Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Rhysaaaaand!

Echem, druga część o wieeeele lepsza od pierwszej, głównie z wyżej wymienionego powodu :D :D :D

Rhysaaaaand!

Echem, druga część o wieeeele lepsza od pierwszej, głównie z wyżej wymienionego powodu :D :D :D

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O wieeele lepsza od "Szklanego tronu" :D

O wieeele lepsza od "Szklanego tronu" :D

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dawno się tak nie zawiodłam na książce - ogrooomnie przereklamowana.

Dawno się tak nie zawiodłam na książce - ogrooomnie przereklamowana.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

9/10 za pierwszą połowę książki, 4/10 za drugą... z czego zdecydowaną większość zarobił Rhys :3

9/10 za pierwszą połowę książki, 4/10 za drugą... z czego zdecydowaną większość zarobił Rhys :3

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie, to nie jest kryminał. Już bliżej tej powieści do romansu, ale nie zdecydowałabym się wrzucić jej na półkę obok Danielle Steel i Nory Roberts. Właściwie to im dłużej nad tym myślę, tym bardziej nie wiem, jaką etykietką należałoby opatrzyć "Dziewczynę...". Jest w niej sporo powieści historycznej, bo rzecz dzieje się początkiem XVI wieku w Wenecji. Jest też wspomniany romans, który w dużej mierze napędza działania głównego bohatera. Jest sensacja, którą reprezentuje szukający zemsty kupiec.

Jest też to, co już przy "Drabinie Dionizosa" (poprzedniej powieści di Fulvio) stało się dla mnie wyznacznikiem stylu Autora, coś, czego nie potrafię zamknąć w jednym słowie. Mogę to opisać jako wrażenie, że cały świat jest podłym, brudnym miejscem, którym rządzą obleśni i pazerni arystokraci, a wszyscy inni brodzą po szyję w błocie i pomyjach. Wszystko jest okropne, beznadziejne, i choć da się to przeżyć, to właściwie nie wiadomo po co. I tak wszystko zostanie rozkradzione i zeżarte przez zarazę.

Nie, nie przesadzam. Fakt, że losy Mercuria i jego towarzyszy były interesujące na tyle, by objętość powieści szybko przestała niepokoić. Ale naprawdę, przez całą lekturę nie mogłam pozbyć się jakiegoś dyskomfortu i uczucia niepokoju. I za to Autorowi należą się brawa. Za co jeszcze? Ano za to, że choć trudno mi było się przekonać do bohaterów i ich polubić, to jednak śledziłam ich losy bez przymusu.

Polecałabym tę historię na czas, gdy macie lepszy nastrój. Przy gorszym łatwiej będzie poddać się pesymizmowi, jaki przebija z kart książki, zwłaszcza na początku. Ale niech was to nie zniechęci, bo "Dziewczyna, która sięgnęła nieba" jest warta poświęconego jej czasu.

Nie, to nie jest kryminał. Już bliżej tej powieści do romansu, ale nie zdecydowałabym się wrzucić jej na półkę obok Danielle Steel i Nory Roberts. Właściwie to im dłużej nad tym myślę, tym bardziej nie wiem, jaką etykietką należałoby opatrzyć "Dziewczynę...". Jest w niej sporo powieści historycznej, bo rzecz dzieje się początkiem XVI wieku w Wenecji. Jest też wspomniany...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tytułowi Bostończycy to przede wszystkim troje głównych bohaterów: stara panna Olive, biedny kawaler Basil i młodziutka Verena, mająca zdumiewający talent do porywania ludzi swoimi przemowami. Cała trójka spotyka się na wieczorku poświęconym emancypacji kobiet. Verena zostaje przedstawiona jako niewinna, a wręcz naiwna dziewczyna z sercem na dłoni. Jej przemowa rzeczywiście porywa zgromadzonych… i całkowicie odmienia jej życie. Olive znajduje w dziewczynie broń do swojej świętej krucjaty przeciwko mężczyznom, z kolei Basil postanawia wybić Verenie z głowy te głupoty i przekonać ją, że jej miejsce jest u jego boku, w roli cichej, pięknej żony.

Fanatyzm przerażał mnie od zawsze, niezależnie od sprawy, jakiej dotyczył, ani strony, którą zajmował. Olive i Basil są fanatyczni w swoich przekonaniach – ona gardzi mężczyznami, on uważa kobiety jedynie za ozdoby. I nie chodzi nawet o to, że oboje trzymają się swojego zdania niezależnie od wszystkiego, a o to, że żadne z nich nie jest w stanie wykrzesać choćby odrobiny szacunku do zdania drugiej osoby. Kpią otwarcie nie tylko z poglądów, ale i z siebie nawzajem, a każdy argument tylko utwierdza drugą stronę w jej uporze. I pomiędzy tym wszystkim znajduje się Verena, pozostająca pod ogromnym wpływem Olive, ale jeszcze nie do końca w nią zmieniona.

Lektura "Bostończyków" była dla mnie naprawdę ciekawym wyzwaniem. Po części ze względu na manierę pisarską Henry’ego Jamesa – dokładnie opisywał wszystko, od wystroju pomieszczeń, poprzez ubiór, na przemyśleniach i motywacjach osób trzecioplanowych nie kończąc. Książka ma ponad 500 stron, więc sporą jej część stanowiły owe opisy. Świetnie oddawały charakter tamtej epoki, ale mnie osobiście po prostu nużyły.
Nie mogłam się też przyzwyczaić do dialogów, które były prowadzone, jak się domyślam, w taki sposób, w jaki wtedy ze sobą rozmawiano. Ciągłe wykrzyknięcia, zawołania i śmiech podczas rozmowy pozostawiały wrażenie nienaturalności.
Inna sprawa, że "Bostończycy" to chyba pierwsza powieść, w której nie znalazłam nikogo, kogo mogłabym obdarzyć sympatią. A już z pewnością nie wśród głównych bohaterów. Jak wspomniałam, fanatyzm Olive i Basila mnie przerażał i miałam ochotę uciec jak najdalej od tych ludzi. Verena zaś w swojej naiwności wzbudzała we mnie raczej litość, niż sympatię.

Marudzę i marudzę, ale tak naprawdę "Bostończycy" byli fascynującą lekturą, swego rodzaju studium ludzkiego fanatyzmu i egoizmu. I, jak to zwykle bywa z powieściami, które są zaliczane do mniej lub bardziej szerokiej klasyki, także i ta ma wydźwięk uniwersalny. Współczesne skrajne feministki z pewnością odnalazłyby tu hasła, według których żyją i prowadzą swoje kampanie. Udałoby się to również ich zagorzałym przeciwnikom. A ja znalazłam potwierdzenie tego, by od jednych i drugich trzymać się z daleka…

Tytułowi Bostończycy to przede wszystkim troje głównych bohaterów: stara panna Olive, biedny kawaler Basil i młodziutka Verena, mająca zdumiewający talent do porywania ludzi swoimi przemowami. Cała trójka spotyka się na wieczorku poświęconym emancypacji kobiet. Verena zostaje przedstawiona jako niewinna, a wręcz naiwna dziewczyna z sercem na dłoni. Jej przemowa rzeczywiście...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ci, którzy już trochę mnie znają, wiedzą, że z „poważnymi” pisarzami zazwyczaj jest mi nie po drodze. Skąd więc nagle Steinbeck? Ano stąd, że z literaturą podróżniczą jest mi o wiele bardziej po drodze. I wobec powyższego z chęcią przyłączyłam się do „poważnego” pisarza i jego psa w ich podróży przez Amerykę.

