Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Tematyka nawet ciekawa, ale forma staroświecka. Równocześnie mi się nie podobało i podobało. Motywy powieści są młodzieńcze, aspołeczne, chyba neoromantyczne; współcześnie nazwalibyśmy to czymś w rodzaju hippisowskich czy punkowych, a jeszcze współczesnej: emo/nerd/neet itp. Forma jednak jest jak wspomniałem staroświecka. Mamy narrację 3-osobową i opisy otoczenia oraz stanów bohaterów. Bohaterów dialogi to raczej coś w rodzaju długich oświadczeń, przemów, bardziej egzaltomonologi udające dialogi. Dlatego powieść nuży i się dłuży. Typ powieści, w której przez 2 strony ckliwego monologodialogu postać mówi coś, co literatura jaką lubię powiedziałaby w kilku zdaniach trafniej, prościej, prawdziwiej. Rozwleczone, wyegzaltowane, trochę narcyzowate i histerycznie mędrkujące. Przedstawia wrażliwość młodzieniaszka z jednej strony bardzo emocjonalnego i niedojrzałego, z drugiej aspołecznego i nadmiernie dumającego, wzdychającego do swego życia, wstrętno-pięknego świata i do kobiet czy kobiecości, wyidealizowanej, uświęconej, dominującej nad nim (śmieszny przykład: bohater jest uszczęśliwiony, gdy zostaje skarcony za niestaranne czyszczenie butów pani, która wzięła go z ulicy, by dla niej pracował). Obok motywów upragnionej kobiecej dominacji, jest poboczny motyw homoseksualny (odrzucony, pokazany jako niedojrzałe zboczenie). Trącące myszką romantyczne histeryczne pierdzące motywy spod znaku przyroda, zły świat ludzki, zagubienie, wielka miłość, bycie służącym kochanej pięknej pani itd. Co do fabuły, akcji, to owszem jest, ale nie jest wiodącą. Klimat opisywanych odczuć i przemyśleń jest wiodący, a fabuła to tło, które niekoniecznie wciąga. Ma się poczucie, że czyta się rzecz oryginalna, zwłaszcza jak na czas powstania, ale też wie się, że z obecnej perspektywy postać i motywy powieści są dość przewidywalne i banalne.
Bardzo się cieszę, że urodził się taki Kafka i rzeczy typu Rodzeństwo Tanner czy Niepokoje wychowanka Torlessa R. Musila trafiły od razu (w moim czytelniczym świecie) do lamusa, wyparte egzystencjalną prawdą życia-nas-procesu, gdzie egzaltacja i motywy poromantyczne (nie wiem czy dobrze to nazywam, ale owe combo: piękna przyroda, tęsknota do uwagi damy, aspołeczność i zagubienie w tym nerwowego ale dobrego młodzieniaszka z elementami narcyzka tak mi się kojarzy...) są raczej błahe, szybko przewidywalne i nie warto wiele uwagi im poświęcać.
Ocena 5.5-6.5/10, zaniżona do 5 z uwagi za duże przeszacowanie tej książki na portalu.

Tematyka nawet ciekawa, ale forma staroświecka. Równocześnie mi się nie podobało i podobało. Motywy powieści są młodzieńcze, aspołeczne, chyba neoromantyczne; współcześnie nazwalibyśmy to czymś w rodzaju hippisowskich czy punkowych, a jeszcze współczesnej: emo/nerd/neet itp. Forma jednak jest jak wspomniałem staroświecka. Mamy narrację 3-osobową i opisy otoczenia oraz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Mindhunter. Tajemnice elitarnej jednostki FBI zajmującej się ściganiem seryjnych przestępców John E. Douglas, Mark Olshaker
Ocena 7,6
Mindhunter. Ta... John E. Douglas, Ma...

Na półkach:

Bardzo dobra. Może jednak nieco zniechęcić rozmiar części autobiograficznej (ponad 100 stron pierwszych; ciekawe, ale mogłoby być krótsze) oraz można mieć niedosyt fragmentów z rozmowami ze skazanymi już seryjnymi mordercami, które miały być esencją książki, a jednak po kilku początkowych postaciach stały się jedynie dodatkiem. Stąd też moja ocena książki balansuje między "dobre, ale..." a "bardzo dobre, mimo..." i zawyżam nieco z 7 na 8.

Aha; brakuje mi też przykładów spraw, w których profil zupełnie rozminął się z pojmanym sprawcą, a na pewno było takich niemało i nie negują opłacalności pracy nad profilem. Duży plusik za poruszony na końcu wątek liberalno-głupiej psychiatrii oraz tzw. niepoczytalności.

Bardzo dobra. Może jednak nieco zniechęcić rozmiar części autobiograficznej (ponad 100 stron pierwszych; ciekawe, ale mogłoby być krótsze) oraz można mieć niedosyt fragmentów z rozmowami ze skazanymi już seryjnymi mordercami, które miały być esencją książki, a jednak po kilku początkowych postaciach stały się jedynie dodatkiem. Stąd też moja ocena książki balansuje między...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka, która zainspirowała Joyce'a do obrania monologu wewnętrznego/strumienia świadomości jako jednej z głównych metod narracji Ulissesa. Kupiona przez niego we Francji, chyba w 1902. Choć Wawrzyny stosują tą nowatorską metodę, jako pierwsza powieść tak mocno, tak nieustępliwie, to nie są powieścią z rodzaju "dużych". Fabuła pasuje bardziej na nowelę: zakochany/otumaniony powabami młodej kobiety zostaje łatwo naciągany na kolejne pomoce finansowe dla biednej damy. Fabuła jest prosta i zabawna, do tego prawdziwa i trochę smutnawa. Dujardin konsekwentnie wypełnia myślami bohatera całą krótką powieść, mieszając ją z opisami otoczenia - również jakby wygłaszanymi przez bohatera. Do tego trochę dialogów i prosta akcja. Książka przeszła bez echa, lecz jest udana. Forma jest nowatorska i bardzo sprawnie zastosowana, ale widocznie fabuła wydała się błaha, prosta.
Należy jednak ocenić tą książkę jako dobrą i wartą przeczytania. Nie tylko ze względu na Joyce'a, ale bardziej z powodu bardzo sprawnego wykorzystania monologu wewnętrznego. Mała ciekawostka: jest to prawdopodobnie książka, która stosuje najwięcej (średnio na stronę) znaku ";" w historii. Autor używa średników do ciągłości różnych opisów i myśli. Trzeba przyznać, że udanie. Trzeba też zaznaczyć, że jest to monolog wewn. przystępny dla każdego; wspominam o tym, bo często przy książkach mało czytelnych, trudnych, ludzie używają określenia (niestety nierzadko błędnie; choćby tu na lub.czytać), że to jakiś strumień św./monolog. Wawrzyny, choć stosują nowatorską metodę, są silnie zakotwiczone w XIX-wiecznej koncepcji powieści/noweli; nie ma tu jeszcze szaleństwa i trudności ze zrozumieniem narracji, jakie przyniesie wiek XX, Joyce, Faulkner i inni.

Fabuła na 6-7/10
Forma na 8-9/10 z adnotacją, że Dujardin to wymyślił. Owszem, będą różne ślady mon.wewn. wcześniej, ale jego pozycja jako pierwsza przyjęła to jako główną formę narracji (czego zresztą Joyce nigdy nie ukrywał).
Razem: zawyżone delikatnie 8/10.

