Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Książka fenomen. Książka, która przetrwała swoje czasy. Książka, którą pokochały miliony na całym świecie. Od niedawna nie potrafiłam wiele z tymi informacjami zrobić. Uznałam te hasła za przesadzone. Zapoznałam się z tą powieścią w szkole, ale jak to w przypadku lektur bywa, przeszła u mnie bez wielkiego echa. Czasami mnie nawet drażniła, gdy zauważyłam kolejne nowe wydanie na rynku, podczas gdy tyle mało znanych tytułów popadało w zapomnienie.

I wtedy przyszedł maj, a Ania Shirley podbiła także moje serce. Teraz doskonale rozumiem jej urok. Są książki, które czerpią swoją siłę ze świata przedstawionego czy interesującej fabuły. Ta powieść z kolei zawdzięcza swój sukces tytułowej bohaterce. To ona upiększa otoczenie, nadając miejscom fantazyjne nazwy i wprowadza w nich magię. To ona wpływa na bieg wydarzeń i sprawia, że coś się ciekawego dzieje. To Ania wznosi radość nie tylko do samotnego życia Maryli czy Mateusza, ale uszczęśliwia przede wszystkim czytelników.

Wszystko jest w Ani bardzo pocieszne, od sposobu, w jaki mówi, poprzez zachowanie i kończąc na jej myślach. Większość z nich jest zawsze połączona z wyjątkową wyobraźnią i romantyczną naturą. Anna jest niekonwencjonalna w najlepszym tego słowa znaczeniu. Owszem, łatwo się kibicuje biednym, niechcianym sierotkom, aby osiągnęły szczęście w życiu. Chce się widzieć brzydkie kaczątka, które przeistaczają się na końcu w piękne łabędzie. Z przyjemnością obserwuje się, gdy ich zazwyczaj surowi, zimni czy zrzędliwi opiekunowie zmieniają się pod wpływem bohaterki i zaczynają ją darzyć głębokim uczuciem. To jest wzruszające, gdy sierota odnajduje miejsca, które może nazwać swoim domem.

To znana i sprawdzona recepta, ale poza tym Ania jest też taka swojska. Ukazano ją w tej książce jako prawdziwą dziewczynkę, a nie dorosłą, która tylko taką udaje. Jest impulsywna, nadmiernie emocjonalna, bardzo gadatliwa, ma skłonności do romantyzowania swojego otoczenia, często wpada w zabawne tarapaty i całkowicie nie udaje jej się być rozsądną dziewczyną, którą Maryla początkowo chciała. Ania nie jest przedstawiana jako osoba, która potrzebuje takich zmian. Oczywiście, dojrzewa i staje się bardziej przyziemna i kompetentna w życiu. Doświadcza też przykrości, ale nigdy nie traci swojego wolnego, pełnego pasji ducha, którego społeczność tak w niej ceni. Dojrzewanie Ani nie sprawia wrażenia oswajania, które znamy z własnego życia. Jest raczej wielką przygodą, którą wyczekuje z niemałą ciekawością.

Wcale się nie dziwię, że ludzie pokochali tę postać. Mnie zafascynował jej uroczy optymizm. Narzekanie, załamywanie się przy dramacie czy pesymizm są jej praktycznie obce. Oczywiście przeżywa nieraz bardzo swoje małe czy duże upadki, ale one nie brukają jej wesołego usposobienia. Wszystko zależy od perspektywy, a Ania spogląda na swoje życie z radością, bo kocha je najzwyczajniej. Docenia drobne przyjemności i to często tam, gdzie się ich pozornie nie ma. Brakuje mi czasami takich ludzi.

Trzeba tu pochwalić autorkę za piękną kreację postaci, która dodała mi otuchy. Miałam kłopot z wyborem wydania, ale ostatecznie zdecydowałam się zapoznać z tym przekładem, który oczarował najwięcej osób. Tłumaczenie nie zestarzało się tak uroczo, jak sama Ania, ale jak można mieć o to żal? W tamtych czasach opuszczenia zdań nie były tak potępiane, udomowienia przybliżały zwykłym czytelnikom bohaterów. Osobiście jestem jak najbardziej otwarta na inne przekłady. Ani nigdy za wiele.

Książka fenomen. Książka, która przetrwała swoje czasy. Książka, którą pokochały miliony na całym świecie. Od niedawna nie potrafiłam wiele z tymi informacjami zrobić. Uznałam te hasła za przesadzone. Zapoznałam się z tą powieścią w szkole, ale jak to w przypadku lektur bywa, przeszła u mnie bez wielkiego echa. Czasami mnie nawet drażniła, gdy zauważyłam kolejne nowe...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści niesamowite. Literatura rosyjska Michał Arcybaszew, Walery Briusow, Anton Czechow, Fiodor Dostojewski, Mikołaj Gogol, Michaił Lermontow, Nikołaj Leskow, Aleksander Puszkin, Włodzimierz Titow, Aleksy Konstantynowicz Tołstoj, Iwan Turgieniew
Ocena 7,6
Opowieści nies... Michał Arcybaszew,&...

Na półkach: ,

Również i tym razem pochłonęłam te „Opowieści niesamowite” w szybkim tempie. W tym przypadku jednak byłam szczerze zainteresowana treścią i przywitałam koniec z lekkim żalem. Te wszystkie rosyjskie opowiadania mają jedną wspólną cechę: są literacko bardzo przystępne dla czytelnika. Wprost się płynie przez te pomysłowo napisane opowieści. W dodatku dostajemy praktycznie same XIX wieczne sławy. Kto nie zna Gogola, Puszkina, Dostojewskiego czy Tołstoja? W tej książce czytelnik będzie miał okazję zapoznać się z ich krótszymi formami.

Miałam kilku faworytów, ale na ogół wszystkie opowieści posiadały w sobie coś magnetycznego. Oczywiście jako fan horroru interesował mnie szczególnie ten aspekt i tu muszę przyznać, że nie zostałam na tym polu rozczarowana. Co za atmosfera, co za pomysłowość. Dla mnie była nawet inspirująca, gdyż do głowy przychodziło mi mnóstwo pomysłów do własnych opowiadań, które chciałabym przenieść na papier.

Nie należy też zapomnieć o świetnie napisanym wstępie René Śliwowskiego i posłowiu Macieja Płazy, które zostawiłam sobie na sam koniec. Poświęcono też znacznie więcej miejsca na autorów opowiadań, nie ograniczając się jedynie do skromnych wpisów przed danym opowiadaniem. Ogólnie jest to bardzo udany zbiór, którego można polecić nie tylko samym miłośnikom literatury rosyjskiej.

Również i tym razem pochłonęłam te „Opowieści niesamowite” w szybkim tempie. W tym przypadku jednak byłam szczerze zainteresowana treścią i przywitałam koniec z lekkim żalem. Te wszystkie rosyjskie opowiadania mają jedną wspólną cechę: są literacko bardzo przystępne dla czytelnika. Wprost się płynie przez te pomysłowo napisane opowieści. W dodatku dostajemy praktycznie same...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po tym wzruszającym poświęceniu Gina, zabawa się dla Luffy’ego skończyła. Walka z Donem Kriegem weszła w poważniejszą fazę i to właśnie niej poświęcono połowę mangi. Pozornie jest to nierówna walka, gdyż Don Krieg nie robi sobie wiele z honoru w trakcie walki i wykorzystuje różne sztuczki i podstępy. Można się z tego powodu denerwować, ale nie należy zapomnieć, że jest to starcie piratów, a w nim są wszystkie chwyty dozwolone. Zeff otwarcie podziwia determinację Luffy’ego i jego brak strachu przed ewentualną śmiercią. Według niego jest to także broń, która może zadecydować o zwycięstwie.

Strach przed śmiercią często nas hamuje przed pewnymi czynnościami. Może ono nam uratować skórę, albo sparaliżować. Wiara w zwycięstwo czy sukces może ulec zachwianiu, gdy zaczynamy się bać o siebie. Luffy’emu niestraszne są eksplodujące włócznie, ostre kołki, kolczaste peleryny, trujący gaz, miotacz ognia, bomby, metalowa siatka czy walka na otwartym morzu. Bez względu na to, jakim arsenałem go Don Krieg zaatakuje, wiara Luffy’ego w zwycięstwo pozostaje nadal silna. Podobną determinację przejawia w walkach Zoro, który nauczył się po śmierci swojej silnej przyjaciółki, że życie można stracić w różnych okolicznościach, więc nie ma sensu się tym przejmować. Sanji zdaje się nie rozumieć postawy tych osób, ale gdzieś w głębi siebie żywi do nich podziw. Pewnie dlatego zanurkował i uratował Luffy’ego, którego ledwo znał. Jego dołączenie do załogi było więc zwykłą formalnością, a jego pożegnanie Zeffem i innymi kucharzami z restauracji Baratie było naprawdę bardzo wzruszające… na ten szorstki i męski sposób. Ogólnie udała się ta przygoda, choć szkoda, że poboczne postacie się tak mało zaangażowały w walkę.

W każdym razie sprawa się rozwiązała, i teraz można się skupić na Nami, która jak wiemy, ukradła statek i zostawiła załogę w wirze chaosu. To było oczywiste dla Luffy’ego, że chce odzyskać nie tylko Going Merry, ale także nawigatora. Jednak terytorium, do którego zmierza, jest niebezpieczne.

W drodze ku nowej przygodzie poznajemy powierzchowny zarys geografii, polityki i rozkładu sił świata przedstawionego. Już w poprzednich tomach wyjaśniono, że nieznaną z nazwy planetę podzielono na cztery oceany: North Blue, South Blue, West Blue oraz East Blue, z którego pochodzą protagoniści. East Blue jest najspokojniejszą częścią świata, w której nie ma wiele silnych jednostek. Od północy do południa glob oplata niczym pierścień czerwony kontynent o nazwie Red Line. Prostopadle zaś ciągnie się korytarz wodny Grand Line. Red Line i Grand Line dzielą wyraźnie cztery oceany i krzyżują się w dwóch miejscach.

