcu klasycznym nie tańczą w pointach (puentach). Ale cóż. Okładka ma sprzedawać i sugerować na pierwszy rzut oka, o czym jest treść. W pewnym sensie się to udaje, na pewno ze sprzedażą, ale nie do końca z treścią. Choć McCann wykorzystał postać słynnego tancerza baletowego, Rudolfa Nuriejewa, to nie do końca jest książka o nim.

Na okładce można przeczytać, że jest to “nietypowa biografia”. Nawet bardzo nietypowa. Właściwie to trudno to nawet nazwać biografią. To raczej zbiór impresji przeróżnych o Rosji Radzieckiej, wychowaniu dzieci, byciu innym, spełnianiu marzeń, samotności. Trochę jest tu tańca, ale więcej zwykłego życia i zupełnie niezwykłych opisów ekscesów tancerza, który nie należał do ludzi łatwych. Trudno powiedzieć zresztą, co jest w tej książce prawdą, a co fikcją, ponieważ autor w posłowiu przyznaje, że nie trzymał się specjalnie faktów. Nuriejew jest tu tylko niezbędnym tłem i punktem wyjścia.

🤸 Układanka z niepasujących elementów

McCann buduje swoją wizję za pomocą różnych zabiegów. Opowiada o Rosjaninie za pomocą wspomnień innych, najczęściej pisanych w pierwszej osobie historii gosposi, ojca, matki, pierwszej nauczycielki tańca, która go odkryła, siostry i innych “bliskich” mu osób. Jest też trochę krótkich notatek samego Nuriejewa. Wszystko to tworzy nieco chaotyczny zbiór. Autorowi nie udaje się z tych strzępków stworzyć spójnej mozaiki. Wszystko to jest trochę o niczym.

Początek to jakby Billy Eliot, tylko w Rosji. Sporo jest o tym, jak działał aparat tajnych służb, po tym, jak Nuriejew uciekł na Zachód. Później wiele jest dosłownych opisów wyuzdanych zachowań seksualnych, głównie homoseksualistów, czy chuligańskich wybryków rozpasanego chłopaczka. Jakby autor się w nich smakował, tudzież za pomocą opisów chciał je przeżyć samemu…

Mnie taka forma nie przekonuje. Motzno zalatuje grafomanią. Pod koniec “akcja” nieco przyspiesza, ale i tak czekałam już na ostatnie strony i jakieś podsumowanie.

🤸 Powierzchownie

McCann miał ambitną wizję, ale nie potrafię zlokalizować jej celu. O czym właściwie jest to książka? Co autor chciał mi przekazać? Co powinnam zapamiętać? Nie wiem. Że istniał taki tancerz? Miał trudno? Że był lekko szalony, bezczelny, okrutny, okropny, samolubny? Że dopiero pod koniec życia zrozumiał, co jest najważniejsze? Wszystko to jest jakieś płytkie i zbyt powierzchowne. McCann nie umie tu w emocje.

Oprócz w miarę interesujących obrazków z komunistycznej Rosji, w których np. opisuje co przechodzili bliscy uciekiniera z tego kraju, nie widzę w tej książce niczego specjalnie wartościowego, ani pod kątem literatury, ani pod kątem sztuki tańca. Tancerz ani trochę mnie do siebie nie przekonał.

Tancerz jest książką z kategorii “kupiłam po okładce”, nawet jeśli merytorycznie nie do końca jest ona zgodna z prawdą. Mężczyźni w tańcu klasycznym nie tańczą w pointach (puentach). Ale cóż. Okładka ma sprzedawać i sugerować na pierwszy rzut oka, o czym jest treść. W pewnym sensie się to udaje, na pewno ze sprzedażą, ale nie do końca z treścią. Choć McCann wykorzystał...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Już od pierwszych stron Gdzie śpiewają raki wiedziałam, że to będzie standardowy wyciskacz łez. Ale OK. Takie książki też są fajne, pod warunkiem, że nie ma w nich grafomanii. Delia Owens na szczęście nie ma do niej skłonności, a opowiadana historia tchnie spokojnym klimatem niewielkiej amerykańskiej miejscowości z lat sześćdziesiątych.

Bagna, na których wszystko się dzieje, były niedaleko jednego z przybrzeżnych miasteczek Karoliny Północnej. Mieszkała na nich rodzina, której nie bardzo powodziło się w życiu. Wiecznie pijany ojciec awanturował się i zatruwał życie swojej żony i dzieci, aż pewnego dnia kobieta odeszła. Od bijącego ojca uciekają też po kolei dzieci. Zostaje tylko najmłodsza, pięcioletnia córka. Nikt jej ze sobą nie zabrał, a była za mała, żeby mieć odwagę na samodzielną decyzję.

Udaje się jej jakoś poukładać sobie powolutku życie, z dala od szkoły, cywilizacji i innych ludzi. Pewnego dnia odchodzi także ojciec. Kya od tego momentu jest zdana tylko na siebie.

🦂 Życie samotnika

Na szczęście los się do niej uśmiecha i w jej życiu niespodziewanie pojawia się towarzysz, kolega jej brata. Uczy ją czytać, pisać i liczyć oraz od czasu do czasu jej pomaga w innych rzeczach. Razem wędrują po mokradłach i poznają niezwykłą przyrodę otaczającą jej dom. Niestety szczęście nie trwa wiecznie. Gdy przyjaciel ją opuszcza, okazuje się, że samotność to jedyna pewna rzecz w jej życiu.

Później w jej świecie pojawia się inny chłopak, któremu udaje się zyskać jej zaufanie. Niestety choć początkowo wszystko wydaje się układać, okazuje się, że ją oszukiwał. Gdy prawda wychodzi na jaw i Chase próbuje ją zgwałcić, dziewczyna nie może czuć się bezpiecznie. Jednak niebawem Chase przestaje być zagrożeniem. W niewyjaśnionych okolicznościach spada ze starej wieży. Całe miasteczko jest przekonane, że to właśnie Kya go zabiła.

🦂 Wyciskacz łez

Owens wykorzystała w swojej opowieści emocjonującą historię wrażliwej dziewczynki, która dojrzewa w nieprzyjaznym otoczeniu i musi sobie jakoś radzić. Autorka używa uniwersalnych motywów zachowań ludzkich, uprzedzonych do inności i biedy.

Gdzie śpiewają raki to też książka o dogłębnej samotności i to wśród ludzi, o porzuceniu, i pocieszeniu, które daje życie blisko natury. Klimatem trochę przypomina mi Daisy Fay i cudotwórcę, czy Księcia przypływów. Pewnie przez ten specyficzny klimacik przybrzeżnych miejscowości amerykańskich w połowie XX wieku.

Ciekawa, emocjonująca historia, niespecjalnie wymagająca, w sam raz na kilka wieczorów spędzonych w towarzystwie rezolutnej dziewczyny, mającej niełatwe życie.

Już od pierwszych stron Gdzie śpiewają raki wiedziałam, że to będzie standardowy wyciskacz łez. Ale OK. Takie książki też są fajne, pod warunkiem, że nie ma w nich grafomanii. Delia Owens na szczęście nie ma do niej skłonności, a opowiadana historia tchnie spokojnym klimatem niewielkiej amerykańskiej miejscowości z lat sześćdziesiątych.

Bagna, na których wszystko się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po raz pierwszy Pachnidło czytałam wiele lat temu. Sięgnęłam po nią ponownie, ponieważ akurat byłam w nastroju na krótką, dobrze napisaną historię, która mnie wciągnie, a zapamiętałam, że ta książka spełnia te warunki.

Dzieło Suskinda po latach zrobiło na mnie podobne wrażenie, jak za pierwszym razem. Być może nawet większe, bo teraz lepiej doceniłam wpływ opisów zapachów na plastykę opowiadanej historii. Niektórzy umieją malować słowami, Suskind potrafi tworzyć wrażenia zapachowe. Fantastycznie odmalowuje świat poprzez „efekty” węchowe. Czytając wręcz czuje się te poszczególne mchy, drzewa, kwiaty, kurz, czy też te mniej przyjemne wonie.

👃 Miasta śmierdziały

Autor niezwykle wyraziście opisuje zapachy Paryża w XVIII wieku. Śmierdziało i to potwornie. Jest to o tyle ważne, że główny bohater, Jan Baptysta Grenouille, jest zapachowym geniuszem. Ma tak wrażliwy nos, że powonienie zastępuje mu nawet wzrok. Wszystko wydziela woń, tylko nie on sam.

Z tego też wywodzi się największy dramat tego chłopaka – trudne życie upośledziło go społecznie i wpłynęło na jego desperacką potrzebę bycia akceptowanym. Grenouille wyobraża sobie, że gdy tylko zacznie wydzielać ludzki zapach, to na pewno ludzie go w końcu przestaną odrzucać. I ma rację, ale to mu nie wystarcza. Chce więcej. Chce stworzyć zapach, przez który ludzie go wręcz pokochają. W tym celu potrzebuje młodziutkich ciał kobiet…

👃 Świetna rozrywka

Pachnidło jest opowieścią czysto rozrywkową, jest bardzo dobrze napisana i świetnie się ją czyta. Nie ma co szukać tu jakiejś większej głębi. Może też trochę szokować. Są tu sceny dość obrzydliwe i kontrowersyjne. Główny bohater od początku jest porównywany do kleszcza i to skutecznie utrwala jego negatywny obraz w głowie czytelnika.

W ogóle sam świat perfumiarzy, tworzenia nowych zapachów i destylacji są bardzo ciekawie opisane. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby to właśnie ta książka zainspirowała kogoś do próby dokładniejszego zbadania feromonów. Przecież to właśnie ich mieszanki Grenouille wykorzystuje do sterowania innymi, czy znikania w razie potrzeby. Być może tkwi w tym nawet ziarno prawdy, że ludzie kierują się znacznie silniej zapachami, niż sądzą. I to zupełnie nieświadomie.

