-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant12
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński8
Biblioteczka
2024-05-08
2024-05-06
Opowiadać - bez początku i bez końca. Tę najniezbędniejszą potrzebę człowieka Hrabal opanował w sposób perfekcyjny.
„Oto, jakie historie opowiadali sobie dawniej ludzie, kiedy sami sobie zastępowali radio albo i telewizję” – to najlepszy cytat z tej zachwycającej nowelki. Dodałbym tylko: „kiedy sami sobie zastępowali Internet….”.
Jakakolwiek próba opisania tego cudownego strumienia świadomości słynnego stryjaszka Pepika, do dziewcząt w czeskiej gospodzie kierowanego, byłaby z góry skazana na niepowodzenie, zresztą po co i na co byłaby komu potrzebna? Wystarczy czytać, z licznymi przerwami na wybuchu śmiechu.
Pełno tu ludowej rubaszności. To, co najniższe w człowieku, wygrywa z wyższym. Szarganie świętości na każdej stronicy – wszak jesteśmy w wolnych Czechach, a nie w napiętej Polszcze. Do tego ciągłe podważanie autorytetu władz wszelakich, już nie mówiąc o kompletnej niepoprawności politycznej.
Nota bene większość żartów dotyczących wiadomej sfery dziś czyta się już tylko z zażenowaniem. I nie chodzi jedynie o sztubackie zabawy dorosłych facetów w zawody typu „kto dalej doszczy” czy tłuste, dziś mocno dziaderskie, uwagi nt. kobiet i „tych spraw”, ale np. o wzmianki w tymże kontekście o „nieletnich dziewczynkach”. Taka to mizoginistyczna kultura….
W ogóle wiele realiów, oczywistych w tamtych czasach dziś już jest dla wielu całkowicie nieczytelnych, choćby gdy czytamy: „był arcyksięciem, nosił na szyi owieczkę” - i nie wiadomo, co chodzi. Aż się prosi o przypis, że o order domu Habsburgów - Złote Runo, którego jednym z elementów była owieczka.
Tylko skąd się wzięło narratorowi, że baronówna Vetsera zastrzeliła arcyksięcia Ferdynanda ? Ano zapewne z jego sklerozy ….
Wybrane cytaty:
„Tak szybko będzie się podróżować, że lepiej siedzieć w domu”.
„Niemały to honor, pracować u dostawcy dworu, to tak, jakby dzisiaj pracować z kawalerem orderu Sztandaru Pracy I Klasy”.
„Sokrates i Chrystus nie napisali ani jednej linijki i - proszę zwrócić uwagę - do dziś dnia ich nauka ma zastosowanie praktyczne, podczas gdy inni im więcej wydają książek, tym mniej są znani, oto ten wielki paradoks historii”.
„A tu generał Żeligowski (…) o, to była lepsza świnia, zeskakuje z konia i krzyczy: ach, cóż to za wojsko, same sraluchy, kurwy zasrane”.
„Chrystus Pan, kiedy go raz zaproszono na wesele i za dużo chlali, zamienił im wino w wodę, na tym polegał ten cud w Kanie Galilejskiej”.
„Oto los pięknego mężczyzny, który wyuczył się rzemiosła, umiał ciosać belki i deski i nagle wszystko porzucił, postanawiając nauczać ludzi, że czynna miłość bliźniego to nie znaczy tarzać się z dziewuchą po kanapie, ale bez zwłoki służyć pomocą temu, kto jej właśnie potrzebuje, ksiądz proboszcz na to, że wybornie opanowałem katechizm”.
„Dlatego porządna książka nie jest po to, aby czytelnik mógł łatwiej usnąć, ale żeby musiał wyskoczyć z łóżka i tak jak stoi, w bieliźnie, pobiec do pana literata i sprać go po pysku”.
„Prawdziwa poezja musi kaleczyć i ranić, tak jakbyś zapomniał w kieszeni żyletki i przy wycieraniu nosa skaleczył sobie o nią organ powonienia”.
„Jej córka to miała dziwne upodobania, robiła te rzeczy ze swoim mężem na podłodze, i to na oczach dzieci, które przyglądały się temu nie bez zainteresowania”.
„Najbardziej podobało mi się niebo mahometan, na każdym piętrze inna ślicznotka, ma się więc mahometanin czym radować, podczas gdy katolik może po prostu oszaleć, bo kiedy się do tego swojego nieba już dostanie, będzie musiał jakby nieustannie patrzeć w słońce”.
„Już Sokrates – powiedział – twierdził, że kurwiarstwo jest zajęciem ludzi nie mających innego zajęcia”.
„Wiadoma rzecz, kobiety są natrętne, mistrzyniami pod tym względem bywały Polki, w lazarecie usiadła mi jedna na łóżku i oberarzt krzyczał na nią: świnia!, bezwstydnica! na imię miała Jadwiga, chłopów lubiła bardziej niż żarcie”.
„To była ta austriacka galanteria, nawet zwykli ludzie zachowywali się tak, jakby ich życie nieustannie filmowano albo fotografowano”.
„Tak, tak, ten świat wciąż jest piękny, nie żeby był naprawdę, ale ja go tak widzę”.
Opowiadać - bez początku i bez końca. Tę najniezbędniejszą potrzebę człowieka Hrabal opanował w sposób perfekcyjny.
„Oto, jakie historie opowiadali sobie dawniej ludzie, kiedy sami sobie zastępowali radio albo i telewizję” – to najlepszy cytat z tej zachwycającej nowelki. Dodałbym tylko: „kiedy sami sobie zastępowali Internet….”.
Jakakolwiek próba opisania tego...
2024-05-04
Przejmujący monolog kobiety doświadczonej przez życie i ludzi, która od najmłodszych lat tak zamknęła się na świat, że dopiero śmierć kochanka sprawiła, iż lekko uchyliła zamknięte drzwi do siebie – ale tylko w takim zakresie, na jaki sama zezwoliła.
A jednocześnie to wybitne studium patologicznej osobowości narratorki. Wyobraziłem sobie nawet dość odważnie, że jest ona metaforą samych Węgier , obrażonych na cały świat na wszystko, m.in. iż nie są już tą potęgą, co za Franciszka Józefa I, a ówczesne ich ziemie już nigdy do nich nie wrócą...? I z tej obrazy z Putinem żyć chcą dobrze – na złość wszystkim?
Kolejna świetna książka Magdy Szabó, na pewno najtrudniejsza spośród czterech dotychczas przeczytanych. Dorównująca im, choć do arcydzieła rangi „Zamkniętych drzwi” jednak nieco zabrakło...
Gęsta, mocno nasycona psychologia narracja, jak i w poprzednich książkach Autorki.
Nie jest to łatwa lektura także z powodu przemieszania planów czasowych i pojawiania się kolejnych postaci, które dopiero z czasem uzyskują wyrazistość. Ale też i nie byle jakim mistrzem słowa trzeba być, aby tak drobiazgowo zaplanować i napisać tę historię, która gdzieś w połowie objętości układa się już (a może – dopiero) w jasną całość.
Narratorka nie jest osobą, którą łatwo polubić, choć niektórym może imponować jej szaleńcze łamanie konwenansów (chyba za łagodne to określenie).
Owszem, miała ciężkie dzieciństwo. Ojciec adwokat, który – wyjątek w tym zawodzie? - nie chciał brać spraw, o których wiedział, że ich nie wygra. Matka z arystokracji - odrzucona za mezalians przez swą bogatą rodzinę. Stąd straszna bieda w domu, a na dodatek chore relacje rodzinne, potem śmierć ojca. W takim środowisku nie dało się pozostać całkowicie normalna.
A wszystko w życiu zawdzięczała sobie. Została aktorka, ale tak naprawdę różne role grała od wczesnego dzieciństwa.
Tytuł na pewno nie odnosi się do niej – jest raczej ironicznym kontrapunktem, skoro odnosi się do sarenki wiecznej od dzieciństwa konkurentki Angeli, której nie przypilnowała i przejechał ją (czyli biedne zwierzątko) pociąg.
Urodzona zazdrośnica, nie tylko wobec Angeli, współcześnie - żony jej kochanka: ”Gdy czasem, co prawda bardzo rzadko, przychodziła do mnie i nie mogłam się wymigać od poczęstowania czymś, po jej wyjściu rozbijałam filiżankę, z której piła”.
Po 1945 r. świetnie odnajduje się w nowej rzeczywistości, fałszując nieco swój życiorys; „Chwała Bogu, z naszego domu nie pozostał kamień na kamieniu, na jego miejscu wyrósł piętrowy budynek, ojciec i matka od dawna leżą w grobie, mojego życiorysu nikt nie może podać w wątpliwość”.
To naprawdę wyzwanie: zrobić centralną postać książki z takiej socjopatki.
Sporo tu mniej lub bardziej ukrytych epizodów historii niełatwej historii Węgier. Np. największa miłość narratorki siedzi w obozie - jasne że sowieckim, w czasie wojny przecież po stronie Niemców byli. Np. takie mocno „niepolityczne” dziś zdanie: „Gdy pomyślę, że Angela bała się Rosjan, specjalnie ich za to lubię” (w Polsce może tyle nie gwałcili, ale na w Węgrzech niemal jak w Niemczech).
Najlepsze cytaty:
„W dzieciństwie milczałam przez tak wiele lat, że później nigdy nie nauczyłam się mówić; umiem tylko kłamać lub milczeć”.
„Tak umiem kłamać, że mogłabym z tego wyżyć”.
„To, że mnie nikt nie kocha, było najbardziej naturalną rzeczą na świecie, nigdy się temu nie dziwiłam ani o to nie obrażałam”.
„Nie lubili mnie ani nauczyciele, ani koleżanki, nie byłam ani miła, ani łatwa do przyjaźni”.
„Byłam złą koleżanką, ponurą, drażliwą i zawistną. Nigdy nie podpowiadałam, nigdy nikomu nie pomagałam”.
„Od razu wyczuwałam, że ojciec za darmo udzieli porady prawnej, a potem odeśle łagodnie z tym, że i tak by nie wygrał procesu, więc nie warto go wszczynać”.
„Byliśmy pośmiewiskiem całego świata. Kiedy okazało się, że ojciec nie może nas utrzymać, matka wywiesiła kartkę w oknie, że udziela dzieciom lekcji gry na fortepianie”.
„Po pół roku matka uczyła gry na fortepianie wszystkie dzieci naszych krewnych, dużo taniej, niżby to robił ktokolwiek obcy”.
„Zawsze byłam podejrzliwa w stosunku do dobrych ludzi. Nigdy, nawet w dzieciństwie, nie wierzyłam, że dobroć jest naturalnym stanem”.
„Przeprowadzka oznaczała wielką hańbę, w ślad za jakimiś ciosami, przepuszczonym majątkiem, rozwodem czy skandalem toczył się zawsze wóz meblowy”.
„Ja nie mam twarzy, nie mam rysów, jeśli się nie umaluję, wszystko się u mnie zlewa; mam tylko maski, nie mam także głowy. Inna jestem rano, inna w południe, a inna w nocy”.