Gdzieś na terenie Grand Line znajduje się One Piece, a ponieważ ta wiedza jest wszystkim znana, kręci się tam mnóstwo silnych jednostek czy ugrupowań. Są to oczywiście piraci, ale także marynarka wojenna, która ich ściga i zwalcza. Marynarka jest siłą militarną Globalnego Rządu, a ten z kolei jest polityczną organizacją, która zarządza królestwami. Istnieje także siódemka bardzo silnych piratów, którzy są ich sprzymierzeńcami. Nazywa się ich siedmioma królewskimi wojownikami mórz, do których należy najlepszy szermierz na świecie Mihawk czy Jimbe. Nie są oni ścigani i cieszą się pewnymi swobodami. Jednak muszą od czasu do czasu wykonywać rządowe rozkazy. Zarówno wojownicy mórz, jak i marynarka wojenna są częścią trzech największych potęg na tym świecie.

Jest to więc bardzo oryginalny i barwny świat, którego autor odkrywa powoli i umiejętnie w swojej mandze. W SBS z tego tomu wyjaśniono też w postaci małej ściągi strukturę i hierarchię marynarki wojennej, która się w przyszłych tomach z pewnością przyda. Ogólnie był to ciekawy tom, który obfitował w wiele nowych informacji i wprowadził też nieznane postacie z otoczenia Nami, ale wrócę do tego zagadnienia w opinii do następnego tomu.

Po tym wzruszającym poświęceniu Gina, zabawa się dla Luffy’ego skończyła. Walka z Donem Kriegem weszła w poważniejszą fazę i to właśnie niej poświęcono połowę mangi. Pozornie jest to nierówna walka, gdyż Don Krieg nie robi sobie wiele z honoru w trakcie walki i wykorzystuje różne sztuczki i podstępy. Można się z tego powodu denerwować, ale nie należy zapomnieć, że jest to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Często słyszy się wyrażenie, że książka „chwyta za gardło”. To skromnie wydanie miażdży praktycznie całe ciało. Poznajemy w nim wspomnienia człowieka, który cudem przeżył rzeź… wspomnienia, które ujrzały światło dzienne, choć wbrew wszystkiemu nie powinny.

Wola była moją pierwszą przystanią w momencie, gdy zaczęłam podróżować na własną rękę do Warszawy i ogólnie pozytywnie wspominam ten spokojny region. Było piękne lato, gdy objeżdżałam tereny w poszukiwaniu pracy. Trudno sobie wyobrazić, że w sierpniu 1944 doszło tam do ogromnej eksterminacji ludności cywilnej. Mało się wspomina o tym mrocznym rozdziale w historii. Tysiące mieszkańców tego osiedla zostało przez niemieckich żołnierzy i policję rozstrzelonych, a autor znalazł się w samym środku tej ogromnej egzekucji. Zachował życie tylko dlatego, bo potrzebowano kogoś do… pracy fizycznej. W wyniku tego niezwykłego przypadku został wraz z grupką innych mężczyzn wcielonych do utworzonego na tę potrzebę Verbrennungskommando. Owo komando zajmowało się ograbieniem zmarłych, sprzątaniem barykad i… przede wszystkim wypalaniem dowodów niemieckich zbrodni.

Trudno opisać o wpływie, jaki wywarło na mnie to niezwykłe świadectwo. Rzadko widzimy taki punkt widzenia, gdy myślimy o wydarzeniach w trakcie powstania warszawskiego. Nie wiemy dokładnie, co dokładnie robili agresorzy po drugiej strony barykady. Ten mały skrawek dawnej Woli, którego widzimy oczami autora, do złudzenia przypominał krajobraz po strasznym kataklizmie. Wędrujemy wraz z nim po znanych i mniej znanych ulicach, a tej wycieczki w upalnym skwarze nie sposób zapomnieć. Niemal czujemy namacalny strach autora o własne życie. Podzielamy jego litość względem ofiar. Czujemy obrzydzenie do niegodnej pracy, która zostaje mu zlecona. Odczuwamy też wyraźnie palącą nienawiść względem niemieckiego okupanta, u którego widok rozkładu, zniszczenia i śmierci tak spowszechniał, że żadne wygłupy, chlania czy inteligenckie rozprawy nie wydają im się niewłaściwe.

Trudno oderwać się od tej książki nawet na chwilę, choć prawie każda strona obfitowała we wstrząsające wydarzenia. Co prawda wiedziałam, że autor zdołał się z tego piekła wydostać, ale mimo tego stale towarzyszyło mi uczucie niepewności co do jego losu. Najbardziej wstrząsający był dla mnie obraz świata, w którym Klimaszewski funkcjonował przez ten niecały miesiąc. Straszne widoki rozkładu i zniszczenia, żar ognia czy huki wojenne przeplatały się z chwilowym spokojem sierpniowego lata. To wyglądało tak, jakby Wola z sierpnia 1944 roku była jakimś zaczarowanym miejscem, które oferowało wiele potworności, ale czasami dawało chwilowe wytchnienie. Te pozornie doświadczenia normalności, jak korzystanie z kąpieli, zjedzenie prawdziwego posiłku, zwiedzanie ogródków działkowych, czy nawet żartowanie z innymi, ochroniły go nie tylko od obłędu, ale także pozwoliły oderwać się od potwornych obrazów czy niepewności względem swojego losu.

Nastrój komanda zmieniał się w zależności od sytuacji i każdy reagował inaczej. Choć zdawali sobie sprawę, że ich grupa miała „krótką datę przydatności”, to chcieli za wszelką cenę przeżyć. Żywili gdzieś nadzieję, że ujdą z życiem i przekażą światu wszystko, co zdołali ujrzeć. Z pewnością nie chcieliby, żebyśmy zapomnieli o okrucieństwach, które mogą spotkać bezbronnych ludzi w trakcie wojny.

Często słyszy się wyrażenie, że książka „chwyta za gardło”. To skromnie wydanie miażdży praktycznie całe ciało. Poznajemy w nim wspomnienia człowieka, który cudem przeżył rzeź… wspomnienia, które ujrzały światło dzienne, choć wbrew wszystkiemu nie powinny.

Wola była moją pierwszą przystanią w momencie, gdy zaczęłam podróżować na własną rękę do Warszawy i ogólnie pozytywnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Małomiasteczkowa idylla zostaje w St. Mary Mead nagle zachwiana. Dochodzi do morderstwa, a niezbyt sympatyczny pułkownik Lucius Protheroe padł ofiarą tego przestępstwa. Pech chciał, że wszystko wydarzyło się na plebanii. Dla miejscowego pastora jest to oczywiście bardzo nieprzyjemna sytuacja. Z jego perspektywy obserwujemy przebieg całego śledztwa, poznajemy miejscowych, którzy mogą być związani z tą całą zagadkową sprawą oraz ich relacje. Policja zdaje się błądzić po omacku, ale pewna niepozornie bystra staruszka zdaje się wiedzieć więcej, niż się wydaje.

Jest to pierwsza powieść, w której mamy okazję poznać pannę Jane Marple. Wprowadzono ją dosyć nieśmiało i zwykle trzyma się na uboczu. Ten debiut pasuje do tej postaci, bo gdzie mogłaby zasłynąć, jak nie w swojej własnej miejscowości? Przez większą część książki starsza panna działa z ukrycia, zdobywając informacje na swój własny sposób. Często nie wzbudza przez to sympatii wśród innych osób. Ich uprzedzenie i ignorancja nie pozwoli dostrzec w tej kobiecinie cechy dobrego detektywa i dlatego odsuwają ją od śledztwa. Jednak panna Marple ma swoje sposoby, które pozwolą dotrzeć do prawdy.

Zawsze sięgam po kolejną książkę Agathy Christie z pewnym podekscytowaniem. Co czeka mnie w tej książce? Jakie nowe postacie i wątki społeczne poznam? Kto tym razem zginie? Kto jest mordercą? W tej książce Christie wprowadza nas w małomiasteczkowy, niemal wiejski klimat, w którym wszyscy wszystkich znają, o wszystkim wiedzą i nic nie jest tak, jak się z pozoru wydaje. Morderstwo zawsze burzy ten pozorny spokój, co uważam za ciekawy zabieg. Interesująca jest przy tym reakcja ludzi oraz ich zachowanie w obliczu danej sytuacji. Choć powieść się w pewnych miejscach mocno zestarzała, to natura ludzka pozostała nawet po tylu latach taka sama.

Małomiasteczkowa idylla zostaje w St. Mary Mead nagle zachwiana. Dochodzi do morderstwa, a niezbyt sympatyczny pułkownik Lucius Protheroe padł ofiarą tego przestępstwa. Pech chciał, że wszystko wydarzyło się na plebanii. Dla miejscowego pastora jest to oczywiście bardzo nieprzyjemna sytuacja. Z jego perspektywy obserwujemy przebieg całego śledztwa, poznajemy miejscowych,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Dracula: Nieumarły Ian Holt, Dacre Stoker
Ocena 6,2
Dracula: Nieum... Ian Holt, Dacre Sto...

Na półkach: ,

Słynne dzieło Brama Stokera powstało w 1897 roku i do tej pory zostało przerobione na wiele wersji. Robiono to nie tylko na planach filmowych, ale również na papierze. Jednak taki zabieg często uwłaszczał oryginalnej historii, postaci historycznej czy nawet autorowi. Dacre Stoker jako potomek autora był nieco rozgoryczony tymi bezprawnymi i odbiegającymi od oryginału kreacjami, więc scenarzysta Ian Holt nie musiał go długo przekonywać do pomysłu stworzenia własnej wersji Draculi.

Mamy tu do czynienia z kontynuacją, która rozgrywa się 25 lat po unicestwieniu Draculi. Jednak wbrew optymistycznym wpisom końcowym, które są nam znane z książki, koszmar się najwidoczniej nie skończył. Ale dlaczego? Zakończenie, które napisał Bram Stoker, nie pozostawiało otwartych furtek. Jednak autorzy chcieli opisać dalsze losy, więc oczywiście trzeba było przerobić fabułę. Inaczej się nie dało napisać kontynuacji.

Czy odcięli się od oryginału? Tak i nie. Opuszczono styl epistolarny na rzecz zwykłej narracji trzecioosobowej, która jest bardziej przystępna dla współczesnego czytelnika. W powieści umieszczono postać Brama Stokera i jego książkę, która została zainspirowana „prawdziwą” historią. Jednak treść książki odbiega od tego, co się rozegrało 25 lat temu. Ponadto bohaterowie bardzo się stoczyli. Walka z Draculą i śmierć Lucy odcisnęła swoje piętno na każdym z nich. W środku tej rozsypki pojawia się nowy wróg starej daty, zostaje także wznowiona dawna sprawa Kuby Rozpruwacza, która zniszczyła karierę Cotforda. Gdzieś w tym wirze zostaje wplątany syn Miny i Jonathana - Quincey, który zamiast pójść w ślady ojca, decyduje się na aktorstwo. Tam poznaje tajemniczego gwiazdora sceny Basaraba i… wszystko rozkręca się jak szalona karuzela. Relacje się rozsypują, ludzie zaczynają ginąć w makabryczny sposób i policja znajduje się na tropie bohaterów.