Podsumowując, Pachnidło to świetna rozrywka. Jedna z książek, które należy czytać głównie dla przyjemności i dać się poprowadzić autorowi.

Po raz pierwszy Pachnidło czytałam wiele lat temu. Sięgnęłam po nią ponownie, ponieważ akurat byłam w nastroju na krótką, dobrze napisaną historię, która mnie wciągnie, a zapamiętałam, że ta książka spełnia te warunki.

Dzieło Suskinda po latach zrobiło na mnie podobne wrażenie, jak za pierwszym razem. Być może nawet większe, bo teraz lepiej doceniłam wpływ opisów zapachów...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sugerując się tytułem spodziewałam się esejów. Jednak okazało się, że to powieść. Ale to właściwie dobrze. Być może możliwość utożsamienia się z bohaterką i dojścia razem z nią do wniosku, że lekka praca nie istnieje, jest nawet skuteczniejsze, niż nawet najmądrzejsza teoria. Uwaga, trochę spoiluję.

Książka Kikuko Tsamury to rodzaj pamiętnika. Autorka stworzyła napisaną w pierwszej osobie historię kobiety, która w wieku trzydziestu sześciu lat decyduje o rzuceniu pracy wykonywanej przez ostatnich kilkanaście lat. Wypalona i zrezygnowana narratorka potrzebuje odpoczynku, wraca więc do rodziców. Jednak po kilku miesiącach kończą się jej pieniądze, musi więc poszukać jakiegoś zajęcia.

🪁 Jak najmniej obowiązków

Kobieta decyduje się iść do pośredniaka, który w Japonii opisywanej przez Tsamurę działa na tyle dobrze, że raz za razem znajduje bohaterce prace. I to prace takie, które spełniają jej wymagania. Nasza bezimienna bohaterka wymaga tylko tego, żeby jej zajęcie było jak najlżejsze. Zero odpowiedzialności, jak najmniej trudności. Jakbym czytała o sobie parę lat temu.

Na początek dziewczyna dostaje pracę w rządowym monitoringu. Okazuje się jednak, że obserwowanie czyjegoś życia z założeniem, żeby odkryć jakąś tajemnicę, wcale nie jest takie proste. Ostatecznie narratorka rzuca tę pracę. Kolejne jej zajęcie to przygotowywanie reklam do autobusowych monitorów. Ta praca nawet jej się podoba, mimo tego, że jest nieco dziwna, momentami nawet ma posmak niesamowitości. Niestety gdy projekt się kończy, kończy się także zatrudnienie.

🪁 Prace niby łatwe, ale…

Poprzedni pracodawca załatwia jej kolejne zajęcie przy pisaniu krótkich tekstów na opakowania krakersów. Znów jednak okazuje się, że to zbyt duży ciężar na barkach naszej bohaterki. Rzuca także tę pracę. W międzyczasie zaczęłam nabierać przekonania, że kobiecie chodziło o coś, co podejrzewałam już od jakiegoś czasu, że to nie była kwestia samych obowiązków. Te wszystkie problemy wynikały ze specyficznego nastawienia narratorki, która sama sobie szkodziła.

Fakt ten staje się jeszcze bardziej oczywisty przy kolejnym zajęciu zaproponowanym jej przez urząd. W tej pracy musiała rozwieszać plakaty o akcjach społecznych. W teorii nic prostszego. A jednak, gdy okazuje się, że istnieje pewnego rodzaju wojna na plakaty z agresywnym stowarzyszeniem, bohaterka znów angażuje się za bardzo. Mimo to, zaczyna lubić tę pracę. Jednak i tym razem zatrudnienie kończy z projektem.

🪁 Lekka praca nie istnieje

Kobieta znów trafia do pośredniaka i dostaje chyba najprostsze zajęcie jakie można mieć. Musi przebywać w małej leśniczówce, w dużym parku narodowym. Do jej obowiązków należą spacery, odszukiwanie zaginionych osób, ale to rzadko, oraz perforowanie biletów, które drukarnia dostarczyła bez dziurek ułatwiających odrywanie.

Jak się można domyślać, dość szybko okazuje się, że także ta praca ma drugie dno i nasza bohaterka czuje wewnętrzny imperatyw do rozwiązania tej zagadki. Nawet jej się to udaje, a praca ostatecznie jej pasuje, mimo że nie jest najlepiej płatna. Jednocześnie zaczyna mieć poczucie, że odpoczęła psychicznie i odzyskała siły.

Niezaprzeczalnie okazuje się, że lekka praca nie istnieje. Narratorka przekonuje się, że każda będzie miała w sobie coś, jakiś stres, jakąś niepewność, niespodziewane wydarzenia, czy nawet specyficznych ludzi, którzy mogą napsuć krwi, mimo że samo zajęcie jest super proste. Jednak te wszystkie “łatwe” obowiązki pozwoliły jej odpocząć, przemyśleć swoje podejście, zdystansować się do swojego wypalenia. Ostatecznie kobieta rzuca także tę posadę, ale z pewną nadzieją na przyszłość, że jest gotowa rozważyć powrót do swojego stałego zajęcia, które poprzednio ją wyczerpało.

🪁 Prawdziwe życie

Nie jestem pewna, czy w prawdziwym życiu tak łatwo odpocząć po wypaleniu. Mi proces rekonwalescencji zajął o wiele dłużej niż parę miesięcy i wymagał o wiele więcej wysiłku włożonego w zmianę swojego podejścia. Może dlatego, że ja nie mogłam skorzystać ze wsparcia rodziców. A może stałam się za bardzo zgorzkniała. Bohaterka książki Lekka praca nie istnieje, nie jest jeszcze zgorzkniała. Co najwyżej zmęczona i zniechęcona. Cała historia zaś przekonuje (słusznie), że obowiązki w pracy są tylko jednym z elementów wpływających na wypalenie. Innym czynnikiem jest nasz charakter.

Jeśli ktoś ma skłonności do myślenia za dużo, przejmowania się za bardzo, angażowania emocjonalnego idącego za daleko, taka właśnie osoba prawdopodobnie będzie bardziej narażona na wypalenie. Tego typu skłonności ma bardzo wielu ludzi, jeśli nie większość. Szczególnie w dzisiejszym pokoleniu tych, którzy są bardzo świadomi swoich potrzeb, choć nie zawsze umieją sobie poradzić z emocjami, zwłaszcza, gdy nie dostają tego, czego chcą.

🪁 Jak lustro

Opisane wydarzenia jak w lustrze pokazują to, kim jest bohaterka. Dziewczyna, która trochę z przymusu trochę z wyboru pozwala, żeby praca zajęła jej cały czas i myśli. Nie ma żadnych hobby, które by ją odciagały, nawet nie próbuje ich mieć, wymawia się zmęczeniem. Nic dziwnego, że każde zajęcie ją męczy, skoro nie ma od nich wytchnienia. Prawdę mówiąc, momentami jej inercja mnie irytowała.

Spodziewałam się, że ta książka mnie porwie, zachwyci i powali na kolana. Nic takiego się nie stało, chociaż czyta się ją szybko i przyjemnie. Być może to kwestia tłumaczenia z języka angielskiego, a nie z japońskiego oryginału. A może wcale nie. Nie zmienia to jednak faktu, że możliwość nieprzedłużenia umowy o pracę i szukania czegoś innego, bardziej pasującego do potrzeb, jest wspaniałym uwalniającym uczuciem. Ważne jest także przekonanie, że tam gdzie można żyć (pracować), można żyć (pracować) dobrze.

Sugerując się tytułem spodziewałam się esejów. Jednak okazało się, że to powieść. Ale to właściwie dobrze. Być może możliwość utożsamienia się z bohaterką i dojścia razem z nią do wniosku, że lekka praca nie istnieje, jest nawet skuteczniejsze, niż nawet najmądrzejsza teoria. Uwaga, trochę spoiluję.

Książka Kikuko Tsamury to rodzaj pamiętnika. Autorka stworzyła napisaną w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Myślę, że nie przesadzę wiele jeśli powiem, że nigdy wcześniej nie czytałam takich bajek jakie są w książeczce pt. Lisek Gon i inne baśnie. Przeważnie jest tak, że w imię ułatwienia zrozumienia wydawcy w przekładach z innych kultur decydują się na pewne zmiany w tekstach, zbliżenie skojarzeń do języka tłumaczenia, czasem nawet istotniejsze zmiany w treści, eliminujące przestarzałe czy nieodpowiednie w dzisiejszych czasach zwroty.

Wydawnictwo Kirin postanowiło jednak nie zmieniać nic. Za to dodali przypisy, żeby ułatwić rozumienie niektórych słów, specyficznych dla japońskiej kultury. Taki zabieg robi mega robotę, bo to właśnie drobne szczegóły mają zdolność przenoszenia. Czytając historyjki Nankichi Niimi znalazłam się w mitologicznym świecie, w którym prawie wszystko jest możliwe.

Zwierzęta mają emocje i intencje, lisy mogą zmieniać postać, są potężnymi stworzeniami, zdolnymi nawet opętać człowieka. Ludzie nie zawsze są życzliwi, dzieci za to zawsze są dziećmi. W tych bajkach można znaleźć melancholię, utratę, śmierć, ale i zmianę na lepsze, zyskanie przyjaciół, ciepło rodzinne, opowieści o odwadze.