Książka, która zainspirowała Joyce'a do obrania monologu wewnętrznego/strumienia świadomości jako jednej z głównych metod narracji Ulissesa. Kupiona przez niego we Francji, chyba w 1902. Choć Wawrzyny stosują tą nowatorską metodę, jako pierwsza powieść tak mocno, tak nieustępliwie, to nie są powieścią z rodzaju "dużych". Fabuła pasuje bardziej na nowelę:...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Irytujące totalnym przegadaniem i dominacją narratora. Nazwałby ta książkę nie "Człowiek bez właściwości", ale "Narrator z nadmiarem właściwości". Narrator referuje losy bohaterów, ich myśli, akcję oraz wygłasza swoje zabawne i pouczające uwagi na każdy temat; nauka, sztuka, filozofia, historia. I choć naprawdę wiele jest interesujących rzeczy w tej książce, to zostają rozrzedzone nadmiarem narratorskiej mocy. To trochę tak, jakby autor postawił sobie za zadanie napisać genialną nowoczesną powieść i równocześnie traktat na temat świata, nauki, filozofii itd. itp. Wszystko w jednym, czemu nie? Oczywiście mamy narratorka trzecioosobowego, wszystko lub prawie-wszystkowiedzącego, no i czas przeszły. Postacie są jak jego kukiełki. Nie dowiemy się o nich więcej niż powie narrator. Dialogi są, ale jako drobny % opowieści narratora. Według mnie autor bardzo utrudnił odbiór tej ciekawej powieści, bo "za bardzo chciał". Powiedzieć wszystko co uważa na dany temat. Błyszczeć uwagami na każdą pojawiającą się, choćby dygresyjnie, kwestię związaną z nauką, filozofią czy sztuką. Jeśli ktoś lubi taki sposób pisania, to ma świetną powieść. Dla mnie jednak jest ona nieudana, przesadzona, "przesłodzona" a taka moc opowieści narratora odczytuję jako napawanie się autora sobą. W tym przypadku powiedzieć mniej to bardzo! powiedzieć więcej. Lektura nie zachęciła mnie do kolejnego tomu. Językowo jest to dobre, słownictwo warte pochwały, ale ta maniera referowania wszystkiego w 3 os + cz. przeszłym. Zmęczyło, zirytowało. Co ciekawe autor nie miesza jednak w samym języku (i, co jasne, narracji; po co, ta daje mu władze totalną nad przegadaniem powieści.. jakżeby mógł oddać część tej władzy postaciom czy komuś innemu...). Bliżej temu do pisania w stylu elokwentnym ale nadal XIX-wiecznym, niż do prawdziwie eksperymentalnej czy nowoczesnej powieści w stylu Joyce'a. Uważam opisywaną powieść za doskonały przykład zniszczenia powieści nadmiarem narratorskim, który skutecznie utrudnia dostęp do opowieści... robiąc wszystko, o czym uważa, że ułatwi do niej dostęp. Tak się kończy nadmiar. Odpycha, nie przybliża - a szkoda, bo jest tu dużo ciekawych elementów.
Ps. Rozumiem koncepcję powieści eseistycznej, ale do mnie tu nie trafiła. Przeczytałem biografię Musila i podtrzymuję, że swoją elokwencją i brakiem umiaru utrudnił swoje wielkie przedsięwzięcie. Jego pisanie nie jest dla mnie trudne ze względu na rozumienie treści, ale na dominację irytującego narrator. U Musila postacie mało mówią, za to narrator opisuje co myślą, mówią, chcą itd. Analogicznie z akcją. Podobnie przeszkadzało mi w jego debiucie, Niepokojach wych. Torlessa ciągłe referowanie co Torless czuje i ojej jaki jest smutny, zamiast oddania mu głosu. Narracja Musila nie przybliża tego, co nazwałby sednem w powieści, a wprowadza dominację zbędnej otoczki, wszechwiedzącego rozgadanego obserwatora, który opisuje rzeczy, osoby i akcję właściwie tylko po to, by zaraz móc wykładać swoje przemyślenia na temat świata, nauki, sztuki. Owszem, one są ciekawe, ale ten nadmiar i pomieszanie z powieścią... Nie do każdego to trafi.

Irytujące totalnym przegadaniem i dominacją narratora. Nazwałby ta książkę nie "Człowiek bez właściwości", ale "Narrator z nadmiarem właściwości". Narrator referuje losy bohaterów, ich myśli, akcję oraz wygłasza swoje zabawne i pouczające uwagi na każdy temat; nauka, sztuka, filozofia, historia. I choć naprawdę wiele jest interesujących rzeczy w tej książce, to zostają...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zasadniczo niby ok, ale nie można tego traktować jako biografii poważnej, czyli obiektywnej. To wspominki przyjaciela, który "wydał" światu Kafkę, choć ten chciał "się spalić". O Kafce dowiadujemy się tylko rzeczy bardzo dobrych. Jest - dosłownie! - opisywany jako święty! Cierpiał, był stłamszony ojcem, obowiązkiem pracy biurowej i dobrego zarobku w firmie ojca. Miał problemy z kobietami, i na końcu, ze zdrowiem. Brod mieli te wątki bez opamiętania robiąc z Kafki cierpiętnika, wielkiego człowieka z wyłącznie dobrymi cechami. Dochodzimy z Brodem aż do świętości Kafki, a na końcu wraz z latami choroby, zostaje uwypuklona rzekoma faza religijna Kafki. Niestety autor jest syjonistą, i przez ten pryzmat rozumie Kafkę i wyjaśnia jego życie oraz twórczość, robiąc zresztą z Kafki również syjonistę. Czy nim był? Możliwe, ale w powieściach nie widać tych kalek. Osobiście widzę czysty egzystencjalizm i pesymizm oraz poczucie winy z samego faktu istnienia (czy raczej: istnienie jako wartość negatywna), nie zaś przepisywanie Hioba czy innych motywów ze starego testamentu. Ale to już poboczna kwestia; można interpretować jak się chce i jak się czuje, na tym polega sztuka. To, co Brod opisuje jako powody cierpienia męczennika-świętego Kafki, sądzę, że brane bardziej obiektywnie, może wyglądać kompletnie inaczej. Np. apodyktyczny silny ojciec i praca u niego. Główny motyw dorosłego życia Kafki. Piętno, które utrudnia mu to, co chce robić, czyli pisanie. Trudność z wyrwaniem się spod władzy ojca i rodziny to ważny motyw jego twórczości, świadczący raczej o niemocy własnej niż o jakimś dobrze, tylko dlatego, że powoduje cierpienie (to takie chrześcijańskie podejście, już nie żydowskie, że cierpienie to dobro). Podobnie z kobietami. Kafka niby chce, a nie potrafi być w związku. Wciskanie na siłę tu niemożności połączenia posiadania rodziny z pisaniem, jest pewnym wytrychem. Myślę, że znacznie bardziej interesujące byłoby opisywanie Kafki, poprzez jego cechy, nastawienie, nie zaś traktowanie go jako cierpiętnika i świętego, poprzez tworzenie nie do końca potrzebnych opozycji tego rodzaju. Po prostu, miał nastawienie aspołeczne, samotnicze, introwertyczne itd. - jest to w wielu kwestiach wadą własną, w wielu zaś zaletą. Równie dobrze może być związane z innymi negatywnymi, nie tylko ascetyczno-świętymi predyspozycjami, np. narcyzmem, egotyzmem, nerwicami itd. itp.
Oprócz jednostronnego...hagiografizowania Kafki, w książce jest za dużo cytatów o dużej objętości. Przytacza Brod całe długie listy, niepotrzebnie. Czasem pisze bardzo ciekawie i zwięźle, czasem wpada w dygresje niepotrzebne, nużące, niewiele wnoszące. Należy docenić to, co Brod zrobił dla świata, czyli wspomniane "wydanie" nam Kafki wbrew jego woli, natomiast ta biografia nie jest stricte biografią, ale wspominkami w pewnym sensie zadurzonego z jego osobie i twórczości przyjaciela. A zatem nie może stanowić głównego czy poważnego źródła wiedzy biograficznej o Kafce. Niemniej warto to przeczytać; polecam jednak tylko przebiec wzrokiem co niektóre listy czy mało wnoszące fragmenty. Prawdopodobnie sięgnę po inną biografie Kafki i mam nadzieję, że nie będzie tam pomijania interpretacji egzystencjalnych i freudowskich (to banalne, przez relacje z ojcem) kosztem wyciągania syjonistycznych (Brod sam używa tego słowa, nazywa siebie i Kafkę syjonistami). Motywy kafkowskie nie wydają mi się aż tak religijne jak Brodowi.

Zasadniczo niby ok, ale nie można tego traktować jako biografii poważnej, czyli obiektywnej. To wspominki przyjaciela, który "wydał" światu Kafkę, choć ten chciał "się spalić". O Kafce dowiadujemy się tylko rzeczy bardzo dobrych. Jest - dosłownie! - opisywany jako święty! Cierpiał, był stłamszony ojcem, obowiązkiem pracy biurowej i dobrego zarobku w firmie ojca. Miał...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzecz z górnej półki, a przy tym bardzo przystępna językowo i narracyjnie. By jednak w pełni skorzystać należałoby czytać powoli. Przyznaję, że nie skorzystałem w pełni, ale doceniam i czuję wysoki poziom tej powieści. Najlepsze dwa zabiegi, jak dla mnie, to brak dominacji wytłumaczenia pobytu czy historii głównej bohaterki-narratorki-autorki w szpitalu, a po drugie, brak zapełniaczy tzn. opisów zbędnych, przejść, podziałów na co innego niż akapity, czy wyróżnianie dialogów. Jest to bardzo gęste, zdaje się krótkie, więc pojawia się pokusa szybkiego czytana, którym się traci (i ja straciłem, mea czytelniculpa!). Brak zatapiania narracji w przemyśleniach zbędnych - jest za to szybka i intensywna akcja. Autorce udaje się w ten sposób zbudować bardzo bogaty i realistyczny obraz zarówno swoich bolączek psychicznych, jak i innych pacjentek, i ogólnego klimatu szpitala. Jest to literackość z górnej półki, na której nieraz i zaliczani do kanonu nie do końca znajdują miejsce, właśnie poprzez coś w rodzaju "naddatków" literackich, których w tej książce nie ma. Gdyby były, rozrzedziłyby to, co w niej gęste i świetne.
8/10 i to jedna z książek, do których warto powrócić i już czytać...głębiej.