Brzmi jak opis filmu? Cóż, taki był początkowy zamiar autorów, ale najpierw chcieli zebrać swoje pomysły w książce. W swoich interesujących posłowiach rozpisali się szczegółowo na temat wyboru tych wszystkich wątków i wypowiadali na temat ożywienia niezrealizowanych pomysłów Brama Stokera. Wiedzieli więc o czym piszą, i pomyśleli nie tylko o fanach książki, ale także o tych filmowych. To miał być wielki projekt. Jednak ta popularność gdzieś przepadła. Więc co poszło na tak?

Myślę, że przedobrzyli z tym wszystkim. Ta książka przypomniała mi jedną z moich prezentacji, w którą napakowałam zbyt wiele informacji. Brakowało umiaru i to samo można powiedzieć o tej historii. Narracja przeskakuje w szaleńczym tempie jednej osoby do drugiej, a filmowy styl przebija się praktycznie w każdej scenie. W dodatku jest to hollywoodzki film z żenującymi twistami. Wiem, że panowie włożyli w tę historię wiele serca, ale nieco wolniejsze tempo, wyrzucenie kilku wątków i podwyższenie IQ Quinceyowi dobrze by tej powieści zrobiło.

Słynne dzieło Brama Stokera powstało w 1897 roku i do tej pory zostało przerobione na wiele wersji. Robiono to nie tylko na planach filmowych, ale również na papierze. Jednak taki zabieg często uwłaszczał oryginalnej historii, postaci historycznej czy nawet autorowi. Dacre Stoker jako potomek autora był nieco rozgoryczony tymi bezprawnymi i odbiegającymi od oryginału...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Akari jest trochę niezręczną licealistką, która pracuje na pół etatu w jadłodajni. Ma trudności z nauką, rozczarowuje swoją rodzinę, ale na jednym polu bije innych. Jest namiętną fanką Masaki Ueno – idola z grupy muzycznej Mazama-za. Odkryła go przypadkowo i od tego czasu jej przepełnione jakimś nienazwanym problemem życie się zmieniło. Uczęszcza na koncerty, śledzi jego lajwy, kupuje płyty i inne gadżety z nim związane, założyła bloga, w którym namiętnie analizuje wieści z jego życia publicznego, a jej pokój przypomina małą świątynię na cześć Maskiego.

Choć ma trudności z zapamiętaniem znaków, to z niezwykłą łatwością przyswoiła sobie każdy detal z jego życia. Zna jego zainteresowania, śledzi jego horoskop, analizuje jego wypowiedzi. Chce w pełni zrozumieć Masakiego i widzieć świat jego oczami. Nie potrzebuje fizycznego kontaktu z idolem, nie podkochuje się w nim, a mimo tego Masaki Ueno całkowicie pochłonął jej życie.

Nowela rozpoczyna się w momencie, w którym ten dziwny, ale też starannie ułożony świat zostaje zachwiany. Media obiegła informacja o tym, że Masaki uderzył fankę. Choć sam się do tego czynu przyznaje, Akari nie może z początku w to uwierzyć. Czuje się zagubiona, gdy szczegóły do niej wreszcie docierają. Nieskazitelny wizerunek Masakiego zostaje zbrukany, popada w niełaskę wymagającej publiczności, ale kryzys dotyka nie tylko niego.

„Idol w ogniu” to krótka powieść młodzieżowa, o obsesji, dojrzewaniu, ale także o japońskiej kulturze otaku, w którą się Akari uwikłała. Szczególnie jej relacje międzyludzkie odgrywają tu ogromną rolę. Śledzimy jej interakcje z rodziną, zwierzchnikami, znajomymi czy innymi fanami.

Jednak największą rolę odgrywają w tej noweli relacje parasocjalne, czyli interakcje jednostronne. Zazwyczaj są to kontakty z osobami medialnymi, które znamy za pośrednictwem środków masowego przekazu. Bycie fanem nie jest czymś nowym czy szkodliwym. Jednak w erze mediów społecznościach można dostrzec, że ta bariera pomiędzy fanem a obiektem swojego podziwu stała się cieńsza jak nigdy dotąd. Influencerzy wchodzą na swoich lajwach często w interakcje ze swoimi widzami, dzielą się z nimi swoją prywatnością, a my spędzamy w ich „towarzystwie” czasami mnóstwo czasu. Pomimo braku wzajemności tworzy się iluzoryczna i mało wymagająca więź. Przywiązujemy się do takiej osoby, kibicujemy jej, bronimy ją, przeżywamy dramy z ich udziałem, wydaje nam się, że poznaliśmy ją dobrze, choć ona nawet nie wie o naszym istnieniu.

W Japonii przykłada się wielką wagę do kształtowania jak najbardziej nieskazitelnego wizerunku. Modnie wystylizowany, olśniewający, wieczny singiel przyciąga najwięcej młodocianych fanów. Ukrywanie ludzkich wad czy nawet śladów normalności się im opłaca. Jednak z tej fikcyjnej bliskości rodzą się oczekiwania, a gdy ta osoba im „nie sprosta”, to pojawia się szok, rozczarowanie, gniew. W skrajnych przypadkach taki fan może zostać potem najbardziej jadowitym hejterem, stalkerem albo czymś jeszcze gorszym. Niektórzy jednak kierują swoją frustrację i złość nie przeciwko idolowi, tylko celują w siebie.

W coś podobnego uwikłała się Akari. Włożyła całą swoją pasję, empatię i pieniądze w fikcyjnego człowieka. Na nim opierała swoje życie, więc po skandalu próbowała jeszcze wesprzeć idola. Ratowała także siebie, walczyła o swój status fana. Bo kim była poza nim? Kiepską uczennicą? Rozczarowującą córką? Niezręczną pracownicą? Nie dającą z siebie wszystko Japonką? Była strasznie zagubiona, ale czy odnalazła wyjście z tego bagna?

Bardzo interesująca książka, od której trudno oderwać myśli. Podoba mi się też, że autorka objęła te wszystkie interesujące zagadnienia społeczne w lekki młodzieżowy język. Taką literaturę młodzieżową nie boję się wziąć do rąk. Ciekawi mnie też co by było, gdyby ta historia została napisana z perspektywy Masakiego? Jak on postrzegałby swoich fanów? Czy traktowałby ich bardziej przedmiotowo, czy może także przywiązałby się do ich obecności i uwielbienia?

Akari jest trochę niezręczną licealistką, która pracuje na pół etatu w jadłodajni. Ma trudności z nauką, rozczarowuje swoją rodzinę, ale na jednym polu bije innych. Jest namiętną fanką Masaki Ueno – idola z grupy muzycznej Mazama-za. Odkryła go przypadkowo i od tego czasu jej przepełnione jakimś nienazwanym problemem życie się zmieniło. Uczęszcza na koncerty, śledzi jego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ten wymowny tytuł naprowadza czytelnika na mało omawianą część historii. Niewiele się mówi o działaniach militarnych Japonii na Dalekim Wschodzie, a jeszcze mniej wiadomo o skali brutalności, który ten naród na polu bitwy przejawiał. Sama Japonia ma też bardzo dziwny stosunek do tego krwawego rozdziału. Wiele przemilcza, wiele ucisza, wiele ukrywa za eufemizmami, wiele przeinacza, a zbrodniarze są mało potępiani. Z jakiegoś powodu uchodzi im to na sucho, a o licznych ofiarach się zapomina.

Książka Marka Feltona omawia najważniejsze wydarzenia z udziałem Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii, która siała postrach nie tylko na oceanie, ale także na atolach czy tropikalnych wyspach. Autor nie tylko opisuje w szczegółach te zdarzenia, ale próbował też dotrzeć do źródeł tego barbarzyńskiego okrucieństwa. Z jego badań wynika, że przyczyna często leżała w „różnicach kulturowych”. Ich kodeks moralny czy etyczny był bardzo stary i zupełnie inny od Zachodniego. Mieli także zupełnie odmienne wyobrażenie na temat honoru. Porażki były dla nich szczególnie dotkliwe, ale też godne pogardy. Mścili się na jeńcach wojennych i ludności okupowanych terenów nie tylko za własne niepowodzenia. Byli także dla nich obiektem pogardy, symbolem porażki. Okryli się w ich oczach hańbą, a to można zmyć tylko własnym życiem, więc nie przejawiali żadnej litości wobec nikogo.

Japońskich żołnierzy cechowało także absolutne posłuszeństwo wobec zwierzchników. Ich rozkaz był na równi z rozkazem cesarskiego „bóstwa”, więc nie było mowy o nieposłuszeństwie czy wychodzeniu z szeregu. Wszelkie skrupuły były więc tłumione w zarodku. Zbrodniarze wojenni, którzy zasiadali na ławie oskarżonych, często próbowali się ratować tym „usprawiedliwieniem”, ale na szczęście nie uznawano tego jako okoliczność łagodzącą. Niestety jak to w pokazowych procesach bywa, tylko nieliczni zostali skazani na śmierć. Wielu nie stanęło nawet przed sądem, przepadając gdzieś w Japonii, gdzie wiedli normalne życie. Ściganie takich jednostek było związane wieloma trudnościami, o których autor także w książce wspomina.

Ponadto Japończycy ignorowali międzynarodowe rozporządzenia, stare traktaty, wojenne prawo czy ogólne oznakowania, przez co dochodziło do jeszcze większego rozlewu krwi. Nawet przedstawiciele narodów sojuszniczych czy państw neutralnych padali ofiarą japońskich jednostek marynarskich i rzadko mogli liczyć na szybką i bezbolesną śmierć. Pan Felton niezwykle dosadnym językiem przytoczył wiele wstrząsających wydarzeń i przykładów tych bestialstw. Szczególnie utkwiła mi pamięci masakra na wyspie Manili, która mogła śmiało konkurować z wołyńskimi rzeziami. Szczególną agresywność i gorliwą zażartość wykazywali względem rozbitków, których nie tylko w wodzie ostrzeliwali, ale też utrwalali wszystko na taśmie filmowej. Po jakimś czasie wracali ponowie na miejsce zbrodni i próbowali wykończyć niedobitków, którzy uniknęli kul czy paszczy rekinów. Tylko nieliczni wyszli z takiej nierównej walki z życiem i dzięki temu uzyskaliśmy też te bezcenne relacje. Było jednak wiele ataków na statki, z których nikt nie wyszedł cało.