🦊 O morał niełatwo

Niektóre bajki są absurdalne, jak ta o krabie, który założył salon fryzjerski. A niektóre okropnie smutne, jak tytułowy Lisek Gon. Wszystkie łączy zaś to, że nie są oczywiste. Czasami nie jest łatwo odnaleźć w nich morał. Lisek Gon i inne baśnie różnią się od bajek europejskich stylem i formą, oraz jeszcze czymś, czymś czego nie umiem dobrze nazwać, a dotyczy łagodnego stylu opowieści, obecnego zresztą także w innych książkach japońskich pisarzy. Bardzo mi się to podoba.

Bajki te w teorii powinny być zrozumiałe dla bardzo małych dzieci, jednak trudność mogą sprawiać japońskie wyrazy. Wydawnictwo Kirin zadbało jednak o krótkie przypisy wyjaśniające ich znaczenie. Książka nie tylko bawi, ale i uświadamia różnorodność świata.

W sumie ten tomik to szesnaście dość krótkich tekstów. Niektóre mają dosłownie kilka stron, niektóre kilkanaście. Każda historia ma przepiękną tytułową stronę z kaligrafiami i grafikami, bardzo w klimacie. Ten mały zbiór, króciutkich bajek dla dzieci, to instant przeniesienie do niesamowitego świata Japonii.

Myślę, że nie przesadzę wiele jeśli powiem, że nigdy wcześniej nie czytałam takich bajek jakie są w książeczce pt. Lisek Gon i inne baśnie. Przeważnie jest tak, że w imię ułatwienia zrozumienia wydawcy w przekładach z innych kultur decydują się na pewne zmiany w tekstach, zbliżenie skojarzeń do języka tłumaczenia, czasem nawet istotniejsze zmiany w treści, eliminujące...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Miałam nadzieję, że z książki Grzesiuk: Król życia dowiem się więcej na temat tego, jakim człowiekiem był autor Boso, ale w ostrogach. I owszem, Janiszewskiemu dość dobrze udaje się dopełnić wizerunek czerniakowskiego łobuza. Tylko dopełnić, bo jeśli ktoś czytał, którąś z jego książek, to na ich podstawie mógł dość dobrze wywnioskować jaki Grzesiuk był.

Natomiast można się dowiedzieć więcej o jego bliskich. Janiszewski cytuje także kilka niepublikowanych wcześniej tekstów, krótkich opowiadań, niektóre cytaty z wywiadów. Znajduje się tu też wiele ciekawostek z jego życia.

🪕 Chuligan o dobry sercu

Grzesiuk był chuliganem, ale przynajmniej nigdy tego nie ukrywał. Porywczy, skrajny w osądach, można było go obrazić nawet drobiazgiem. Niezwykle uparty i wymagający od najbliższych posłuszeństwa. Ale nie bił żony i dzieci, czego nie można powiedzieć o niektórych późniejszych polskich bardach. Z drugiej strony wrażliwy, oddany przyjaciel, kochający mąż i ojciec. Choć wybrzmiewa też w tej biografii jego wieczna nieobecność dla swojej rodziny. Był głównie dla innych.

Sam pisarz, postać kontrowersyjna, nie jest jedynym bohaterem książki Grzesiuk: Król życia. Drugim bohaterem jest sama Warszawa. Ciekawe okazuje się osadzenie go w przed i powojennej stolicy. Kontekst świata w jakim żył uzupełnia jego charakter. To nie były łatwe czasy, to nie był łatwy człowiek. Wychowany na ulicy, w niebezpiecznej dzielnicy, pisał o tym jak było. Był przeczulony na punkcie prawdy.

🪕 Kiedyś i dzisiaj

Mam ogromną ochotę sięgnąć jeszcze raz po trzy książki Grzesiuka. Kiedyś już je czytałam i bardzo mi się podobały. Nie wiem, czy moja dzisiejsza wrażliwość nie zmieni mi ich odbioru. Być może. A jednak czy to, że dzisiaj przeczytam jego wspomnienia jeszcze raz i być może będę zażenowana chuligaństwem, to przecież nie zmieni to przeszłości. Taka była Warszawa na Czerniakowie jeszcze kilkadziesiąt lat temu.

Janiszewski pisze też ciekawie o rynku wydawniczym w Polsce w latach pięćdziesiątych. Jakie były nakłady, albo jak wyglądał proces wydawniczy. Ważne jest też to, że Grzesiuk sam siebie określał jako półanalfabetę, przynajmniej na początku. Później się nauczył, ale do końca życia popełniał sporo błędów. A jednak mimo wszystko wydał trzy książki, przy wielkim wsparciu redaktorów, którzy widzieli w nim nieoszlifowany diament.

🪕 Autenyk

Dla jednych Grzesiuk był unikalnym źródłem chuligańskich wspomnień z biedniejszych dzielnic Warszawy. Dla innych człowiekiem na wskroś autentycznym, nie wstydzącym się tego kim był, czy skąd pochodzi. Śpiewając fałszował, ale chwytał za serce. Był szczery i pozytywny.

Pozostawił po sobie wyjątkowe wspomnienia z lat przeżytych w obozach koncentracyjnych, które “opowiadał tak samo, jakby gadał przy wódce”. Historie Grzesiuka są “pozbawione mgiełki romantyczno-patriotycznej”. “Nie miał ambicji literackich, ale miał ambicję pokazania prawdy”. Niezwykle ciekawa postać, na pewno warta zainteresowania. Książka może nie idealna, ale na pewno nie strata czasu.

Miałam nadzieję, że z książki Grzesiuk: Król życia dowiem się więcej na temat tego, jakim człowiekiem był autor Boso, ale w ostrogach. I owszem, Janiszewskiemu dość dobrze udaje się dopełnić wizerunek czerniakowskiego łobuza. Tylko dopełnić, bo jeśli ktoś czytał, którąś z jego książek, to na ich podstawie mógł dość dobrze wywnioskować jaki Grzesiuk był.

Natomiast można się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po Kobiety z Marmuru sięgnęłam na fali popularności innych książek próbujących przybliżać zagadnienia związane z pozycją płci pięknej w historii i jej zmian. Zainteresowanie tym tematem się ostatnio zwiększyło i bardzo dobrze, bo to jest fascynujące jak szybko (bo szybko!) kobiety uzyskały pełnię praw do pracy. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było to tak oczywiste.

Książka Natalii Jarskiej powstała jako praca doktorancka. Historyczka stworzyła monografię dotyczącą pracy robotnic w okresie zaczynającym się tuż po II Wojnie Światowej. Autorka śledzi sytuację do lat sześćdziesiątych. Kompleksowo opisuje podejście społeczeństwa, problemy gospodarcze i społeczne, które zmusiły państwo do aktywizacji kobiet, do tej pory zwykle tradycyjnie pełniących rolę matek. Jeśli już pracowały, to w gospodarstwach rolnych lub jako pomoc domowa, sprzątaczki, praczki, gospodynie itp.

Ten stan musiał się zmienić po II Wojnie, bo zwyczajnie brakowało rąk do pracy w przemyśle. Państwo postanowiło zorganizować akcje wspierające podejmowanie nowych prac, doszkalanie kobiet, czy obsadzanie ich na stanowiskach postrzeganych jako męskie. Nie odbywało się to bez oporów.

💎 Dyskryminacja

Jarska przytacza wiele dowodów na to, że kobiety były dyskryminowane ze względu na płeć. Przyczyn tego było wiele. Głównie wpływały na to stereotypy. Pracownice miały niski status, postrzegano je jako mniej przydatne do pracy w fabrykach, lekceważono je. Mówiono, że praca je deprawuje. Przydzielano je do prac najcięższych, których mężczyźni nie chcieli (!).

Nawet jeśli udowadniały, że są zdolne, pracowite i bardziej odpowiedzialne (miały mniej nieusprawiedliwionych nieobecności, bo nie piły alkoholu), to i tak zarabiały mniej, trudniej było się im przebić. Jeśli udało się którejś awansować, to i tak miała gorzej, niż mężczyźni na tym samym stanowisku i nie chodziło tylko o pieniądze. Wyśmiewano je, podkładano świnie i dokuczano tak, że te kobiety rezygnowały z wyższej pozycji.

💎 Rodzina

Sama sytuacja zawodowa to tylko jedna strona tego medalu. Jarska opisuje także sytuację rodzinną pracujących kobiet. Jak państwo wspierało pracujące matki, albo próbowało. Obiecywano im otwieranie żłobków i przedszkoli, niestety najczęściej na obietnicach się kończyło, lub placówek otwierano za mało. Bywały sytuacje, że kobiety ostatecznie i tak zwalniały się z fabryki, ponieważ nie miały z kim zostawić dzieci.

Jeszcze inną rzeczą wtedy było prawo pracy. Teraz mamy wygodnie w Polsce, minimum dwadzieścia dni urlopu i inne przywileje. W latach pięćdziesiątych kobiety walczyły o jeden dzień w miesiącu. Ten właśnie “wolny” dzień miał być momentem nie odpoczynku, a pracy w domu – praniu, sprzątaniu i ogarnianiu innych obowiązków domowych.

💎 Kobietą być

Jarska daje fantastyczną perspektywę także na ochronę kobiet w ciąży. Dopiero mniej więcej od lat pięćdziesiątych zaczyna (i to powoli) tworzyć się prawo ochronne dla kobiet przed i po porodzie. Zdarzały się wtedy sytuacje, że kobiety pracowały do dnia rozwiązania i od razu po wracały z powrotem przed maszynę. Były poronienia od dźwigania zbyt ciężkich przedmiotów. Zdarzały się także inne nieszczęścia. Ogólnie sytuacja była bardzo trudna.