"Wyprawa (...) jest pewną istnością, różną od wszystkich innych podróży. Ma swoją osobowość, temperament, indywidualność, jedyność. Podróż jest osobą samą w sobie; nie ma dwóch jednakowych. A wszelkie plany, zabezpieczenia, regulacje i przymusy są zbędne. Po latach zmagań stwierdzamy, że nie my robimy podróż; to podróż robi nas".*

Zbliża się lato i biura podróży coraz bardziej zawzięcie namawiają nas do skorzystania z ich fantastycznej oferty. Tydzień na Karaibach? A może w Turcji? Dwa tygodnie na Krecie, żeby można było się opalić i zwiedzić ten słynny labirynt... Plakaty i witryny wykrzykują w naszą stronę kolejne hasła, kolejne państwa, kolejne cudowne miasta. I jest to świetna sprawa... Ale nie dla kogoś, kto mniej przejmuje się celem podróży, a bardziej samą podróżą.

Osobiście plasuję się chyba gdzieś pośrodku. Nie ma mowy, żebym pojechała gdzieś na tydzień tylko po to, by leżeć na plaży. Raz, że nie znoszę się biernie opalać, a dwa, że nie lubię takiej... stacjonarności. Z drugiej zaś strony daleko mi do wyczynowca, który będzie wstawał o 5 rano i kładł się spać po północy (albo wcale), byleby tylko zobaczyć wszystko, co się da. Nie wezmę też plecaka i nie wybiorę się autostopem przez Europę, bo po prostu się boję. Chcę zobaczyć wiele, ale nie chcę się za bardzo oddalać od cywilizacji. Mogę chodzić cały dzień po górach własnym, spokojnym tempem, ale wieczorem chcę dotrzeć do wygodnego łóżka bez robali i pająków...
To w prawdziwym życiu. A w tym drugim mogę już z czystą przyjemnością towarzyszyć bohaterom powieści w ich najbardziej szalonych wędrówkach.

Czy wyprawa Steinbecka była szalona? Może trochę. Ale przede wszystkim była niesamowita. Bo oto starszawy już pan poskładał sobie jeżdżący domek (który dzisiaj nazwalibyśmy kamperem własnej roboty), wziął na pokład swojego psa, zapas jedzenia, materiały do zapisywania myśli... i wyruszył w podróż przez Amerykę.

Dlaczego właśnie tak? Ponieważ Steinbeck zorientował się, że tak naprawdę niewiele wie o swoim kraju. Jak sam napisał:

"Znałem przemiany jedynie z książek i gazet. (…) Krótko mówiąc, pisałem o czymś, czego nie znałem, a wydaje mi się, że u tak zwanego pisarza jest to przestępstwem".**

To mogłaby być po prostu interesująca powieść drogi... gdyby napisał ją ktoś inny w innym czasie. Ale zrobił to właśnie Steinbeck i zrobił to ponad pięćdziesiąt lat temu. Ameryka, którą odkrywa przed nami i przed samym sobą, wydaje się być przesłonięta filtrem fotograficznym, który nadaje jej odcieni sepii. Przed naszymi oczami malowany jest obraz jak ze starego filmu – nieco wyblakły, spokojny, niemalże uśpiony. A w każdym razie takie odniosłam wrażenie, gdy zanurzyłam się w lekturę. Czytałam o świecie tak różnym od tego, który nas obecnie otacza. Różnice były kolosalne, ale kryły się też w szczegółach. W pierwszym momencie trudno było zrozumieć, dlaczego zagubiony na trasie Podróżnik nie wyciągnie komórki i nie odpali sobie nawigacji satelitarnej, tylko zatrzymuje się na poboczu i rozkłada mapę, albo pyta miejscowych o drogę. Dopiero po chwili przychodziło oświecenie, a wraz z nim poczucie, że coraz bardziej wpada się w ten jakże odległy świat. Wraz z kolejnymi przeczytanymi stronami traciło się kawałek rzeczywistości – komórka z internetem, komputer, telewizory, samochody z napędem hybrydowym, fast foody na każdym zakręcie drogi… Wszystko to przepadało, otrzymując etykietkę „science-fiction”. Został tylko Podróżnik, jego obserwacje i napotkani po drodze ludzie.

"- Pan tym jedzie?
- Jasne.
- Dokąd?
- A wszędzie.
(...)
- Boże! Chciałbym też pojechać.
- Nie podoba się panu tutaj?
- Owszem. Dobrze jest, ale chciałbym pojechać.
- Nawet pan nie wie, dokąd jadę.
- Obojętne. Chciałbym pojechać gdziekolwiek".***

Ogromnie się cieszę, że miałam możliwość przyłączyć się do Steinbecka w jego podróży. Podróży przez Amerykę, ale też podróży w czasie. Podróży bezlitosnej, bo nie pozwalała na dłuższy postój w jednym miejscu, nawet jeśli historia któregoś gospodarza czy przypadkowego znajomego do tego zachęcała. Na szczęście Steinbeck okazał się być doskonałym obserwatorem, a jego uwagi i komentarze skutecznie zagłuszały świadomość tego, że do końca podróży było coraz bliżej.

Czy można powiedzieć, że cel tej podróży został osiągnięty? Poniekąd tak. Zobaczyliśmy na własne oczy Amerykę spoza nagłówków gazet i audycji radiowych. Posłuchaliśmy krótkich, ale znaczących opowieści ludzi, których spotkaliśmy po drodze. Dla mnie, jako współczesnego czytelnika książki napisanej kilkadziesiąt lat temu, lektura ta miała dodatkową wartość – pokazała, jak bardzo tamten świat różni się od mojego. Jak wiele się zmieniło w tak krótkim czasie... Ale coś jednak pozostało niezmienne – pragnienie wędrowania. Dlatego też z wielką nadzieją będę wypatrywać polskiego tłumaczenia "A Russian Journal" – zapisków z podróży Steinbecka przez Związek Radziecki w czasach zimnej wojny.

Cytaty, które pojawiły się w tej recenzji, znajdziecie w Podróżach z Charleyem:
* str. 10
** str. 11
*** str. 34

Ci, którzy już trochę mnie znają, wiedzą, że z „poważnymi” pisarzami zazwyczaj jest mi nie po drodze. Skąd więc nagle Steinbeck? Ano stąd, że z literaturą podróżniczą jest mi o wiele bardziej po drodze. I wobec powyższego z chęcią przyłączyłam się do „poważnego” pisarza i jego psa w ich podróży przez Amerykę.

"Wyprawa (...) jest pewną istnością, różną od wszystkich innych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Problem ze średnimi książkami jest taki, że są… cóż, po prostu średnie. Nie złe i beznadziejne, żeby można je było skazać na wieczne potępienie i szydercze obrazki w sieci. Nie są też rewelacyjne, by można było z czystym sumieniem ułożyć je na posłaniu z liści laurowych i wzdychać do nich po nocach. Średnie książki są po prostu dobre. Odpowiednie, by zająć kilka godzin popołudnia po ciężkim dniu pracy, by pozwolić czytelnikowi na chwilę oderwać się od swoich zajęć, jednocześnie nie grożąc mu całkowitym porwaniem w fantastyczny świat. Takie książki są bezpieczne. Są potrzebne.