Na końcu autor próbował oszacować skalę tych zbrodni i już po pobieżnym badaniu wychodzi, że liczba ofiar w samych Chinach przekraczała liczbę Żydów wymordowanych podczas Holokaustu o dwa miliony. Bardzo trudno podać dokładną liczbę ofiar, zważywszy na to, że Japończycy zacierali oczywiście swoje ślady na lądzie i oceanie. Dane nie napawają optymizmem i po raz kolejny ukazują wstrętne oblicze wojny, którego nigdy nie powinniśmy stracić z oczu.

Nie jestem osobą, która rzuca frazami typu „ta książka powinna być obowiązkowa w szkole” czy „to powinien każdy przeczytać”, bo nie chciałabym nikogo przymuszać do czytania książek. Jednak w tym przypadku zrobię wyjątek. Uważam, że tę książkę powinni przeczytać obowiązkowo wszyscy niepokorni autorzy, którzy przypisują zbrodniarzom wojennym cechy romantyczne i kreują te swoje niesmaczne erotyki na tle obozów koncentracyjnych. W książce umieszczono fotografie, więc mogą się przekonać na własne oczy, co okupant naprawdę robił kobietami czy jeńcami.

Ten wymowny tytuł naprowadza czytelnika na mało omawianą część historii. Niewiele się mówi o działaniach militarnych Japonii na Dalekim Wschodzie, a jeszcze mniej wiadomo o skali brutalności, który ten naród na polu bitwy przejawiał. Sama Japonia ma też bardzo dziwny stosunek do tego krwawego rozdziału. Wiele przemilcza, wiele ucisza, wiele ukrywa za eufemizmami, wiele...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Posłuchaj ich, dzieci nocy. Cóż to za muzyka!” Czytelnik „Draculi” Stokera może rozpozna te słowa, które usłyszał Jonathan Harker podczas swojego niezapomnianego pobytu w Rumunii. Amerykański powieściopisarz Dan Simmons nie tylko inspirował się tą powieścią w trakcie wybierania tytułu. Wspomniał w swoim wstępie, że temat wampirów został w wysączony do cna. Szczególnie najpopularniejszy przedstawiciel tego gatunku został już na wszystkie strony wyeksploatowany. Jednak pobyt w Rumunii, odwiedzenie miejsc, które były związane z Wladem Palownikiem i zapoznanie się tragicznymi skutkami reżimu Nicolae Ceaușescu zainspirowały go do napisania tej powieści.

Fabuła skupia się na amerykańskiej hematolog Kate Neuman, która w ramach wolontariatu pracuje w rumuńskim szpitalu. Tam adoptuje niemowlę, które cierpi na rzadką autoimmunologiczną chorobę i nadaje mu imię Joshua. Powraca z chłopcem do Stanów, gdzie chce stworzyć mu nie tylko dom, ale i zbadać przyczynę jego choroby. Wyniki badań przeważają wszelkie oczekiwania i mogą być przełomowe w leczeniu AIDS czy raka. Niestety chłopczyk zostaje uprowadzony i wszystkie poszlaki wskazują na to, że porywacze pochodzą z Rumunii. Kate zrobi wszystko, by odzyskać swojego syna z powrotem, jednak będzie musiała stawić czoło przeciwnikowi, który ją pod każdym względem przewyższa.

Przypadek sprawił, że „Dzieci nocy” stały się pierwszą książką Simmonsa, którą przeczytałam w całości, więc musiałam się obejść bez większych odniesień do jego pozostałych dzieł. Na etapie odkrywania jego historii byłam zachwycona. Spodobał mi się nie tylko sposób wprowadzenia wampirów, jak i przeróbka historii Wlada Palownika. Wplecenie w tę konstrukcję politykę Rumunii i osadzenie akcji w latach dziewięćdziesiątych wydaje się być pomysłowym zabiegiem, który skrywał w sobie duży potencjał.

Jednak skąd taka niska średnia? Im bardziej zagłębiałam się w ten szaleńczy pościg Kate, tym jaśniej rozumiałam. Nie chodzi tylko o to, że powieść ma w sobie więcej z sensacyjniaka, jak z horroru. Właściwie to nie znajdziemy w tej książce nadnaturalnych elementów. Wampiryzm zostaje zracjonalizowany, niemal zawężony do genetycznej anomalii i odczarowany za pomocą medycyny. To pasuje nawet do naszych czasów i ogólnie nie miałam z tym pomysłem czy z odmienioną historią Draculi problemów.

Bardziej drażniła mnie kreacja samej Rumunii, która przypomina mi jeden wielki kawał o łotewskich chłopach. Autor w swoim opisach, dialogach bohaterów czy ich spostrzeżeniach często ukazywał z komiczną dokładnością jak bardzo zacofany, biedny, skorumpowany i niebezpieczny jest to kraj.

Na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic dziwnego. Nie mam na nosie różowych okularów i nie twierdzę, że Rumunia nie była wtedy obrazem nędzy i rozpaczy. Reżim Nicolae Ceaușescu spustoszył i rozszarpał ten kraj, a jego prokreacyjna polityka wpędziła wiele rodzin w nędzę, a dzieciom zgotowało piekło. Wyczuwam jednak wyraźnie w kreacji autora złośliwość i czepialstwo. Wystarczy spojrzeć ile głupich politycznych kawałów opowiada Lucian albo jak często Kate snuje te swoje zatrważające porównania, w których jakieś otoczenie czy przedmioty wyglądają tak, jakby pochodziły sprzed wieków. Czy to ma być jakaś komedia, panie Simmons? Czy muszę to czytać niemal na każdej stronie? O kreacji miejscowych nawet nie wspomnę. Pisarz wykorzystuje każdą okazję na te swoje złośliwe wstawki, nawet gdy sytuacja im nie sprzyja. Pozytywne akcenty widzimy jedynie w nielicznych opisach dzikiej przyrody.

Nie trzeba chyba wspominać, że Kolorado jest oczywiście wyidealizowany do bólu. Najwidoczniej można wykreować nie tylko biało-czarnych bohaterów. Zresztą tych mamy też pod dostatkiem. Kate trudno polubić. Naprawdę niewiele jej brakuje do modelu współczesnej disnejowskiej bohaterki, która bez zważania na życie sojuszników realizuje swój samobójczy cel w dzikim i zacofanym kraju. Miewa jednak szczątkowe chwile słabości i zwątpienia, ale czytelnik nie dostaje okazji, by się w nie wczuć, gdyż wszystkie problemy zostają szybko rozwiązane. Przynajmniej Kate jest świadoma, że bez pomocy innych ani nie odnajdzie syna, ani nie poradzi sobie jego porywaczami.

Antagonistów z kolei wyrwano chyba ze starych filmów o agencie 007. Przypominają trochę kreskówkowych bandziorów z supermocami, którzy straszą wymyślnymi okropieństwami, ale w rzeczywistości nie stwarzają realnego zagrożenia. Dracula Simmonsa nie prezentuje się na tle całej powieści lepiej. Rozdziały „Sny o krwi i żelazie” przybliżają nam co prawda tę postać i realia, w których egzystował, ale nie jest to jakiś szczególnie głęboki portret władcy. Na pierwszy plan wysuwają się bardziej jego makabryczne działania, które są niemalże usprawiedliwione brutalnymi realiami, w których żył. To właśnie w tych rozdziałach skrył się ten cały horror, którego jednak pomieszano ze szczyptą niezamierzonego humoru.

Pomimo tych wszystkich drażliwych mankamentów jakoś nie żałuję przeczytania tej książki. Ma gdzieś tam swój urok i w dodatku rozbudził na nowo moje zainteresowanie Rumunią. Na razie mam mieszane uczucia względem autora, ale dam mu szansę.

„Posłuchaj ich, dzieci nocy. Cóż to za muzyka!” Czytelnik „Draculi” Stokera może rozpozna te słowa, które usłyszał Jonathan Harker podczas swojego niezapomnianego pobytu w Rumunii. Amerykański powieściopisarz Dan Simmons nie tylko inspirował się tą powieścią w trakcie wybierania tytułu. Wspomniał w swoim wstępie, że temat wampirów został w wysączony do cna. Szczególnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Psy są pociesznymi kompanami, którzy szybko zaskarbiają sobie miejsce w naszym sercu. Pragniemy się nie tylko nimi zaopiekować, ale także je zrozumieć. Dlatego istnieje na rynku tak wiele poradników na ich temat. Grube tomy, cienkie poręczne książeczki, kolorowe, przepełnione wynikami najnowszych badań tomy; napisane przez specjalistów, miłośników i właścicieli czworonogów. Wybór jest naprawdę ogromny. Książki są pełne rad na temat pielęgnacji, odżywiania, organizowania zabaw, tresowania. Zostajemy obdłużeni od szczenięcia od psiego seniora; od chihuahuy do niemieckiego doga.

Jednak czy ktokolwiek pokusił się, by napisać poradnik dla ludzi, który zostałby ukazany… oczami psa? Z pewnością niewielu. Pomysł Felixa Osborne’a wydaje się być pokręcony, trochę nawet szalony, ale ta koncepcja intrygowała. Oczywiście można z łatwością zauważyć, że autor pozbył się powagi z książki chyba tym samym specyfikiem, które używa się na pchły, bezczelnie nawet uczłowieczył czworonoga, co tak mocno bije po oczach, że trudno nie wstrzymać się przed… lekkim uśmiechem. Tak, nawet mnie to nie ominęło, choć się wzbraniałam.

Jednak co ten nieco kreskówkowy czworonóg chce nam w tej książce właściwie przekazać? Okazuje się, że wszystkiego po trochu. Punkt widzenia psa jest oczywiście inny od człowieczego, więc nauka musi przebiec od podstaw. Później można się wdrążyć w psie nawyki, zainteresowania, zwyczaje czy nastroje. Informacje są krótkie, ale o dziwo treściwe. Mój przyzwyczajony do dłuższych i mocno rozbudowanych książek mózg wciąż musiał się przyzwyczaić. Książeczka się praktycznie sama czyta, a pozbawione kolorów ilustracje były prędzej źródłem informacji czy elementem komicznym, jak ozdobą.