Jarska porusza także wiele innych aspektów – szkolenia zawodowego kobiet, ideologii równouprawnienia, czy emancypacji finansowej. Historyczka wspomina także o relacjach kariery zawodowej z aktywnością polityczną. Z jej książki wyłania się obraz Polski komunistycznej, w której spora część społeczeństwa była półanalfabetami i którą rządziły zabetonowane poglądy na temat roli kobiet. Smutna rzeczywistość. Dopiero gdy władza po paru latach aktywizacji zobaczyła, że świat od tego nie spłonął, zaczął się powolny proces zmian i normalizacji nowej sytuacji. Tak wiele się przez te siedemdziesiąt lat zmieniło!

💎 Specyficzny język

Kobiety z Marmuru wspaniale przybliżają sytuację Polski tuż po II Wojnie, ale ta książka ma też kilka wad. Ogólnie jest to świetna praca naukowa, tylko mocno podlana wodą. W wielu miejscach autorka się powtarza, czasami nawet w kilku kolejnych akapitach można znaleźć podobne zdania, czy identyczne zwroty i stwierdzenia. Zapewne można było tego uniknąć.

Mam też silne wrażenie, że ta praca powstawała etapami. Po ostatecznym sklejeniu nikt tego uważnie nie przeczytał jako całości. Przydałaby się redakcja, żeby powycinać najbardziej ewidentne powtórzenia. To nie jest wielki problem, ale sprawia, że miałam poczucie straty czasu na czytanie podobnych akapitów. Pod sam koniec książki przebiegałam tylko wzrokiem strony, bo wiedziałam już w gruncie rzeczy, co tam będzie. Ale, to jest trochę tak, że jeśli mnie coś naprawdę interesuje, to zniosę nawet ściśle naukowy styl.

Jak na pracę historyczną przystało, Jarska podaje też dużo danych. Tabelki czasami rok po roku podają wielkość zatrudnienia, z dokładnością do setnej części ułamka. Ale to jakoś bardzo mi nie przeszkadzało, traktowałam te liczby jak flagi, które pokazywały jak zatrudnienie się zwiększało i jak szybko. Zawsze też można je odpuszczać. Nikt nas z tego nie przepyta.

💎 Tyle zmian…

Wyobrażacie sobie, ze jeszcze siedemdziesiąt (70!) lat temu prawo do zarobkowej pracy kobiet nie było tak oczywiste jak teraz? Że facet mógł bez wiedzy kobiety zwolnić ją z pracy, żeby zajmowała się dziećmi… Że trzeba było pracować aż do samego porodu, i to ciężko… Taka rzeczywistość była codziennością, a jednak ekonomiczna potrzeba zapoczątkowała proces zmian i ostatecznie doprowadziła do stanu, jaki mamy dzisiaj. I będzie coraz lepiej.

Najważniejszą jednak lekcją jakiej udziela Jarska w swojej książce Kobiety z Marmuru jest uświadomienie, że tak naprawdę wszystko sprowadza się do tego, że kiedyś kobiety nie mogły same dokonywać wyborów. Nikt ich o nic nie pytał. Odgórnie uznawano, że tak ma być i już. A to właśnie o możliwość wyboru chodzi.

Po Kobiety z Marmuru sięgnęłam na fali popularności innych książek próbujących przybliżać zagadnienia związane z pozycją płci pięknej w historii i jej zmian. Zainteresowanie tym tematem się ostatnio zwiększyło i bardzo dobrze, bo to jest fascynujące jak szybko (bo szybko!) kobiety uzyskały pełnię praw do pracy. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było to tak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Problem z książką Ostatnie stadium mam taki, że za szybko się skończyła. Nie mówię tego często, ale czasami zdarza się, że historia i forma jej podania tak bardzo mi podpasuje, że wcale nie mam ochoty opuszczać wykreowanego świata. Bohaterka Niny Lykke jest jednak tak przekonująca, że z chęcią posłuchałabym znacznie więcej tego, co ma do powiedzenia.

Elin, bo tak ma na imię główna postać, to norweska pięćdziesięcioletnia lekarka pierwszego kontaktu. Wszystko to ma znaczenie, bo daje pogląd na stan emocjonalny w jakim kobieta się aktualnie znajduje. Jest sfrustrowana i wypalona w związku z mężem i ogólnie zmęczona życiem, hipokryzją ludzi, tym dokąd zmierza świat. Jej praca, czyli pacjenci także są przyczyną depresji, bo trudno sobie radzić z chciwymi i często głupawymi ludźmi, którzy przychodzą do lekarza, nie dlatego, że są chorzy, ale dlatego bo nie radzą sobie z życiem. A do tego są roszczeniowi.

🍷 Kryzys

Elin ewidentnie ma kryzys wieku średniego w szczytowym momencie. Kobietę poznajemy w trakcie jej epizodu depresyjnego, który bezpośrednio wynikł z faktu, że jej mąż dowiedział się o jej romansie. Spędzamy z Elin właściwie tylko jeden dzień, w którym retrospekcje, przemyślenia na temat swojego życia mieszają z ogólną oceną świata, którą czytelnik wyciąga z mniej lub bardziej wprost wypowiedzianych wniosków.

Ostatnie stadium w moim odczuciu jest formą ponurej komedii, przesączonej sarkastycznym humorem. Elin dotarła do swojej granicy wytrzymałości. Śpi w swoim gabinecie, w którym przyjmuje pacjentów, unika innych ludzi, przestała odpowiadać na wiadomości od bliskich.

Na dodatek zaczęła dyskutować z plastikowym szkieletem w jej gabinecie, który stał się formą jej alter-ego. Nazwała go Tore. Od niego właśnie dowiadujemy się, że Elin podświadomie zdawała sobie sprawę że decyzje, które popełniała były błędne. Tore absolutnie bezwzględnie docina jej, wyśmiewając jej próżność i motywacje. Jednocześnie paradoksalnie pomaga jej pozbierać się i zdać sobie sprawę z prawdziwych przyczyn tej sytuacji.

🍷 Wszędzie jest podobnie

Elin jest przenikliwa, sarkastyczna, ironiczna, momentami nawet złośliwa. Jest prawdziwa, wiarygodna i ludzka. Po wielu latach dawania sobie rady ze wszystkim zwyczajnie się załamała, każdy ma do tego prawo. Nawet w Norwegii, która w Polsce postrzegana jest jako kraina bogactwa i szczęścia. Jak się jednak okazuje to kraj, jak każdy inny, z uniwersalnymi problemami, które są także u nas.

Wiem, że Ostatnie stadium jest fikcją literacką, a jednak jest niepokojąco prawdziwe. Potrafię zrozumieć Elin, jako kobietę sfrustrowaną i zmęczoną życiem. Jej wnioski odnośnie życia i ludzi bardzo przypominają moje. To ta wiarygodność wpłynęła na to, że innym okiem spojrzałam na lekarzy – jako ludzi, którzy też oceniają i mają swoje gorsze momenty.

Książka Lykke jest powieścią, jakie chce się czytać. Ma lekki język, choć jest o tematach trudnych – wypaleniu, frustracji, popełnianych błędach, tym że rządzą nami maleńkie przypadki i czasami jeden SMS może być przyczyną zmiany całego życia. Lykke zostawia jednak po sobie nadzieję, że da się jakoś samemu wydostać z wieloletniego nawarstwienia cierpienia emocjonalnego i choć nie jest łatwo, to zawsze można zacząć od nowa.

Problem z książką Ostatnie stadium mam taki, że za szybko się skończyła. Nie mówię tego często, ale czasami zdarza się, że historia i forma jej podania tak bardzo mi podpasuje, że wcale nie mam ochoty opuszczać wykreowanego świata. Bohaterka Niny Lykke jest jednak tak przekonująca, że z chęcią posłuchałabym znacznie więcej tego, co ma do powiedzenia.

Elin, bo tak ma na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak powstała bomba atomowa to mój pierwszy od dość długiego czasu DNF (did not finish). Naprawdę chciałam przeczytać tę książkę, ale się nie dało. Przez pierwszych sto stron próbowałam wczuć się w język, jednak mimo, że sam temat mnie nie interesuje, to nie byłam w stanie przebić się przez styl Rhodesa. W końcu się poddałam. Zniechęciła myśl, że musiałabym tak cierpieć przez kolejne siedemset stron.

Nie lubię porzucać książek, ale akurat przy tej nawet nie mam zbyt dużych wyrzutów sumienia. Czytając to czułam powrót do dawnych czasów studiów. Rhodes napisał dzieło niewątpliwie monumentalne i szczegółowe, ale zawierające wszystkie cechy książek, których wręcz nie cierpiałam na uczelni.

💣 Monografia

Jak powstała bomba atomowa to przeładowana szczegółami monografia. Do tego, niestety, są one niespecjalnie posegregowane. Ze strony na stronę, czasami z akapitu na akapit, autor żongluje nazwiskami, miejscami, odkryciami, często opisami fizyki, które dla laika nie są jakoś specjalnie łatwe do zrozumienia. Jak w kalejdoskopie. Z tą różnicą, że tutaj elementami są poszczególne informacje.

Rhodes potrafi wyjść od szczegółowej biografii jednego fizyka, uwzględniającej jego rodziców i całą jego ścieżkę kariery, żeby przejść do innego, po czym wrócić do poprzedniego. W międzyczasie dodając jeszcze kilka anegdot, trochę fizyki, czasami nawet jakieś równanie.

💣 Chaotycznie

To wrażenie chaosu zwyczajnie nuży i męczy. Trudno co zdanie zmagać się z chęcią oderwania się i odłożenia książki na wieczne później. Szczególnie, że ta jest niewiarygodną cegłą. Olbrzymia wiedza autora zaprowadziła go w pułapkę napisania absolutnie wszystkiego, co na ten temat wie.