Rzecz z górnej półki, a przy tym bardzo przystępna językowo i narracyjnie. By jednak w pełni skorzystać należałoby czytać powoli. Przyznaję, że nie skorzystałem w pełni, ale doceniam i czuję wysoki poziom tej powieści. Najlepsze dwa zabiegi, jak dla mnie, to brak dominacji wytłumaczenia pobytu czy historii głównej bohaterki-narratorki-autorki w szpitalu, a po drugie, brak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciekawa lektura. Gdyby nie znała Picassa i nie skupowała jego i innych artystów dzieł od początku i nimi się nie dzieliła, raczej byśmy o niej nigdy nie usłyszeli. Czemu? Z powodu jej twórczości literackiej, czyli wydumanej być może grafomanii z przerostem wątpliwej koncepcji nad samą jej formą i treścią. Nielogiczność, celowe powtórzenia, nienawiść do interpunkcji (oparta oczywiście na świetnych w jej mniemaniu ideach), połączenie słów bez sensu (przykładowe zdanie s. 59: "Małe oczęta, które mają młotek i kratkę w paski między werandą, w mądrości, w wypoczętym rozwoju") itd. Rzeczy, które mogą mieć sens tylko znając kontekst, a więc będąc chyba tylko Gertrudą lub jej partnerką. Oczywiście każdy nonsens łatwo wrzucić w wielką nowatorskość i eksperymentalność, zwłaszcza jak nada mu się podbudowę czy to związaną ze wschodnią filozofią czy religią (przez Zen itp. każdy syf, czy to tautologiczny, czy wewnętrznie sprzeczny zyska mądrość), czy przez... psychoanalityzowanie. Bo przecież strumień świadomości, wyrzut skojarzeń itd. itd. Na Gertrudę - uważającą siebie za geniusza ha ha! - na szczęście nie nacięli się i jej współcześni i następne im pokolenia. Nikt nie chciał jej wydawać, płaciła za to. Pozostaje egzotyczną ciekawostką, przykład radosnej twórczości niepotrzebnej i niewartościowej, z wydumaną koncepcją wyjścia poza gramatykę, interpunkcję, narrację czy logiczny szyk zdania. Przez obecny przewrót feministyczny może być wskrzeszana - bo była kobietą (wow!) i byłą lesbijką (wow: czytałem ostatnio art. w dwutygodniku, gdzie jest to główny motyw pisania o niej przez R. Lis: że była lesbijką! klękajcie narody!), ale marne to próby, jak twórczość niezbyt się sprawdziła. Z biografii M. Michałowskiej wynika, że chwilę sławy Gertruda zyskała dopiero po napisaniu "Autobiografii Alicji...", pisanej "normalnym" językiem, gdzie obsmarowała część środowiska artystów, wywołując pewien skandal, który źle pokazani bohaterzy wyjaśniali, że to nie tak jak Gertruda napisała. Tak więc, podsumowując, sądzę, że jest to przykład braku talentu i pracy nad literaturą, zderzony z zaangażowaniem w malarstwo i środowisko artystyczne, przekonaniem o własnym geniuszu i zwykłą grafomanią. Potrzeba wielkiej artystycznej oryginalności. Swoja twórczość uważała zresztą za coś w rodzaju literackiego kubizmu. Obracanie wokół rzeczy, a w niej przecież sedno. To doskonałe pole dla uzasadnienia wartości nonsensów jakie pisała, przecież i tak prowadzi to do objawienia. Tyle, że jest pewna różnica między powiedzmy osobą w wyjątkowym stanie duchowym czy w psychodelicznym stanie po narkotyku, która patrząc na jabłko może nie wychodzić z tego patrzenia i odczuwać mistykę, a literaturą tworzoną w ten sposób, bo nonsensowne zdanie o jabłku czy tautologia różana z której była znana i słusznie wyśmiewana, to jednak co innego niż możliwy stan czy zamysł autora poprzedzający akt twórczy, do którego to stanu nie mamy wglądu. A jeśli ktoś nie nie zgodzi i uzna, że mamy, właśnie poprzez tak nonsensowne czy tautologiczne zdania, no to musiałby uznać, że przykładowo kilka słów bełkotu żula o świcie jak zaczyna go telepać, jest krótkim i olśniewającym poematem dającym wgląd w realny stan rzeczy. Koncepcja Gertrudy mogłaby się sprawdzić jako wiersze białe - o ile dałaby jakieś wskazówki do odczytania - zakładając dobromyślnie (nie ma takiego słowa? a znam je od dawna), że nie każdy jest geniuszem jak ona i nie wpadnie na to, o co jej chodzi, gdy pisze swobodny ciąg wspomnień-wyobrażeń oparty na jej wyjątkowym prepisarskim doświadczeniu.
Planuję przeczytać jej konwencjonalne książki.
Uwagi o jej twórczości w tej opinii opieram nie na znajomości całych tekstów, ale na nielicznych polskich tłumaczeniach z tej biografii i jeszcze jednego artykułu (pierwsze wyniki z wyszukiwarki, fragmenty chyba gł. z "Czułe guziczki").
Postaram się poczytać coś jeszcze, ale jeśli uznać, że jej pomysły mają jakąś wartość, to należałoby uznać, że generator losowych słów to też sztuka. Co jest dalej? Generator nowych słów i losowe ich podawanie. Czyli SI jak nic przydatne (większy stopień losowości niż u człowieka, a słowotwórstwa bardziej technicznie tworzonego niż znaczeniowego). A dalej? Generator ciągu liter. Znakomita sztuka, niczym nieograniczona i niepretensjonalna! Generator losowych słów, w tym słowotwórstwa mógłby być przecież tekstowy testem Rorschacha. W sumie już Gertruda jest takim testem. Z jednej strony wiadomo, że ociera się o coś jej znane, z drugiej takie strzępki nie pasują na literaturę, a raczej prywatne zapiski do szuflady. Coś a la prozatorskie haiku nietrzymające reguły sylab czy reguły elementu przyrody oraz specyficznej puenty, ale jakoś dotykające danej nam chwili. Właśnie: nam. A Gertruda błędnie uważała, że jej artystowskie odczuwanie nie wymaga formy idącej w stronę zrozumienia przez czytelników. Nie może więc być literaturą, nie ma tego minimum, nici po której można zobaczyć kłębek. Gdyby nie była zakochaną w swojej twórczości grafomanką, to pracowałaby nad formą i do czegoś doszła. Ostatni, śmieszny przykład: Picasso, jej przyjaciel na całe życie, olał na rok malowanie obrazów i ogłosił, że jest poetą. Pisał coś, zaprosił ludzi na odczyt swych poezji. Gertruda była bardzo zła, że on ma czelność pisać (!). Bo pisanie to jej domena, jak on w ogóle śmie cokolwiek bazgrać i nazywać to poezją...gdy to ona, Gertruda jest literackim geniuszem... Jako, że Gertruda znała się z Sylvia Beach i mieszkała w Paryżu, siłą rzeczy musiała mieć kontakt z Joycem, poprzez księgarnię Beach, wydawczyni Ulissesa. Jestem bardzo ciekaw, czy są wypowiedzi Joyce'a o Gertrudy pisaniu, ale sądzę, że nie. Nie była ceniona, czytana, a tylko znana w środowisku jako sympatyk i kolekcjoner Picassa i innych malarzy.
Gertruda jest Gertrudą jest Stein Gertrudą. Przypuśćmy że jest to Gertruda pięknie pięknie uśmiechnij się idź małe jabłko jest małe jabłko, tak pięknie pięknie alem genialna genialna genialna Gertruda jest Gertrudą.