„W teatrze istnieją jakieś tajemnicze więzy pokrewieństwa. Trochę kochamy się i trochę nienawidzimy, to należy do naszego zawodu, te uczucia nie są jednoznaczne, ale silne i zespalające”.
„Wszyscy śpiewacy co do jednego orzekli, że noszenie gruzu czy kopanie szkodzi ich głosom”.
„Gdybyś był choć troszkę podejrzliwy, gdyby choć raz przyszło ci do głowy baczniej mi się przyjrzeć, tak jak zwykłeś obserwować moje ciało, które znałeś lepiej niż ja, może zauważyłbyś, ile mimo woli sprawiasz mi cierpień, spostrzegłbyś, że szamoczę się i miotam w jakichś jałowych, nieujarzmionych męczarniach, które wywołujesz różnymi pamiątkami i wspomnieniami, nazwami obcych potraw i pokazywaniem pięter domów, w których bywałeś jako młody małżonek”.
„Ja zaś całowałam cię, uprzednio przemyślawszy pocałunek jak rolę, dyktowałam sobie z góry; teraz ugną mi się kolana, zmięknę w krzyżu, teraz zupełnie omdleję i całym ciężarem opadnę w twoje ramiona; tylko w ten sposób mogłam znieść wstręt, jaki odczuwałam w twojej obecności”.
„Wtedy znowu czułam, że cię nienawidzę, chciałam, żebyś umarł, naprawdę umarł, zginął marnie, żebyś cierpiał do ostatniego tchnienia”.
„Gdy wczoraj zobaczyłam cię w trumnie, o mało nie wrzasnęłam, tak mi ulżyło”.
„Wieńce zaniosłam do śmietnika”.
PS Dość sporo błędów językowych w wydaniu „Czytelnika” z 1961, np. ”przerywałam się od pracy” (?) czy „dekolt odsłaniał solniczki” (?).
Przejmujący monolog kobiety doświadczonej przez życie i ludzi, która od najmłodszych lat tak zamknęła się na świat, że dopiero śmierć kochanka sprawiła, iż lekko uchyliła zamknięte drzwi do siebie – ale tylko w takim zakresie, na jaki sama zezwoliła.
A jednocześnie to wybitne studium patologicznej osobowości narratorki. Wyobraziłem sobie nawet dość odważnie, że jest ona...
2024-05-02
Kolejne wybitne - po "Szatańskim pomiocie" - literackie świadectwo sowieckich rządów w zajętych krajach, tym razem w Besarabii, która pod wieloma względami jest nam równie daleka niczym Nowa Zelandia. A jednak mechanizmy znane nam aż za dobrze…
U ich podstawy leży podstawowa zasada stalinowskiego imperium : „Zapamiętajcie raz na zawsze. Władza radziecka rządzi się prostymi prawami: kto nie z nami, ten przeciwko nam”.
Choć trzeba uczciwie powiedzieć, że w tym przypadku nie dotrzymano słowa. W świecie przedstawionym szybko nadszedł taki czas, że nie liczyło się już, kto „za” a kto „przeciw”. Zresztą od początku zamiarem okupantów była - żeby rzecz określić eufemistycznie - zmiana struktury społecznej nowo zdobytego terytorium.
Można to było wywnioskować zwłaszcza wtedy, gdy najważniejsza osoba wśród najeźdźców stwierdziła: ”Jednak niełatwo człowiekowi radzieckiemu w waszych stronach – westchnął – oj, niełatwo. (…) Człowiek radziecki ma w oczach entuzjazm i pragnienie wyczynów. A ty? (…) Musimy skręcić kark tej chorej psychologii!”
Szybko okazuje się, co było najważniejszą winą wieloetnicznej społeczności Besarabii – oddanej Sowietom na mocy traktatu Ribbentrop Mołotow: „Wy tu - dodał – nie wiecie, co to bieda. Żadnej niedoli nie zaznaliście. Za dobrze się wam powodzi… Ale nic to. Przyjdzie dyrektywa, to w minutę wasze gniazdo kułackie skasuję”.
No i dyrektywa przyszła… Zbrodniczy zamiar najlepiej dało się zrealizować, celowo doprowadzając ludzi głodem i niedostatkiem do zerwania więzi społecznych i do wybuchu, na który odpowiedź była stukrotna. Sam pogrom szczęśliwie nie jest opisany szczegółowo, a Autor wiele tu pozostawił domyślności.
Najistotniejszy wydaje mi się zaś fakt, że główny bohater, cierpiący wszak jak i inni, umiał zachować człowieczeństwo nawet w tak strasznej chwili wobec kogoś z najeźdźców…..
Poruszająca lektura. Szczególnie dla mnie ważna – skoro liczy się jak”, a nie tylko czy może nawet nie przede wszystkim: „co” - z powodu użytego przez tłumacza Aleksander Horodeckiego genialnie lekko archaicznego języka, przełamanego sowiecką nowomową. No bo jak oddać po polsku nieistniejący już besarabski dialekt rosyjskiego….
I takie cytaty:
„Ludzie to nie piasek, różnią się. W jednym tylko są podobni. Każdy lubi siebie samego. A dokładniej mówiąc - swoje odbicie w lustrze”.
„Jedno mnie zawsze dziwiło. Zacznie mówić, i po chwili wydaje ci się, że nie tuż obok stoi, tylko zza czerwonego pudła słowa z gazety odczytuje”.
„Drzwiami trzasnął - niczym z karabinu strzelił”.
„Rozmowami swoje dusze rozgrzewali. Maj był na dworze. Ale przez żołądki nierozgrzane i tak wszystkim zimno było”.
„Mgła, ciężka surowa mgła, gęsty, w jedno ciało splątany tłum ludzi przykrywała. Nie widać było drzew ani chat. Ziemia dudniła pod nogami: jedne w butach, inne w postołach, jeszcze inne na bosaka. W oczach aż się ćmiło od tego pędu gorącego”.
„W nocy nie zmrużyliśmy oka. Światła samochodu sunęły miastem bez chwili wytchnienia z jednego końca na drugi. Strzały słyszeliśmy. Całą noc strzelali, do rana”.
„Puchli ludzie z głodu, nie trzeba było nawet amunicji na nich tracić. Ale tracili. Wedle paragrafu”.
PS I znów znakomite wydanie Claroscuro - oficyny, która obdarzyła nas m.in. Siergiejem Lebiediewem, najważniejszym chyba autorem Posowiecji.
Kolejne wybitne - po "Szatańskim pomiocie" - literackie świadectwo sowieckich rządów w zajętych krajach, tym razem w Besarabii, która pod wieloma względami jest nam równie daleka niczym Nowa Zelandia. A jednak mechanizmy znane nam aż za dobrze…
U ich podstawy leży podstawowa zasada stalinowskiego imperium : „Zapamiętajcie raz na zawsze. Władza radziecka rządzi się...
2024-04-30
Wstrząsający monolog węgierskiej chłopki z zajętej przez Sowietów Rusi Zakarpackiej, zgwałconej przez sołdatów, która dostaje też swoje od mieszkańców własnej wsi. Uniwersalna to przypowieść o równie złej reakcji na zło ze strony wioskowej społeczności.
A rzecz jest bardzo oryginalna stylistycznie. Czytamy bowiem jedno zdanie, długie na 174 stronice. Ten swoisty tren to wręcz proza poetycka, nieprzesadnie stylizowana na wiejską gwarę. Na szczęście język nie odstrasza tu czytelnika. Wielkie brawa dla tłumacza Daniela Warmuzy.
Na traumę dziewczyny, która rodzi tytułowe dziecko (BTW: z tym szatanem to przesada - to ludzie krzywdzą innych od wieków po kres wieków, żaden „szatan” nie ma nic do roboty na tej ziemi), nakłada się wiejska stugębna plotka, że „sama poszła do żołnierzy”.
Nie ma tu prawie żadnej solidarności z ofiarą żołdackiej przemocy, czego ona, jak każda, bardzo potrzebuje („moje życie nie ma sensu, jest zepsute, na grób tylko zasługuje”). Prym w obmowie wiedzie niedoszła świekra narratorki („nie broń ty swej córki, sama dała się wychędożyć, haha, żadna sztuka wziąć w tany kogoś, komu nogi same rwą się do muzyki”), a jej syn... cóż, charakteru mu nieco brakuje…
Jednym z nielicznych wyjątków jest ojciec Eszter, człowiek prosty a prawy i sprawiedliwy („spotkała cię krzywda, wstyd pali ci czoło, aleś przed Bogiem niewinna”), czego o jego żonie nie da się powiedzieć…
Całą opowieść postrzegam wręcz w wymiarze greckiej tragedii: cokolwiek złego się dzieje – a tu dzieje się tego sporo - trzeba siać, orać, zbierać. Odwieczny bieg obumierania i wzrastania na nowo musi się wypełnić – aż do chwili, gdy we wsi nastanie kołchoz (nie przypadkiem to słowo w polszczyźnie od początku ma tylko i wyłącznie negatywną konotację ….)
Nieco cytatów
…matka mnie namawiała, biegnij, ukryj się, dokąd matulu, załamywałam ręce, gdzie mam się skryć na tym wielkim świecie, skoro w domu rodzinnym nie mogę zaznać spokoju…
….urodzona z ciebie starowinka, ino zmarszczek brakuje ci na czole, roześmiałam się, zmarszczki, skąd przecież one, ledwiem skończyła osiemnaście wiosen, byłam ładna, miałam czym oddychać, na zabawach nie siałam pietruszki, chłopcy wyrywali mnie sobie z rąk…
… jakaś obca, potworna siła wkradła się niebacznie w nasze życie, chciała je zniszczyć, a my mogliśmy tylko przyrznąć się słowem, pasem, w niemądry sposób dręczyć się nawzajem, by później wypłakiwać żale….
….bezgłośnie, już tylko drobnymi łzami, godząc się z myślą, że już nie będę, być nie mogę, tamtą roześmianą wniebogłosy Eszter Toth, którą niegdyś byłam, coś w mej duszy pękło, rozłupało się, już nieodwracalnie….
....powoli docierało do mnie, że w żadnym z nas nie było winy...
… w środku kwietnia, pewnej bezsennej nocy, poruszył się we mnie moskali bękart. …
… wielki Związek Sowiecki, co do cholery, od tysiąca lat ta ziemia do Węgrów należy, granica rosyjska to coś nowego, chyba nie maja zamiaru się tu zadomowić, jakim prawem…
… żołnierze zabrali ich na stracenie, żołnierze stanęli przede mną przy bramie, żołnierze zrujnowali mi życie, żołnierz jest ojcem mojego dziecka….
… no dobrze (…) twoja wola, weź za żonę tę żołnierską szmatę, ale przyjmij też do wiadomości, że cię wydziedziczam, wykreślam cię z mojego życia….
… czułam się zdradzona jak ostatnia sierota. …
….możliwe, że między krajami jest jak wśród ludzi, większemu zawsze mało, dlatego zabiera słabszemu…
…..Czech czy Niemiec, Rusek czy Anglik, jeden pies, wszyscy chcą tę ziemię, rozrywana to okolica, każdy ma na nią chrapkę, zakrztusiliby się nią raz a porządnie…
….mrocznej rzeczywistości nie dało się spisać na białym papierze….