Mój problem z „Tronem Półksiężyca” sprowadza się do dwóch rzeczy. Po pierwsze – bohaterowie. Nie potrafię się wczuć w historię, jakkolwiek niesamowita by ona nie była, jeśli nie czuję sympatii do bohaterów. Muszę znaleźć coś, co pozwoli mi kibicować danej postaci, nawet mając w pamięci, że pewni autorzy mają niepokojącą tendencję do uśmiercania bohaterów, których miałam czelność polubić. Ale pogodziłam się z tym, a przynajmniej tak sobie wmawiam. I wciąż uparcie próbuję polubić nowopoznaną, zmyśloną postać, nawet jeśli miałabym później po niej płakać. Bo w końcu o to chodzi, prawda? O emocje. Im ich więcej, im są bardziej wyraziste, tym książka jest lepsza, a czas przy niej spędzony – cenniejszy.
W tej historii mamy układ głównych bohaterów 2+1, czyli dwóch mężczyzn i dziewczynę. Nie, nie będą się o nią bili, co jest przyjemnym wyłamaniem się z obowiązującego ostatnio wśród młodzieżówek schematu. Mamy zatem starszego doktora Adullę, który jest łowcą ghuli. Dodajmy, że ostatnim prawdziwym łowcą ghuli. A tych potworków nagle w okolicy pełno, więc mimo ogólnego zmęczenia życiem, doktor musi działać. I działa… choć w większości umysłem, a nie magią i mieczem. Doktor ma też swojego pomocnika, młodego derwisza Rasida. Chłopak jest tak ogromnie oddany służbie Bogu, że musi udawać się na samotne medytacje za każdym razem, gdy się zagapi na dziewczynę. Z całym szacunkiem dla jego przekonań – miałam go dość bardzo szybko. Jest jeszcze dziewczyna o wdzięcznym imieniu Zamia, która, a jakże, pragnie zemsty.
I od tej chwili do głosu dochodzi dość wyraźna przewidywalność…

Ale może nie tylko o to chodzi? Przecież jest jeszcze sposób opowiadania historii. Przecież nawet najbardziej znana bajka potrafi oczarować, jeżeli jest opowiadana w umiejętny sposób.
Gdyby tylko tutaj tak było…

Uwierzyłam słowom Nory K. Jemisin, które widniały na okładce tej książki, zapewniając mnie, że Autor jest “mistrzem opowiadania epickich historii”. Dałam się skusić obietnicy, iż na kartach tej powieści ożywa świat znany z Baśni z tysiąca i jednej nocy. Może gdybym tego nie zrobiła, nie szukałabym wszędzie tej magii, tego hipnotyzującego, orientalnego uroku. I na tym właśnie polega mój drugi problem z tą powieścią – zbyt wygórowane oczekiwania. Bo “epicka historia” okazała się być dość schematycznie przeprowadzoną przygodą, gdzie większość czasu bohaterowie spędzili w domu swoich przyjaciół, próbując rozszyfrować zagadkę brutalnych morderstw. Rozwiązanie tej zagadki, choć bez zaskoczenia, było przynajmniej efektowne, za co książce należy się plus. Ale z kolei mimo występowania magii, mimo pojawienia się eliksirów, ghuli, potworków stworzonych z powietrza i piasku, brakowało mi tego nastroju, którego oczekiwałam. Brakowało mi... magii.

„Tron Półksiężyca” nie jest powieścią rewelacyjną, nie jest też powieścią złą. Jest powieścią dobrą, a nawet zadowalającą, jeśli nie da się zwieść nieco wygórowanym obietnicom, jakie kuszą z okładki książki. Jest historią na jeden wieczór, której cena jest przyjemnie przystępna.

Zapraszam do dyskusji: http://kawazcynamonem.wordpress.com/2012/11/05/tron-polksiezyca/

Problem ze średnimi książkami jest taki, że są… cóż, po prostu średnie. Nie złe i beznadziejne, żeby można je było skazać na wieczne potępienie i szydercze obrazki w sieci. Nie są też rewelacyjne, by można było z czystym sumieniem ułożyć je na posłaniu z liści laurowych i wzdychać do nich po nocach. Średnie książki są po prostu dobre. Odpowiednie, by zająć kilka godzin...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

I znów mam dylemat – co napisać, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale żeby zachęcić was do sięgnięcia po tę książkę? Ciężko mi się zdecydować. Mogłabym napisać, że postaci były bardzo wiarygodne, że szybko się do nich przywiązałam... Ale to brzmi sucho. Mogłabym napisać, że parę razy musiałam sięgnąć po chusteczkę, bo Kay potrafi wywoływać takie emocje, ale to z kolei brzmi ckliwie, a ta historia taka nie jest.

Dostałam opowieść o pięknej krainie, która stoi na skraju zniszczenia, o nadciągającej wojnie, o misternie splatanych intrygach, które są w stanie zniszczyć świat, jeśli nie rozsypią się wcześniej na proch. Dostałam to, czego oczekuję od świetnej książki, to, co sprawia, że mogę ją później zaliczyć w poczet "Ulubionych": akcję, która momentami nie pozwalała odłożyć książki, nawet gdy żołądek krzyczał o obiad; postaci, których wybory sprawiały, że wstrzymywałam oddech, obawiając się konsekwencji ich czynów; intrygi, które mamiły niczym pajęcza sieć, tak samo lepkie i zabójcze; złożony świat, który do końca czarował swoim urokiem i kusił, by nie odchodzić.

[Po pełny tekst recenzji zapraszam na Kawę z Cynamonem: http://kawazcynamonem.wordpress.com/2012/07/31/lwy-al-rassanu/]

I znów mam dylemat – co napisać, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale żeby zachęcić was do sięgnięcia po tę książkę? Ciężko mi się zdecydować. Mogłabym napisać, że postaci były bardzo wiarygodne, że szybko się do nich przywiązałam... Ale to brzmi sucho. Mogłabym napisać, że parę razy musiałam sięgnąć po chusteczkę, bo Kay potrafi wywoływać takie emocje, ale to z kolei brzmi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Holmes. Sherlock Holmes. Dwa słowa, tak zgrabnie połączone, zawsze wywołują uśmiech na mojej twarzy i rozpalają w oczach iskierki zaintrygowania. Dziecięciem będąc spotkałam się ze słynnym detektywem po raz pierwszy i od tamtej pory ciepło go wspominam. Daleko mi do fanatyzmu, ale dobrego kryminału nigdy dość.

"Sherlockista" z miejsca zyskał łatkę "do przeczytania", wystarczył sam tytuł. No dobrze, pomogła jeszcze całkiem przyjemna okładka (cylinder!). Potem dopiero przyszedł czas, by zainteresować się tym, co pod tą przyjemną okładką się czai. A czai się tam - a jakże! - zbrodnia.

Wyobraźcie sobie stowarzyszenie, które żyje postacią Sherlocka Holmesa. Stowarzyszenie bardzo elitarne, którego członkowie niemalże nie potrafią rozmawiać inaczej, jak cytatami z opowiadań Conan Doyle’a. Spotykają się co jakiś czas, na przykład by przyjąć nową owieczkę do swojego stada. Wyobraziliście to sobie? To teraz dodajcie do tego wszystkiego plotkę o cudem odnalezionym dzienniku Arthura Conan Doyle’a, który to dziennik ma rzucić zupełnie nowe światło na twórcę Sherlocka Holmesa. Już samo to wystarczy, by wywołać wśród Chłopców z Baker Street niemałe poruszenie. Ale nie byłoby kryminału bez zbrodni - domniemany znalazca dziennika zostaje znaleziony martwy w swoim pokoju hotelowym. Oczywiście samego dziennika ani śladu. Szukamy więc dalej - dziennika i mordercy...

Tu, niestety, zaczęłam odczuwać rozczarowanie. Usilnie próbowałam odnaleźć ten dreszczyk emocji, jaki zawsze towarzyszył czytaniu kryminałów, ale nie potrafiłam. Owszem, pojawiają się kolejne poszlaki, mogące wskazać rozwiązanie zagadki, pojawiają się czarne charaktery, pościgi i ucieczki, ale wszystko to jakieś takie... mało emocjonujące. Po prostu czytałam dalej z uczuciem, że mogę w każdej chwili odłożyć książkę i wrócić do niej po jakimś czasie. Nie spieszyło mi się dotrzeć do zakończenia.