Ciekawa lektura. Gdyby nie znała Picassa i nie skupowała jego i innych artystów dzieł od początku i nimi się nie dzieliła, raczej byśmy o niej nigdy nie usłyszeli. Czemu? Z powodu jej twórczości literackiej, czyli wydumanej być może grafomanii z przerostem wątpliwej koncepcji nad samą jej formą i treścią. Nielogiczność, celowe powtórzenia, nienawiść do interpunkcji (oparta...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Skrzyżowanie pisania w stylu Buczkowskiego, ale budującego fabułę, z lekkim oniryzmem i tematem homo w latach wojennych i powojennych. Z jednej strony imponuje oryginalność i nieoczywistość budowanych zdań, z drugiej czasem to zwyczajnie nuży lub zdaje się niepotrzebne. Temat ciekawy, ale w końcu również nieco nuży. Niektóre elementy, wskazujące na pedofilię czy ściślej efebofilię, kochanie młodych chłopców, może nie są jakieś obrazoburcze, ale lekko niesmaczne. Stary Helmut rozpływa się w opowiadaniu jak to nie kocha młodych chłopców. Wszystko to jednak jest dość zawoalowane; czasem jakiś krótki opis wprost, ale większość zakryta poetyckim językiem i intensywną budową zdań. Z jednej strony powieść z wyższej półki, z drugiej zdaje się trochę płytka czy nieprzejrzysta, jeśli tylko straci się trochę uwagę i nie zobaczy przejść w narracji do opowieści o przeszłości. Jedno jest pewne: takiego pisania, podobnie jak Buczkowskiego czy Pilota, teraz raczej za wiele już nie ma i jest to wada tzn. mam wrażenie, że jakość polskiej prozy sprzed kilkudziesięciu lat jest wyższa niż ostatnich dekad.
Daję 7/10 choć zaznaczam, że można z tego Rudolfa wycisnąć dużo więcej, i tak pierwszą połowę mi się udawało, potem mnie nieco znudziło i nie czytałem już uważnie, więc nie skorzystałem za wiele.

Skrzyżowanie pisania w stylu Buczkowskiego, ale budującego fabułę, z lekkim oniryzmem i tematem homo w latach wojennych i powojennych. Z jednej strony imponuje oryginalność i nieoczywistość budowanych zdań, z drugiej czasem to zwyczajnie nuży lub zdaje się niepotrzebne. Temat ciekawy, ale w końcu również nieco nuży. Niektóre elementy, wskazujące na pedofilię czy ściślej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

3 mikropowieści/raczej długie opowiadania Nie podobały mi się. Wcześniej z tej serii czytałem "Berga" i bardzo cenię tą książkę, więc jestem w tym większym szoku, że takie coś jak "Trzy opowieści" jest w tej serii. Bo to słabizna. Do rzeczy.
W nr 1. mamy bohaterkę 6-latkę, ale jej narracja brzmi jakby to były myśli 16 czy raczej 26 a nie 6-latki. Fabuła zaś przypominała mi coś w rodzaju fantastyki dla nastolatków plus jakieś paranormalne klimaty rodem z prozy Kinga, która traktuje również jako dobrą...ale dla nastolatków (wiem, co mówię; sam jako nastolatek przeczytałem aż 50-60 jego książek:). Zakończenie puentowate. Kompletne nieporozumienie ten tekst, chyba że do zbiórki fantastyki dla młodzieży!
Nr 2: trochę mędrkowania nieporywającym bohaterem, a potem coś co określiłbym jako przykład grafomańskiej wyobraźni. Idiotyczna maniera nadużywania trzykropków (w opow. nr 1 też, w 3 mniej, ale też).
Nr 3: Brzmi jakby nastolatka pisała do szuflady opowieść o zakochaniu w koleżance w konwencji punk czy alternatywnej. Bluzgi, dramy.
Ogólnie duże rozczarowanie. Ciężko mi uwierzyć, że to nie jest wydane jako proza dla młodzieży. Styl autora jest czytelny, prosty, da się czytać, ale nie chcę się, nie czuć z tego korzyści: przeglądanie, mędrkowanie i grafomańskie pomysły sprawiają, że jest to słabe łamane na bardzo przeciętne. Ciągle wrażenie że czyta się nastolatka. Może gdyby nie było wydane w zdaje się ambitnej serii, miałbym mniejsze oczekiwania, ale ogólnie stwierdzam, że to słabizna niewarta nawet przekartkowania.
Co do posłowia... Zaskakujące, przytacza esej autora w którym z literatury niesprofesjonalizowanej (nazywanej przez niego dyletancka), błędnie utożsamiana z awangardowa, próbuje robić odświeżający kierunek. Jeśli te 3 długie opowiadania to przykład awangardy, to nie mam słów. Tu nie ma żadnej konwencji. Należy to zwyczajnie nazwać czym jest, czyli słaba czy momentami, i to maksymalnie, bardzo przeciętna pisanina. Tyle. A z przytaczanych tez Airy wynika, że awangarda i wartościowym kierunkiem jest dla niego każda grafomania, bo przecież stawia na szybkość i pasje, nie na jakość. Zresztą autor wydał aż 100 krótkich powieści/opowiadań, więc...
W sumie dobrze, że trafiłem na tą pozycję: wiem już, żeby unikać tego nazwiska. Poziom pisania słaby a pomysły nieinteresujące. I jeszcze podbudowa teoretyczną autora i robienie ze swej słabizny awangardy i głosu w literaturze itp. Śmiech na sali. To nawet jako bardzo słaby realizm magiczny się nie kwalifikuje.

3 mikropowieści/raczej długie opowiadania Nie podobały mi się. Wcześniej z tej serii czytałem "Berga" i bardzo cenię tą książkę, więc jestem w tym większym szoku, że takie coś jak "Trzy opowieści" jest w tej serii. Bo to słabizna. Do rzeczy.
W nr 1. mamy bohaterkę 6-latkę, ale jej narracja brzmi jakby to były myśli 16 czy raczej 26 a nie 6-latki. Fabuła zaś przypominała mi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Trochę nudziarstwo tracące myszką. Łatwe do czytania; aż za bardzo (wspominam o tym, bo dziwią mnie opinie, ze to trudna książka: ludzie, toż to w pełni przegadana lit. piękna niższego poziomu z banalnym językiem i narracją, bez rozbudowane fabuły!). Większość książki to rozważania i stany psychiczne dojrzewającego młokosa, które można streścić jako "ojej smutno mi dziwnie mi moja dusza moje bolączki samotność nastroje". Tytuł trafny, trzeba przyznać. Wygląda to trochę staroświecko. Taki intelektualizowany, wykształcony młody wystraszony emo zawieszony między platońskim światem idei a rzeczywistością w której dorasta (ale drobne wątki naukowe dość słabe, nudne). Ojej jakże cierpi, jak mu dziwnie smutno. I tak bez końca. Pragnie seksu, ale ten seks taki brudny, zły, co by mamusia powiedziała? Pisane nieco jakby pod freudowskie pierdololo. Oczywiście teraz tak łatwo to widać, gdy jesteśmy już wiek po modernizmie i spora część kultury przemieliła takie tematy na drobne. Motywy homoseksualne, intrygi czy relacje nastolatków naznaczone walka o władzę, dominacja.
Jest to nudne nie tylko z powodu infantylności postawy (która może tylko z perspektywy czasu taka się zdaje; słusznie, ale...), lecz też dlatego i przede wszystkim dlatego, że wszystko jest tu podane na tacy. Przegadane, wyjaśnione, opisane. Mało lub prawie brak niedopowiedzeń. Torless smutny. Torless se myśli o tym, że odczuwa trwogę czy cokolwiek. Słyszy bicie serca. Jest wystraszony. Zastanawia się nad x. Odczuwa przygnębienie. I tak w kółko w kółko w kółko. Ale praktycznie brak tła, tzn. świata przedstawionego, czyli opisów szkoły, lekcji, postaci itd. Miałkie to, drętwe. Obok Torlessowych nudów mamy gadki czwórki kolegów knujących na siebie, chcących nad sobą dominować lub nie potrafiąc się temu przeciwstawić, szukających jak T. uzasadnienia dla znęcania jako koniecznej kary. Dla porównania, skoro można zaliczyć tą krótką powieść częściowo do Bildungsroman, proszę porównać co robi Joyce w "Portrecie..." (i w kwestii niedopowiedzeń, i wspomnianego tła, i postaci, języka; w zasadzie...wszystkiego). I tu i tu młody bohater, dojrzewający, w szkole dla chłopców plus intelektualno-artystyczne tematy obok dojrzewania i seksualności.
Od połowy (od tematu matematyki i Kanta) książka jest na szczęście trochę ciekawsza. Na krótko. Szybko wpada w główną swą treść, czyli "eksplikanctwo" bez ciekawych konstrukcji umysłowych w tym całym mieleniu tematu. Zakończenie podobnie, słabe. Nasilenie chorych gierek sadystycznych - w pełni przewidywalne. Wątek (główny) jest ciekawy, ale nie nadrobi słabości fabuły oraz przegadania w gruncie rzeczy nudną i bezpłciowa postacią i jej infantylnymi rozterkami, których nawet nie potrafi dobrze przedstawić (nawiązania do liczb urojonych i Kanta są tak słabe, że wstyd). To mogłaby być dobra książka - gdyby usunąć wszelkie wyjaśnianie i 90% przemyśleń super postaci T. Niestety nie jest. Raczej strata czasu; nie polecam.