Wstrząsający monolog węgierskiej chłopki z zajętej przez Sowietów Rusi Zakarpackiej, zgwałconej przez sołdatów, która dostaje też swoje od mieszkańców własnej wsi. Uniwersalna to przypowieść o równie złej reakcji na zło ze strony wioskowej społeczności.
A rzecz jest bardzo oryginalna stylistycznie. Czytamy bowiem jedno zdanie, długie na 174 stronice. Ten swoisty tren to...
2024-04-28
Ta „antyfrancuska” rzecz musiała zdrowo zaboleć urodzonych mieszczan – bo przecież potworna kamienica to tylko lekko przejaskrawiony obraz „słodkiej Francji”. Inna rzecz, że w tak wrogim środowisku obsesje biednego Trelkovskyego rozkwitają jak najsmrodliwszy kwiat. Finał dość łatwy do przewidzenia…
To zarazem i ostra satyra na ten kraj, i jednocześnie studium szaleństwa biednego imigranta (z rodziców, bo urodził się już we Francji – jak Autor). Ale związek przyczynowo-skutkowy między jednym a drugim z pewnością zachodzi. Kolejna to moja książka, gdzie turpizm dominuje nad resztą przekazu.
Najbardziej w upadku bohatera przeraziło mnie jego zachowanie, gdy inna walcząca z kamieniczną społecznością kobieta z zemsty „narobiła” na schodach i pod wszystkimi drzwiami, z wyjątkiem Trelkovskyego. Ten, przerażony, że posądzą o ten czyn właśnie jego – wszak nie kala się własnego gniazda – w nocy przenosi część ekskrementów pod własne drzwi. Oto co z człowieka potrafi zrobić terror zbiorowości – zdaje się mówić Topor, przypomnijmy, syn polskich Żydów, który musiał we Francji doświadczać podobnych sytuacji, jak jego bohater .
I czy przypadkiem to nie narrator, ale sam Topor taką beznadziejną apostrofę kieruje do Francuzów: „Będzie musiał powiedzieć mniej więcej tak: Nie zasłużyłem na waszą nienawiść, proszę na mnie spojrzeć, jestem tylko nieodpowiedzialnym, które nie potrafi stłumić odgłosów swojego gnicia, czyli swojego życia, nie traćcie wiec na mnie czasu, nie brudźcie sobie pięści, tłukąc mnie na kwaśne jabłko, pozwólcie mi istnieć”. A i Polański – jego film kongenialny - zapewne coś niecoś wiedział o antysemityzmie, BTW - nie tylko francuskim….
Niemało tu mocnych, zapewne dla niektórych za mocnych, naturalistycznych scen i takichże opisów, np. ”Jego własne śmieci były najbrudniejsze z całej kamienicy. Odrażające i ohydne. W niczym nie przypominały uczciwych gospodarskich śmieci innych lokatorów. (…) Posuwał się nawet do tego, że grzebał w kuble i mieszał swoje śmieci z innymi”.
Inna piękna metafora: „Śmieciarze intelektualiści grzebali bez odrazy w śmieciach, w poszukiwaniu strawy duchowej. Gdy ją znajdowali, rzucali się na nią z wypisanym na twarzy wyrazem zwierzęcej zachłanności”.
Rozpad osobowości Trelkovskyego zarazem i fascynuje, i przeraża.
….Ujrzał swoje odbicie w witrynie. Nie był inny. Taki sam, dokładnie taki sam jak te potwory….
….Swój szczery ból wyrażał za pomocą zdań zaczerpniętych z tanich powieści.
….Nie należało myśleć, była to zbyt niebezpieczna czynność….
….Co różniło go od innych? Co było jego punktem odniesienia, jego etykietką? Co pozwalało mu powiedzieć: to ja, albo: to nie ja. Na próżno się zastanawiał: nie wiedział.….
….Czuł, że jego widok ich podnieca. Ponieważ widzieli w nim ofiarę, mogli stać się katami….
….Jego obsesją było dbanie o to, by opierając głowę w pewien sposób na poduszce, nie słyszeć bicia własnego serca. (...) Nie mógł bowiem znieść tego potwornego dźwięku, świadczącego o kruchości jego istnienia…..
….Odniósł wrażenie, że pokój, w którym się znajduje, zmniejsza się i przybiera dokładnie rozmiary jego ciała…..
…Kamienica była pułapką i ta pułapka funkcjonowała….
….Sąsiedzi powoli przekształcali go w Simone Choule…..
….Celem opracowanego przez nich widowiska, zrozumiał to szybko, było przyprawienie go o obłęd…..
….Trelkovsky odczuwał dziwną przyjemność, patrząc na ten płacz. Miał wrażenie, że ktoś płacze zamiast niego….
…..- Też sobie wybrał chwilę, żeby chcieć żyć! Jak się chce żyć, to się nie wyskakuje przez okno….
PS I jeszcze „modowa” wpadka redakcyjna: ”Oprócz Chanela, wszystko wydawało się jej okropne”. Nikt w „Czytelniku” w 1980 nie znał odmiany nazwiska najsłynniejszej modystki….?
Ta „antyfrancuska” rzecz musiała zdrowo zaboleć urodzonych mieszczan – bo przecież potworna kamienica to tylko lekko przejaskrawiony obraz „słodkiej Francji”. Inna rzecz, że w tak wrogim środowisku obsesje biednego Trelkovskyego rozkwitają jak najsmrodliwszy kwiat. Finał dość łatwy do przewidzenia…
To zarazem i ostra satyra na ten kraj, i jednocześnie studium szaleństwa...
2024-04-26
Co było prawdą – tego się nie dowiemy. To tylko jeden z powodów olbrzymiej satysfakcji po lekturze tej znakomitej książki. Drugą jest to, że Gesualdo Boufalino jest/był obdarzony nadzwyczajną umiejętnością opowiadania. Trzecią: pewność, że „niczego nie ma, każdy fakt jest zerem i zawsze będzie zerem”.
Wyjątkowo smakowita opowieść, nawiązująca nieco do „Rękopisu znalezionego w Saragossie” czy dawnych powieści łotrzykowskich. To intelektualna rozgrywka między komendantem wiezienia w Królestwie Obojga Sycylii w połowie 19. wieku a czwórką karbonariuszy, którzy o świcie mają być ścięci za próbę zabójstwa króla. Ale mogą ocaleć – jeśli ujawnią, kto stał na czele spisku.
I rusza fascynująca gra, chodzi wszak o życie. „Nie żądam od was, rozumie się, zdrady idei, a tylko nazwiska człowieka. Co więcej, w taki sposób, że imienia tego, kto zdradził, nie będą znać nie tylko inni, ale nawet ja, i nie będzie musiał się wstydzić, chyba ze sam za siebie, w tajemnicy. A jest to wstyd, którym - o ile znam się na ludzkim sercu – łatwo zapomnieć” – kusi ich komendant.
I zarzuca im: „Ukryliście w ziemi bombę, która gdy raz wybuchnie, zburzy starożytne modele, precedensy waszego doświadczenia, prawa i akta wszelkich zgromadzeń i senatów… Bombę , która nazywa się „prawa człowieka”. Brzmi to dość aktualnie.
A potem coś na całą noc „Niech każdy opowie, co uważa za najlepsze, by innym i samemu sobie pokazać prawdę, lub rzekomą prawdę, o sobie. W tej sytuacji wybór jest niewielki. Wiec opowiedzmy, albo chociaż wymyślmy, taką chwilę w naszym życiu, która najbardziej godna jest pamięci”.
Płyną zatem opowieści pełne przygód - ale czy i prawdy? - niczym w klasycznej XIX-wiecznej powieści, powiedziałbym nawet: w stylu „Dekameronu”. Tylko że tu mają one pomóc w wyborze ostatecznym, o czym stale przypominają dochodzące z więziennego dziedzińca odgłosy stawiania szafotu.
Powiedzieć, że napięcie rośnie z każdą chwilą, to nie powiedzieć niczego. A do tego jeszcze przepiękny, leciutko stylizowany, styl Autora, np.
….Kochałem, jak się kocha w wieku dziewiętnastu lat, i we Włoszech. …
…. – Kto może mnie chociaż zapewnić, że gdy umrze tyran, będziemy mieli szczęśliwszy świat?. …
….My natomiast – powiedział dumnie baron - uważamy, że garstka ludzi, byleby potrafili umrzeć z podniesioną głową, wystarczy aby poderwać wszystkich…..
….Poczułem nienawiść tak pełną i doskonałą, że można ją było wziąć za miłość.
….Nie skarżę się: ciekaw życia, jestem równie ciekawy śmierci….
….Obawiam się, że tutaj stają przed sobą, patrząc na siebie spod oka, cztery, nie wyłączając mojego, przykłady tchórzostwa….
….- Ja napisałem tylko merde – powiedział spokojnie baron. – Co zresztą było plagiatem…..
Poznamy tylko efekt decyzji skazańców. Roznieciwszy ciekawość czytelników, Bufalino mistrzowsko ukryje przed nami odpowiedź na o wiele ważniejsze pytanie. Zostawi nas np. z takimi przemyśleniami:
….Obawiam się, że to nie ja ich okpiłem, a oni mnie i że przebrałem się za lisa, żeby skończyć w norze morderczych kun. Czyżby się spostrzegli od początku, do czego zmierzam i kim jestem? ….
….Teraz, gdy mam już swoje lata, śmierć mi nie straszna. Ale straszna mi myśl, że jestem igraszką na wietrze historii, której nie rozumiem….
….My wszyscy jesteśmy apokryfami, ale apokryfem jest także ten, kto nam popuszcza lub ukróca cugle, kto nas łączy lub dzieli; metafizyczne zera, my i on, przemieszane bez ładu i składu przez pomyłkę, która wciąż się powtarza.….
….Czyżbyśmy my, zrodzeni na tym padole łez, byli tym właśnie? Bohomazami jakiejś malującej małpy? Czy też kukiełkami stojącymi pośrodku pokoju i powielanymi przez dwa ustawione naprzeciw siebie lustra….?
….Czyżby mi się to wszystko przyśniło? Czyżbym śnił nadal? (…) Będę to wiedział za chwilę i w tej samej chwili nie będę już wiedział, że wiem…..
To książka absolutnie uniwersalna, a nie tylko rzecz o paru rewolucjonistach i ich prześladowcy. Wiele razy bowiem było, i zawsze będzie zadawane, pytanie jednego z bohaterów: ”Czy w galimatiasie, jakim było moje życie, byłem dyrygentem czy dyrygowanym; i czy pod maską męczennika nie kryje się we mnie plugawy i fanatyczny barbarzyńca…”.
W pełni zasłużona „10”, którymi wszak nie szafuję....!
Co było prawdą – tego się nie dowiemy. To tylko jeden z powodów olbrzymiej satysfakcji po lekturze tej znakomitej książki. Drugą jest to, że Gesualdo Boufalino jest/był obdarzony nadzwyczajną umiejętnością opowiadania. Trzecią: pewność, że „niczego nie ma, każdy fakt jest zerem i zawsze będzie zerem”.