Duża w tym wina bohaterów - nie byłam w stanie polubić prawie żadnego z nich. Piszę "prawie", gdyż sytuację ratowała jedna postać: Bram Stoker. Skąd Bram Stoker we współczesnym kryminale? Ha, bo widzicie, "Sherlockista" to tak naprawdę dwie powieści. O jednej z nich już opowiedziałam, natomiast druga śledzi poczynania Arthura Conan Doyle’a po tym, jak brawurowo uśmiercił Sherlocka Holmesa. Po wielu perypetiach Arthur podejmuje się wyjaśnienia pewnego morderstwa. Pomaga mu w tym kilka osób, między innymi wspomniany Bram Stoker.

Te dwie powieści czytamy "na zmianę" - jeden rozdział ze współczesności, jeden z przełomu XIX i XX wieku. Ta „druga” powieść jest, jak dla mnie, dużo lepsza. Po części przez to, że bliższa jest klimatom oryginalnych przygód Holmesa, a po części, jak wspomniałam, dzięki postaciom. Arthur systematycznie przybliżał się do złapania mordercy, co obserwowałam z przyjemnością. Z kolei rozwiązania zagadki współczesnej nie trudno się domyśleć mniej więcej w połowie książki.

Od kryminałów oczekuję, że mnie czymś zaskoczą - "Sherlockiście" się to nie do końca udało. Jednak mimo wszystko przyjemnie było czytać o twórcy Sherlocka Holmesa w akcji, śledzić jego tok myślenia. On, na szczęście, wciąż potrafi zaskoczyć.

Holmes. Sherlock Holmes. Dwa słowa, tak zgrabnie połączone, zawsze wywołują uśmiech na mojej twarzy i rozpalają w oczach iskierki zaintrygowania. Dziecięciem będąc spotkałam się ze słynnym detektywem po raz pierwszy i od tamtej pory ciepło go wspominam. Daleko mi do fanatyzmu, ale dobrego kryminału nigdy dość.

"Sherlockista" z miejsca zyskał łatkę "do przeczytania",...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chorwacja. Kraj daleki, choć przecież nie leży tak daleko. Nie są to Węgry, z mieszkańcami których nazywamy się bratankami. Nie jest to Bułgaria, dokąd jeździło się na wczasy i w podróże poślubne. Nie Włochy, Francja, Austria, dokąd zmierzają fani białego szaleństwa. Bliżej jej do Grecji, Tunezji, bo kojarzy się głównie z wylegiwaniem na plaży. Ale Chorwacja to znacznie więcej, co w swojej książce udowadnia Sławomir Koper.

Już w przedmowie Autor zapowiada, że treści nie będą ułożone chronologicznie. Moim zdaniem było to bardzo dobre posunięcie. Dzięki temu rozdziały są różnorodne, tematy opowieści się zmieniają, zatrzymując uwagę czytelnika. A co w tych rozdziałach? Jak głosi tytuł: trudna historia, jedzenie i picie.

Tej pierwszej jest chyba najwięcej. Autor niewątpliwie ma ogromną wiedzę, którą chętnie dzieli się z czytelnikiem. Opowiada o Chorwacji w czasach wojen światowych, ale także mniejszych i większych starć lokalnych. Pojawiają się nazwiska znane jeszcze z lekcji historii w szkole, jak Tito, czy Milosević. Opowieści te są dosadne, a autor nie obawia się wtrącać porównań z historią Polski. Wielkie bitwy, powstania, rebelie, a także ciche, przerażające masakry. Można współczuć, rozumieć, utożsamiać się. Można też się nieco zgubić, jeśli nie uważało się w szkole na historii...
Autentyczności tym opowieściom dodają krótkie fragmenty rozmów, jakie Autor przeprowadził z miejscowymi. Właśnie na to liczyłam najbardziej i żałuję, że tych rozmów było tak mało, że zostały potraktowane jedynie jako dodatek do głównej opowieści. Zbyt wiele nazwisk, dat, miejsc, a zbyt mało wrażeń.

Autor porusza także delikatny temat różnic społecznych. Chorwacja od wieków targana była podziałami, czy to religijnymi, czy narodowościowymi. Nawet dzisiaj można odczuć echa dawnych urazów. W tych opowieściach pojawia się jeszcze jedno znane nazwisko – swój komentarz dodaje Goran Bregović. Urodzony w Sarajewie muzyk, syn Chorwata i Serbki, jeżdżący w trasy koncertowe także po terenach byłej Jugosławii, obserwuje ludzi, widzi wiele i dzieli się swoimi wrażeniami.

W książce znajdziemy też nieco lżejsze rozdziały, poświęcone przyjemnościom podniebienia. Autor zebrał opowieści miejscowych o ich narodowej kuchni, na którą składają się nie tylko dania główne, ale też napoje. Nazwa rakija brzmi znajomo, prawda? Ale czy ktoś z was słyszał o wódce, pędzonej z… nawozu? Ja nie. Nazywa się govnarica – to tak ku przestrodze.

Jak na przewodnik po Chorwacji przystało, znajdziemy w nim także informacje czysto krajoznawcze. Autor opowiada nie tylko o Dubrovniku, Splicie czy Zagrzebiu. Tym, chyba najbardziej znanym chorwackim miastom, poświęca sporo czasu, ale nie zapomina wspomnieć o innych perełkach. Zaprasza do parku narodowego w Dalmacji, prowadzi wąskimi uliczkami Korculi, opisuje panoramę Hvaru. Atrakcyjności tym opisom dodają niewielkie, ale dość wyraźne zdjęcia.

Chorwacja – przewodnik historyczny to świetna lektura nie tylko przed wyjazdem, ale i w trakcie podróży po Chorwacji. Najpierw pozwoli zapoznać się z historią tego państwa, otworzy oczy na wciąż żywe problemy, ale także udowodni, że Chorwacja to nie tylko piękne plaże. Zachęci do dalszych poszukiwań i wyznaczania kolejnych punktów postoju podczas wyjazdu. Przyda się również na miejscu, jeśli będziemy zerknąć do historii obiektu, przed którym akurat się znajdujemy. Warto sięgnąć po tę książkę, by bliżej poznać Chorwację.

Chorwacja. Kraj daleki, choć przecież nie leży tak daleko. Nie są to Węgry, z mieszkańcami których nazywamy się bratankami. Nie jest to Bułgaria, dokąd jeździło się na wczasy i w podróże poślubne. Nie Włochy, Francja, Austria, dokąd zmierzają fani białego szaleństwa. Bliżej jej do Grecji, Tunezji, bo kojarzy się głównie z wylegiwaniem na plaży. Ale Chorwacja to znacznie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wampiry i wilkołaki – wydawałoby się, iż jest to temat, z którego już dawno wyciśnięto ostatnie życiodajne soki. Gail Carriger w "Bezzmiennej", drugiej po "Bezdusznej" odsłonie serii "Protektorat Parasola", po raz kolejny z rozmachem udowadnia, że jeszcze nie cała nadzieja stracona.

W "Bezdusznej" zakochałam się niemalże od pierwszych stron. Miała w sobie wszystko to, czego bezskutecznie szukałam w innych książkach. Stanowiła smakowite i nieco szalone połączenie akcji, tajemnic, humoru i soczystego języka. Nie mam tu na myśli przekleństw (choć i te czasami się pojawiają, a ich dobór niezmiennie wywołuje szeroki uśmiech na twarzy), a pięknego, stylizowanego języka.

W tym miejscu pragnę posłać pierwszy ukłon w stronę Tłumaczki. "Bezduszną" czytałam w oryginale, "Bezzmienną" już w tłumaczeniu. Moje obawy związane z tą zmianą szybko zostały rozwiane – Tłumaczka świetnie poradziła sobie z wyszukanym językiem powieści, nie tracąc po drodze jego specyficznego uroku.