Wnętrze książki skojarzyło mi się od razu z tymi małymi książeczkami z ćwiczeniami, które używałam do nauki języków obcych. W sumie „Dogologia” też próbuje nam w pokręcony sposób przekazać obcą mowę i zwierzęcy punkt widzenia. W końcu wspomniano często o komunikacyjnych nieścisłościach pomiędzy psami a nami. Nasze zachowanie jest dla nich często nie tylko niezrozumiałe, ale także pozbawione sensu. Najśmieszniej robi się wtedy, gdy jakaś czynność czy nasze rutynowe zachowanie zostaje opatrznie odebrane. Autor bazuje często na znanych psich stereotypach, jak niechęć do kąpieli czy zabiegów pielęgnacyjnych. Do tego skupia się na specyficznych relacjach z kotami czy z wiewiórkami. Daleko było tu od oryginalności. W końcu co autora powstrzymywało poza własną fantazją?

Zarówno opracowanie wydawnicze, jak i tłumaczenie pasowały do lekkiej atmosfery książki. Pani Aneta Gwiazda musiała się dobrze bawić w trakcie przekładu tych słowotwórczych zwrotów czy imion na psi język polski. Jej wersje brzmiały nie tylko zgrabnie, ale utrafiła w humor autora.

Dla kogo jest ta książka? Dla właścicieli psów, którzy szukają na rynku czegoś lekkiego, zabawnego i nie do końca biorącego temat na serio. Szczególnie młodszym czytelnikom może ta pozycja przypaść do gustu. Osoba poważna czy szukająca „prawdziwego” poradnika się tu z oczywistego powodu rozczaruje.

Serdecznie dziękuję Wydawnictwu RM za egzemplarz.

Psy są pociesznymi kompanami, którzy szybko zaskarbiają sobie miejsce w naszym sercu. Pragniemy się nie tylko nimi zaopiekować, ale także je zrozumieć. Dlatego istnieje na rynku tak wiele poradników na ich temat. Grube tomy, cienkie poręczne książeczki, kolorowe, przepełnione wynikami najnowszych badań tomy; napisane przez specjalistów, miłośników i właścicieli czworonogów....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wspomniałam wcześniej o tym, że mam gdzieś w domu książki, które pochodzą z nieznanego źródła. Z kolei egzemplarz o tym tytule zaginął mojej mamie przed laty w trakcie przeprowadzki. Na szczęście można było jeszcze nabyć tę książkę i w końcu miałam też okazję ją przeczytać.

Nie jest to jakiś ambitny tytuł i autor też nie udaje, że tak jest. Podzielił książkę na część „teoretyczną”, która jest raczej formą gawędy kulinarnej na temat tradycji staropolskich z domieszką historii. Ktoś, kto ma już za sobą sporo tego typu książek, od razu zauważy, że nie jest to dobry tekst. Gdybym chciała poszerzyć swoją wiedzę na ten temat, to nabyłabym z prędzej serię „Monumenta Poloniae Culinaria”.

Znacznie ciekawiej przedstawia się część kulinarna. Podane przepisy nie są może napisane na takim poziomie, do jakiego przyzwyczaiły nas współczesne książki kucharskie. Nie będziemy tu podziwiać wyniki sesji zdjęciowej potraw, nie ma ładnego spisu składników czy informacji na temat czasu przygotowania, czy tabelek kalorycznych. Nie ma też wiele przepisów. Jednak zaletą tych potraw jest to, że… są one wykonalne. Tak, to nie są jedynie ciekawostki, które informują nas o tym co jedli nasi przodkowie.

Większość przepisów, które pysznią się w kolorowych czasopismach czy książkach, wyglądają bowiem tylko ładnie na zdjęciu. W rzeczywistości są czasochłonne, trudne i potrzebują wielu składników. Kuchnia staropolska nie była pod tym względem taka wymagająca. Ciężkostrawna z pewnością była, ale potrawy są na tyle proste, że można eksperymentować z gramaturą czy rodzajem danego składnika bez zepsucia przepisu.

Choć rządzę w kuchni od lat, to odkryłam z zaskoczeniem, że jest kilka szczegółów, których nie przyswoiłam sobie, jak trzeba. Nie poświęcam przykładowo wielkiej uwagi poszczególnym składnikom zupy, które wymagają często specjalnej obróbki, która nada potrawie lepszy smak. Nawet nie wiedziałam, że trzeba usunąć pędzelkiem mąkę z pączków, choć zdawałam sobie sprawę, że to właśnie ona przyczynia się do tego, że tłuszcz się przypala. Takie niedokładne podejście do gotowania zemści się na kucharzu prędzej czy później, a przecież nikt nie lubi, gdy jakaś praca idzie na marne. Myślę, że ta prosta książka kucharska zadbała w jakiś pokręcony sposób o tę delikatną kwestię.

Wspomniałam wcześniej o tym, że mam gdzieś w domu książki, które pochodzą z nieznanego źródła. Z kolei egzemplarz o tym tytule zaginął mojej mamie przed laty w trakcie przeprowadzki. Na szczęście można było jeszcze nabyć tę książkę i w końcu miałam też okazję ją przeczytać.

Nie jest to jakiś ambitny tytuł i autor też nie udaje, że tak jest. Podzielił książkę na część...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trzeci i zarazem ostatni tom ze zbioru japońskich baśni, które przygotowało wydawnictwo Kirin. Muszę przyznać, że trochę z tą książką walczyłam, co mogę chyba wytłumaczyć zmęczeniem samym gatunkiem. Jest to najliczniejszy zbiór, choć same baśnie są przeważnie krótkie. Brakowało mi jakiegoś zróżnicowania, które zapobiegłoby zlewania się tych opowieści w jedną masę. Zauważyłam, że w tej części występuje więcej żeńskich protagonistek czy zwierząt. Nie wspomniałam o tym wcześniej, ale niektóre postacie, magiczne przedmioty czy wątki występują w wielu baśniach, nadając całości wrażenie, jakby wszystko rozgrywało się w tym samym uniwersum.

Jedna opowieść wyróżniała się nieco od innych, jeśli chodziło o żeńskie bohaterki. Chodzi o baśń pod tytułem „Kryształ Buddy”. Ten tytułowy skarb został skradziony przez smoczego króla i ukryty w podwodnym królestwie, o którym wielokrotnie w baśniach wspominano. Na szczególną uwagę zasłużyła tu postać ubogiej zbieraczki owoców morza amy, która dla przyszłości swojego dziecka nie tylko w bohaterski sposób zdobyła cenny kryształ, ale też była zdolna oddać za to przedsięwzięcie swoje życie.

Taki obraz walczącej o swoje cele kobiety można uznać jednak za rzadkość, co nie jest wcale dziwne, zważywszy na okres, w którym powstawały te historie. Typowe protagonistki są w tych baśniach przeważnie szyte na jedną miarę i nie wychodzą ze swoich skromnych ról. Nieme, pokorne, posłuszne piękności, które zapadają z miłości na śmiertelne choroby, nie udźwigną jednak tak dobrze ciężaru fabuły.

Dlatego już od dziecka lubiłam śledzić poczynania męskich protagonistów, którzy mogli się cieszyć większą swobodą działania i wyruszać w długie i pełne przygód podróże. To oni walczyli dzielnie z wrogami czy ich przechytrzali. Kobiety zadowalały się rolą sojuszniczek czy mącicielek. Mimo wszystko z ciekawością śledziło się ten podział ról. Mimo trzymania się tamtych realiów autorzy potrafili mnie czasami czymś zaskoczyć.

Trzeci i zarazem ostatni tom ze zbioru japońskich baśni, które przygotowało wydawnictwo Kirin. Muszę przyznać, że trochę z tą książką walczyłam, co mogę chyba wytłumaczyć zmęczeniem samym gatunkiem. Jest to najliczniejszy zbiór, choć same baśnie są przeważnie krótkie. Brakowało mi jakiegoś zróżnicowania, które zapobiegłoby zlewania się tych opowieści w jedną masę....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam w swoich zbiorach kilka książek, które pochodzą „nie wiadomo skąd”. Istnieją gdzieś od zawsze, a mimo tego nie potrafię sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach się u mnie znalazły. Ten podniszczony przez czas tomik poezji należy do tych „tajemniczych książek”, które może kupił gdzieś w przeszłości mój wujek albo jakiś inny dalszy krewny i jakimś sposobem trafił do mnie.

PIW wydał na przełomie lat 50-90 serię Biblioteka Poetów, która liczy około setki tomów poezji. Rozpoznajemy je po skromnych, żółtych twardych okładkach i małym formacie. Dzięki tej serii można poznać naprawdę wielu klasycznych poetów i to zarówno polskich, jak i zagranicznych. Mój tomik poezji Baczyńskiego pochodził z 1977 roku. Zawiera oczywiście jedynie wybór wierszy, który przygotował Kazimierz Wyka. Jest to zaledwie mały ułamek całego dorobku młodego poety.

W poetycki nastrój wprowadza nas już sam autor wstępu, którym jest Jan Strzelecki. Napisał go bowiem w postaci zagadkowego strumienia świadomości, którego podzielił na siedemnaście części. Są to skomplikowane snucia o tematyce wojennej, które wymagają od odbiorcy dużego skupienia. W pewnej chwili doszłam nawet do wniosku, że autor ukrył w tych swoich „reminiscencji sentymentalnych” kilka rozmyślań, które chyba nie spodobałyby się dawnej władzy.

Po tej ambitnej „rozgrzewce” mogłam się już nacieszyć poezją i poematami Baczyńskiego. W tym celu zapoznałam się też wcześniej z jego biografią. Warto ją znać, gdyż odbiór poezji jest wtedy zupełnie inny. Dzięki dołączonym datom doskonale wiedziałam, na jakim etapie życiowym znajdował się poeta i… ile mu zostało czasu. To przeczucie zbliżającego się końca odznaczało się zatrważająco wyraźnie w jego poezji, z której tworzeniem bardzo się spieszył. Śmierć mogła go przecież dopaść w każdej sekundzie, a miał jeszcze tyle do przekazania. Taka była wojenna rzeczywistość, w której przyszło mu spędzić swoje najpiękniejsze lata.

Jednak ta straszliwa wojna, rodzina, przyjaciele i miłość do ukochanej nadały jego poezji swój unikatowy kształt. Autorka posłowia Aniela Kmita-Piorunowa słusznie zauważyła, że ta „poezja nie jest łatwa w recepcji. Dotarcie do wszystkich jej uroków wymaga od czytelnika dużego wysiłku umysłowego!”. Wynika to między innymi z tego, że język, którym posługuje się poeta, jest mocno zmetaforyzowany, a każde słowo mogło być uznawane za symbol czy motyw, którego trzeba znać.