Wyjątkowo smakowita opowieść, nawiązująca nieco do „Rękopisu...
2024-04-24
Swój pierwszy kontakt z Robertem Walserem uważam za bardzo udany. Do sięgnięcia po tego szwajcarskiego pisarza (1878-1956), skłonił mnie gdzieś przeczytany jego cytat: „Z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”. I już wiedziałem, że muszę go poczytać….
W tych wybitnie wartościowych opowiadaniach jest wszystko to, co lubię, czyli wyrafinowanie stylu i wstrzemięźliwość w przedstawieniach oraz ciepła ironia wobec świata. Służy temu wyszukany język, kunsztownie złożone zdania, brak dialogów i wyraźnej fabuły. No i ten przekład Małgorzaty Łukasiewicz…
Są tu głównie refleksje artysty na temat relacji „ja i świat”, w których w miarę lektury Autor, początkowo zafascynowany tym, co wkoło – acz nigdy nie był ”człowiekiem sukcesu” - coraz silniej odczuwa swą osobność, potem inność, następnie rozgoryczenie. Doprowadzi go to do zamilknięcia a potem do zakładu zamkniętego, gdzie dokona żywota. Dziś uchodziłby za tzw. „przegrywa”.
Ktoś mógłby uznać, że to opowiadania „o niczym”, bo mocno skupione na jednostkowym losie. Nie traktują bynajmniej o jakichś wielkich ideach, są raczej wycofujące, próbują eksplorować międzyludzkie relacje i kontemplować świat, z marzeniami niemającymi szans na realizacje.
Wiele miejsca zajmuje tu piesza wędrówka (także jako coś więcej niż sam spacer ) - rzecz już zupełnie zanikła, a niegdyś tak bardzo emblematyczna dla dawnego niemieckojęzycznego świata. Ktoś trafnie napisał, że Walser trafnie opisuje rzeczywistość, acz - ku konsternacji czytelnika - jednocześnie się z niej wycofuje.
Reprezentacyjne dla Autora wydaje mi się opowiadanie „Chłopak na wędrówce”, w którym zamożna dama gości młodego wędrowca w swej górskiej willi i nawet chce go usynowić. A on na to: „Muszę odejść, muszę iść w świat, muszę się zmagać ze światem. Młody człowiek nie może się dać rozpieszczać, nie może mu się nigdy tak dobrze powodzić (...) . Tak mówił i na nic zdały się perswazje. Wesoło, tak jak tu przybył, następnego ranka odszedł i wkrótce zniknął".
Spotykamy tu także, niezwykle dla mnie miłe, polonicum: „Czy ta wybujała, obwieszona gracjami, nie do wiary szlachetnie poruszająca się gęś, nie pasowałaby do jakiejś powieści Sinkievicza”.
Jest jeszcze inny wątek z naszą literaturą związany, gdy pewna dama tłumaczy opowiadanie z polskiego. „Polski produkt wydał mi się nazbyt sentymentalny i ponury. W ogromnej noweli roiło się i furkotało przytłaczająco, miażdżąco, skrzecząco i okropnie od czarnych, czarnych i jeszcze raz czarnych kruków oraz od łez, łez i jeszcze raz łez”.
Pytanie, o który tekst chodzi (acz konkurs uważam za otwarty), jest tu drugorzędne wobec oburzenia tłumaczki co do „nadto jawnego, nieprzezornego braku poszanowania i zrozumienia dla Polski”.
Szczególnie wyróżniłbym trzy opowiadania:
„Robotnik”: „Żył sobie cicho, jak żołnierz, nie tyle dla siebie, ile dla czegoś innego, nie wiedział dokładnie, co to jest, ale wystarczało mu poczucie, ze to co coś łagodnie dźwiga go wzwyż”.
„Nikt tam nikomu nie staje na drodze. Nikt nad nikim nie triumfuje (…). Nikt tam nad nikim nie panuje, panuje tylko każdy nad sobą”.
„Nikt nie może być tam szczęśliwy, gdy wszyscy nie są szczęśliwi”.
„Nie znajdzie się tam nikt, kto życzyłby dobrze tylko samemu sobie i chciałby dobrobytu tylko dla własnej zony i własnych dzieci. Chce, żeby żona i dzieci kogoś innego też dobrze się czuły”.
”Wstydzą się cieszyć z cudzego nieszczęścia, wolą sami być poszkodowani, niż przyglądać się z uciechą, jak kto inny doznaje szkody”.
„Hölderlin”: "Jestem pewien, że Hölderlin w ostatnich trzydziestu latach swego życia wcale nie był tak nieszczęśliwy, jak to odmalowują profesorowie literatury. Móc oddawać się marzeniom w skromnym kącie bez konieczności ciągłego spełniania czyichś roszczeń to bynajmniej żadne męczeństwo. Tylko ludzie tak chcą to widzieć".
„Znalazł się teraz w schludnej mieszczańskiej klatce zamożnego domu i wziął na siebie straszliwy dla swych nieposkromionych sił obowiązek zachowywania się przyzwoicie, zręcznie i układnie”.
„Czuł zgrozę. Miał się za zgubionego, straconego i tak też było”.
”Życie poety”: „Poecie przystoi smukła sylwetka, niechaj robi wrażenie na wskroś uduchowione. Już z daleka powinno być po nim poznać, że stosunkowo bardziej zaprząta go całodzienne myślenie niż wielogodzinne uciechy materialne. Zażywni poeci to coś jakby niepodobieństwo”).
„Wiersze zaś wychodzą mu i udają się na delikatnej, skromnej i ubogiej diecie stanowczo lepiej niż na jakiejkolwiek innej”.
„W centralnym biurze pośrednictwa pracy obiekt naszego zainteresowania, o ile się nie mylimy, był postacią aż nadto znaną. Jego zjawienie się oraz jego ewentualnie nieco dziwaczna osobowość wywoływały tam regularnie coś w rodzaju ironicznego uśmiechu”.
Cytować można byłoby pół książki:
„Przed paru laty przedsięwziąłem, a było to w lecie, pierwszą dłuższą wędrówkę, w czasie której, o ile sobie przypominam, widziałem różne dziwne i piękne rzeczy. Mój rynsztunek składał się z jasnego, taniego ubrania na ciele, granatowego kapelusza na głowie i wędrownego toboła w ręce”.
„Ludzie, którzy regularnie otrzymują spadające im z nieba miesięczne i roczne pobory, co bez wątpienia jest bardzo miłe, nie potrafią wyrobić sobie należytego pojęcia o niebezpieczeństwach niezależnie tworzącego artysty”.
„Kurt był prostakiem, przynajmniej za takiego go uważano. Poprawił się i został snobem. Jako snob był bardziej prostacki niż jako prostak”.
„Na sofie w stylu drugiego cesarstwa siedziała kobieta, która byłaby piękniejsza, gdyby mniej troszczyła się o swoja urodę”.
„Ludzie traktują nas czasem szorstko, bo nas szanują, a nie chcą się do tego przyznać”.
„Niepokoje innych ludzi działają na mnie kojąco, cudze waśnie zapewniają mi spokój ducha”.
„Jak mdło wyglądają radosne twarze, a jak wesoło poważne!”.
„Cierpliwość jest poniżej twojej godności, ale niecierpliwość cię rozszarpuje”.
„Od ojca przejął źdźbło i porcję ironii, która się go trzymała i biegła za nim jak psiak podążający za panem lub panią wiernie i posłusznie, choć czasem dostają mu się baty”.
„Potrafił zdobywać się na uległość i cierpliwość, jak również miał cichy dar ironii, dzięki czemu osiągał lepsze rezultaty niż niejeden impetyk, owładnięty tak zwaną wolą mocy”.
”W trosce o dalszy pomyślny rozkwit jego wybitnych rzadkich zdolności, byliśmy zmuszeni błagać go, aby nas opuścił. Prosząc go grzecznie i usilnie, by łaskawie poszedł sobie, gdzie oczy poniosą, życzyliśmy mu wszystkiego najlepszego na dalszej niełatwej drodze życia, a skoro gotów jest się z nami rozstać, trudno nam wprost wyrazić, jak bardzo jesteśmy z niego zadowoleni”.
„Wieczorem jestem usposobiony służalczo, wczesnym rankiem władczo, a mimo to w ciągu dnia dochodzę do ładu ze sobą i otoczeniem”.
„Po ciemku nasze myśli są spokojne jak małe dzieci, gdy śpią”.
„Tęsknił za dzieciństwem i aby ponownie przyjść na świat i znów być małym chłopcem, pragnął umrzeć”.
„Pisarze nie powinni uważać się za wielkich tylko dlatego, że lgną do wielkości, powinni raczej dochodzić do znaczenia przez drobiazgi”.
„Ludzie zawsze będą ubóstwiali tego, kto umie ich zadurzyć. Jakże często okazywało się, że istnego żałosnego bałwana ślepo podziwiano, otaczano uwielbieniem i czczono jako wielkość pierwszej wody. Tępota jest dla nich jako smakowity kąsek”.
„Niejednej dziewczynie, która nie wyróżniała się ani specjalnie dobrą opinią, ani majątkiem, szacunkiem, pozycją czy sławnym nazwiskiem, zgotował chwile rozkoszy i szczerego uniesienia, przez co ostatecznie uszczęśliwiał tylko sam siebie. Cóż może nas bardziej uszczęśliwić niż szczęście, którym obdarzamy innych?”.
„Głośni potrafią narobić hałasu już samym wyglądem”.
„Gdy głośni nie mogą wydawać głosu, są nieszczęśliwi, podobnie jak cisi, gdy nie mogą oddawać się cichości”.
Swój pierwszy kontakt z Robertem Walserem uważam za bardzo udany. Do sięgnięcia po tego szwajcarskiego pisarza (1878-1956), skłonił mnie gdzieś przeczytany jego cytat: „Z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”. I już wiedziałem, że muszę go poczytać….
W tych wybitnie wartościowych opowiadaniach jest wszystko to, co lubię,...
2024-04-22
Ta książka „chodziła za mną” ponad 40 lat (przymierzałem się do niej w stanie wojennym - normalne wtedy u młodziaka), a teraz żałuję straconego czasu. Bo relatywnie mniej się zestarzała przez ten czas niż ja. Znakomita to rzecz, choć czytelna agitka za piłsudczykowskim PPS - za to j a k napisana! W mojej opinii Strug niewiele ustępuje Żeromskiemu – co ja piszę: przewyższa nudziarza!
Mamy tu wspaniałą panoramę rewolucji, niby z 1905 roku, tej najbardziej dziś zapomnianej, by nie powiedzieć: pogardzanej – ale i uniwersalnej. To soczysty obraz jej piękna i brzydoty, nieodłącznych dla każdej z nich mechanizmów heroizmu, manipulacji, zdrady.
Strug był wybitnym stylistą. Jego język jest łagodnie archaiczny, co według mnie tylko dodaje mu uroku – najważniejsze jest, że jak to kiedyś mówiono, „czyta się”.