Tyle słowem wstępu, teraz pragnę cały czas antenowy oddać "Bezzmiennej". Wystarczyły dwa zdania pierwszego rozdziału, by uśmiech, z początku drżący lekko i wyczekujący, zamienić w szeroki i radosny. Zaprzyjaźnieni z pierwszą częścią serii od razu poczują się jak w domu, a to za sprawą dwóch głównych postaci o żywiołowych temperamentach. Conall Maccon, ogromny i porywczy wilkołak, oraz Alexia Tarabotti, bezduszna i pragmatyczna do szpiku kości dama, momentalnie przypominają czytelnikowi, za co pokochał ich w pierwszej książce. Osobno są postaciami pełnokrwistymi i intrygującymi, razem stanowią istną mieszankę wybuchową. Biednemu czytelnikowi, który bezsilnie zaciska dłonie na obolałym ze śmiechu brzuchu, nieodmiennie serwują skrzące dialogi i przyprawiające o zawroty głowy sceny.

Oprócz tej dwójki mamy jeszcze cały zastęp nie mniej ciekawych postaci. Niektóre znane są już z "Bezdusznej", inne dane nam będzie spotkać po raz pierwszy. Ponownie pojawi się lord Akeldama, wiekowy i ekscentryczny wampir, którego piękne i kwieciste zdania przyprawiają o ból zębów od słodkości i ból policzków od uśmiechania się. Prawa ręka (czy też raczej łapa) Conalla, profesor Lyall, także będzie miał we wszystkim swój mały, ale jakże znaczący udział. Na uwagę szczególnie zasługują dwie nowe postaci kobiece: intrygująca Francuzka madame Lefoux oraz równie ciekawa Szkotka Sidheag. Obie sprawią Alexii niemało problemów, choć różnej natury, a czytelnikowi zapewnią niemało atrakcji... choć różnej natury.

Skoro już dotarłam do atrakcji, to na chwilę przy nich zostanę. Bo atrakcje to coś, z czym Gail Carriger radzi sobie wybornie. W pierwszych rozdziałach książki poznajemy głównego wroga – dziwną "zarazę", która pojawiła się w Londynie, siłą wrzucając wszelkich nadprzyrodzonych z powrotem w garnitury śmiertelności. Rzecz jasna, owym nadprzyrodzonym niezbyt się to podoba i kierują podejrzliwe spojrzenia w stronę Alexii. Dotychczas tylko ona, jako istota bez duszy, była w stanie wywołać taki efekt, choć jeszcze nigdy na taką skalę. Sprawa wymaga interwencji, a interwencja wymaga środków...
Tutaj pojawia się kolejna rzecz, która zauroczyła mnie w książkach Gail Carriger, mianowicie wszelkiego rodzaju ustrojstwa. Jako początkująca fanka steampunku (w skrócie: zaawansowana rewolucja przemysłowa, maszyny parowe, czasami jeszcze magia) z wypiekami na twarzy i lekkim zamętem w głowie śledziłam opisy nowych wynalazków. Kółka, zębatki, trybiki, szklane fiolki i delikatne metalowe zwoje cieszą oczy wyobraźni. Lot sterowcem momentami zapiera dech w piersi. Z kolei opis robionej na zamówienie parasolki wywołuje delikatne ciarki na skórze każdego gadżetomaniaka i ciśnie mu na usta ciche westchnienie: "też taką chcę...". Przy tym wszystkim Autorka nie zapomina, w jakiej epoce się znajdujemy, i w odpowiednich chwilach raczy nas krótkimi lekcjami ówczesnej mody.

Jak wspomniałam na początku, Gail Carriger bardzo szybko trafiła na listę moich ulubionych autorów. Porwała mnie przede wszystkim pomysłem na istotę bez duszy i jej wpływ na nadprzyrodzonych. A kiedy już zaintrygowana tym zaczęłam czytać, zanurzyłam się w ten świat bez reszty. Bezzmienna stawia bardziej na akcję, jest nieco poważniejsza, niż poprzednia część, ale wciąż mam ochotę niektóre zdania zapisać na kartce i powiesić nad monitorem, żeby poprawiały mi humor z samego rana. Dialogi porywają jeszcze bardziej, niż w poprzedniej części, a rozwój wydarzeń, może nieco zbyt rozwlekły z początku, szybko wciąga. Za to zakończenie wbija w fotel.

Tym, którzy czytali "Bezduszną", "Bezzmiennej" polecać nie muszę. Tym, którzy "Bezdusznej" nie czytali, "Bezzmienną" jak najbardziej polecam, ale dopiero po nadrobieniu zaległości. Nie ma sensu zaczynać od drugiej części, bo po pierwsze poprzednia jest świetna, po drugie warto najpierw poznać historię głównych bohaterów, po trzecie w "Bezzmiennej" jest dużo odwołań do poprzedniej części, a szkoda, by wam to wszystko umknęło lub zniechęciło do lektury. Ja bawiłam się doskonale i mam nadzieję, że wy też miło spędzicie czas :)

Wampiry i wilkołaki – wydawałoby się, iż jest to temat, z którego już dawno wyciśnięto ostatnie życiodajne soki. Gail Carriger w "Bezzmiennej", drugiej po "Bezdusznej" odsłonie serii "Protektorat Parasola", po raz kolejny z rozmachem udowadnia, że jeszcze nie cała nadzieja stracona.

W "Bezdusznej" zakochałam się niemalże od pierwszych stron. Miała w sobie wszystko to,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Maszyna różnicowa William Gibson, Bruce Sterling
Ocena 6,4
Maszyna różnicowa William Gibson, Bru...

Na półkach: , ,

"Klasyka steampunku" – to określenie pojawia się najczęściej, gdy mowa o "Maszynie Różnicowej" Williama Gibsona i Bruce’a Sterlinga. Dlaczego klasyka? I co to właściwie jest ten steampunk?

Najogólniej rzecz ujmując, steampunk to XIX wiek, tylko że z wysoko rozwiniętym przemysłem i maszynami parowymi. Stąd też nazwa tego gatunku literatury, filmu, a nawet muzyki. Akcja "Maszyny Różnicowej" dzieje się właśnie w XIX wieku, głównie w Londynie. Mieście pełnym Fetoru, brudnym, zamglonym, niebezpiecznym.

"Londyn to złożony system, który został wytrącony ze stanu równowagi. Jest jak… jak ktoś pijany do nieprzytomności w pokoju pełnym butelek whisky. Whisky jest ukryta, ciągle musi jej szukać. Znajduje butelkę, pije z niej, potem odstawia i natychmiast zapomina. A potem chodzi i znowu szuka. I tak w kółko." [s. 200]

W Londynie trwa rewolucja przemysłowa. Wygląda jednak inaczej, niż na znanych nam kartach podręczników do historii. Tutaj rządzą Maszyny. Ogromne urządzenia do katalogowania obywateli, a także mniejsze: telegrafy, kinotropy, panmelodiony. Niekończąca się parada blachy, trującego dymu i pary. Wśród tego industrialnego krajobrazu spotykamy bohaterów powieści. Są oni mocno związani z panującą rewolucją, choć niekoniecznie z własnego, świadomego wyboru.

"Maszyna Różnicowa" została napisana prawie 20 lat temu. Wydawnictwo MAG postanowiło wznowić jej polski przekład, tym razem wydając tę książkę w pięknej, twardej oprawie, w serii "Uczta Wyobraźni". Powieść zachwyca wnikliwością i precyzją, z jaką Autorzy przedstawiają czytelnikowi wymyślony przez nich świat. Jeżeli poświęci się lekturze całą swoją uwagę, można na chwilę zapomnieć, że to w większości fikcja literacka. Przed oczami czytelnika przepływają nazwiska wielkich uczonych, odkrywców, rewolucjonistów. Spotykamy paleontologa, którego działania zapewniły mu przydomek "Lewiatan". Słuchamy wykładu o złożoności maszyn i ich ogromnym znaczeniu dla rozwoju cywilizacji. Obserwujemy, jak ścierają się ze sobą anarchiści, socjaliści oraz rządzący.