Na okładce jeden z Noblistów z fizyki napisał, że język jest przyjazny. Zapewne dla niego. Ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że książka ta odzwierciedla styl pisania o nauce z lat osiemdziesiątych, w których zresztą po raz pierwszy została wydana (1986).

Monografia zacna, ale nie do czytania dla przyjemności. Raczej wtedy, gdy naprawdę chcemy poznać absolutnie wszystkie szczegóły o tym, jak powstała bomba atomowa.

Jak powstała bomba atomowa to mój pierwszy od dość długiego czasu DNF (did not finish). Naprawdę chciałam przeczytać tę książkę, ale się nie dało. Przez pierwszych sto stron próbowałam wczuć się w język, jednak mimo, że sam temat mnie nie interesuje, to nie byłam w stanie przebić się przez styl Rhodesa. W końcu się poddałam. Zniechęciła myśl, że musiałabym tak cierpieć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dzieci czasu nie jest książką dla osób leniwych, a już na pewno nie takich, które mają wewnętrzny przymus sprawdzania detali każdej podanej informacji. Książka ta jest pewnego rodzaju kalendarzem. Trochę jak popularne kiedyś zrywki, tylko tu nie trzeba wyrywać stron, chociaż można.

Jedna strona to jeden dzień roku, do którego autor dobrał jakieś specyficzne wydarzenie, opisywane w krótkiej notce. Te informacje są bardzo ogólne i generalnie tylko zarysowują temat, który akurat chciał poruszyć autor. Najczęściej dotyczą one problemów społecznych Ameryki Południowej, niesprawiedliwości historycznych, czy krytyki cywilizacji opartej o kolonizację, kapitalizmu i innych kontrowersyjnych tematów.

⏲️ Specyficzna forma

Forma tej książki jest specyficzna. Nie da się przeczytać zbyt wielu dni na raz, bo człowiek chciałby trochę dłużej pokontemplować dany temat, zamiast od razu przeskakiwać do następnego. W związku z tym to taka lektura toaletowa. Idealnie nadaje się idealnie na krótkie momenty w samotności.

Dzieci czasu, mimo swojej specyfiki, niosą pewną korzyść. Autor pokazuje, jak wiele o świecie nie wiemy i raczej nigdy nie dowiemy. Uświadamia sporo faktów ze świata południowej Ameryki. Oni też mieli swój udział w kształtowaniu dzisiejszej rzeczywistości, chociaż powszechna wiedza o tym jest marginalna. Galeano pokazuje, że codziennie “coś” się dzieje. Dzisiaj, jutro i także pojutrze, gdzieś na świecie wydarzy się coś, co może zmienić świat, albo chociaż jednego człowieka. Tyle z plusów, niestety jest też trochę minusów.

⏲️ Tendencyjne

Dzieci czasu momentami są tendencyjne, nie ma w niej zbyt wielu dobrych „dni”. A szkoda. Sporo, jeśli nie większość z tych krótkich tekstów niesie w sobie złość i gniew, które rzadko kiedy są dobrym nośnikiem edukacji, czy sposobem ułatwiającym otwieranie oczu na szerszą perspektywę.

Trzeba też czytać te notki uważnie, bo choć wiele tu ciekawostek, to momentami można odnieść wrażenie, że autor ma skłonność do wiary w teorie spiskowe i obwinianie całego świata za przeróżne wydarzenia. Nie twierdzę, że świat jest miejscem idealnym, ale uważam, że otaczanie się poczuciem krzywdy i nasiąkanie złością przynosi więcej krzywdy niż pożytku.

Podsumowując, dziełko Galeano może się spodobać komuś, kto lubi takie krótkie zagajenia na trzy minuty czytania dziennie. Nie jest to nic specjalnego, ani pogłębionego, raczej pełne ciekawostek czytadło na posiedzenie w toalecie, czy na krótkie trasy komunikacją miejską.

Dzieci czasu nie jest książką dla osób leniwych, a już na pewno nie takich, które mają wewnętrzny przymus sprawdzania detali każdej podanej informacji. Książka ta jest pewnego rodzaju kalendarzem. Trochę jak popularne kiedyś zrywki, tylko tu nie trzeba wyrywać stron, chociaż można.

Jedna strona to jeden dzień roku, do którego autor dobrał jakieś specyficzne wydarzenie,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dzieci czasu nie jest książką dla osób leniwych, a już na pewno nie takich, które mają wewnętrzny przymus sprawdzania detali każdej podanej informacji. Książka ta jest pewnego rodzaju kalendarzem. Trochę jak popularne kiedyś zrywki, tylko tu nie trzeba wyrywać stron, chociaż można.

Jedna strona to jeden dzień roku, do którego autor dobrał jakieś specyficzne wydarzenie, opisywane w krótkiej notce. Te informacje są bardzo ogólne i generalnie tylko zarysowują temat, który akurat chciał poruszyć autor. Najczęściej dotyczą one problemów społecznych Ameryki Południowej, niesprawiedliwości historycznych, czy krytyki cywilizacji opartej o kolonizację, kapitalizmu i innych kontrowersyjnych tematów.

⏲️ Specyficzna forma

Forma tej książki jest specyficzna. Nie da się przeczytać zbyt wielu dni na raz, bo człowiek chciałby trochę dłużej pokontemplować dany temat, zamiast od razu przeskakiwać do następnego. W związku z tym to taka lektura toaletowa. Idealnie nadaje się idealnie na krótkie momenty w samotności.

Dzieci czasu, mimo swojej specyfiki, niosą pewną korzyść. Autor pokazuje, jak wiele o świecie nie wiemy i raczej nigdy nie dowiemy. Uświadamia sporo faktów ze świata południowej Ameryki. Oni też mieli swój udział w kształtowaniu dzisiejszej rzeczywistości, chociaż powszechna wiedza o tym jest marginalna. Galeano pokazuje, że codziennie “coś” się dzieje. Dzisiaj, jutro i także pojutrze, gdzieś na świecie wydarzy się coś, co może zmienić świat, albo chociaż jednego człowieka. Tyle z plusów, niestety jest też trochę minusów.

⏲️ Tendencyjne

Dzieci czasu momentami są tendencyjne, nie ma w niej zbyt wielu dobrych „dni”. A szkoda. Sporo, jeśli nie większość z tych krótkich tekstów niesie w sobie złość i gniew, które rzadko kiedy są dobrym nośnikiem edukacji, czy sposobem ułatwiającym otwieranie oczu na szerszą perspektywę.

Trzeba też czytać te notki uważnie, bo choć wiele tu ciekawostek, to momentami można odnieść wrażenie, że autor ma skłonność do wiary w teorie spiskowe i obwinianie całego świata za przeróżne wydarzenia. Nie twierdzę, że świat jest miejscem idealnym, ale uważam, że otaczanie się poczuciem krzywdy i nasiąkanie złością przynosi więcej krzywdy niż pożytku.

Podsumowując, dziełko Galeano może się spodobać komuś, kto lubi takie krótkie zagajenia na trzy minuty czytania dziennie. Nie jest to nic specjalnego, ani pogłębionego, raczej pełne ciekawostek czytadło na posiedzenie w toalecie, czy na krótkie trasy komunikacją miejską.

Dzieci czasu nie jest książką dla osób leniwych, a już na pewno nie takich, które mają wewnętrzny przymus sprawdzania detali każdej podanej informacji. Książka ta jest pewnego rodzaju kalendarzem. Trochę jak popularne kiedyś zrywki, tylko tu nie trzeba wyrywać stron, chociaż można.

Jedna strona to jeden dzień roku, do którego autor dobrał jakieś specyficzne wydarzenie,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Saga o Potworze z Bagien. Tom Trzeci Alfredo Alcala, Alan Moore, John Totleben, Rick Veitch
Ocena 7,4
Saga o Potworz... Alfredo Alcala, Ala...

Na półkach: , , , ,

W tomie trzecim Saga o Potworze z Bagien zmienia nieco dynamikę historii. Artyści jeszcze bardziej wykorzystują potencjał innych postaci, dzięki którym historia Aleca przemienionego w żywiołaka nabiera znacznie większej głębi.

Ta część zaczyna się intensywnie. Do tej pory pokojowo nastawiony i spokojny Potwór wpada w szał po aresztowaniu jego ukochanej Abby. Wątek kobiety oskarżanej o niemoralne zachowanie, wgl jest tutaj ciekawy i pogłębiony. Znów Moore zdaje się odnosić do problemów społecznych związanych z emancypacją kobiet.

🪐 Potwór w Gotham

W każdym razie, po aresztowaniu Abby Gotham wpada w prawdziwe tarapaty. Batman próbuje z Potworem najpierw rozmawiać, a później walczyć. Swamp Thing okazuje się jednak potężniejszy. Niestety i na niego wynaleziono kryptonit. Choć Abby zostaje uwolniona od zarzutów, to ciało Potwora zostaje zniszczone, a jego przeprogramowana istota zaczyna wędrować po wszechświecie w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby się odrodzić.

Alec trafia w przedziwne miejsca, fabuła jest poprowadzona równie dość …oryginalnie. Takie podejście może się nie do końca podobać, bo autorom totalnie odjeżdża peron. Ale nie można im odmówić odwagi w prowadzeniu wątku.

🪐 Forma dająca wiele możliwości

Niektóre z tych przygód po drodze są naprawdę dziwaczne. Jeden z najbardziej oryginalnych epizodów dotyczy jego przypadkowego przechwycenia przez inteligentną planetę – maszynę, częściowo biologiczną. Jak to jest narysowane i jak wymyślone! W latach osiemdziesiątych, gdy Saga o Potworze z Bagien powstawała, komiks ten musiał być prawdziwym objawieniem. Jak pojemna jest to forma i jakie treści potrafi nieść!