W dodatku twórczość ta jest nie tylko dynamiczna pod względem technicznym, ale też tematycznym. Utwory są tak zróżnicowane, że trudno opracować jakiś niezawodny klucz, który mógłby nam się przysłużyć do taśmowej interpretacji. Wyobraźnia poety była tak ogromna, że po prostu nie popadał w rzucającą się w oczy monotematyczność. Oczywiście można zauważyć, że często zwracał swoje zainteresowanie ku patriotycznym tematom, baśniowości, naturze, nurtom katastroficznym czy różnym odmianom miłości, ale te motywy odradzały się w każdym wierszu na nowo, przybierając inny kształt… albo może strumień. Tylko genialni i odważni twórcy są zdolni do takiego myślowego restartu.

Uważam, że ten tomik znakomicie zbliża czytelnika do tego, by poznać spuściznę Baczyńskiego. Wybrane utwory liryczne i poematy, które w połączeniu z wiedzą na temat autora tworzą trochę niezamierzoną, ale za to niezwykle piękną aurę uczuciową.

Mam w swoich zbiorach kilka książek, które pochodzą „nie wiadomo skąd”. Istnieją gdzieś od zawsze, a mimo tego nie potrafię sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach się u mnie znalazły. Ten podniszczony przez czas tomik poezji należy do tych „tajemniczych książek”, które może kupił gdzieś w przeszłości mój wujek albo jakiś inny dalszy krewny i jakimś sposobem trafił do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki W cieniu koronkowej parasolki. O modzie i obyczajach w XIX wieku Joanna Dobkowska, Joanna Wasilewska
Ocena 8,3
W cieniu koron... Joanna Dobkowska, J...

Na półkach: ,

Nie mogę w to uwierzyć, że tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej niezwykłej książki. Być może usprawiedliwia mnie fakt, że historia mody jest dla mnie czymś mało znanym. Jestem jednak dobrze obeznana z historią życia codziennego i przecież moda jest także jej częścią. O charakterystyce ubiorów wspomniano w innych książkach, ale były to tylko mimochodem rzucone ciekawostki. Ta książka w pełni poświęca się rozwojowi ubioru męskiego i damskiego z XIX stulecia.

By modę z tamtego okresu w pełni objąć i zrozumieć, autorki zahaczają o koniec XVIII i początek XX wieku, w których rozgrywały się niezwykle ważne dla świata wydarzenia historyczne. One i rządzący monarchowie mieli bowiem ogromny wpływ na kształt i wygląd ubioru. Kolebkę mody znają wszyscy i właśnie w główniej mierze na terenie Francji skupia się ta książka. Wspomniano także o nurtach angielskich i zahaczono też o odważne amerykańskie trendy, ale one nie miały w tamtym wieku tak wielkiego wpływu na Europę, co francuska moda.

Autorki jednak nie zapomniały o okupowanej wówczas Polsce, przytaczając listy i wypowiedzi rodaków, które dostarczały także wiele interesujących informacji na temat ich ubioru. Zresztą nie tylko na literackich źródłach orientowały się autorki w trakcie szukania informacji. Czerpały swoją wiedzę także z czasopism, XIX wiecznych obrazów i żurnali, choć do tych ostatnich podchodziły z ostrożnością, gdyż zwykle przedstawiały wyidealizowany obraz ubioru, a nie taki, którego ludzie rzeczywiście nosili. To jednak nie przeszkodziło, by umieszczać mnóstwo żurnalowych odbitek.

Ogólnie książka jest po prostu wydawniczą pięknością z gładkim papierem i zapierającymi dech w piersi ilustracjami sukien, od których trudno oderwać wzrok. Piękna jest także polszczyzna, którą posługują się autorki. Szczególnie językowe prezentacje ubiorów są bardzo pomysłowe, choć pozbawione niepotrzebnych udziwnień. Korekta też zrobiła bardzo dobrą robotę i nie dopatrzyłam się także nieścisłości historycznych. Właściwie to zauważyłam, że dzięki takim książkom można się naprawdę czegoś nauczyć na lekcję historii.

Co jeszcze wpływało na ewolucję stroju? Obyczajowość oczywiście. XIX wiek był pod tym względem dosyć restrykcyjny, co widać szczególnie w stroju kobiecym. Moda męska nie zmieniała tak intensywnie i cechowała się oczywiście większą swobodą. Mężczyźni nie byli też tak surowo rozliczani z odstępstw od normy. Ich wolność przedkładała się więc na strój.

Zupełnie inaczej było z kobietami, co autorki wielokrotnie wspominały. Piękne, rozłożyste czy nawet ciasno przylegające do ciała suknie z gorsetem wyglądały może piękne na fotografiach, ale były w rzeczywistości… pomysłowym więzieniem. Te stroje często krępowały boleśnie figurę, utrudniały chodzenie, siedzenie czy nawet oddychanie. Suknie, buty i dodatki różniły się w zależności od stanu cywilnego danej kobiety, a wszelkie odstępstwa od wyznaczonych norm groziły wykluczeniem społecznym czy skandalem.

Co ciekawe wraz z poluzowaniem patriarchalnej śruby, stroje stawały się wygodniejsze i praktyczniejsze, gdyż aktywna zawodowo kobieta musiała mieć tę swobodę ruchów. Autorki w bardzo interesujący i dosyć neutralny sposób podeszły do feministycznej tematyki, która rozwijała się w XIX wieku. Nie zrobiły tu miejsca na swoje prywatne ideologiczne manifesty. Pani Dobkowska i pani Wasilewska przytoczyły co prawda fragmenty z patriarchalnych poradników, ale nie dlatego, by się nad nimi pastwić, ale po to, by lepiej zobrazować konstrukcję, na której opierała się taka, a nie inna moda. Obserwowanie tych wszystkich stopniowych przemian była niezwykle interesująca.

Naprawdę byłam niepewna co do tematyki, co jednak okazało się być zupełnie bezpodstawną obawą. Książka wciąga do ostatniej strony. Mogłabym się jedynie przyczepić do tego, że autorki nie poświęciły wiele uwagi strojom osób, którzy nie należeli do arystokracji czy dzieciom, ale takie „mankamenty” jestem w stanie wybaczyć.

Nie mogę w to uwierzyć, że tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej niezwykłej książki. Być może usprawiedliwia mnie fakt, że historia mody jest dla mnie czymś mało znanym. Jestem jednak dobrze obeznana z historią życia codziennego i przecież moda jest także jej częścią. O charakterystyce ubiorów wspomniano w innych książkach, ale były to tylko mimochodem rzucone...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W poprzednim miesiącu miałam nieprzyjemność natknąć się na zły poradnik. Nie zraziłam się jednak tym nieudanym startem i sięgnęłam po książkę pani Natalii Sosin-Krosnowskiej. Wrażenia po przeczytaniu są zupełnie inne. W sumie trudno porównać te dwie książki do siebie, bo tematyka i podejście do czytelnika były także zupełnie inne. Książka koncentrowała się wokół wyboru życiowego, który uwzględniał przeprowadzkę z miasta na wieś. Właściwie to nie był to nawet rasowy poradnik. Autorka wykonała bardzo drobiazgową i dokładną reporterską pracę. Dotarła do wielu osób, które zostawiły za sobą zgiełk miasta i ułożyły swoje życie na wsi, by z nimi porozmawiać na ten temat i skorzystać z ich doświadczeń.

Muszę jednak od początku przyznać, że nie należę do grupy docelowej tego poradnika, a właściwie sama mogłabym dorzucić od siebie kilka rad. Nie wychowywałam się w mieście, ale mieszkałam w nim przez kilka lat. Na podstawie tego doświadczenia wiem, że nie jestem fizycznie i psychicznie stworzona do życia w mieście. Nie był to nawet stresujący czas, wręcz przeciwnie. Radziłam sobie tam nawet dobrze, ale niestety mój układ pokarmowy nie umiał się dostosować do miejskiego klimatu, a z czasem zaczęły się też pojawiać bóle głowy, więc musiałam się stamtąd wynieść. Jednocześnie w pełni rozumiem ludzi, którzy czują się tam jak ryby w wodzie i nie wyobrażają sobie życia na wsi i to jest w porządku.

Poradnik jest skierowany konkretnie do ludzi, którzy są w mniejszym lub większym stopniu zainteresowani przeprowadzką na wieś, ale nie wiedzą dokładnie jak się za to zabrać. Mimo że sama w takim klimacie od lat mieszkam, czytanie o tej stronie organizatorskiej było naprawdę interesującym doświadczeniem.

Doceniam też bardzo szczerość i powagę, z jaką sama autorka i jej rozmówcy podchodzą do tematu i do czytelnika. Nie ma tu mydlenia oczu i ukazania wyłącznie jasnej strony wiejskiego życia… wręcz przeciwnie. Nie jest to egzystencja usiana różami. Marzenie o mieszkaniu w wiejskim domku wymaga często przeorganizowania całego swojego życia. To nowe życie na wsi często wiąże się z dużymi kosztami i ciężką pracą fizyczną… i to często w brudzie i smrodzie. Własne potrzeby zostają zaspokojone gdzieś na szarym końcu, a o urlopie można jedynie pomarzyć. Zaś ta piękna strona życia na wsi składa się często z zaledwie kilku chwil. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że wiele się z tym pokrywa.

Poradnik nie dąży jednak do tego, by kogoś zniechęcić do takiego życia. Zaleca raczej zdroworozsądkowej ostrożności. Poza tym jest w nim naprawdę wiele pożytecznych rad i sugestii, które można śmiało uwzględnić w swoim planie „z miasta na wieś”. Przyjrzano się temu pomysłowi/marzeniu z wielu różnych perspektyw. Układanie kosztorysu, organizowanie prac remontowych, hodowla zwierząt, szukanie pracy na wsi, dokładny rekonesans. O niczym nie zapomniano. Rady powstały często w wyniku prób i błędów rozmówców autorki. Są to różni ludzie, często też całe rodziny z własną wyjątkową historią, budżetem i przejściami. Dzielą się nie tylko swoimi osobistymi doświadczeniami werbalnie, możemy także podziwiać wynik ich ciężkiej pracy na licznych fotografiach. Ich historie nie zlewają się ze sobą, gdyż autorka zadbała o różnorodność.