Czytałam "Maszynę Różnicową" zanurzona w parowy świat Londynu, jednocześnie z pewnym dystansem do poczynań bohaterów. Dzięki temu potrafili mnie wiele razy zaskoczyć, ich działania nie były przewidywalne. Podobała mi się ta rola biernego, ale jednak ciekawskiego obserwatora. Chłonęłam te wszystkie wrażenia spokojnie, bo pozwalał na to sposób prowadzenia akcji. Oczywiście, mamy tutaj fabułę, która stanowi oś powieści i łączy wszystkich bohaterów. Ale to nie ona jest najważniejsza. Poprzez bohaterów, próbujących rozwiązać własne sprawy, czytelnik poznaje niesamowity świat. Alternatywną historię XIX wieku.

Jako świeżo upieczona fanka steampunku nie mogłam przejść obojętnie obok "Maszyny Różnicowej". Zamykając tę książkę w głowie huczało mi od technicznych nazw i niemalże filozoficznych rozważań o przyszłości techniki. Była to niezwykła lektura, tak różna od współczesnych, pełnych wartkiej akcji powieści. Na technice się nie znam, zgubiłam się parę razy wśród zawirowań politycznych, ale mimo tego po lekturze "Maszyny Różnicowej" pozostały bardzo pozytywne wrażenia. Jeżeli czujecie się dobrze w klimatach alternatywnych, dobrze przemyślanych historii, śmiało sięgajcie po tę książkę.

"Klasyka steampunku" – to określenie pojawia się najczęściej, gdy mowa o "Maszynie Różnicowej" Williama Gibsona i Bruce’a Sterlinga. Dlaczego klasyka? I co to właściwie jest ten steampunk?

Najogólniej rzecz ujmując, steampunk to XIX wiek, tylko że z wysoko rozwiniętym przemysłem i maszynami parowymi. Stąd też nazwa tego gatunku literatury, filmu, a nawet muzyki. Akcja...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Była już mroźna Północ, było też gorące Południe. Przyszedł czas na Wschód i Zachód, a to oznacza osiem kolejnych opowiadań w świecie stworzonym przez Roberta M. Wegnera. Meekhańskie pogranicze zaprasza, kusząc nowymi bohaterami i ich wciągającymi historiami.

Wschód-Zachód jest drugim tomem opowiadań i osobiście polecam czytać go dopiero po zapoznaniu się z pierwszym. Nawiązania do wydarzeń z poprzedniego tomu nie są może bardzo znaczące, ale warto wiedzieć już co nieco o przedstawianym nam świecie. Autor rozwija niektóre wątki, dotyczące historii i religii, jakie pojawiły się wcześniej. Uważny czytelnik będzie miał dodatkową przyjemność podczas czytania, wyłapując znajomo brzmiące nazwy.

Na początek – cztery opowiadania ze Wschodu. Ich bohaterką jest Kailean, dziewczyna młoda i waleczna. Stwierdzenie to jest oczywiście dużym uproszczeniem, bo każdy z głównych bohaterów opowiadań skrywa przed czytelnikiem drugie, a nawet trzecie dno swojej historii. Czasami dane nam jest je poznać, jak na przykład w moim ulubionym opowiadaniu z tej części – 'Oto nasza zasługa'. Kailean i jej towarzysze sami opowiadają o sobie podczas magicznego rytuału, który z magią jako taką ma niewiele wspólnego. Jest jednak opisany w taki sposób, że mimowolnie wstrzymuje się oddech, a na rękach pojawia się gęsia skórka. Nie potrzeba magii, by poczuć moc, jaką posiada wiara tych ludzi. Nie tylko wiara w bogów, ale też wiara w odwagę, lojalność, w drugiego człowieka.

W pozostałych Wschodnich opowiadaniach pojawiają się również barwne opisy walk, historii świata i ludzi. Proporcje są tak utrzymane, by czytelnik nie zdążył odczuć znużenia. Jedno opowiadanie o polowaniu w mieście, jedno o pościgu, jedno o relacjach międzyludzkich i niebezpiecznych układach. A potem 'Oto nasza zasługa', stanowiące świetne podsumowanie poprzednich opowiadań.

Wyprawa na Zachód przynosi powiew zmian. Większość opowiadań, zarówno z tego jak i z poprzedniego tomu, rozgrywała się na stepach, równinach, w górach. Tym razem Autor przenosi czytelnika do Ponkee-Laa, największego miasta portowego w okolicy. Naszym przewodnikiem zostaje Altsin Awendeh, młody, ale bardzo zdolny złodziej. Przedstawia nam obraz tętniącego życiem miasta, które nigdy nie śpi. Miasta, w którym działa Liga Czapki, zrzeszająca właściwie większość przestępców z Ponkee-Laa. Altsin jest bystrym chłopakiem, który ma talent do pakowania się w przeróżne podejrzane sprawy. W 'Światło na klindze miecza' będzie prowadził "śledztwo", poszukując skradzionej relikwii. W 'Sakiewce pełnej węży' wkroczy na salony, by stawić czoła intrygom, o jakich mu się nie śniło. Natomiast kolejne dwa opowiadania wiążą się ściśle z poprzednimi, nie będę więc zdradzać, co też Altsina w nich spotka.

Nie będę nawet próbowała zdecydować, który tom opowiadań był lepszy, bo oba były rewelacyjne. Każda część wprowadzała czytelnika w nieco inny nastrój, przedstawiając inny kawałek świata. Różni bohaterowie wywoływali różne emocje, a każda historia pozostawiła lekki niedosyt. Co dalej? Chcę wiedzieć! Chcę jeszcze poczytać o życiu Kailean, o przygodach Altsina, o wyczynach Górskiej Straży z Północy i o losach Yatecha z Południa.

Robert M. Wegner stworzył świat, w którym panujący pokój jest bardzo kruchy. Walczą ze sobą plemiona, walczą rody szlacheckie, walczą całe narody. A przede wszystkim walczą pojedynczy ludzie. W górach, na równinach, w ciemnych zaułkach miast. Zawsze towarzyszą im prawdziwe, żywe emocje, podsycane wiarą w pradawnych bogów i tradycje. Tutaj każdy w coś wierzy, a bogowie chodzą po ziemi. Czasami przynosząc ukojenie, a czasami krew i nienawiść. Autor wrzuca czytelnika w ten wir, tylko czasami pozwalając na chwilę oddechu, czy nawet krótki śmiech. Jeżeli szukacie opowiadań, które zapadną wam w pamięć na dłużej, pozostawiając wrażenie dobrze wykorzystanego czasu, śmiało wybierzcie się na meekhańskie pogranicze. Nie zawiedziecie się.

Była już mroźna Północ, było też gorące Południe. Przyszedł czas na Wschód i Zachód, a to oznacza osiem kolejnych opowiadań w świecie stworzonym przez Roberta M. Wegnera. Meekhańskie pogranicze zaprasza, kusząc nowymi bohaterami i ich wciągającymi historiami.

Wschód-Zachód jest drugim tomem opowiadań i osobiście polecam czytać go dopiero po zapoznaniu się z pierwszym....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy dostałam w swoje ręce pierwszy tom opowiadań, wiedziałam już mniej więcej, czego się spodziewać. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zwycięstwo w plebiscycie na najlepszą książkę fantastyczną, Zajdel 2009 za najlepsze opowiadanie, porównania do Sapkowskiego… Spodziewałam się tego, do czego przyzwyczaili mnie inni polscy pisarze szeroko pojętej fantastyki. Zdziwienie moje było spore i jakże pozytywne.

Książka podzielona została na dwie części, zgodnie z podtytułem: Północ i Południe. Północ to cztery opowiadania, których trzon stanowi dwójka bohaterów – porucznik Kenneth-lyw-Darawyt oraz jego dziesiętnik Varhenn Velergorf. Należą oni do Górskiej Straży, która, w dużym uproszczeniu, ma pilnować porządku na pograniczu. Z kolei głównym bohaterem opowiadań Południa jest Yatech, należący do plemienia wojowników, w którym wszyscy muszą nosić zasłonięte twarze.