Trochę nudziarstwo tracące myszką. Łatwe do czytania; aż za bardzo (wspominam o tym, bo dziwią mnie opinie, ze to trudna książka: ludzie, toż to w pełni przegadana lit. piękna niższego poziomu z banalnym językiem i narracją, bez rozbudowane fabuły!). Większość książki to rozważania i stany psychiczne dojrzewającego młokosa, które można streścić jako "ojej smutno mi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobra, zwarta (nierozwlekła) pozycja, nawet gdy zna się nieźle pozostałe z kilku pozycji polskich o Joycie. Wielkiej niespodzianki, ani nowatorskości nie będzie, ale Naganowski ma interesujące i żywe podejście do życia i twórczości największego (chyba) enfant terrible literatury XX wieku. Jeśli chodzi o zawartość książki, to jest typowe sklejenie życiorysu, treści dzieł oraz ich interpretacji. Nie da się o JJ inaczej, zakładając, że książkę może czytać ktoś, kto nic nie wie i chce to zmienić. Nie ma jednak na szczęście dominacji biograficznej części. Ciekawe, że Telemach został wydany przed debiutanckim polskim przekładem Ulissesa - jednak gdy już wiadomo, że jest i będzie wydany. Przy pisaniu o Finnegans Wake Naganowski opiera się na pracy Campbella i Robinsona. Mamy też nawiązania do Eco (dzieło otwarte i sztuka jako ogniwo "ponaukowe" wcielające idee nowoczesnej nauki typu Einstiena relatywizm itd.). Telemach zawiera wszelkie typowe wątki i interpretacje oraz wpływy na Joyce'a. Ciężko się do czegoś przyczepić. Nie nudzi, nawet jak się temat zna z kilku innych książek. Powtarzam to drugi raz, bo Telemach to chyba ostatnia z kilku książek polskich analizujących Joyce'a, które czytałem. Mimo tego, wciągnęła. Powtórzę też pewną myśl, z innej mojej opinii/recenzji książki okołojoycowskiej: gdzie są polscy krytycy i badacze ze swymi potencjalnie super interesującymi pozycjami ponad dekadę PO przetłumaczeniu/przepisaniu na polski FW na FT? A, no tak, musieliby się wysilić i to sroghardo... Przecież łatwiej zliczać postacie kobiece i męskie w powieściach szukając patriarchatu ataku, czy szukać rasistowskich treści bo używano słowo "murzyn" czy "czarny". Albo pisać n-te makulartykuliki, że skończyła się literatura i duże narracje, ojej.
Egon Naganowski żył w latach 1913-2000. 87 lat życia. Szkoda, że nie ze dwie dekady (i w dużym zdrowiu!) więcej - doczekałby wtedy polskiego Finnegana, o którym pisał, po cytowaniu kawałeczka od Skrzetelskiego, w swym Telemachu tak: "Całość FW jest absolutnie nieprzetłumaczalna, już choćby z powodu "sztywności" języka polskiego, która znacznie ogranicza swobodę tworzenia neologizmów. A co zrobić z kalamburami, z wyrafinowanymi igraszkami słownymi, z wieloznacznością słów itd?" (przypis nr 124, s. 220).
Jak to co? Igraszkować na ostro. Bo czemu by nie. A czy język polska twarda języka? Niekonieczna, wcale niepodobna tak mówić. Wydaje mnie się, że właśnie plastyczny, bo, nie znam się ale, fleksyjny, fikuśny, czy jak to nazywają, końcówki różne, no i te, głoski różne, dźwięczne wszystko cholernie, szumieć można, szeleścić, no całkiem twórczny języka polska no nie mów że nie proszę.

Bardzo dobra, zwarta (nierozwlekła) pozycja, nawet gdy zna się nieźle pozostałe z kilku pozycji polskich o Joycie. Wielkiej niespodzianki, ani nowatorskości nie będzie, ale Naganowski ma interesujące i żywe podejście do życia i twórczości największego (chyba) enfant terrible literatury XX wieku. Jeśli chodzi o zawartość książki, to jest typowe sklejenie życiorysu, treści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobra proza lekko poetycka, wyważona, mądra, bez zbędnych opisów, ale nie przesadnie lakoniczna. Przyroda, życie i śmierć, odchodzenie bliskiej osoby (a raczej odchodzenie jako bycie przecież nadal-jeszcze-żywym), czułość, miłość, bez zbędnej ironii czy egzaltacji. Proza szczera i kolorowa, bez dominacji postaci-narratorki. Wrażenie sporej autentyczności. Zakończenie specyficzne... Puentowate, trochę mi zgrzytnęło, ale... Warta polecenia książka. Bardzo mi się podobało, stawiam jednak zdecydowanie wyżej "Białe noce" Honek. Tu jest czułość, kolory i przyroda, tam bardziej chłód, mgła, "uderzenie" rzeczywistości. Tu uderza też, ale z...żywym podejściem, że umieranie to nadal życie, a nie żałoba.
7.5/10 zawyżone na 8.
Ps. W książce jest mnóstwo przyrody, w tym i zwierząt, mięsa. Na szczęście książka nie skręca w stronę terrorystki Tokarczuk, gotowej zabić, bo ktoś je mięso. Przyroda, zwierzęta, mięso, krew, zjadanie się przez zwierzęta (w tym ludzi:) - wszystko naturalne, bez histerycznego idiotyzmu weganizmu/wegetarianizmu nie jako normalnego dobrowolnego sposobu żywienia, ale wiedzy absolutnej kto co ma jeść i jak wielką zbrodnią jest spożywanie mięsa. Podobnie podobało mi się, że choć bohaterka jest u dziadków ze swą dziewczyną, partnerką, narracja nie wkracza w sztampowe tematy pokrzywdzonego lgbt, ale ich miłość jest pokazana naturalnie, czule, normalnie, pięknie. Dla przykładu Czarnik w niedawno wydanym debiucie, książce "Misterium" robi z wiejskiego pochodzenia powód do wstydu, a swoją homoseksualność sakralizuje (+wieś zła, miasto super) i nagle okazuje się, że w książce nie ma nic więcej. Tu homoseksualność bohaterki nie stanowi odrębnego drażliwego tematu, jest naturalna i pięknie pokazana. A przyroda wiejska to tu czyste piękno. Tak się pisze, pięknie pisze, bez stereotypów i wciskania na siłę podziałów.