Fascynujące jest to, ze ten komiks operuje wieloma różnymi gatunkami, przechodzi z fantasy, w horror, a czasami nawet w sci-fi. Szczególnie w drugiej części, w której Moore i inni odpływają totalnie w abstrakcyjne wyobrażenia o podróży kosmicznej Potwora. Świetne są też te epizody, w których obrazowane są psylocybinowe odloty bohaterów.

Saga o Potworze z Bagien to klasyka komiksu, która nadal zachwyca podejściem do opowiadanej historii i złożonością charakterów postaci. Zazdroszczę wszystkim, którzy jeszcze tej historii nie znają i będą ją dopiero czytać. Alan Moore wraz z rysownikami zapewnili parę ładnych godzin fantastycznej przygody w świecie inteligentnego i życzliwego potwora, niebezpiecznego żywiołaka.

W tomie trzecim Saga o Potworze z Bagien zmienia nieco dynamikę historii. Artyści jeszcze bardziej wykorzystują potencjał innych postaci, dzięki którym historia Aleca przemienionego w żywiołaka nabiera znacznie większej głębi.

Ta część zaczyna się intensywnie. Do tej pory pokojowo nastawiony i spokojny Potwór wpada w szał po aresztowaniu jego ukochanej Abby. Wątek kobiety...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Saga o Potworze z Bagien. Tom Drugi Stephen Bissette, Alan Moore, John Totleben, Stan Woch
Ocena 8,0
Saga o Potworz... Stephen Bissette, A...

Na półkach: , , ,

Drugi Tom komiksu pt. Saga o Potworze z Bagien to kontynuacja historii Aleca Hollanda z tomu pierwszego i zaczyna się z grubej rury.

Na pierwszy ogień idzie Nuklearny Pysk i wyrażone przez niego lęki przed zabiciem natury za pomocą radioaktywnych odpadów. Nawet potężny żywiołak im ulega. Jednak jego symboliczna śmierć, przynosi także wiedzę. Okazuje się, że ciało Potwora można zniszczyć, ale nie można zabić jego istoty.

🌳 Potwór i Constantine

W tym tomie zaczyna się także znajomość Potwora z Jonem Constantinem (wgl ta postać po raz pierwszy pojawia się właśnie tu). Constantine zwodzi Aleca obietnicą wiedzy na temat jego istoty. To jest też początek głównego wątku będącego bazą dla wielu kolejnych epizodów. Skuszony obietnicą Potwór będzie walczył z podwodnymi wampirami, obserwował śmierć wilkołaka, czy też pomagał zdjąć klątwę z pewnego kolonialnego domu. Constantine pokaże Alecowi także Parlament Drzew, posiadający prawdę, której Potwór tak poszukuje. Niestety okazuje się, że żywiołak nie jest jeszcze na nią gotowy.

W tym tomie zaczyna się także poszerzenie wątku psychodelicznych owoców, które Potwór potrafi na sobie wyhodować. Dla jednych są trutką, a dla innych karmą, jak śpiewa klasyk. Zresztą wgl motywy psychodeliczne przewijają się w komiksie Saga o Potworze z Bagien dość często. I są naprawdę dobrze przedstawione.

To jest też tom, w którym Moore wprowadza Potwora z Bagien w uniwersum świata DC pełnego innych superbohaterów.

🌳 Wspaniała rozrywka

O ile epizody w tomie pierwszym przedstawiają świat i postaci, o tyle w drugim tomie zaczyna się jatka. Momentami jest nawet strasznie. Wielka bitwa w ostatnim epizodzie tego tomu rozwiązuje wątek Constantine’a i prawdy poszukiwanej przez Potwora.

Tutaj rozpoczyna się też wyraźniejszy wątek Abby i jej relacji zarówno ze swoim ukochanym żywiołakiem, jak i z otoczeniem, które tę miłość potępia. Holland może się nie interesować światem, ale świat zaczyna się interesować nim.

Wszystkie historie dotykają różnych problemów społecznych, emancypacji kobiet, rasizmu, niewolnictwa, zanieczyszczenia środowiska, czy seksizmu. To naprawdę niezwykłe jak autorzy osadzili te nieoczywiste historie, na takich drażliwych wątkach i zdołali uniknąć przesady, patosu czy sztuczności.

🌳 Dobry a świetny komiks

Zasadnicza różnica pomiędzy dobrymi komiksami a bardzo dobrymi jest taka, że w tych bardzo dobrych autorzy nie boją się nieco odejść od głównego bohatera. Moore się tego nie obawia. Często buduje fabułę wokół czegoś innego, np. historii o nawiedzonym domu, przypominającej nieco Lśnienie Kinga. Przypadkiem ten dom stoi niedaleko bagien Potwora i zielona istota, chcąc nie chcąc, angażuje się w oczyszczenie go ze złych duchów.

Każdy epizod ma w sobie tyle treści, że trzeba sobie dawkować czytanie żeby na dłużej starczyło. Ale też żeby właściwie docenić każdy smaczek tych historii, a jest ich dużo. Z dwóch przedmów do każdej części, wynika, że Alan Moore czerpał z pojedynczych pomysłów współpracowników. Sklejał je w całość, dodawał coś od siebie i w ten sposób właśnie powstawała Saga o Potworze z Bagien. Niewątpliwie jest to dzieło wyjątkowe.

Drugi Tom komiksu pt. Saga o Potworze z Bagien to kontynuacja historii Aleca Hollanda z tomu pierwszego i zaczyna się z grubej rury.

Na pierwszy ogień idzie Nuklearny Pysk i wyrażone przez niego lęki przed zabiciem natury za pomocą radioaktywnych odpadów. Nawet potężny żywiołak im ulega. Jednak jego symboliczna śmierć, przynosi także wiedzę. Okazuje się, że ciało Potwora...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czarodziejka z Księżyca była moją ulubioną kreskówką. Żeby oglądać kolejne odcinki, opuszczałam pierwszą lekcję geografii w czwartki… Teraz jestem już duża, ale nadal urzeka mnie postać czternastoletniej dziewczynki, która przemienia się w wojowniczkę w marynarskim mundurku i walczy ze złem.

Pierwszy tom nowego wydania, czyli Eternal Edition, zawiera siedem epizodów. W sumie, to prawie 300 stron przygód czterech czarodziejek, a wszystkich tomów będzie dziesięć. Natomiast dowiedziałam się przypadkiem, że w wydaniu poprzednim jest mnóstwo dodatków, np. komentarzy autorki. Żałuję, że go nie widziałam, bo zwykle punkt widzenia autorki udostępnia nową płaszczyznę odbioru dzieła. A Sailor Moon niewątpliwie dziełem jest.

🪄 Uniwersalna opowieść

Czarodziejka z Księżyca to nieśmiertelna i uniwersalna historia young adult, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli. Opowiada o przygodach zupełnie przeciętnej dziewczyny, naiwnej, trochę leniwej, bez żadnych większych zainteresowań (poza graniem w gry na automatach). Ale za to miłej, sympatycznej i pozytywnej.

Pewnego dnia Usagi spotyka kotka, który ma na czole śmieszną “łysinkę” w kształcie księżyca. Od tego momentu zaczyna się przygoda dziewczyny, jej dojrzewanie jako wojowniczki, kobiety oraz liderki. Szuka swojego ja, mając sporo archetypów postaci kobiecych w jednej bohaterce. Do tego są jeszcze trzy inne czarodziejki – mądra, silna i kapłanka. Razem dają komplet, z którym może się identyfikować każda czytelniczka.

🪄 Jedna z pierwszych animacji japońskich

Powstała w latach dziewięćdziesiątych postać, była o ile się nie mylę, jedną z pierwszych tak rozpowszechnionych animacji inspirowanych kulturą japońską, a do tego jeszcze skierowaną stricte do dziewczynek. Ponadczasowe combo dobrych pomysłów. I jakby tego było mało, to była na podstawie mangi.

Jak się okazuje, stosunkowo niewielu ludzi miało mangę w ręku. Można by wiele mówić o tym specyficznym gatunku, ale najbardziej zaskakujące jest to, że czyta się ją od prawej do lewej. Nie tylko stronami, ale także obrazkami. Ludziom przyzwyczajonym do pisma od lewej, na początku trudno się przyzwyczaić. Mi na początku każdej mangi mózg się lasuje i przestawia. Raz po raz łapię się na tym, że zaczynam od lewej, zupełnie od końca kadru. Chcę wierzyć, że czytanie inaczej niż zwykle jest nie tylko ciekawym doświadczeniem, ale też buduje w mózgu nowe połączenia nerwowe, co mi ułatwia patrzenie na różne zagadnienia z różnych perspektyw.

🪄 Walor edukacyjny

Czarodziejka z Księżyca ma niewątpliwie walor edukacyjny. Pokazuje przemianę bohaterki, którą lubimy i z którą częściowo się utożsamiamy. Np. pierwszy kadr całego komiksu jest totalnie o mnie, tylko zamiast szkoły nie chcę iść do pracy. Beksą też nie jestem, ale lubię sobie poczarnowidzieć. Reszta ideolo ja.

No i czarodziejskie długopisy i diademy, przemiany, „make up!” xD Oraz przystojny i opiekuńczy Mamoru, czyli Tuxedo Mask. Całość jest okropnie naiwna, ale wciąż urzekająca. Po wielu latach ponowny powrót do świata Czarodziejek nadal sprawia ogromną przyjemność, nawet jeśli obiektywnie jest się już bardzo dorosłym człowiekiem.