Już w pierwszym opowiadaniu, "Honor górala", Autor przedstawia nam wyraźny obraz tego, co nas czeka podczas czytania jego książki. Kilka przeczytanych stron nie pozostawia wątpliwości – będzie mocno i krwawo. Bo wojna to nie przelewki – nawet, jeśli wojna już się skończyła, pokój trzeba utrzymać. Nie ma czasu na spokojne przyzwyczajanie się do innego świata. Wrogowie nadchodzą, a wraz z nimi ich piękne, choć skomplikowane imiona, prastare zwyczaje, wierzenia i… magia.

Dobrze jest złapać oddech po tym mocnym początku, bo kolejne opowiadanie wrzuca czytelnika na bardzo głębokie wody. "Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami" to opowiadanie w opowiadaniu. Forma skomplikowana i przewrotna, ale Autor poradził sobie z nią świetnie. Momentami wręcz mieniło mi się w oczach od ilości walczących i ginących ludzi, śmigających w powietrzu bełtów, a w uszach huczał szczęk krzyżowanych mieczy. Historia, jaką opowiadał swoim towarzyszom Varhenn, pochłonęła także i mnie. Właśnie za to opowiadanie Autor otrzymał Zajdla.

"Szkarłat na płaszczu" to opowiadanie o sztuce dyplomacji. I nic to, że wciąż nie do końca nadążałam za nazwami. Obraz, jaki przedstawił Autor, był bardzo wyraźny. Tym razem nie było walki, ale były emocje. Przez całe opowiadanie Autor trzyma czytelnika w napięciu, dając wyraźnie do zrozumienia, że pokojowe rozmowy w mgnieniu oka mogą przerodzić się w krwawą jatkę.

Ostatnie z Północnych opowiadań, "Krew naszych ojców", zaczyna się jak fantastyczny kryminał. W pewnej wiosce znaleziono trupy, Górska Straż zostaje wysłana z misją wyjaśnienia sprawy. Oczywiście, nie będzie to prosta sprawa, ale na tym przewidywalność opowiadania się kończy. Autor powoli, umiejętnie tka skomplikowany wzór, który dopiero na ostatnich stronach opowiadania odkrywa przed czytelnikiem, co naprawdę zdarzyło się w owej wiosce.

Opowiadania Północne są ze sobą dość luźno powiązane, można je czytać w dowolnej kolejności. Inne wrażenie miałam, czytając opowiadania Południowe. Jak wspomniałam, ich bohaterem jest Yatech. Zgodnie z tradycją, twarz ma zawsze zasłoniętą. Gdy ktoś spoza jego plemienia zobaczy jego twarz, przed następnym świtem jeden z nich będzie musiał zginąć. Cztery Południowe opowiadania stanowią ciąg fabularny, każde kolejne jest wynikiem poprzedniego. Dlatego nie będę mówić o każdym z osobna, dla mnie to była po prostu krótsza powieść, podzielona na cztery rozdziały. Rewelacyjna powieść, w której Autor odsłania przed czytelnikiem kolejny kawałek swojego świata, zaskakujące rytuały, nietuzinkowych bohaterów i prawdziwe, głębokie emocje.

Opowiadań tych nie da się czytać "z doskoku", w przerwie między wykładami, w zatłoczonym autobusie. Przynajmniej ja nie byłam w stanie. Dopiero wieczorem, w ciszy i spokoju, mogłam zanurzyć się w ten fantastyczny świat, skupić całą swoją uwagę na nim, by go w pełni docenić. Nie było lekko – Autor wymagał od czytelnika myślenia, włożenia jakiegoś wysiłku w to, by nadążyć za akcją opowiadań, by nie zgubić się w gąszczu obco brzmiących nazw, kruchych układów, intryg, pierwotnej magii i ludzkich emocji.

"Opowieści z meekhańskiego pogranicza" są doskonałym przykładem na to, że książka może być dobra, nawet jeśli można się od niej oderwać, nawet jeśli nie da się jej pochłonąć na raz. Polecam lekturę opowiadań Roberta M. Wegnera tym, którzy szukają dobrych, mocnych opowieści, w których rozbudowane opisy walk przeplatają się z równie dobrze przedstawionymi relacjami między bohaterami. Jeżeli szukacie porządnie napisanych, wymagających zaangażowania czytelnika opowiadań, to śmiało maszerujcie do księgarni – meekhańskie pogranicze już na was czeka.

Gdy dostałam w swoje ręce pierwszy tom opowiadań, wiedziałam już mniej więcej, czego się spodziewać. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zwycięstwo w plebiscycie na najlepszą książkę fantastyczną, Zajdel 2009 za najlepsze opowiadanie, porównania do Sapkowskiego… Spodziewałam się tego, do czego przyzwyczaili mnie inni polscy pisarze szeroko pojętej fantastyki....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Do Santiago. O pielgrzymach, Maurach, pluskwach i czerwonym winie Emilia Sokolik, Szymon Sokolik
Ocena 6,9
Do Santiago. O... Emilia Sokolik, Szy...

Na półkach: , ,

Camino de Santiago, czyli Droga świętego Jakuba, to w rzeczywistości wiele dróg, a wszystkie prowadzą do jednej miejscowości... Nie, nie do Rzymu, a do hiszpańskiego Santiago de Compostela. To tam znajdują się relikwie świętego Jakuba, apostoła. Co roku tysiące wędrowców, niezależnie od religii, wyrusza na pielgrzymkę, która znacznie różni się od tej na Jasną Górę. Jak zatem wygląda? O tym wyczerpująco opowiedzą autorzy "Do Santiago".

Wsiąknęłam w tę książkę od pierwszych stron. Wiedziałam, w co się pakuję – nie było to moje pierwsze spotkanie z Drogą świętego Jakuba. Zaczęło się wiele, wiele lat temu od... serii "Tajemnica Czarnych Rycerzy" Margit Sandemo. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie szczegółów fabuły, nie pamiętam, w jakim dokładnie kontekście pojawiło się tam Santiago de Compostela. Wiem tylko, że od razu zwróciło moją uwagę. Historia odnalezienia relikwii świętego Jakuba – podobna wielu innym. Ale już historia szlaku pielgrzymkowego... Bliższe zapoznanie się z tematem zaowocowało myślą "Tak! Chcę tam iść!". Z czasem płomyk fascynacji zaczął przygasać, ale nigdy nie zniknął. Powrócił nieśmiało na studiach, gdy razem z S. postanowiłyśmy przygotować prezentację o pielgrzymującej Europie. Jednak życie studenckie rządzi się swoimi prawami i ponownie temat został odłożony na półkę "plany na daleką przyszłość". A co teraz?

Teraz dostałam do rąk pełną spowiedź pielgrzymów, sprawozdanie dzień po dniu z Drogi. Emilia i Szymon Sokolikowie, młode polskie małżeństwo, postanowiło przejść Camino Frances – jedną z wielu dróg, prowadzącą do Santiago de Compostela. Ciągnie się ona północną Hiszpanią przez prawie 800 kilometrów. Dla zmotoryzowanego podróżnego nie jest to jakaś wielka liczba, ale pielgrzym podróżuje na własnych nogach. Jak łatwo policzyć, przejście tej trasy zajmuje niemalże miesiąc. Miesiąc codziennej wędrówki od schroniska do schroniska, z plecakiem, kapeluszem, kijem pielgrzymim i muszelką. Bez samochodów, komputerów, internetu, klimatyzacji, sklepów całodobowych. Z odciskami na nogach, a może nawet z pluskwami w śpiworach. Po co więc ktoś miałby się decydować na taką wyprawę?