Autor mocno akcentuje cenę zaangażowania. A nie chodzi tylko o tych straconych na Cytadeli czy poległych w akcjach. Kama zapłaci jeszcze bardziej, bo zdrowiem psychicznym („Na stopach Kamy leżały w świetnym przepychu gałęzie kwiatu mimozy. Spoczęły, jak u nóg męczennicy, zadręczonej nareszcie na śmierć przez ludzi i już wyzwolonej na wieki. Żywy, mocny zapach, pełen rozkoszy i upojenia, okrył jak całunem jej umarłe ciało”).
I tu pojawia się wątek manipulacji ludźmi przez przywódcę rewolty. Leon, ewidentnie stylizowany na Piłsudskiego, wie, że nie ma ceny, jakiej nie zapłaci za skuteczność działań.
Równie imponująco opisany jest schyłek rewolucji, gdy energia społeczna wyczerpuje się, a na powierzchnie wychodzą szuje. I staczanie się wielu zasłużonych bojowców nie tylko w samozwańczych sędziów i katów w jednym, ale i w zwykłą bandyterkę. Coś podobnego działo się po II wojnie z zasłużonymi żołnierzami podziemia, ale o tym pisać dziś nie wolno, bo to ‘szarganie świętości’ bandytów typu ‘Ogień’ czy ‘Bury’.
Pokazuje to, jakim uczciwym człowiekiem był Autor, który nie krył tej negatywnej ewolucji rewolucjonistów, choć z pewnością prorosyjska endecka propaganda - która nb. już wtedy grała antysemityzmem - z tego korzystała (przypominam że toczyła się wtedy regularna podziemna wojna domowa między nimi). Ale Strugowi prawda była najdroższa (jak wiele lat później Józefowi Mackiewiczowi, choć z socjalistami nie miał on przecież niczego wspólnego.
A symbolem wyczerpania się rewolucyjnej energii jest los samego ‘pocisku’ (faktycznie @Aguirre, przez te lata polszczyzna ograniczyła sens tego pojęcia wyłącznie do naboju, a nie bomby, jak wówczas). Świetna jest ta „wędrówka” bomby z rąk do rąk, aż trafia w ręce…..
Najlepsze cytaty
Energia więzi społecznej wyładowywała się gwałtownie, między anodem a katodem [sic!] przebiegały wartkie prądy — a pośrodku zostawały trupy i trupy.
Gdy go kto ciśnie o ziemie, rozerwie wszystko dookoła z jednakową energią — czy to będą carscy siepacze, czy bojownicy rewolucji, czy przechodnie na ulicy, ludzie starzy, młodzi, źli, dobrzy, głupi czy mądrzy, potrzebni czy niepotrzebni. Będą leciały z okien szyby, będzie ogólne przerażenie.
Kiedy okiem pamięci spogląda na ongiś królewski zamek, staje mu w oczach natrętne widmo. Jak upiór zza grobu sięga nieobeschłym jeszcze ze zgnilizny piszczelem po żywego człowieka. A człowiek chce żyć. Człowiek lubi żyć spokojnie. Nauczył się Polak odpędzać upartą, wyłażącą zewsząd zmorę. Już potrafi Polak nie pamiętać, nie dostrzegać, wymijać. Już może nareszcie nie wzdychać. Dużo, dużo umie już Polak. Niechże tak będzie.
Tutaj, o tej wieczornej porze chodził po swoim gabinecie i rozmyślał człowiek w generalskim mundurze. Pies psów carskich, sługa sług, niewolnik, bijący czołem w przedpokojach ministra, a w Polsce pan samowładny i prokonsul, opiekun, dozorca i kat, generał i gubernator. Mieszka na zamku królewskim, jak król, i ma władzę, jakiej nie miał żaden król polski.
Kraj był ściśnięty w kleszczach stanu wojennego, więzienia były pełne, wieszano bez litości, po ulicach chodziły patrole wojskowe, mrowie szpiclów obciążało budżet, a jednak w biały dzień działy się rzeczy niesłychane. Uzbrojone bandy grasowały po kraju, nikt z dygnitarzy nie był pewny życia. Robotnicy po fabrykach rządzili się, jak chcieli, pisma rewolucyjne wychodziły codziennie i były sprzedawane zupełnie otwarcie na ulicach miasta. Ruszyli się nawet śpiący od wieków chłopi polscy i urządzili olbrzymi strajk rolny.
— To wszystko minie, jaśnie panie! Przejdzie, tylko patrzeć! Polacy nigdy nie wytrzymają długo! Tyle razy były u nas rewolucje i, Bogu dziękować, jakoś idzie — a tu przecie nie to, co rok sześćdziesiąty trzeci, kiedy w powstaniu była szlachta, księża i co porządniejszego. Przecież to sama hołota, kanalia i Żydy.
Generał zaczął się upijać. Pił samotnie, wieczorami. Pokrzepiał się, jak mógł — mógł przynajmniej spać twardo do rana. Inaczej nie mógłby zasnąć — bo do szaleństwa doprowadzała go myśl, że ginie Rosja.
Poznała z przerażeniem, jak straszną rzeczą jest pożegnać życie i pozostać. Wiedziała, że już nic ją nie zajmie i nie przywiąże do siebie naprawdę. Obudziła się, jak inny, drugi człowiek. Tamten umarł; znikł. Jakże teraz będzie w niej żył ten drugi człowiek?
Ja już nic nie zrobię! Nie chcę żyć. Nie mogę. Rozumiecie?! Już jestem nauczona, wytresowana, sprawna, doświadczona! Już mi można powierzyć ważną, trudną rzecz. A ja nie zrobię już żadnej, nawet najgłupszej. Rozumiecie? Człowiek nie jest maszyną, którą można kręcić za korbę. Coś się we mnie popsuło. Ot i dosyć! Ja was błagałam, żeby nie było prób, komedii, oszukiwania! Mówiłam wam, że ze mną prób nie potrzeba i przysięgałam, że zrobię dobrze. Raz, ale dobrze — a teraz…
— To jest wpieranie. To jest szpiclowanie cudzej duszy. Niegodziwość!
— Owszem. Takie właśnie szpiclowanie jest moim obowiązkiem. Ja jestem szpicel rewolucji i jej kat.
— Szpiclujcie wroga — nie wolno wam katować swoich.
— Ja wiem, co mi wolno.
— Włazicie mi w duszę.
Teraz, słysząc, co mówił ten niezłomny i niedostępny dla ludzkich wzruszeń człowiek, wzdrygnęła się, jak gdyby się zbudziła ze snu, poczuła się opasaną przez oślizgłe zwoje zimnego gada. Ponuro, strasznie, jak czarne cienie na tle purpurowej łuny ukazały się jej znane i ukochane postacie towarzyszów walki.
Zahuczały, zaklekotały maszyny, kręcą się duże koła, małe koła, latają bez końca rzemienne pasy, ciągną się bez końca cienkie nici, wywłóczą się, skręcają się, omotują duszę, jak ten pająk piszczącą muchę. Idzie, idzie bez końca ten dzień roboczy… Nie daje maszyna spocząć, nie daje odetchnąć. Ani oka spuścić, ani pleców rozprostować, ani ręki odjąć od roboty. Ejże, patrz, ejże, pilnuj się!…
Bała się mała wszystkiego, a najbardziej strasznych, dymiących kominów, które sterczały wszędzie, gdzie było spojrzeć, i podpierały niebo. Przerażały ją swoim ogromem i tą cudownością, że się nie przewracały, i dymem, i krwawą, czerwoną barwą. Kiedy na nie patrzyła, przypominały jej się najstraszniejsze miejsca z bajek o złych duchach i to, co o piekle opowiadał ksiądz proboszcz dla zastraszenia grzesznych ludzi wiejskich.
Można podziwiać siły żywotne rasy proletariackiej — niepodobna wynaleźć, skąd ona te siły bierze. Można pogardzać tłumem, który znosi to wszystko i nie morduje bogatych, nie puszcza z dymem całej kultury. Wszystko można, tylko zrozumieć tych rzeczy nie można. Tą tajemnicą stoi świat.
Któż mógł podejrzewać o podobne rzeczy starych dziadów i schorowane babska z przytułku, lub też siostry miłosierdzia, które tam rządziły. Babina trzymała pocisk zwyczajnie w głowach łóżka pod siennikiem. Trudno to wyjaśnić, dlaczego zgodziła się ona przyjąć rzecz tak niebezpieczną. Dość, że wzięła i była z tego dumną. Tak dumną, że musiała pochwalić się tym przed sąsiadkami z lewej i z prawej strony. Nowina, szeptana po nocach, szła od baby do baby, przedostała się na oddział męski, a raczej dziadowski. Wiedziała o niej służba, kucharki — wszyscy. Ale tajemnica pozostała tajemnicą i nie wyszła poza obrąb przytułku.
Wniebogłosy lamentował stary świat, bali się ci, co byli mocni, ośmielili się ci, co nigdy nic nie śmieli. Poszło wszystko na wywrót, ginął ład, porządek, podeptane były prawo, obyczaj, powaga. Jedni mówili, że to koniec świata, inni, że dopiero początek. Nikt nic nie rozumiał, każdy czekał jutra. Nie wiedzieli co pisać publicyści, nie wiedzieli do czego się gotować wodzowie narodu.
Było dobrze, bo rząd tracił powagę i siłę, było źle — bo zbyt podnosiła głowę hołota. Było dobrze, bo musi się stać jakaś odmiana, było źle — bo ta odmiana mogła pójść za daleko. Dobre były demonstracje robotnicze, dobre były odezwy przeciwrządowe, dobre były zamachy — złe były strajki, drożyzna, upadek przemysłu i handlu. Dobrze robili socjaliści, szarpiąc rząd, złe było, że rząd nie wzywa czynników miarodajnych do uspokojenia kraju. Dobrze było, że był niepokój — źle było, że nie ma spokoju. Serca i umysły spodziewały się dobrego, oczy widziało samo zło.
— Dobrze, synku, dobrze, Stasiek! Jednego ja ci, głupia, nie powiedziała, co trza było rzec od razu: dawaj to mnie i tylko mnie na samo miejsce doprowadź, pokaż tylko palcem i zaraz uciekaj, a ja zaraz cisnę, w kogo będzie trzeba. Ja potrafię! Na mnie starą żaden szpicel nie spojrzy! Starych trza na taką robotę wyprawiać. Niech starzy ciskają, a młodych przecie szkoda! Dla tej partii ich szkoda! Dobrze mówię, każdy mi przyzna!
Rozdrażnienie wzrastało. Tłumili je, ale wydobywała się na wierzch sama gorycz. Nieprzeparta była ich chęć mówienia sobie prawdy.
— Mówi się u was, że my — to „same Żydy” (ja na szczęście byłem ochrzczony, a nie obrzezany), którzy nie czują po polsku…
— A wy macie nas za narodowców, którzy socjalizmu używają tylko na przynętę, a między sobą się z tego śmieją…
Zaczęliśmy wielką, ciężką, krwawą walkę. I po miastach, i po wsiach. Panowie, księża, kupcy, fabrykanci, wszystko, co bogate i zamożne, co z tej ludzkiej pracy żyje, odstąpili się od walki i zostaliśmy sami: robotnicy i chłopi. Zawarli my razem związek na śmierć i na życie, podali my sobie ręce i musi to być, czego my chcemy.