Istnieje w końcu wiele sposobów na to, by zorganizować sobie życie na wsi. Praca zdalna, prowadzenie działalności agroturystycznej, tworzenie sztuki, prowadzenie warsztatów, hodowla zwierząt, produkcja żywności. Pomysłów na życie jest wiele. Interesujące i jakże pasujące do tematu książki było wspomnienie na temat permakultury, która była dla mnie zupełną nowością. Oczywiście natychmiast nadrobiłam braki w wiedzy i z zaskoczeniem odkryłam, że coraz więcej ludzi projektuje swoje ogrody według tych zasad. To ciekawa alternatywa, która jest tak różna w porównaniu do ciężkiego i nastawionego na ilość przemysłu rolniczego. Swoją drogą często podkreślano w książce, żeby żyć zgodnie z rytmem, który dyktuje natura. Co dziwne, często sami mieszkańcy wsi nie przestrzegają tych zasad. Chciwość wypaczyła u nich wszelki rozsądek i pokorę. Coraz wcześniej przystępują do prac rolniczych i nie dają ziemi odpocząć, przez co zbierają coraz marniejsze plony. Jeden znajomy gospodarz postanowił przerobić nawet łąkę na pole, ale w tym roku rzeka wyjątkowo obficie wylała i pięknie mu zakwasiła ziemię.

W książce znalazło się też miejsce na mały, ale dobrze ułożony zbiór ziół, które możemy na wsi zebrać. Do tego podała nazwy miejsc, w których można uzyskać więcej informacji i przydatne linki do stron internetowych. Te odnośniki świadczą też o trosce, bo choć książka zawiera sama w sobie dużo informacji, to autorka daje też szansę na poszerzenie wiedzy w innych miejscach. Wielokrotnie przypomina w książce, że decyzja o przeprowadzce na wieś nie może być podejmowana pochopnie i bez planu. Każdy błąd w kalkulacjach może drogo kosztować.

Bardzo przydatny poradnik, który został napisany przez rozsądną i pokorną osobę. Pani Natalia jest świadoma odpowiedzialności, która na niej spoczywa. Napisała w swoim małym podsumowaniu, że praca z tym tematem nauczyła ją, że nie ma uniwersalnej rady, którą mogłaby dać każdemu, kto jest zainteresowany życiem na wsi na drogę. Uważa, że najbezpieczniejszy jest ten zestaw wskazówek, który został podparty wieloletnim doświadczeniem innych osób. Trzeba go dostosować do własnych możliwości i działać w swoim indywidualnym tempie.

W poprzednim miesiącu miałam nieprzyjemność natknąć się na zły poradnik. Nie zraziłam się jednak tym nieudanym startem i sięgnęłam po książkę pani Natalii Sosin-Krosnowskiej. Wrażenia po przeczytaniu są zupełnie inne. W sumie trudno porównać te dwie książki do siebie, bo tematyka i podejście do czytelnika były także zupełnie inne. Książka koncentrowała się wokół wyboru...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytuł książki trafnie wskazał temat, który obrała pani Łozińska. Na podstawie licznych wpisów pamiętnikarskich, czasopism, powieści literackich czy fotografii odtworzyła z wieloma interesującymi szczegółami życie codzienne polskich posiadaczy ziemskich.

Ponieważ to życie wiązało się ściśle z rytmem natury, podzielono też w specjalny sposób książkę. Każda część skupiała się na jednej porze roku. Ten podział jest nie tylko wygodny w trakcie czytania czy wyszukiwania informacji, ale także dobrze się prezentuje pod względem wizualnym. Książka nie skupia się jedynie na świętach czy pracy ziemian. Autorka znacznie głębiej przyjrzała się domostwom tej konkretnej grupy. Oprowadza czytelnika nie tylko po pięknych dworach, gorzelniach, oranżeriach, kortach tenisowych, polach, lasach czy sadach. Daje także wgląd w życie prywatne domowników. Przybliża nam ich rodzinne tradycje, poznajemy także trochę ich relacje, zdanie na temat innych grup społecznych i przywiązanie do rodzinnych wartości.

Autorka stara się przy tym nie romantyzować tych ludzi czy ich życia, które wbrew pozorom nie przypominało bajkę. Prowadzenie opłacalnego i samowystarczalnego przedsiębiorstwa rolnego było nie tylko kosztowną inicjatywą, ale także wymagało odpowiednich kwalifikacji. Wszystko musiało działać jak w zegarku i w odpowiednim czasie.

Oczywiście nadzorowanie wielohektarowym gospodarstwem było niemożliwe bez kompetentnych i godnych zaufania pracowników, którym trzeba też oczywiście zapłacić. Poza służbą i stałymi pracownikami rolnymi wynajmowano także sezonowych pomocników do pracy przy żniwach. Wzajemne relacje pomiędzy ziemianami a chłopami zmieniły się od zniesienia pańszczyzny i książka ogólnie nie skupia się na tym temacie. Jednak gdzieś przy okazji natykamy się na wypowiedzi, które dzisiejszy czytelnik uznałby za dyskryminujące. Zapewne w każdym dworze podchodzono inaczej do tego zagadnienia.

Jak już jesteśmy przy samych dworach, to muszę przyznać, że mam słabość do tych budynków. Ostatnio szukałam w sieci jednego konkretnego i z niemałym zdziwieniem odkryłam, że wiele budynków zachowało się do naszych czasów. Słyszę też o próbach przywrócenia dawnego blasku zrujnowanym i zapomnianym budowlom. Są to projekty, które należy popierać, gdyż są także elementem naszego dziedzictwa kulturowego. Z wieloma dworami zapoznaje nas oczywiście autorka. Są nie tylko na starych fotografiach międzywojennych, ale także na licznych pejzażach czy w poezji. Dwór jest praktycznie sercem, wokół którego toczyło się życie wszystkich, co pani Łozińska trafnie spostrzegła.

Tytuł książki trafnie wskazał temat, który obrała pani Łozińska. Na podstawie licznych wpisów pamiętnikarskich, czasopism, powieści literackich czy fotografii odtworzyła z wieloma interesującymi szczegółami życie codzienne polskich posiadaczy ziemskich.

Ponieważ to życie wiązało się ściśle z rytmem natury, podzielono też w specjalny sposób książkę. Każda część skupiała się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści niesamowite. Literatura francuska Guillaume Apollinaire, Honoré de Balzac, Jacques Cazotte, Anatole France, Théophile Gautier, Prosper Mérimée, Charles Nodier, Jules Barbey d'Aurevilly, Guy de Maupassant, Gérard de Nerval, Auguste de Villiers de L'Isle-Adam
Ocena 6,9
Opowieści nies... Guillaume Apollinai...

Na półkach: ,

Słyszałam już wiele dobrego o tej słynnej serii wydawniczej, która powstała pod agendą Państwowego Instytutu Wydawniczego. Po latach wznowiono ten zbiór i rozszerzono serię o zupełnie nowe opowiadania. Na obecną chwilę powstało siedem części i każda koncentruje wokół innego kraju. Ta książka bierze pod lupę literaturę francuską.

Czym są właściwie te opowieści niesamowite? Owe opowiadania nie możemy przepisać do jednego konkretnego gatunku literackiego. W świecie przedstawionym mogą zostać zainstalowane elementy fantastyczne, przygodowe czy też grozy. Bohaterowie konfrontują się z tymi cudacznymi dziwactwami i reagują na nie w różny sposób.

W tym tomie zebrano prace jedenastu XIX wiecznych autorów francuskich. Niektórych pisarzy znałam ze szkoły, ale większość była mi obca. Zastanawiałam się, czy powinnam zatrzymać się przy każdym opowiadaniu i przyjrzeć mu się bliżej, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że zdradziłabym zbyt wiele detali. Mogę się tylko przyłączyć do zdania autorów wstępu (którego radzę czytać na końcu) i posłowia. Panowie wykonali naprawdę wspaniałą pracę, składając temu zbiorowi poniekąd godny hołd.

Pomimo wszystko muszę po ogólnym rozrachunku przyznać, że ten zbiór nie przypadł mi do gustu. Przeczytałam go co prawda bez robienia przerwy na inne lektury, ale tylko z obawy, że utknę z nim na kilka miesięcy w miejscu. Szczególnie na początku mocno się męczyłam, choć przekłady były na wysokim poziomie, a język nie był dla mnie przeszkodą. Miałam problem z wątkami romantycznymi. Szczególnie na początku książki dominowały one nad atmosferą dziwności czy grozy. Ta nadmierna uczuciowość pasuje na swój sposób do dawnej Francji i w niektórych dziełach pogłębiał tajemniczą atmosferę. Nie na każdego to jednak zadziała.

Na szczęście nie wszyscy autorzy poszli w tym kierunku i druga połowa książki nieco złagodziła początkowe niezadowolenie. Zdecydowanie zapamiętam sobie znakomite pomysły Guya de Maupassanta, Villiers de l'Isle-Adama, Gautiera czy Balzaca.

Słyszałam już wiele dobrego o tej słynnej serii wydawniczej, która powstała pod agendą Państwowego Instytutu Wydawniczego. Po latach wznowiono ten zbiór i rozszerzono serię o zupełnie nowe opowiadania. Na obecną chwilę powstało siedem części i każda koncentruje wokół innego kraju. Ta książka bierze pod lupę literaturę francuską.

Czym są właściwie te opowieści niesamowite?...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejny, nieco szczuplejszy objętościowo, ale liczniejszy w baśnie zbiór. W poprzednim tomie mogliśmy między innymi poznać przygody dzielnego Momotaro, śledziliśmy losy wróbelka z odciętym języczkiem i udaliśmy się nieraz do podwodnego pałacu Ryūgū-jō.

W tej części uzyskaliśmy wgląd w japoński mit kosmogoniczny o Izanagi i Izanami, poznajemy siedmioro bogów szczęścia oraz odkryliśmy historię słynnych gwiezdnych kochanków, które mogą się spotkać jedynie podczas święta Tanabata. Baśnie zawierają też pewne elementy innych gatunków. „Lampion z kwieciem piwonii”, „Pająk-demon” czy „Śnieżna dama” mogły być inspiracją dla horrorów. Z kolei „Mysia narzeczona” czy „Magiczny imbryk” zawierają komiczne elementy. Nie brakuje też baśni z romantycznymi wątkami.

