Nie lubię ironii, ale czekałem jej, a ona tym razem nie przyszła. No bo językowo tu jest napięte wszystko sztywniutko, ideologicznie też, i pod tym napięciem aż płótno się pruje. Brakuje oddechu, oka mrugającego, bo eseistycznie (czyli pretensjonalnie) pisząc, oko bez mrugania wysycha i słabo się widzi potem no, piecze. Właśnie tak z tą książką jest, ona widzi i patrzy, ale zmęczona jest sama swoją czynnością. Trzeba jednak oddać, że czytałem bez bólu i chciałbym kolejną od autora/ki przeczytać, bo potencjał tu jest, a najwięcej przyjemności sprawiały mi fragmenty najprostsze, ocierające się o kicz i ckliwość.
Książka kulinarna (kulunarna?),w której zachodzą psychoanaliza (Powiedz mi, co dusisz, a powiem ci, kim jesteś!) i psychosynteza. A wychodzą przepysznie wypieczone (czy, jak chcieliby niektórzy: wypaczone*) psychedelicje.
* "dewię znaczy zostaję przez dowiadywanie". Dzięki temu liczne, niestety, "wonczasy", z jakich zdaje sprawę autorzę, przeobrażają się w niesłychanie wonny i wenny "wończas".