Co dzień od paru lat chwiał się carat, codziennie od paru lat leciał z niego gruz na głowy szturmujących tłumów, ale runąć jakoś nie chciał. Tedy jaki taki wziął i odstąpił. Inny powiedział sobie: poczekam, popatrzę. Jeszcze inny plunął i zaklął: „oszukano mnie”! Inny powiedział sobie filozoficznie: „klapa”. Jedni mówili, że za dużo było strajków, inni, że jeszcze, niestety, za mało. Jedni mówili, że za mało było bomb i brauningów, inni, że, niestety, za dużo. Jedni wołali: „dość ofiar”, inni wzywali w tym samym czasie: „unurzajmy się we krwi”!
A na morze ludowe zeszła godzina odpływu. Próżne były wysiłki ludzi mocnych. Odchodziło morze od brzegu, poniechało zajadłej swojej pracy, wracało do dawnej granicy. Kiedyś powróci — znowu o swojej godzinie, w nowym jakimś pokoleniu.
Trzeba uchronić od zatracenia olbrzymie, głębokie i bezcenne przeobrażenia duchowe, które zaszły w masach. Kiedy się ogłosi i umotywuje, że „przedstawienie skończone” — wszystko powróci do dawnego spania, liżąc rany, przeklinając cały ruch i płaszcząc się przed wrogiem. A teraz jeszcze żyje wola i nienawiść. Już nie ma wiary w zwycięstwo, ale jeszcze żyje żądza zemsty. Jeszcze nie pogodziła się podła dusza tłumu ze starym batem, jeszcze hardym jest zbuntowany, zbity i okuty niewolnik.
— A „Robotnik” wychodzi? Sprzedają na ulicy, jak dawniej?
— Teraz wychodzą aż dwa „Robotniki”, ale jeden rzadziej od drugiego i już ich nikt prawie nie ciekawy. Przychodzi tu chłopczyna, co sprzedaje, powiada, że żadnego obrotu nie ma, choć tę bibułę teraz za darmo dostaje. Nie ma kto kupować!
— Cóż się takiego stało? Ja nic jeszcze nie rozumiem…
— Co się stało? Ludzi zabrakło. Co było najporządniejszego, to już dawno wybrane. Nie miał kto rządzić, a za łeb trzymać, a do kupy zganiać. To się i rozlazło wszystko, a teraz i tych biorą — aż całą Warszawę przeniosą do Wiatki albo do tego Narzymskiego kraju. Ty się dziwisz, co się stało, bo ci się nie chce wierzyć, że rewolucja już się skończyła.
— Za co płacą?
— Za ochronę od bandytów, czyli od nas samych, prawdę powiedziawszy. Ale przy nas na gościńcach jest spokój. Żadnego my chłopa ani ubogiego nie ukrzywdzili. Bogatych my podbieramy, bo takie mamy przekonanie, a krwi ludzkiej na nas ani też na moich rękach przez całe życie nie było.
— Ani ja panu nie towarzysz, ani ja jakich partyjnych znam. Dużo tu bywało wieców, ale się już dawno, Bogu dziękować, skończyły. Tu w fabryce nikogo pan nie znajdziesz — tu ludzie pracują, tu nie ma żadnego z partii.
— Co? Cała ta fabryka była nasza!
— Była, była, czego tam nie było… Rządził, kto chciał, a teraz znów porządek nastał. Nic ja panu nie pomogę…
Dla pocieszenia w strapieniach, a niejako jak gdyby za pokutę, strzelał po nocy do stójkowych, do żandarmów, do samotnie spotykanych oficerów. Prócz tego czynił na ulicy porządek: kiedy widział, że alfons szarpie się z kobietą, walił do niego, nie pytając, o co idzie. Raz zranił jakiegoś porządnego pana, prześladującego po nocy samotną panienkę. Jeżeli w swoich wędrówkach po mieście trafił na dwu bijących się andrusów, czekał spokojnie, aż jeden drugiego powali, i strzelał do tego, który był na wierzchu. Po knajpach robił znajomości i podejmował się różnych niebezpiecznych spraw. Podstrzeliwał nieludzkich majstrów, na których skarżyli się pijani robociarze, śledził podejrzanych o szpiclowanie nieszczęśników, z których niejeden padł z jego ręki.
Towarzysz w wymownych słowach obrzydził mu bandycki proceder. Namawiał go, żeby się nareszcie ustatkował, żeby przystał do jego kompanii na pomocnika. Za każdą pewną informację obiecywał mu trzy ruble, za wydanie robociarza z dowodami — rubla, za inteligenta partyjnego — pięć, a za kogokolwiek z bojówki — piętnaście. Rewilak był dobrze pijany i przystał. Towarzysz postawił jeszcze gorącego krupniku, wypili i wyszli na ulicę.
— Ty, głupi, może jeszcze myślisz, że rząd chce źle dla robotników? Nieprawda — będzie robotnikowi dobrze i jeszcze jak, tylko porządek trza zaprowadzić, jak się patrzy. W żadnej partii nie ma prawdy. W każdej partii są Żydy, co tylko na swoją korzyść tym ciemnym robotnikiem obracają. Ja ci, Kazik, powiem, jak jestem katolik…Tu runął na ziemię z rozsadzonym łbem, a Rewilak poszedł dalej, zataczając się, i z wielkim trudem rozmyślał nad tym, czy to wszystko prawda, czy sen, czy się co stało, czy nie?
Weszycki był wzruszony, że ujrzy towarzyszy z Centralnego Komitetu. Wszystko się dobrze składało. Na ulicy towarzysz kazał dorożkarzowi podnieść budę, wsiedli i pojechali. Wjechali w jakiś wielki gmach — w podwórze, i dryndziarz stanął. Na schodach Weszycki zaczął się dziwić, potem stanął, potem krzyknął, ale już go wzięło między siebie dwu drabów i wciągnęło go na pierwsze piętro do jakiejś poczekalni. Stali tam żandarmi, stójkowi i jakiś mizerny, jak cień, człeczyna, w kajdanach na nogach pod strażą dwu żołnierzy.
Wyczerpała się cierpliwość martwego narzędzia. Nie obliczyli tego żyjący ludzie. Nie wiedział Tomasz Baćka o kolejach pocisku, nie wiedział jego starym tułactwie. Broniła go od zimna, od wilgoci gruba żelazna skorupa, broniła go od wstrząśnienia zapobiegliwa ostrożność ludzka. Chowali go, chronili, by nie wpadł we wrogie ręce. Robili, co mogli. (…) Skruszyło całą moc pocisku tajemnicze życie sił natury, które szło swoją koleją, aż dokonało swego. Szły swoją koleją losy ludzkie, pożerając czas, trawiąc dusze, niszcząc życie, rodząc życie. Konała rewolucja, konała w pocisku siła. Omdlewała moc w duszach, wysuwała się z ręki broń. Oto wszystko.
Ta książka „chodziła za mną” ponad 40 lat (przymierzałem się do niej w stanie wojennym - normalne wtedy u młodziaka), a teraz żałuję straconego czasu. Bo relatywnie mniej się zestarzała przez ten czas niż ja. Znakomita to rzecz, choć czytelna agitka za piłsudczykowskim PPS - za to j a k napisana! W mojej opinii Strug niewiele ustępuje Żeromskiemu – co ja piszę: przewyższa...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jednak się poddałem. Nie dałem rady tej słynnej książce, a konkretnie nie dałem już dłużej dawać jej rady. Przeczytana część wydała mi się wystarczająca do wyrobienia sobie opinii o całości - podziwu pełnej.
Absolutnym mistrzostwem jest bowiem ukazać - przewrotnie wobec tytułu – brak porządku świata, widzianego przez pryzmat rzeczy i ich właścicieli jednej zwykłej (?) paryskiej kamienicy, w opasłej książce, poddanej w dodatku rygorystycznej formie.
„Rozpatrywana z osobna cząstka układanki nie znaczy nic, jest tylko jakimś mglistym wyzwaniem, pytaniem, na które nie sposób znaleźć odpowiedzi” – takie wspaniałe zdanie uznaję za główne przesłanie tej książki.
I jeszcze drugi cytat, chyba równie dla Pereca emblematyczny: „Obraz - zorganizowana, spójna, ustrukturowana, pełna znaczeń przestrzeń – pocięty zostaje na rozproszone, bezkształtne, ubogie w treść cząstki; od tej chwili ich zadaniem staje się dezinformacja”.
Chylę czoła przed tym nieporównywalnym z niczym tytanicznym dziełem, w którym ponad 300 opowieści - niczym zawodnik pokonany w równym boju przez o niebo lepszego przeciwnika. Niemniej nie znalazłem w sobie odpowiedniej determinacji, aby kontynuować tę oszołamiająca lekturę.
No dobra, uległem jej objętości i żmudnym opisom poszczególnych mieszkań kamienicy, ich wyposażenia czy dzieł sztuki (a termin jej zwrotu do biblioteki już bliski). Cieniom Pereca życzę, aby inni czytelnicy wykazali się większą wytrwałością.
Z przeczytanej części najbardziej przemówiły do mnie historie poszczególnych lokatorów i ich bliskich: Anglika malującego w okołoziemskiej dwudziestoletniej podroży akwarele przedstawiające pięćset portów świata, aby je potem złożyć w jedno puzzle na zatracenie; nieszczęsnego akrobaty, który pragnął na stałe zamieszkać na trapezie; białego głuchego kota, który na zmianę przemieszkiwał u rożnych lokatorów kamienicy, a zawitał do niej słynnymi paryskimi dachami; wzmianki nt. francuskiego tygodnika publikującego w czasie II wojny nazwiska Żydów, którzy „nie noszą gwiazdy”; pięknej Polki pani Orłowskiej i jej tunezyjskiego syna; wyrafinowanej zemsty szwedzkiego dyplomaty za śmierć jego synka; kolekcjonowania „autentycznych” rarytasów, jak kosz, do którego stoczyła się z gilotyny głowa Ludwika XVI, pióro, którym parafowano Traktat Wersalski czy rękawiczki Rity Hayworth z „Gildy” – nie mówiąc już nawet o św. Graalu.
Ponadto z tej książki dowiedziałem się, czym są „wrzeciądze” oraz tego, że gramofon to po francusku „połykacz płyt”.
Wspaniałe, wielokrotnie złożone zdania na pół stronicy, a nawet i więcej. Brak dialogów. I te detale, detale, detale. Na koniec absolutny podziw dla tłumacza.
„Im wyższe piętro, tym bardziej - w zgodzie z zasadami burżuazji – wystrój ulega deklasacji” - Perec jako syn polskich Żydów wiedział co nieco, jaką to treść wypełnia slogan ”liberté, égalité, fraternité”….
To tylko pozorny paradoks, że lektura przerwana, a ocena tak samo wysoka jak dwóch przeczytanych innych jego książek, co ja mówię - książeczek - „Człowieka, który śpi” i „Rzeczy”. Bądź co bądź to nie byle jaka próba niemożliwości uchwycenia Całości poprzez Szczegół...