Oceniam ten tom wyżej, gdyż tym razem nie czuję tak mocno tego przytłaczającego moralizatorstwa, który nieco psuje zabawę w trakcie czytania. Tym razem położono większe nacisk na przekazanie informacji i relacjonowanie przygód. Pozostał jeszcze jeden zbiór, więc jeszcze trochę pozostanę przy tej tematyce.

Kolejny, nieco szczuplejszy objętościowo, ale liczniejszy w baśnie zbiór. W poprzednim tomie mogliśmy między innymi poznać przygody dzielnego Momotaro, śledziliśmy losy wróbelka z odciętym języczkiem i udaliśmy się nieraz do podwodnego pałacu Ryūgū-jō.

W tej części uzyskaliśmy wgląd w japoński mit kosmogoniczny o Izanagi i Izanami, poznajemy siedmioro bogów szczęścia oraz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeszcze nie miałam okazji do napisania opinii na temat jakiegoś poradnika. Jest to specyficzny gatunek, przy którym jednak stosuję prosty podział. Są dobre poradniki, które oferują wartościowe i bezpieczne propozycje czy rozwiązania, które możemy wziąć pod uwagę. Dobre poradniki powinny na ogół ubogacić nasze życie i być źródłem jakieś inspiracji. Te złe poradniki są manipulacyjne, dają szkodliwe rady i powielają oderwane od rzeczywistości bzdury. Takie książki przysłużą wyłącznie kieszeni autora. „Magia sprzątania” popularnej japońskiej doradczyni sprzątania mogę śmiało odrzucić do wora z tymi „złymi poradnikami”.

Ale zacznijmy od początku. Z jakim rodzajem poradnika mamy tu w ogóle do czynienia? Niby tytuł nie powinien sprawiać wątpliwości, ale tak do końca nie jest. Bo w sumie nie ma tu nic na temat techniki wycierania kurzu i sposobu pozbycia się uporczywych plam z tapicerki. Ktoś rzucił propozycję, że do treści znacznie lepiej pasowałby tytuł „Magia porządkowania”. Ja zatytułowałbym ją raczej „Filozofia wyrzucania”.

Można w skrócie powiedzieć, że ten poradnik jest jednym z tych, który zajmuje gruntowną reorganizacją naszego najbliższego otoczenia. Szczególną popularność w tym podgatunku zyskały książki, które poruszały temat minimalizmu. Ten filozoficzny styl myślenia kojarzy się nie tylko z krajami skandynawskimi, ale przede wszystkim z Japonią. Niektórzy twierdzą, że ten kraj jest kolebką minimalizmu. Tak może było w innych erach. Obecnie konsumpcjonizm na dobre się tam zadomowił, więc z pewnością wiele się zmieniło.

Minimalizm jest promowany również w książce pani Kondo, ale w zupełnie oderwany i opacznie rozumowany sposób. Cała książka powtarza w kółko jak zdarta płyta: wyrzuć wszystko to, co nie sprawia ci radości. Autorka doszła do tego sama podczas swoich wieloletnich porządkowych studiów.

Warto w ogóle bliżej przyjrzeć się autorom, którzy piszą poradniki. Czy oni sobie uświadamiają, jak wielka odpowiedzialność na nich spoczywa? W końcu otwieramy się w mniejszym czy większym stopniu na ich rady, więc uspokajałby nas fakt, gdybyśmy mieli do czynienia z kompetentną osobą.

Nie trzeba mieć dyplomu z psychologii, by zauważyć, że pani Kono ma jakąś neurotyczną obsesję na punkcie sprzątania, organizowania i wyrzucania rzeczy. Diagnoza nie jest ukryta między wierszami, tylko bije po oczach w licznych przykładach, które ze swojego życia przytacza. Najlepsze jest to, że tę obsesję przerobiła w całkiem dochodowy zawód i jednocześnie może swoje uzależnienie zaspokoić u swoich klientów, przerabiając ich domy, wmawiając im przy tym niestworzone rzeczy. A ile osób zdołała przerobić na swoje podobieństwo i u ilu wprowadziła w bezsensowną pogoń za perfekcyjnością, nie chcę nawet wiedzieć. Mam nadzieję, że nie zrobiła zbyt wielkiego… bałaganu.

Choć o magii wyrzucania naczytała się w innych książkach, przypisała sobie te metody, nadając im nawet własną nazwę. Zbudowała na tym swoją małą obłudną i dziwaczną filozofijkę, w której z jednej strony traktuje ubrania czy inne przedmioty jak posiadające uczucia istoty, którym należy się szacunek i podziękowanie, a z drugiej nie ma żadnych oporów przed tym, by wyrzucać bezlitośnie rzeczy na śmietnik. Obojętnie czy to będą ubrania, książki, papiery czy pamiątki. Spełniły już swoją „rolę” i nie przynoszą frajdy, więc trzeba wszystko wyrzucić do wora. Szczególnie drażniące były jej rady na temat natychmiastowego pozbywania się zapasów i wyrzucania książek. Pani Kondo, nie kupuję od pani tych zadowolonych klientów.

Zresztą w naszych czasach nie zda to egzaminu. Poza tym bardzo drażniące były jej odgórne założenia czy teoryjki, które może się na niej sprawdziły, ale z pewnością nie na mnie. Bo tak się składa, że ja założę zapomniany ciuch i wsiądę na stacjonarny rower po miesiącach bezczynnego stania.

Ta kobieta nie napisała mądrej książki, tylko wymądrzającą się książkę. Do tego jeszcze dochodzi ten arogancki i zarozumiały ton, którym nas raczy. Książka na swój sposób prześcignęła swój czas. Jest bowiem podobna do tych tworów, którzy piszą obecnie blogerzy czy influencerzy, czyli ludzie, którym tylko wydaje się, że się na czymś znają – oczywiście nie ubliżając prawdziwym i wykształconym specjalistom, którzy czynią wiele dobrego na platformach społecznościowych.

Nie twierdzę jednak, że wszystkie wskazówki z tej książki, można wyrzucić do kosza. Ba, niektóre uważam za całkiem sensowne jak wyeliminowanie butelek z płynami na wannie czy zabieranie drobnych ze sobą. Również aranżacja zawartości szafy zasłużyła na uwagę. Uważam też, że odkładanie rzeczy na wyznaczone miejsce zaoszczędzi mnóstwo stresu i kłopotów.

Nie mam absolutnie nic przeciwko odgraceniu przestrzeni i wyeliminowaniu zbędnych szpargałów ze mojego życia. W ten sposób pozbyłam się wszystkich sztucznych kwiatów i innych bibelotów, które tylko łapały kurz i nakręcały moją alergię. Gruntowne sprzątanie i zwolnienie swojej przestrzeni jest niezwykle oczyszczające i wyzwalające. Ostatnio pozbyłam się też zbyt szerokiego łóżka z pokoju i od razu poczułam się lżej. Dwadzieścia centymetrów węższy mebel może mieć duży wpływ nie tylko na wygląd pokoju, ale nastrój.

Lubię też mieć poukładane w szafie i na regałach, ale nie chciałabym być niewolnikiem sprzątania i rozwinąć jakieś zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Nie chciałabym, żeby mi ciśnienie skoczyło czy zbierało mi się na płacz, gdy coś nie leży w wyznaczonym miejscu. Ilość niepotrzebnych kłótni, które wszczynałam przez takie drobnostki, nie były tego naprawdę warte. Za nic w świecie nie zamierzam też uprawić w swoim domu kultu przedmiotów, które muszą wszystkie stać w pionie. Te rzeczy, z których korzystam, korzystałam czy będę korzystać, mają mi służyć, a nie odwrotnie. Można o nie dbać bez tych animizacji.

Ogólnie była to dziwaczna książka, nawet jak na japońskie standardy. Z pewnością pozwala spojrzeć na swoje przedmioty w inny sposób… może nawet z większym szacunkiem. Nie poleciłabym jej szczerze nikomu, nawet patologicznym zbieraczom, którzy nie umieją się z niczym rozstać. Wierzę, że istnieją lepsze poradniki, które zaoferują inne rozwiązania.

Jeszcze nie miałam okazji do napisania opinii na temat jakiegoś poradnika. Jest to specyficzny gatunek, przy którym jednak stosuję prosty podział. Są dobre poradniki, które oferują wartościowe i bezpieczne propozycje czy rozwiązania, które możemy wziąć pod uwagę. Dobre poradniki powinny na ogół ubogacić nasze życie i być źródłem jakieś inspiracji. Te złe poradniki są...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Minął prawie rok od przeczytania ostatniej części, ale w końcu przypomniałam sobie o starym don Camillo i poczciwym Peppone. Ta część ma strukturę powieści, a nie luźno powiązanych ze sobą opowiadań, z którymi mieliśmy styczność w poprzednich dwóch częściach.

Odchodzimy także o znanej niziny Padańskiej. Historia skupiała na wyjeździe delegacyjnym do ZSRR, który organizuje z wielką pompą świeżo upieczony senator Peppone. Don Camillo nie odpuściłby sobie takiej okazji, więc wykorzystuje swoją władzę, którą dała mu pewna wiedza i załapuje się na wycieczkę. Pod przykrywką komunistycznego aktywisty Tarocciego, Don Camillo wtapia się w grupkę delegatów i wyrusza na daleki wschód. Jednak obawiający się o własną skórę senator nie spuszcza go z oka.

Humorystyczny potencjał był więc duży, co najlepsze… został on moim zdaniem dobrze wykorzystany. Autor nie przeładował swojej książki slapstickowym komizmem i nie zapomniał o rozbudowaniu swoich bohaterów. Najlepsze smaczki czekały grupkę nieświadomych delegatów oczywiście na rosyjskiej ziemi. Don Camillo po mistrzowsku parodiuje komunistycznego towarzysza i wyśmiewa sprytnie absurdy tego systemu. Objawia się to szczególnie w jego pompatycznych przemówieniach i interakcjach z uczestnikami wycieczki. Niektóre losy przy okazji odmienia. Pomimo przebrania nie zapomina o swojej kapłańskiej posłudze i pomaga potrzebującym owieczkom, których także w Związku Radzieckim nie brakuje.

Minął prawie rok od przeczytania ostatniej części, ale w końcu przypomniałam sobie o starym don Camillo i poczciwym Peppone. Ta część ma strukturę powieści, a nie luźno powiązanych ze sobą opowiadań, z którymi mieliśmy styczność w poprzednich dwóch częściach.

Odchodzimy także o znanej niziny Padańskiej. Historia skupiała na wyjeździe delegacyjnym do ZSRR, który organizuje...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to