Bardzo dobra proza lekko poetycka, wyważona, mądra, bez zbędnych opisów, ale nie przesadnie lakoniczna. Przyroda, życie i śmierć, odchodzenie bliskiej osoby (a raczej odchodzenie jako bycie przecież nadal-jeszcze-żywym), czułość, miłość, bez zbędnej ironii czy egzaltacji. Proza szczera i kolorowa, bez dominacji postaci-narratorki. Wrażenie sporej autentyczności. Zakończenie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Oj, jestem w szoku. To miało być szybkie, niedbałe czytanie na odhaczenie, a oczekiwania co do tej książki, że przeciętna, dobrze napisana, ale pewnie nudnawa. Jakże po kilkunastu minutach czytania się zdziwiłem, a wrażenie tylko się wzmacniało. To coś pomiędzy zbiorem opowiadań, a luźną opowieścią-powieścią. Bardzo wciąga. Wrażenie ogromnej autentyczności: postaci, języka, sytuacji. Klimat, co ciekawe, często nie tyle depresyjny... co suicydalny. W ogóle, durno-radośnie tworząc do tego szufladkując, to coś jakby delikatny, ale właśnie suicydalny! realizm magiczny z czymś w rodzaju prozy chłopskiej (post-chłopskiej?); w sensie prozy wiejskiej, ale już nie tradycyjnie chłopskiej, tylko nowocześniejsze. (Krytyk ze mnie mierny, to tylko wyobraźnia bez znajomości terminologii.:) Tematem nie są tradycyjne wiejskie nudy czyli przywiązanie do ziemi, przyroda i religia jak rytm życia, chłopska niedola i mądrość/głupota plus relacje w małej społeczności, ale akcent jest bardzo przeniesiony na realizm postaci, ich dramatów (ale jest to tak niewymuszone, że ciężko uwierzyć, że tak można pisać!). To, co opisuję jako realizm magiczny, jest małe, nienachalne i bardzo dobrze, bo nadużywanie realizmu magicznego to często tani chwyt. Tu jest... tak chłodno i prawdziwie. Jakieś duchy, tajemnice, zły los, niedopowiedzenia, dziwności. Do tego jest to bardzo fabularna pozycja. Od poetki można by się spodziewać prozy skoncentrowanej na języku i klimacie (pozerstwo zakochanych we własnych wowfrazach poetów tfu), a tu kolejna niespodzianka, bo jest bardzo fabularnie i ze świetnym operowaniem językiem i opowieścią, bez zbędnych popisów. Spora część tekstów to rzeczy doskonałe lub zbliżające się do doskonałości. Pisze to, przypominam, osoba nastawiona sceptycznie i chcąca szybko to przelecieć, by wystawić byle jaka ocenę. Powtórzę dominujące odczucie podczas czytania: niesamowita autentyczność opowieści, narracji, postaci. Czyta się to, jakby było literackim reportażem, a nie fikcją. Bardzo rzadko spotyka się taki efekt. Jest to moim zdaniem najlepsze co czytałem z polskiej nowej prozy w ostatnich latach (obok bym postawił Bawołka dwie książki, zwłaszcza Echo słońca; inne tematy, ale autentyczność podobna). Do tego ten chłód+realizm, coś jakby tonąć we mgle, a nie czytać książkę. Jak się dostrzeże prosty-ale-geniusz tej książki, widać jak wielkim żenującym chłamem jest wiodący i promowany od lat trend feministyczno-autoterapeutycznej pół-makulatury. Jeśli chodzi o język i narracje, to sądzę, że Tokarczuk się chowa. Tu wszystko jest tak niewymuszone, mocne i naturalne... Do tego opiera się na prostej kompozycji, bez pewnego (fajnego, ale...) ułatwienia, jakim byłoby wejście w monologi wewnętrzne. Nie wiem, co więcej dodać - bardzo polecam. 2-2.5h czytania z najwyższej półki.

Oj, jestem w szoku. To miało być szybkie, niedbałe czytanie na odhaczenie, a oczekiwania co do tej książki, że przeciętna, dobrze napisana, ale pewnie nudnawa. Jakże po kilkunastu minutach czytania się zdziwiłem, a wrażenie tylko się wzmacniało. To coś pomiędzy zbiorem opowiadań, a luźną opowieścią-powieścią. Bardzo wciąga. Wrażenie ogromnej autentyczności: postaci, języka,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Berg Ann Quin
Ocena 7,4
Berg Ann Quin

Na półkach:

Oj, tego mi trzeba było! Takich książek szukam. Kreatywna a skromna narracja + świetny język + zabawność + poważne tematy nieidące jednak w jakąkolwiek złą stronę (zwłaszcza pozy jaka to wielka literatura bo magluje motywy kanoniczne klękajcie narody). Wyraźna tradycja dżdżdżczyjaktonapisaćsowska w groteskowatym sosie. Narracja jest gęsta, ale płynie. Absolutny brak niepotrzebnych opisów. Granica między dialogami (a raczej gadaniem innych niż główny bohater), opisem, monologiem wewnętrznym - arcymistrzowsko zatarta. Zdaje się, że mama Berga (książki, nie postać, a więc Ann Quin) próbuje upiec dwie pieczenie na jednym ogniu (uwaga spojler). I udaje się to. Mam na myśli kołową konstrukcję książki (a la FW JJ, delikatnie oczywiście) oraz rozbicie dualizmu (a on pozorny, ale lekko, również nienachalnie) Berga i Greboberga.
Smakowita literatura, naprawdę. Nie wpada na szczęście w przeintelektualizowanie (bo tu Freudem można łatwo analizować, aż do srania literka F) i w ogóle nie wychodzi zupełnie z konwencji zabawno-groteskowej. Humor nie ustaje, podobnie poziom tej zadziwiająco uroczej i inteligentnej narracji. Czy jest to wymagające? W skali absolutnej nie, ale wymaga odpowiedniego czytania, wejścia w narrację, która zaciera granicę między swoimi składowymi. Jak kogoś męczy Ulisses czy FW, to tu z łatwością się odnajdzie. Tylko czytelnik dla którego literatura piękna w ogóle i rzeczy inne niż sztampowa narracja (czyli 1 lub 3 os., brońboże!niezmieszanecotomabyćporządek! + wyróżnione dialogi i kto gada podpisy) są trudne, tu może się zagubić. Natomiast każdy nawet średnio ambitny czytelnik ma tu iście oryginalną pożywkę.
Mam nadzieję, że inne książki Ann Quin zostaną przetłumaczone na polski. Taki sposób traktowania powieści i narracji to jeden z mi bliższych.
Bardzo polecam, niebywała i zabawna uczta!
8/10 (szukający tylko fabuły mogą ocenić nawet dużo niżej), ale zawyżam z uwagi na niezwykłość narracji. do 9/10. W kategoriach czysto awangardowych/eksperymentalnych trzeba docenić, że mimo kreatywnej narracji, książka nie napawa się własną formą, traktując treść-fabułę tylko jako zło konieczne do wypełnienia założeń formalnych (co jest chyba niełatwą do uniknięcia pułapką).

Oj, tego mi trzeba było! Takich książek szukam. Kreatywna a skromna narracja + świetny język + zabawność + poważne tematy nieidące jednak w jakąkolwiek złą stronę (zwłaszcza pozy jaka to wielka literatura bo magluje motywy kanoniczne klękajcie narody). Wyraźna tradycja dżdżdżczyjaktonapisaćsowska w groteskowatym sosie. Narracja jest gęsta, ale płynie. Absolutny brak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

To nie powieść, a...opowiadanie? Albo nowela? Gdyby tekst był wydrukowany jak normalna książka, miałby nie 100, a 50 stron i to nie żart. Wysiłki wydawnictwa, by miało to grubość, uwaga, może z 8-9mm i to z okładką z zagiętą obwolutą, są imponujące i żenujące zarazem. Interlinia, krótkie linijki, odstępy po licznych akapitach... Nie tłumacza tych zabiegów modlitwy między częścią tekstu, które głównie utrudniają czytanie.
Co do treści i częściowo formy.
Wsiowe gadanie matki bohatera i innych postaci, w wielu miejscach jest przesadzone i nieautentyczne, a fakt eksponowania takiej nawet nie gwary, ale zwykłego upraszczania końcówek charakterystyczne dla wsi (nie znam nazwy tego zjawiska, ale na pewno ma i nie chodzi tylko o kolokwializmy) mówi więcej o bohaterze czy autorze niż o matce. Zresztą wstyd przed pochodzeniem i matka jest tu, obok religii głównym tematem.
Nie jest to zły tekst, ale nudnawy, zbyt lakoniczny. Niektórzy powiedzą, że dojrzałe. Tak, ale oszczędność długości niekoniecznie zwiększa wagę słowa. Czemu? Prowadzi do lakonicznych tekstów naciąganych na mikropowieści, gdzie czytelnik ma mieć najlepiej wbite w głowę, że jak przykładowo w książce "Bezmatek", są na kartce 3-4 krótkie zdania (a nawet i jedno!), to należy im nadać tyle intensywności w znaczeniu, że w zasadzie czemu nie nazywać tego literaturą absolutną? Skoro jedno słowo może mieć nieskończoną wagę, to po co w ogóle się rozpisywać? Przecież wtedy wystarczy pisać krótkie wiersze białe, a nie żadną prozę. Sadzę, że częściowe, ale znaczne, patrząc po zabiegach rozrzedzania tekstu "Misterium", wytłumaczenie, jest trywialne i oznacza...$$$. Czas to pieniądz. Redagowanie i korekta powieści na 300 stron to troszkę więcej czasu i wysiłku niż mikropowieści, która ma np. 50 czy 100. Praca to czas to pieniądz, a rynek wydawniczy opiera się bardziej na marketingu, trendach i zysku niż na krytyce literackiej, podobno już pół...martwej. Jest to uzasadnione, ale robienie z ludzi głupich pompując ultra krótką książeczkę na samą króciutką, to przegięcie.
Co do fabuły, to są tu prawdopodobnie typowe motywy powieści o dojrzewaniu bohatera (Bildungsroman?) z religią za dzieciaka plus homoseksualność jako wynik dojrzewania, poznawania siebie. Nie jest to niestety punkt wyjścia do czegoś więcej, tzn. mamy krótkie opisy, dużo religijnego sosu... i tyle. Potem pojawiają się niespodziewanie idiotyzmy. Bohater "atakuje" ochroniarza łykiem bimbru i oślepieniem latarka z telefonu (!). A potem przedstawiciele lgbt pożyczają mu ubrania, których założenie myli ochroniarza. Logika jak z gry przygodowej dla dzieci, trochę słabo korespondująca z fragmentami wspomnień z dzieciństwa, które dominują tekst i są niezłe napisane.
Ogólnie nie jest to złe opowiadanie/ultramikropowieść, ale sądzę, ze zyskałoby znacznie na rozwinięciu. Nie szanuję wysiłków wydawnictwa w rozrzedzeniu tekstu, by sprawić wrażenie, że jest dłuższym. Czyta się to niemiłosiernie niewygodnie a pozostawia niesmak, że próbuje się robić z czytelnika idiotę, kierując się materialnymi pobudkami, by uzasadnić jakoś absurdalną cenę okładkową. Książka kosztuje 34zl, a jest długim opowiadaniem. To więcej jak połowa ceny dłuższych o kilka tysięcy % książek-cegieł z kanonu typu Ulisses czy Czarodziejska góra. Oczywiście nie należy aż tak przeliczać, ale coś jest na rzeczy i jest to niefajne, skoro wydawnictwo rozdmuchuje tyci-tyci tekst kosztem wygody czytania. A czytania jest na równo godzinkę. Tekst oceniam na 4.5/10 z adnotacją, że gdyby to rozwinąć, jest potencjał na więcej. I wyciąć te modlitwy, w większości, bo tylko przeszkadzają. Natomiast stawiam niżej, jedynie 4/10 z uwagi na ewidentną żenadę wydawniczą. Jak jest krótki tekst, niech będzie krótki, ale wydawajmy to normalnie, bez dolewania papierowody. Dobry tekst się obroni, niech i będzie na 50 stron, co za różnica. Tylko cena powinna być adekwatna, czyli połowa, albo wydać tylko jako ebook. Na miejscu autora bym to znacznie rozbudował. Tylko zyska, chyba, że nie ma nic więcej do powiedzenia, niż sztampowate combo religijne wychowanie + wstyd z pochodzenia ze wsi + homoseksualizm. No bo ok, ale może coś więcej, coś zaskakującego, jakieś głębsze potraktowanie tej sytuacji, otworzenie się bohatera?