Jednak się poddałem. Nie dałem rady tej słynnej książce, a konkretnie nie dałem już dłużej dawać jej rady. Przeczytana część wydała mi się wystarczająca do wyrobienia sobie opinii o całości - podziwu pełnej.
Absolutnym mistrzostwem jest bowiem ukazać - przewrotnie wobec tytułu – brak porządku świata, widzianego przez pryzmat rzeczy i ich właścicieli jednej zwykłej (?)...
“Kiedyś w ogóle było lepiej. Wszyscy to mówią. Nawet jak ich wtedy nie było, nawet jak nic nie pamiętają” – ironia i autoironia to mocna strona Autora.
Nie inaczej jest w tych wspomnieniach chmurnej młodości. Jedyną ich wadą jest ewidentnie opowiadana i nagrywana narracja, ale i nawet ją Stasiuk potrafi w zaletę przerobić. Tylko gdzie ta zapowiadana druga część? I gdzie porady dla tych, którzy też chcieliby zostać takim pisarzem jak Auror
To i moje czasy, bom tylko o parę lat młodszy od Autora, i moje rewiry, bom też z Grochowa (do tej samej podstawówki chodziłem, nr 230 na Grenadierów, dziś szkoła medyczna).
Jednocześnie, czytając te znakomite wspomnienia Stasiuka z Peerelii lat 70 i 80., zorientowałem się, jakim to byłem ”grzecznym chłopcem” (relatywnie, rzecz jasna). Nie zaznałem ni butaprenu, ni „kompotu”, dziar se nie robiłem, gitowcy jakoś mi nie imponowali, cynkwajsów nie miałem, rajdów w Polskę nie zaliczałem, jeno kolonie i obozy zimowe, szkoły w wyznaczonym czasie kończyłem, wojsko tylko po studiach - po prostu nie ma to jak mieszczański żywot….
Tymczasem Stasiuk był wolnym ptakiem, za co nieraz płacił wysoka cenę, włącznie z wiezieniem za tzw. niepowrót z przepustki do wojska. Najpierw trafił do zwykłego zakładu karnego (genialne opisy subkultur i relacji osadzeni-klawisze). „Powinienem nienawidzić wiezienia, ale wiezienie mi się podobało”.
Potem go jednak przenieśli – a było to w stanie wojennym - do tzw. aresztu wojskowego i już nie było tak milo. Nie przypadkiem Stasiukowi kojarzy się to z obozem koncentracyjnym
Jednocześnie ktoś, kto nie wie wiele o Peerelii mocno się może zdziwić, ze skala wolności zachowań była wtedy większa niż dziś, bo paradoksalnie społeczeństwo było bardziej liberalne wobec ludzkich wyborów i różnych takich odszczepieńców jak Autor. Kto by dziś wziął na stopa czy na nocleg do domu zaprosił ówczesnego jego i jego kumpli….?
„Wpadało się do kogoś na chwile i wychodziło rano. Spróbujcie wykonać coś takiego dzisiaj”.
„Czas po prostu trochę nie istniał. A w każdym razie przybierał postać dość krótkich odcinków. Trwał od jednego zdarzenia do następnego, urywał się i musiał zaczynać od nowa”.
„Społeczeństwo jako takie było całkowicie liberalne. Mogłeś być kim chciałeś. (...) Nikt ci nie kazał być bogaty, czysty, młody, uśmiechnięty i reszta tych imperatywów kategorycznych. Można było być lumpem i sumienie, godność oraz samoocena nie kompletnie na tym nie cierpiały. Tak, to był niezwykle dobry ustrój dla wyżej wymienionych, artystów i młodzieży. Nigdy już tak nie będzie”.
„Wtedy w ogóle decyzje były łatwiejsze. Nie to co teraz. Podejmowało się jakąś, a i tak niewiele się zmieniało. Właściwie można było podjąć jakąkolwiek. Uczucie, że nie ma się wpływu na własny los, jest uczuciem dość przyjemnym. Teraz jest niby wolność, ale ludzie są zniewoleni jak nigdy nie byli. Wtedy byli kompletnie pozbawieni wolności, a i tak każdy robił co chciał”.
I te jazdy w Polskę pociągami na gapę albo na okazje, głównie ciężarówkami. „Ciężarówki jeździły wtedy wolniej, były mniejsze i nie każdy kierowca miał radio, więc nas zabierali”.
„Grochowska od strony Gocławka wyglądała jak Węgrów albo Sokołów Podlaski”.
„Melancholia peryferii brała nas w objęcia jak najlepsza kochanka”.
„Nikt nie miał pieniędzy i nie było się czego bać”.
„Nie zależało nam na mięsie. Zależało nam na wolności”.
„Nigdy nie gadaliśmy o forsie. Mieliśmy ważniejsze sprawy”.
„Chodziliśmy po ulicach i kopaliśmy puszki po konserwach, bo wtedy nie było jeszcze puszek po piwie”.
„Piliśmy po to, żeby na drugi dzień mieć kaca”.
„W telewizji leciały seriale, ale nikt ich nie oglądał. Ani dzienników, ani w ogóle czegokolwiek. Tak samo z radiem. Wiedzieliśmy, ze tam nic nie ma. W kółko puszczali Boney M., Africa Simone i Marylę Rodowicz”.
„Dopiero teraz widzę, że moje życie składało się ze zdarzeń. Kiedyś zdawało mi się, że z myśli i uczuć”.
„Czerpałem wzorce z kiepskiej literatury, ponieważ wzorce z tej lepszej były niezwykle skomplikowane i kompletnie nie nadawały się do realizacji w tak zwanym codziennym życiu”.
“Kiedyś w ogóle było lepiej. Wszyscy to mówią. Nawet jak ich wtedy nie było, nawet jak nic nie pamiętają” – ironia i autoironia to mocna strona Autora.
Nie inaczej jest w tych wspomnieniach chmurnej młodości. Jedyną ich wadą jest ewidentnie opowiadana i nagrywana narracja, ale i nawet ją Stasiuk potrafi w zaletę przerobić. Tylko gdzie ta zapowiadana druga część? I gdzie...
Przepiękna przypowieść o tym, że ludzka wola może wszystko – także sprawić, aby w 18. wieku w Portugalii wzbiła się w powietrze pierwsza maszyna latająca, właśnie nią napędzana….
Zarazem to pyszny obraz epoki, wspaniały fresk społeczny, nieco naturalistyczny i z elementami realizmu magicznego. Faktycznie noblowska to dla mnie literatura, a zarazem, co w niej bynajmniej nieczęste - progresywna.
„Opowiem, jak to wszystko się odbyło, o ile wpierw mnie ktoś też opowie, gdyż właśnie tylko w taki sposób, opowiadając sobie nawzajem, możemy dowiadywać się o rożnych rzeczach” – bardzo mi to zdanie przypadło do serca, to i jako pierwsze je cytuję, choć narrator na szczęście nie trzyma się niewolniczo tej zasady.
To książka wysokich lotów ku słońcu. Kto nie chce się wznieść, nie doświadcza poczucia odlotu – tak jak ja podczas lektury. A z reguły każdy wzlot odbywa się wbrew prawu i władzy – tu głównie Św. Inkwizycji, bo to ona tak naprawdę rządzi tamtym krajem, ku jego nieszczęściu…
„Jeśli zechcą się dowiedzieć, dzięki czemu maszyna szybuje w przestworzach, to przecież nie powiem im, że kule są wypełnione ludzką wolą, dla świętego Oficjum nie istnieje nic takiego jak wola, według nich istnieje tylko dusza, uznają więc, że więzimy chrześcijańskie dusze, uniemożliwiając im wstąpienie do raju” – i od razu wiemy, gdzie jesteśmy: w więzieniu i woli, i duszy.
Główni bohaterowie to Baltazar, bezręki dawny żołnierz, jego towarzyszka życia Blimunda, „czarownica” mająca wgląd w ludzkie dusze i ciała, oraz ksiądz-heretyk, który z ich pomocą buduje tę machinę. Jej napęd zbiera wśród ludzi właśnie Blimunda. A odnalezienie woli u człowieka wcale nie jest łatwe: „Gdzie jest ta wola, zupełnie jej nie widzę, same tylko żyły i kości, rozedrgana sieć nerwów, morze krwi, maziowate jedzenie w żołądku, ekskrementy”.
Znakomite są przejścia narracji od najwyższych sfer społecznych – wiele czasu spędzamy bowiem w komnatach króla Jana V, a nawet w jego głowie, czy królowej lub infantów. Częściej jednak częściej znajdujemy się, na szczęście, wśród tych maluczkich których jednym majątkiem jest to, co na własnym grzbiecie. Ci ostatni mają też tu głos częściej niż możni tego świata……
Niezwykły jest styl Autora – barokowo rozbuchany, niczym budowany wciąż latami przez Jana V monstrualny klasztor Mafra. Narracja jest ciągła, rozdzielona zazwyczaj tylko przecinkami, zdania wielokrotnie złożone, długie jak odległość do Portugalii, mowa zależna, niezależna i pozornie zależna całkowicie wymieszane, partie dialogowe niczym niewyodrębnione. Mózg uwielbia taka lekturę! Mój mozg..
W toku opowieści wszechwiedzący narratorzy zmieniają się – jeden z nich ma wiedzę całkiem dzisiejszą. Nie unika jednoznacznych ocen przeszłości i wykazuje spory progresywizm, np. „Upodobanie Portugalczyków do czerwieni i zieleni ma dawne tradycje i kiedy nastanie republika, taki właśnie będzie ich sztandar”.. Wiele tu także intertekstualnych „wrzutek”, niełatwych do odgadnięcia…
Szczególne wrażenie wywarły ma mnie częste, wybitnie opisane, dwoistości i przeciwieństwa, m.in. zestawienie sztucznego ptaka, który lekko niczym ludzka dusza wzbija się w przestworza z naszymi bohaterami na pokładzie z ciągniętym kilometrami wołami, końmi i ludźmi, ludźmi, końmi i wołami olbrzymim blokiem granitu, który ma uświetnić powstający klasztor – uniwersalne w swej wymowie dzieło pychy i megalomanii każdego niemal świeckiego czy duchownego władcy (wiecie dobrze, z którym to miejscem w Polsce mi się to od razu skojarzyło…)
Albo:
„Lizbona cuchnie, cuchnie zgnilizną, kadzidło nadaje jakiś sens temu smrodowi, zło tkwi w ciałach, nie w duszach, które są wonne”.
„Z ziemi unosi się cierpki zapach stokrotek, tak zapewne pachniał świat w pierwszym dniu istnienia, nim Bóg stworzył różę”.
Lub:
„Ciekawe, dlaczego starzy zawsze milkną w chwilach, kiedy powinni dalej mówić, dlatego właśnie młodzi muszą się uczyć wszystkiego od początku”.
„Może to i racja, że przez usta dziecka przemawia prawda, lecz żeby ją wypowiedzieć, musi najpierw dorosnąć, a wówczas już zaczyna kłamać”.