Czarodziejka z Księżyca była moją ulubioną kreskówką. Żeby oglądać kolejne odcinki, opuszczałam pierwszą lekcję geografii w czwartki… Teraz jestem już duża, ale nadal urzeka mnie postać czternastoletniej dziewczynki, która przemienia się w wojowniczkę w marynarskim mundurku i walczy ze złem.

Pierwszy tom nowego wydania, czyli Eternal Edition, zawiera siedem epizodów. W...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Saga o Potworze z Bagien. Tom Pierwszy Stephen Bissette, Alan Moore, John Totleben
Ocena 7,8
Saga o Potworz... Stephen Bissette, A...

Na półkach: , ,

Zupełnie się nie spodziewałam, że Saga o Potworze z Bagien to będzie TAKA historia! Wprawdzie Alana Moore’a znam z jego innych dzieł i nigdy nie narzekałam na jakość jego pomysłów, a jednak wydaje mi się, że Swamp Thing w pewnym sensie przewyższa wszystko, co do tej pory od niego przeczytałam. Po części jest to zapewne sprawa fabuły, która jest niby dość prosta, a jednak przedstawia złożone problemy i skomplikowane charaktery bohaterów. Jest to też kwestia samej fantastycznej głównej postaci – Potwora z Bagien, po której spodziewałam się znacznie bardziej stereotypowych, jak na potwora, czynów.

👾 Fabuła i postacie

Prościej być nie mogło. Alec Holland to naukowiec badający specyficzne chemikalia. Holland ginie w pożarze. Po jakimś czasie następuje “jego” zmartwychwstanie w innej formie – ciele, które powstało w nadnaturalny sposób z mieszanki chemii i ziemi. Powstaje Potwór z Bagien, który posiada wspomnienia Aleca. Ale jeśli nie czytaliśmy poprzednich tomów jeszcze tego nie wiemy. Szczegółów dowiadujemy stopniowo.

Najpierw Potwór jest uśpiony i schwytany. Później eksperymenty na nim ujawniają niewiarygodną prawdę. Wcale nie jest tym, za kogo się do tej pory uważał. W szoku ucieka z więzienia i zaczyna swoją wędrówkę po wiedzę i prawdę.

👾 Saga o Potworze z Bagien

Żeby dobrze zrozumieć kontekst trzeba wiedzieć, że to nie Moore stworzył postać Potwora. Zanim rysownik zabrał się do tworzenia swojej części jego historii, podłoże pod jego dzieło stworzyli Len Wein i Bernie Wrightson, którzy wymyślili całą tę historię. Moore ją “tylko” pociągnął dalej. Nie czytałam wcześniejszych komiksów, ale potrafię sobie wyobrazić mniej więcej, o czym są. W pewnym momencie zaczęły tracić popularność i wtedy cały na biało wszedł Moore.

Rysownik stworzył historię tak, że żeby pojąć jego wizję, nie trzeba znać tomów poprzednich oryginalnych twórców świata bagien. Moore meandruje, zwodzi i opowiada historię Hollanda poniekąd na nowo. Proponuje coś świeżego. Zachęca do wsiąknięcia w proponowaną historię. Nie wydaje się ona ani wtórna, ani plastikowa, czy sztuczna.

Moore wykorzystuje wątek dramatycznego poszukiwania swojego ja, rozszczepienia osobowości człowieka i potwora, niezwykle inteligentnej i samo-świadomej istoty. Opowieść wzbudza emocje porównywalne do najlepszych powieści, czy filmów.

👾 Życzliwy żywiołak

Najbardziej zaskoczyło mnie to, że ten “potwór” jest istotą o życzliwych intencjach. W żadnym wypadku nie jest zły. Nie chce krzywdzić, wręcz przeciwnie, pomaga ratować. Co więc czyni człowieka człowiekiem? Ludzkie ciało, czy ludzkie postawy?

Nawiasem mówiąc Swamp Thing był potężny! Władał żywiołem ziemi (żywiołak) i był w stanie zejść do piekła, o czym opowiada jeden z epizodów. Po starciu ze swoim największym wrogiem – Arcanem, Potwór schodzi tam żeby uratować kobietę, którą kocha, Abby.

Moore zdecydowanie wiedział jakie popularne motywy wykorzystać w swoich historiach. A przede wszystkim jak to zrobić. Jego wizja nieba, czyśćca, czy piekła… To, jak pisał Gaiman we wstępie, to była podróż Dantego.

👾 Rysunek za 1000 słów

Treść to jedno, ale są jeszcze rysunki. I to jest dopiero forma! Czasami wystarczy jeden rysunek za tysiąc słów. Tak właśnie jest tutaj. Wspaniałe, kreatywne kadry, zaskakujące. Końcowa scena, gdy Abby po raz pierwszy zjada “owoc miłości” jest wspaniała, symboliczna, plastyczna, jak prawdziwy trip po halucynogenach.

Pozostałe postacie także są cudowne – wspaniale mówiący rymem demon uważający się za pół-człowieka, czy strażnik wejścia do piekła, który wpuszcza ulubieńca mimo zasad…

Trochę żałuję że kobiety tu są tak słabo zarysowane, ale pal to licho. Nie wszystkie historie koniecznie muszą być inkluzywne, chociaż jak na tamte czasy Moore i tak miał w sobie dużo współczesnej wrażliwości. Bo warto pamiętać, że Saga o Potworze z Bagien Moore’a zaczęła powstawać w 1983, a więc na trochę przed modą na silne postaci kobiece.

To jeden z pierwszych komiksów, który wykorzystuje znane motywy, przerabiając je na swój sposób. Dante, Abel i Kain, piekło, żywiołak, czy piękna i bestia. Pierwszy tom to wspaniała przygoda i doskonała zachęta do przeczytania kolejnych, które wcale jej nie ustępują.

Zupełnie się nie spodziewałam, że Saga o Potworze z Bagien to będzie TAKA historia! Wprawdzie Alana Moore’a znam z jego innych dzieł i nigdy nie narzekałam na jakość jego pomysłów, a jednak wydaje mi się, że Swamp Thing w pewnym sensie przewyższa wszystko, co do tej pory od niego przeczytałam. Po części jest to zapewne sprawa fabuły, która jest niby dość prosta, a jednak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zajdel jest jednym z moich ulubionych autorów, a jego talent pisarski uważam za jeden z największych, z jakimi miałam do czynienia. Między innymi dlatego Paradyzja długo stała na półce w oczekiwaniu na swoją kolej. Takie książki zostawiam sobie na deser i czytam je tylko w momentach, kiedy mam ochotę na coś naprawdę dobrego.

W sumie fabuła nie mogłaby być prostsza. Jest to historia pisarza, Rinaha Devi, który leci na ekstremalnie niedostępną kolonię orbitalną, żeby zrobić tam reportaż i przybliżyć życie ich mieszkańców ludziom spoza tego zamkniętego środowiska. Kolonia ta, czyli Paradyzja, jest tworem zupełnie sztucznym. Stworzona tylko po to, żeby utrzymywać mieszkalne zaplecze dla Tartaru, planety głównej, wprawdzie niezdatnej do zamieszkania, ale będącej źródłem zasobów mieszkańców tego układu.

🚀 Tajna misja

Rząd Paradyzji jest ekstremalnie wyczulony na punkcie bezpieczeństwa. Boją się zniszczenia kolonii przez wrogów, dlatego zarówno sama kolonia, jak i planeta jest właściwie niedostępna dla osób spoza. Taka izolacja utrzymuje od stu lat. Nikt jej nigdy nie widział na własne oczy. Dostępne są tylko zdjęcia. Niewiele osób tam było, nikt nie wie gdzie ona się dokładnie znajduje…

Pod przykrywką pisania reportażu, Rinah ma jeszcze jedną misję, tajną. Ma dowiedzieć się jak najwięcej o prawdziwym życiu mieszkańców kolonii i odkryć jak bardzo różni się od tego, co mówi ich propaganda.

🚀 Cenzura i inwigilacja

Gdy pisarz trafia do kolonii okazuje się, że inwigilacja i cenzura jest właściwie wszędzie. Wystarczy mały moment nieuwagi, żeby trafić do ciężkich i niebezpiecznych robót w kopalniach na Tartarze. Rinah przekonuje się też, że mieszkańcy Paradyzji są trudni do zrozumienia. Składa to na karb izolacji od innych światów. Jednak gdy trochę przyzwyczaja się do sytuacji okazuje się, że to ludzie tacy jak inni, a ich “dziwność” wynika z daleko posuniętej ostrożności.

Paradyzjańczycy nauczyli się po prostu jak obchodzić wszędobylską cenzurę w postaci algorytmów przesiewających każde zdanie, pod kątem niedozwolonej treści. Sposobem na ominięcie był język ezopowy, oparty na głębokiej aluzyjności, momentami niezwykle poetycki. Dzięki odkryciu “wytrycha” do ich zrozumienia, Rinah przekonuje się, że Paradyzja skrywa potężną tajemnicę, która faktycznie może zniszczyć status quo tego społeczeństwa…

🚀 Niepozorna książka

Fabuła to jedno, ale ten ezopowy język, który Zajdel stworzył dla Paradyzjańczyków jest mistrzowski. Cały ten plot to perełka. Zajdel napisał to ś w i e t n i e. Na przykład:

Pijana gra mych pustych fraz,
kiedy na lutni z rana gram,
ja na gramatykę nie baczę!
Ja nagram wiersz, ty jeszcze raz
przesłuchaj taśmę, a na gram
sensu w nim nie licz, ani znaczeń.

A-NA-GRAM. ❤ Cudo!