Ps. (spojler) Śmiesznie, jak na końcu narracja musi podkreślać kilka razy, w krótkim opisie, że ojciec pierdnął. Podczas rozmowy pierdzi. Raz, drugi, chyba trzeci. Pierdnąłpierdnąłpierdnął! Niesamowita sprawa, po to tylko, by podkreślać wstyd i wieśniackość ojca względem wycomingoutowanego (ale raczej nie przed rodziną; już nie pamiętam) miejskiego elgiebeta, jego syna. Tak, jakby ludzie na wsi pierdzieli bezwstydnie niczym zwierzęta.
I taka ta książka jest. W gruncie rzeczy prosta i słaba, unurzana w religijnym sosie, w którym gotuje się własną homoseksualność, by nadać jej smak sacrum. Podział na wsiową mentalność, której bohater się wstydzi i jego homoseksualność jako coś, co pozwoliło mu wyjść poza. Dość stereotypowe, a by ten kontrast zwiększyć (sztucznie) mamy próbę wciskania wszędzie gwary, pierdzenie i inne drobne zabiegi, trochę za proste do odczytania, by pochwalić. Religijny sos szybko się nudzi, a wciskane między linijki modlitwy szybko wyczerpują swój potencjał i zwyczajnie - technicznie - przeszkadzają w czytaniu.

To nie powieść, a...opowiadanie? Albo nowela? Gdyby tekst był wydrukowany jak normalna książka, miałby nie 100, a 50 stron i to nie żart. Wysiłki wydawnictwa, by miało to grubość, uwaga, może z 8-9mm i to z okładką z zagiętą obwolutą, są imponujące i żenujące zarazem. Interlinia, krótkie linijki, odstępy po licznych akapitach... Nie tłumacza tych zabiegów modlitwy między...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbiór krótkich tekstów o pracy kelnera oparty na doświadczeniach autora. Ciekawe, ale wylewa się z tego za dużo frustracji. Nawet jeśli jest uzasadniona, to literacko zwyczajnie irytuje i/lub nudzi. Syndrom zdartej płyty. Nie rozumiem jak można wykonywać pracę, mając aż tak jej negatywny obraz. Frustracja autora robi się szybko odtwórcza. Opis homoseksualnych aktywności podczas pracy ze wzmianką, że - dosłownie - sperma mu wycieka z dupy czy czuje smak spermy podczas kelnerskiej pracy mógłby sobie darować. Czemu to służy? Specyficzny coming-out? Pretensjonalne i niepotrzebne. Zaszokowanie? Ta książka już jest wulgarna (lekko i akceptowalnie; wręcz pasuje do opisów), ale nie potrzebuje takiego podkręcania. Jeśli to prawda, to mógłby zachować owe wielce wzniosłe wspomnienia dla siebie.
Z jednej strony książka mi się podobała, z drugiej szybko przeszła w monotonną szalenie znerwicowaną nutę, która nie tworzy obrazu wrażliwego, biednego autora-narratora-kelnera, ale - co w pewnym sensie mnie teraz olśniło - kogoś pasującego do tego zajęcia, bo jest taki, nieco, jak ono, a przynajmniej ono w jego opisie ha ha.

Zbiór krótkich tekstów o pracy kelnera oparty na doświadczeniach autora. Ciekawe, ale wylewa się z tego za dużo frustracji. Nawet jeśli jest uzasadniona, to literacko zwyczajnie irytuje i/lub nudzi. Syndrom zdartej płyty. Nie rozumiem jak można wykonywać pracę, mając aż tak jej negatywny obraz. Frustracja autora robi się szybko odtwórcza. Opis homoseksualnych aktywności...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Spora część opinii, to opinie ludzi ze śmiesznym podejściem oceniających bardziej autora i jego "dokonania" historyczne niż samą książkę lub czytający książkę tylko dla potwierdzenia jedynej słusznej, czyli surowej oceny autora. Tak czy tak, to bezsens i spam.
Sama książka jest taka sobie, ale dość dobrze pokazuje stosunek Hitlera do Niemiec i sytuacji polityczno-gospodarczej po pierwszej wojnie światowej. Całkiem ciekawe jest, że nie wychodzi on w poglądach od antysemityzmu, ale tak naprawdę od marksizmu, a dopiero potem wiąże go z syjonizmem i potężną rolą "międzynarodowego Żyda", którą uzasadnia całe zło świata. Hitler jest więc kimś w rodzaju rewolucjonisty marksistowskiego, który do poglądów "doczepił" sobie na pewnym etapie antysemityzm, by odciąć się od marksizmu. Bez tego byłby "tylko" marksistą i musiałby porzucić kluczowy dla niego wątek narodowy (wielkość Niemiec, krzywda Niemiec itd.). W książce interesujące jest też jak chwali Anglików i planuje z nimi sojusz, a także jak bardzo podkreśla znaczenie i formę potrzebnej propagandy. Chwalenie chrześcijaństwa też jest bardzo ciekawe.
Mein kampf należy czytać nie jako poradnik życiowy ani literaturę piękną czy jakakolwiek beletrystykę; również nie jako pamiętnik, ale coś w rodzaju historycznego źródła. Dość dobrze przybliża poglądy Hitlera z lat 20', zatem jako taka pozycja jest książką wartościową. Niestety nie każdy potrafi czytać literaturę inaczej niż pochwała poglądów w niej zawartych, stąd nonsensowny spam idiotów typu "1/10 i nie czytałem" czy "bełkot nie da się czytać" itd. Forma i język są dość proste i sprawne; nie nazwałbym tego bełkotem. Nie ma też dłużyzn. Piszę o wersji, która wg przedmowy ma skróty; być może całość bez redakcji (nie wiem czy taka jest dostępna w j. polskim) jest mniej zwarta.

Spora część opinii, to opinie ludzi ze śmiesznym podejściem oceniających bardziej autora i jego "dokonania" historyczne niż samą książkę lub czytający książkę tylko dla potwierdzenia jedynej słusznej, czyli surowej oceny autora. Tak czy tak, to bezsens i spam.
Sama książka jest taka sobie, ale dość dobrze pokazuje stosunek Hitlera do Niemiec i sytuacji...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zadziwiające, ale to coś w rodzaju "geograficzno-fizycznego science-fiction/fantastyka". Równocześnie oryginalne, proste i bogate. Zdecydowanie polecam; mnie wręcz urzekło.