Albo też:
„Musisz wiedzieć, moja córko, że mężczyźni są zawsze brutalni pierwszej nocy, później zresztą też, lecz ta pierwsza jest najgorsza, wprawdzie zapewniają, że będą bardzo uważać i nic nie będzie bolało, ale później, niech Bóg broni, nie wiem, co się zaczyna z nimi dziać, ale sapią i warczą jak za przeproszeniem jakieś buldogi, a nam, niebogom, nie zostaje nic innego, jak znosić cierpliwie te ich ataki, póki nie dopną swego, zdarza się wszakże, że nie udaje się im za pierwszym razem, lecz nie należy się wówczas śmiać, gdyż poczytują to sobie za najgorszą obrazę, najlepiej udać, że się nic nie zauważyło, bo jeśli nie pierwszej, to na pewno drugiej lub trzeciej nocy im się uda, a więc tak czy inaczej ból nas nie ominie”.
„Znów jakiś mężczyzna stuka do drzwi, wchodzi, wszystko odbywa się bez słowa, cena jest znana, on rozpina spodnie, ona podnosi spódnicę, niebawem on jęknie z rozkoszy, ona nie musi udawać, są przecież ludźmi poważnymi”.
Generalnie zmysłowość bijąca z tej książki jest zupełnie niespotykana. Wspaniały np. jest opis procesji biczowników idących przez Lizbonę, prawidłowo rozszyfrowany jako typowa „czynność zastępcza”, także dla kobiet obserwujących przemarsz mężczyzn z okien: „Jeśli kobietom z ulicy bądź jej samej wyda się, że męskiemu ramieniu zabrakło wigoru albo że smagnięcie było z tych, co nie tną skóry i nie zostawiają krwawych pręg widocznych z okna, wówczas podnoszą chóralną wrzawę i krzycząc gorączkowo jak opętane, domagają się silniejszych chlaśnięć, chcą słyszeć trzask biczów i żeby popłynęła krew, tak jak płynęła z ran Zbawiciela, a jednocześnie całe pulsują pod spódnicami, rozchylając i zaciskając uda w rytm rosnącego podniecenia (…). Bóg nie ma z tym nic wspólnego , bo chodzi tu wyłącznie o akt płciowy i najprawdopodobniej obydwa spazmy rozkoszy - w oknie i na dole – następują w tym samym czasie„.
Całość daje zachwycający efekt, zwłaszcza w połączeniu ze wszechobecną ostrą ironią Autora. A także – autoironią, np.: „Co powiedzieć o (...) tym okazałym Mulacie z wyspy Caparica, który nazywa się Manuel Mateusz, ale nie jest żadnym krewnym Siedmiu Słońc, ma on przydomek Saramago, ale kto go tam wie, kim byli jego przodkowie, jest sławnym czarownikiem i właśnie za to został skazany”.
I jak to u Saramago, narrator, konkretnie jeden z nich, nieustannie wadzi się z Bogiem….
„Bóg przecież też nigdy się nie uśmiecha, już on tam wie dlaczego, niewykluczone że wstyd mu z powodu świata, który stworzył”.
„Ile wysiłku trzeba na to, by okiełznąć siły przyrody, bo gdyby to były siły boskie, wystarczyłoby zwrócić się do Pana Boga z prośbą, Daj spokój, przestań już dąć, wstrząsać, podpalać i zalewać, przestań zsyłać zarazy i bandytów na drogi, i jeśli to nie byłby bóg zła, z pewnością usłuchałby tych próśb”.
„Nie zapominajcie, że Piłat pytając Chrystusa o prawdę, nie oczekiwał bynajmniej odpowiedzi, a i Zbawiciel mu jej nie dał”.
„Tamto bowiem bezcielesne zapłodnienie, o którym się tyle mówi, zdarzyło się tylko raz, żeby ludzie się przekonali, że Bóg, jeśli zechce, może się obejść bez mężczyzn, choć nie bez kobiet”.
„Nigdzie, nikt tego nie napisał, ja twierdzę, że Bóg nie ma lewej ręki, gdyż po jego prawicy, po prawicy, zasiadają wybrańcy, a nigdy się nie wspomina o jego lewicy, ani Pismo Święte, ani Doktorowie Kościoła, po lewicy Boga nikt nie zasiada, jest tam pustka, nicość, nieobecność, a więc Bóg jest jednoręki. Ksiądz głęboko odetchnął i zakończył: Brak mu lewej ręki”.
„A jest to, proszę państwa, jedyny prawdziwy Święty Całun, jaki istnieje w chrześcijańskim świecie, podobnie jak wszystkie inne są prawdziwe (…), ale ponieważ jesteśmy w Portugalii, ten jest najprawdziwszy ze wszystkich i naprawdę jedyny”.
„Za wszelkie wybryki należy umartwiać duszę, aby ciało mogło udawać, że żałuje”.
„Inkwizycja przy każdej okazji zarzuca na świat sieci, które zawsze zapełniają, i w ten szczególny sposób stosuje się do nauki Chrystusa, który polecił Piotrowi, aby stał się rybakiem łowiącym ludzi”.
O królu i królowej czytamy rzeczy takie, jak się miały, a nie jak ględzą o nich w bajkach:
„Na dworze królewskim, tak w pałacu, jak i poza nim, zaczyna się już szeptać, że królowa jest bezpłodna, baczy się jednak pilnie, by podobne insynuacje nie dostały się do uszu i na języki donosicieli. Oczywiście nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, że to może być wina króla, po pierwsze dlatego, że bezpłodność nie jest męską, lecz niewieścią dolegliwością, i z tego też powodu kobiety tak często są porzucane, a po wtóre, w razie potrzeby zawsze można przedstawić dowody rzeczowe, jako że w całym królestwie pełno jest spłodzonych przez króla bękartów, ot, choćby teraz cała ich procesja ciągnie przez plac”.
„Lecz ani wytrwałość króla, który dwa razy w tygodniu, jeżeli nie zaistnieją przeszkody natury religijnej lub fizjologicznej, z werwą spełnia swoją królewską i małżeńską powinność, ani też cierpliwość i pokora królowej, która nie ogranicza się do modłów, ale za każdym razem, gdy król opuszcza ją i małżeńskie łoże, skazuje się na całkowity bezruch, by nie uronić życiodajnych płynów, skąpych z jej strony, zarówno z braku czasu i bodźców, jak też z racji bogobojnej wstrzemięźliwości, natomiast obfitych ze strony króla, czego zresztą można się spodziewać po mężczyźnie, który nie skończył jeszcze dwudziestu dwu lat, jednak wszystko na nic, gdyż do dziś łono Jej Królewskiej Mości Marii Anny nie zdołało się zaokrąglić”.
„Zarówno król, jak i królowa mają na sobie długie, sięgające ziemi koszule, monarsza ledwie muska podłogę haftowanym rąbkiem, królowej zaś jest o dobrą piędź dłuższa, chodzi bowiem o to, żeby nawet czubek stopy nie wystawał, nawet najmniejszy palec, byłaby to doprawdy wielka nieprzyzwoitość”.
„W noce, kiedy przychodzi król, pluskwy zaczynają później dawać się we znaki, a to z powodu wstrząsów materaca, są to bowiem stworzenia lubiące spokój i ludzi pogrążonych we śnie. Tam, w łożu króla, też czekają na swoją porcję krwi, która dla nich nie jest ani lepsza, ani gorsza niż reszty lizbończyków, jest im obojętne, czy jest błękitna, czy też w kolorze naturalnym”.
„Król bardzo lubił być królem, królowa wszakże nie była całkiem pewna, czy lubi być tym, kim jest, gdyż została wychowana wyłącznie na królową, nie mogła zatem wybrać i powiedzieć, najbardziej podoba mi się być królową”.
„Od tylu lat zabijamy się nawzajem, może zatem dobrym wyjściem z sytuacji byłoby stale żenić naszych z tamtymi, wtedy mielibyśmy co najwyżej wojny małżeńskie, które są nie do uniknięcia”.
„A więc, jeśli umrze mój brat, pobierzemy się. (…) Oby umarł, chcę bowiem zostać królem i spać z Waszą Królewską Mością, już mi się znudziło być infantem. Mnie też już się znudziło być królową, a nie mogę być niczym innym, tak czy owak modlę się o zdrowie dla mojego męża i oby drugi nie był gorszy. A zatem Wasza Królewska Mość przypuszcza, że byłbym gorszym mężem niż mój brat. Wszyscy mężczyźni są źli, każdy na swój sposób, ta sceptyczna i mądra uwaga położyła kres rozmowie w pałacu, pierwszej z wielu”.
„W wypadku króla skromność należałoby poczytywać raczej za wadę”.
Przeciwstawione jest temu życie zwykłych ludzi, budowniczych Mafry.
„Zwykle co roku trochę ludzi umiera z tej przyczyny, że przez całe życie za dużo jedli (...) Ale nie brak i takich, którzy umierają z większą łatwością, a to dlatego że zawsze nie dojadali”.
„Człowiek musi umieć zarobić na chleb zawsze i wszędzie, ale jeśli ten chleb nie jest również strawą dla duszy, to zaspokaja tylko ciało, dusza zaś cierpi”.
„Wiedzieli bowiem dobrze, że dzisiejszy chleb nie zabije ani wczorajszego, ani tym bardziej jutrzejszego głodu”.
„Sto lat oczekiwania nie jest przecież nadmierną męką dla kogoś, kogo czeka życie wieczne”.
„Największa mądrość życiowa polega właśnie na obojętnym przyjmowaniu tego, co zsyłają niebiosa, słońce czy deszcz, byleby nie w nadmiarze, ale nawet i wtedy, bo przecież ani w czasie potopu nie zginęli wszyscy ludzie, ani nie było jeszcze takiej suszy, żeby nie przetrwała choćby jedna trawka lub nadzieja na jej odnalezienie”.
„Ludzie bowiem to anioły bez skrzydeł, i to jest właśnie takie piękne, urodzić się bez skrzydeł i wyhodować je sobie”.
„Trudno sobie wyobrazić, co by z nami było, gdyby nie sny”.
”Podczas procesów, skoro już nijak nie da się ich uniknąć, należy się uciekać do zwykle stosowanych metod, do matactw, oszukaństwa, apelacji, owijania w bawełnę, żeby jak najpóźniej wygrał ten, który po sprawiedliwości powinien wygrać od razu, i żeby jak najpóźniej przegrał ten, który powinien przegrać na samym początku”.
Rzecz oceniam tak samo wysoko, jak wybitne "Miasto ślepców". Lubie Autorów, którzy przystawiają ludzkości zwierciadło, dobrze jak czasem lekko krzywe.
PS I tylko ta okładka kompletnie pozbawiona związku z treścią tej poważnej książki i buduarowe romansidło sugerująca….
Przepiękna przypowieść o tym, że ludzka wola może wszystko – także sprawić, aby w 18. wieku w Portugalii wzbiła się w powietrze pierwsza maszyna latająca, właśnie nią napędzana….
więcej Pokaż mimo toZarazem to pyszny obraz epoki, wspaniały fresk społeczny, nieco naturalistyczny i z elementami realizmu magicznego. Faktycznie noblowska to dla mnie literatura, a zarazem, co w niej bynajmniej...