🚀 Komentarz do komunistycznej Polski

Ja wiedziałam, że Paradyzja będzie świetna. Nie sądziłam jednak, że w całości skradnie moje serce. Szczególnie, że to nie jest tylko jakaś historia sci-fi. To jest książka – komentarz dotycząca ówczesnych wydarzeń w Polsce (lata ‘80, końcówka komunizmu, który pod wieloma względami przypominał sytuację na Paradyzji).

To, że cenzura puściła wtedy Zajdla to chichot losu. Nawiasem mówiąc na końcu tego wydania jest także komentarz Macieja Parowskiego wyjaśniający, że Zajdel miał zacięcie do czynienia z swoich utworów manifestów politycznych. Oczywiście pomiędzy słowami, natomiast tak wyraźnie, że dla większości czytelników ten podprogowy niejako przekaz, był (jest) zupełnie jasny.

Paradyzja jest wspaniałą książką także dlatego, że jest cienka. Zajdel udowadnia, że można skutecznie tworzyć przekonujące i kompletne światy bez pisania wielotomowych space oper. Autorowi, do opowiedzenia tej przejmującej historii wystarczyło niespełna dwieście stron. Jest to fascynująca umiejętność narracyjna, ale i pewna wada. Prawdę mówiąc, to z ogromną przyjemnością przeczytałabym kolejnych dwieście stron, a nawet więcej…

Zajdel jest jednym z moich ulubionych autorów, a jego talent pisarski uważam za jeden z największych, z jakimi miałam do czynienia. Między innymi dlatego Paradyzja długo stała na półce w oczekiwaniu na swoją kolej. Takie książki zostawiam sobie na deser i czytam je tylko w momentach, kiedy mam ochotę na coś naprawdę dobrego.

W sumie fabuła nie mogłaby być prostsza. Jest to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Tytuł tej książki jest bajtowy, a ja dałam się złapać na haczyk. Kto nie chciałby znać odpowiedzi na pytanie: Czy naprawdę schamieliśmy? Odpowiedź może być różna, w zależności od człowieka, ale aż kusi, żeby się (nie)zgodzić. Nie powiem, ten tytuł zapalił mi czerwoną lampkę, ale ostatecznie kupiłam i przeczytałam. W końcu to nieznane szerzej teksty Orwella. Czy żałuję?

Trzeba przyznać, że Orwell pisał publicystykę naprawdę dobrze. Niestety niektóre eseje dotyczą bardzo specyficznych spraw dla Wielkiej Brytanii lat trzydziestych i czterdziestych. Tak specyficznych, że bez przypisów, czasami na pół strony, nie byłyby zrozumiałe. Natomiast chwała wydawnictwu, że wgl podjęła trud wyjaśniania nazwisk, czy specyficznych aluzji spoza naszej kultury, do których odnosi się autor.

🐏 Randomowe teksty

Niby podtytuł sugeruje z jakim zbiorem będziemy mieli do czynienia, natomiast w pełni dotarło to do mnie dopiero podczas lektury. Te teksty są randomowe. Dotyczą tego i owego. Jest tu trochę publicystyki, jakieś wprawki publikowane w gazetkach szkolnych itp. Miszmasz. Spoko dla fana Orwella, czy osoby zainteresowanej sytuacją polityczną w latach trzydziestych. Ja to tak średnio, ale dość miło się czytało, bo talentu autorowi odmówić nie można.

To wszystko jednak nie znaczy, że Orwell nie poruszał kwestii ciekawych. Ewidentnie przebija się z tych treści niechęć do klasy wyższej, imperializmu czy zwykłej ludzkiej hipokryzji. Sporo pisze o ówczesnym społeczeństwie, jego podejściu do wojny, o różnicach klasowych, o dyktaturze, socjalizmie.

🐏 Klasizm, wojna i socjalizm

W Czy naprawdę schamieliśmy? jest dużo wątków o klasizmie w kontekście wojska i wojny, że konieczność np. organizacji lotnictwa “poskutkowała poważnym naruszeniem naszego [angielskiego] systemu klasowego”.

Jeden z fragmentów, które zapadły mi w pamięci z Czy naprawdę schamieliśmy? dotyczy wyrównania standardów poziomu życia. Zwykło się twierdzić, że lepiej “równać w górę”, Orwell zaś twierdzi, że lepiej, żeby pewnym luksusowych dóbr nie miał nikt, niż mieli nieliczni. O ile rozumiem, o co autorowi chodziło, że to wynikało z jego mało roszczeniowego, ideologicznego podejścia do świata, które tu prezentuje, o tyle się z nim nie zgadzam. Luksus to chyba zbyt złożone zjawisko, żeby go zbyt pochopnie wyrzucać do kosza.

🐏 Orwell i jego czasy

Podsumowując, Czy naprawdę schamieliśmy? to ciekawostka dla fanów Orwella, albo entuzjastów historii, czy publicystyki z lat II Wojny Światowej. Mnóstwo tu smaczków wszelakich na różne tematy, przyjemnie się to czyta. Stabilna polecajka na tramwajowy zabijacz czasu, w drodze do biura.

Niewątpliwie zbiór ten przybliża postać Orwella i jego poglądy. Myślę, że ta świadomość może wpłynąć na nieco inny, może nieco bardziej pogłębiony odbiór innych utworów tego klasyka.

Tytuł tej książki jest bajtowy, a ja dałam się złapać na haczyk. Kto nie chciałby znać odpowiedzi na pytanie: Czy naprawdę schamieliśmy? Odpowiedź może być różna, w zależności od człowieka, ale aż kusi, żeby się (nie)zgodzić. Nie powiem, ten tytuł zapalił mi czerwoną lampkę, ale ostatecznie kupiłam i przeczytałam. W końcu to nieznane szerzej teksty Orwella. Czy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przemieszczenie przede wszystkim przyciąga wzrok. Design stylizowany na paszport w pewnym sensie sugeruje, o czym jest ta książka. A jednak tylko w pewnym sensie, bo choć Jakowienko napisała powieść o imigrantce i to wątek nostalgii wydaje się być najważniejszy, to dla mnie wyraźniejsze są inne, bardziej uniwersalne motywy związane z relacjami rodzinnymi, poszukiwaniem siebie i radzeniem sobie z emocjami.

Zapewne z punktu widzenia osób, które tęsknią za swoim krajem, ta książka robi większe wrażenie. Do “właściwego” odbioru niezbędna jest odpowiednia perspektywa, przeżyte doświadczenie emigracyjne. Zresztą autorka sama pisze, że “emigranta może zrozumieć tylko inny emigrant”. Mi tej perspektywy zabrakło.

🗺️ Z własnego doświadczenia

Nie umiałam wczuć się w emocje dziewczyny, która miała jednak aż dwadzieścia lat na to, żeby się zadomowić w nowym kraju. Ale może nie ma takiego czasu, który by złagodził tęsknotę i zasklepił obcość? Być może. Na pewno jednak w pewnym momencie książki staje się jasne, że na emocje bohaterki ma wpływ nie tylko samo przemieszczenie do innego kraju.

Daria Kowalenko Petrowa, czyli narratorka książki Jakowienko ewidentnie potrzebuje pomocy. Sama nawet to przyznaje. Jednocześnie przyznaje też, że nie umie o tę pomoc poprosić czy z niej skorzystać. Bohaterka ostatecznie musi podjąć drastyczne decyzje, podjąć desperacką wyprawę do korzeni, żeby się ze swoich lęków i blokad wyzwolić.

🗺️ Wiele wątków

Przemieszczenie to wielowarstwowa książka nie tylko o emigracji zza ściany wschodniej, ale też o awansie klasowym, wykluczeniu, o poświęceniu rodziców dla dzieci. Jakowienko porusza wątki piętna oczekiwań nakładanych na te dzieci, które muszą się starać co najmniej tak bardzo jak rodzice, bo jeśli nie, to cała ich ciężka praca pójdzie na marne.

Ta książka być może jest próbą rozliczenia się ze swoją nostalgią, która może być poważnym problemem, nawet jak PTSD. Chociaż trudno powiedzieć jak bardzo autorka pisała o swoich emocjach, mimo że niewątpliwie korzystała ze swoich doświadczeń, jak można dowiedzieć się z krótkiego bio. W każdym razie efektem nieradzenia sobie z nostalgią jest wieczna ucieczka narratorki, trudności z ustabilizowaniem się, a nawet większe problemy psychiczne i depresja.

🗺️ Pytania o wartości

Co znaczy: być obywatelem? Czy to paszport, uczucie w sercu, a może jeszcze coś innego? Ile tęsknimy sami, a ile to tęsknota wpojona przez rodziców? Czym jest dziedzictwo? Jakowienko zadaje te pytania, ale nie daje odpowiedzi. Czytelnik musi sam je znaleźć, korzystając ze swoich dotychczasowych doświadczeń, lub wytężając empatię, jeśli nigdy nie miał potrzeby wynieść się, choćby na mniejszą skalę, np. do innego miasta.

Przemieszczenie jest dość krótką książką, ale wypełnioną emocjami. Formułuje pytania, na które właściwie każdy powinien sobie odpowiedzieć. Niekoniecznie po to, żeby poradzić sobie z nostalgią, ale mocniej osadzić siebie w rzeczywistości i dowiedzieć czegoś nowego o swoim charakterze. Być może nawet poradzić sobie z problematycznymi pozostałościami po brakach z dzieciństwa. Bardzo dobry debiut, dobra książka.

Przemieszczenie przede wszystkim przyciąga wzrok. Design stylizowany na paszport w pewnym sensie sugeruje, o czym jest ta książka. A jednak tylko w pewnym sensie, bo choć Jakowienko napisała powieść o imigrantce i to wątek nostalgii wydaje się być najważniejszy, to dla mnie wyraźniejsze są inne, bardziej uniwersalne motywy związane z relacjami rodzinnymi, poszukiwaniem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to