Gilotyna marzeń Robert Jordan 7,6
Przetrwałem i dotarłem do końcówki, którą poprowadzi Sanderson, tak bym to podsumował. Dlaczego się męczę, spytacie? Ach, no z nostalgią po prostu nie da się wygrać.
Ale do meritum.
Jest lepiej niż w poprzednim tomie, który był takim zbiorem flaków z olejem, kocopałów, zrzutów nieciekawych świadomości, ze mógł nawet najwytrwalszych pokonać, ale nie mnie, ja się nie poddałem.
Co do samej Gilotyny - końcówka na plus, natomiast ja zapamiętam ją głównie ze względu na fakt, że pan Jordan uchylił tu chyba rąbka tajemnicy odnośnie swoich fetyszy. I już tłumaczę o co chodzi.
Otóż mamy Białą Wieżę, nawet w rozłamie chyba najpotężniejszą siłę polityczną na świecie. Zaprawioną w tysiącach lat intryg, spisków, łamania opornych, dysponującą realną potęgą i mocą, a nawet Mocą. I co owa Wieża czyni, aby złamać młodocianą Egwene, samozwańczą Amyrlin? Daje jej klapsy. Kapciami, pantoflami, tudzież szczotkami do włosów. Na gołe cztery litery, do trzech razy dziennie. Spanking opisywany ze szczegółami i pietyzmem.
Druga rzecz, którą zapamiętałem, to dość natarczywe przypominanie o 'przyjaciółkach od poduszki'. Seksmisja. No, ale może to ze mną coś jest nie tak i wietrzę spiski, gdzie ich nie ma.
Tak czy siak, można przeczytać, ale tylko po to, żeby skupić się na finałowych tomach, które za nieżyjącego Jordana popełnił Sanderson, który aż tak namiętnym wodolejem nie jest. Pokuszę się jeszce o stwierdzenie, że jakby skrócić całe Koło Czasu do max pięciu tomów, to byłby cykl petarda.