Zadziwiające, ale to coś w rodzaju "geograficzno-fizycznego science-fiction/fantastyka". Równocześnie oryginalne, proste i bogate. Zdecydowanie polecam; mnie wręcz urzekło.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

(opinia o oryginale) Czytać wraz ze spolszczeniem, równolegle, i bez presji na zrozumienie wszystkiego (a wręcz czegokolwiek), a dla czysto-perwersyjnej przyjemności. Prawdopodobnie nie ma lepszej literackiej jazdy. Co ciekawe lektura oryginału, nawet w formie zdań czy akapitów, czasem rozjaśnia lekturę spolszczenia. Dzieje się tak dlatego, że tak wieloznaczna i wielojęzyczna książka nie ma prawa być przełożona na jakikolwiek inny zmodyfikowany język bez określonych wyborów. Zwyczajnie, nie da się znaleźć odpowiednika na wszelkie znane czy widziane okotłumaczem sensy w "angielskim" Joyce'a, zatem tłumacz jest skazany na wybór mniejszego zła lub wręcz własną interpretację. Nie z każdą trafi pod nasze gusta czy wiedzę. Nawet znając słabo język angielski, szybko natrafimy na zdanie/zwrot/ogólny sens, który inaczej niż tłumacz pojmiemy, na dodatek mamy do tego prawo i jest to zwyczajnie opłacalne. Dlatego nie bać się Szaleństwa Joyce'a w oryginale, tylko śmiało wertować wraz z oryginałem, to znakomite uzupełnienie/rozszerzenie. Bywają też fragmenty, że nic a nic nie zrozumiemy w klasycznym sensie, za to melodia i jej nastrój trafia do nas znakomicie (FW to też muzyka itd itp). Ta melodyjność jest nie do odtworzenia za każdym razem, więc też dlatego warto. Z innej beczki, tłumaczenie K. Bartnickiego jest wyjątkowo melodyjne i łatwe w czytaniu w sensie potoczystości narracji, w porównaniu z innymi próbami tłumaczeń fragmentów FW, jakie były przed nim. Dla super maniaków polecam też posłuchać nagrania (chyba na płycie szelakowej, 78 obrotów - jest na youtube) Joyce'a fragmentu Anna Livia Plurabelle... Fajnie słychać charakterystyczny angielski (to akcent irlandzki? nie wiem, ale fajny, jakby Niemiec gadał po angielsku, tak twardawo). Czytać czytać i mieć radochę. Nie stawiać na rozumienie w klasycznym sensie, a na ogromne współtworzenie; dopowiadanie do otwartego dzieła w nurcie interpretacji Eco.
Pisane po połowie butelka rumu, za głupstwa przepraszam. Albo nie! nie przepraszam. Czytać FW w w oryginale!
Tu nie trzeba mieć mózgu geniusza, ale luzackie podejście + umiejętność czerpania funu bez schematyzacji czy wręcz konkretyzacji dzieła literackiego. To w niejednym przypadku dar wyższy niż akademickie rozkładanie włosa na czworo w tempie kartka raz na miesiąc. Ogólnie narkotyk literacki wymagający relatywistycznego podejścia do wielu kwestii zazwyczaj niepodlegających poza zaawansowaną i otwartą, nowoczesną krytyką rozważaniu przez zwykłego czytelnika. Naprawdę, ten riverrrrrrrun płynie i jak wciągnie, to nie wyciąga na rzekibrzeg, ale nie chce się wyjść do końca. Tylko podnieść czasem główkę po powietrze i znów jazda z prądem, co rwie mocno dając czuć w jak wielkiej przygodzie ze słowami się jest.

W rzece jest sporo miejsca. Większość zanurzy stopę i spierdala: rześka zdrowa woda; cóż szkoda, haha.

(opinia o oryginale) Czytać wraz ze spolszczeniem, równolegle, i bez presji na zrozumienie wszystkiego (a wręcz czegokolwiek), a dla czysto-perwersyjnej przyjemności. Prawdopodobnie nie ma lepszej literackiej jazdy. Co ciekawe lektura oryginału, nawet w formie zdań czy akapitów, czasem rozjaśnia lekturę spolszczenia. Dzieje się tak dlatego, że tak wieloznaczna i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wrażenie straty czasu, niestety. Lubiłem "Ślepnąc" (7/10), ale ta kontynuacja jest mocno na siłę. Żulczyk wpada trochę w literackiego pół-Vegę. Sensacyjne zwroty akcji, natłok akcji niezbyt wysokiej próby. Do połowy czyta się nieźle, potem (zwłaszcza od 3/4 książki) jest sporo tandetności. 3 narracje: Kuba, Pazina i Kurtka. Konstrukcja gł. boh. mnie nie przekonuje. Ten fajny chłód + lekki sentymentalizm pasował w "Ślepnąc", tu jest nudny, mało sensowny. Pazina? Postać rozbudowana, by podlizać się obecnym trendom (lgbt), co nie jest strasznie złe, ale ogólne wrażenie to infantylizm i populizm. Trzecia postacionarracja jest fajna, ale mogłaby zaczynać nową powieść, a nie być wklejką do tasiemca.
"Vegyzm" (lol) Żulczyka i jego mariaż czy senergiczność z "netfliksowością" to też próba nie tyle inspirowania się rzeczywistością, co próba jej odwzorowania. Covid, lgbt, covid, mma, czeczeńcy, ruscy, mma, dragi, covid, dragi, polityka, lgbt, prostytucja, celebryci, transy, covid, dragi, biedne lgbt i tak w kółko. Wpada tym w kicz, za dużo tego naśladowania, za mało miejsca dla czytelnika do "dookreślania" dzieła (jest zwyczajnie zamknięte i proste). Pojawia się znów postać (pewnie więcej, ale udało się nie poznać do końca) jak ten oparty na Wojewódzkim; czyli teraz na dziwce rafalali, patolcelebrytce. To słaby ruch, kicz; literacko niskie, charakterystyczne dla chłamu.
Od 2/3 akcja się nasila, staje się wyraźnie słabsza i traciłem zainteresowanie lekturą, ale zmusiłem się do końca. Ostatnie kilka stron jest tylko po to, by - STRZELAM - zaczepić się kolejną częścią.
Dużo elementów farsy, te przejścia akcji są naprawdę jak z kiczowatych produkcji. Zresztą ta książka idzie wyraźnie nie w stronę literackiej jakości, ale w kierunku komercji, serialu, który - prosty strzał - jest jej celem. Po "Ślepnąc" miałem wrażenie, że Żulczyk mógłby napisać powieść z górnej półki, a napisał coś fajnego, co łączy prozę gatunkową i elementy z literatury pięknej. Po tej kontynuacji mam wrażenie, że nawet jeśli by mógł, to nie chce; że tu chodzi o prosty produkt zbudowany na akcji dla masowego odbiorcy serialowego. To nic złego, niech pisze co chce, ale jednym zdaniem: nie jest to dobre, do połowy przeciętne, a potem zwyczajnie słabe. Dlatego nie polecam, szkoda czasu. Zapewne wypadnie lepiej jako serial i niezbyt wymagająca rozrywka jak ktoś lubi ostrą akcję - ale jako literatura, strata czasu. Akcja go gubi. Chce jej dużo, i łatwo się to wywala w drugiej połowie książki, gdzie są szybkie nonsensy. Końcówka to już naprawdę szybkie byle-co. Motyw narkotyków-świetlików to średni pomysł, mocno oparty na epidemii opiatowej w USA (na pewno Żulczyk zna reportaż z wyd. czarnego o tym:). Odradzam ponownie: zajmuje z 10-12h, z czego połowa jest nawet ok, a potem słabo. Gdzieś w 80-99% książki są czasem takie zwroty i wydarzenia, jakby nie było tam redakcji; idzie jak leci, jak w kinie sensacyjnym klasy B z lat 80.

Wrażenie straty czasu, niestety. Lubiłem "Ślepnąc" (7/10), ale ta kontynuacja jest mocno na siłę. Żulczyk wpada trochę w literackiego pół-Vegę. Sensacyjne zwroty akcji, natłok akcji niezbyt wysokiej próby. Do połowy czyta się nieźle, potem (zwłaszcza od 3/4 książki) jest sporo tandetności. 3 narracje: Kuba, Pazina i Kurtka. Konstrukcja gł. boh. mnie nie przekonuje. Ten...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to