Powodów jest tyle, co pielgrzymów. Autorzy spisali dla nas zarówno imiona spotkanych po drodze osób, jak i ich historie. Własne przemyślenia wymieszali z opowieściami innych wędrowców. Wszystko to urozmaicili wtrąceniami historycznymi, które stopniowo tworzyły piękny i bogaty obraz tradycji pielgrzymowania do Santiago. Akapity o tematach przyziemnych, takich jak próby obrony przez pluskwami, przeplatały się z opisem cudów, jakie zdarzyły się na Drodze. Autorzy szczerze opisali swoje przeżycia – te pozytywne, jak i momenty zwątpienia. Swoją opowieść podzielili na poszczególne dni, do każdego rozdziału dodając mapkę z zaznaczonymi miejscowościami. Akcentem, który w uroczy sposób wieńczył dzieło, były pieczątki, jakie Autorzy zdobyli na Drodze i umieścili również w książce.

Skoro było już o treści, warto wspomnieć też o formie. Książka została pięknie wydana. Poczynając od urokliwego zdjęcia okładkowego, poprzez staranną czcionkę i zdobienia okładki, wspomniane mapki i pieczątki, kończąc na kilkustronicowej wkładce z kolorowymi i opisanymi zdjęciami. Może i nie szata zdobi książkę, ale z pewnością sprawia, że czytanie jej staje się jeszcze przyjemniejsze.

Według Autorów pielgrzym powinien za wszystko dziękować. Zatem i ja chciałabym podziękować. Dziękuję za to, że mogłam razem z Autorami przeżywać wędrówkę do Santiago de Compostela, nie ruszając się z wygodnego fotela. Dziękuję za wnikliwe obserwacje, za praktyczne porady, za historyczne opowieści. Dziękuję za to spotkanie. I cóż z tego, że czas się rozstać? Może spotkamy się gdzieś na szlaku... Buen Camino, drodzy Wędrowcy!

Camino de Santiago, czyli Droga świętego Jakuba, to w rzeczywistości wiele dróg, a wszystkie prowadzą do jednej miejscowości... Nie, nie do Rzymu, a do hiszpańskiego Santiago de Compostela. To tam znajdują się relikwie świętego Jakuba, apostoła. Co roku tysiące wędrowców, niezależnie od religii, wyrusza na pielgrzymkę, która znacznie różni się od tej na Jasną Górę. Jak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"31 grudnia 1899 roku. Boski morderca realizuje swój okrutny plan, a świt nowego stulecia spływa krwią..."

Z tego krótkiego opisu możemy się domyślać, iż w książce spotkamy makabryczne morderstwa, których nie mogła popełnić ludzka istota… Ale nie martwcie się. Nie znajdziecie tu sił nadprzyrodzonych. Tylko ludzi. Okrutnych, potwornych, przerażających, ale wciąż tylko ludzi.

Historia ma wszystko, czego potrzebuje dobry kryminał. Są morderstwa – wyrafinowane, przemyślane i dokonane z pełną premedytacją. Jest morderca – sprytny i nieuchwytny, oczywiście do czasu. Jest inspektor policji – uzależniony od kilku nie do końca legalnych przyjemności. Jest też kilka postaci drugoplanowych, które będą kręcić się wokół inspektora, pomagając lub przeszkadzając mu w osiągnięciu celu. Co więc sprawia, że Drabina Dionizosa nie jest pierwszym lepszym kryminałem?

Chociażby koniec XIX wieku. Każda strona książki jest przesiąknięta duchem tych czasów. Para wydobywająca się z „nowoczesnych” urządzeń miesza się z wszechobecnym dekadentyzmem, pozwalając czytelnikowi zanurzyć się w tę krainę rodem z opiumowego delirium. Jest ciemno, brudno, niebezpiecznie, beznadziejnie. A wszystko jest przerażająco realne.

Wszystko, także bohaterowie. Sam inspektor Germinal może nie jest wybitnie oryginalną postacią. Gliniarz z problemami – znamy to. Ale Germinal, podczas swojego śledztwa, musi odwiedzać wiele parszywych miejsc, gdzie czeka na nas zastęp osobliwości. Singapur, prowadzący bar z opium. Sciron, właściciel przedziwnego cyrku i jego największej atrakcji – tancerki Ignes. Kręcący się wokół cyrku chemik Stigle. I wreszcie doktor Noverre – postać niepokojąco intrygująca, o której czytelnik jeszcze długo będzie pamiętał.

Drabina Dionizosa potrzebuje trochę czasu, żeby się na dobre rozkręcić. Niemniej warto dać jej szansę. Gdy już na scenie znajdą się wszyscy aktorzy okaże się, że akcja wciągnęła nas bez reszty, trzymając mocno za gardło i nie pozwalając wyjść przed końcem przedstawienia. Bardzo mrocznego i bardzo udanego przedstawienia.

"31 grudnia 1899 roku. Boski morderca realizuje swój okrutny plan, a świt nowego stulecia spływa krwią..."

Z tego krótkiego opisu możemy się domyślać, iż w książce spotkamy makabryczne morderstwa, których nie mogła popełnić ludzka istota… Ale nie martwcie się. Nie znajdziecie tu sił nadprzyrodzonych. Tylko ludzi. Okrutnych, potwornych, przerażających, ale wciąż tylko...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest to pierwsza książka, jaką wyciągnęłam ze stosika Rosja w literaturze. Na pierwszy rzut oka wygląda niegroźnie, a wręcz zachęcająco. Niecałe 200 stron i spore marginesy wróżą mniej więcej dwugodzinną lekturę. Udaną lekturę – ładna okładka i pełen zachwytu tekst okładkowy tylko podsycają nadzieje. A jednak, po kilkunastu pocztówkach, oczarowanie mija, a pozostaje lekkie znudzenie.

Ostatnio mam coraz większy apetyt na książki podróżnicze. Nie czytałam ich jak na razie w ilościach hurtowych, jednak zdążyłam wyrobić sobie opinię, jakie te książki powinny być. Pasjonujące, wciągające czytelnika w opisywany świat, pozwalające dotknąć obcych kultur. Gdy dostrzegłam w księgarni 100 pocztówek z Syberii byłam przekonana, że to coś dla mnie. Wystarczyło dodać moją fascynację podróżami oraz Rosją. Jak się jednak okazało, forma, w jakiej została napisana ta książka, zupełnie do mnie nie przemawia. Tytułowe pocztówki to króciutkie, zwykle jednostronne obserwacje życia na Syberii. Obserwacje przeważnie bezstronne, za wyjątkiem kilku relacji, dotyczących adoptowanej córki narratora. Tematyka tych pocztówek jest przeróżna. Dom dziecka, wódka, przyroda, religia, wierzenia, historia, praca… Na początku starałam się nie zwracać na to uwagi, ale w końcu ten wieczny brak szerszego kontekstu zaczął mi przeszkadzać. Łącząca te historie Syberia nie wystarczyła.

Książka ta nie jest zła, w żadnym wypadku. Jestem pewna, że znajdą się miłośnicy takiego stylu pisania. Ja jednak nie mogłam się odnaleźć w tej lekturze. Nie ten styl, nie ta forma, chociaż tematyka jak najbardziej mi odpowiadająca.

Zapraszam do dyskusji i komentowania: http://kawazcynamonem.wordpress.com/2010/08/24/100-pocztowek-z-syberii/

Jest to pierwsza książka, jaką wyciągnęłam ze stosika Rosja w literaturze. Na pierwszy rzut oka wygląda niegroźnie, a wręcz zachęcająco. Niecałe 200 stron i spore marginesy wróżą mniej więcej dwugodzinną lekturę. Udaną lekturę – ładna okładka i pełen zachwytu tekst okładkowy tylko podsycają nadzieje. A jednak, po kilkunastu pocztówkach, oczarowanie mija, a pozostaje lekkie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Było to moje pierwsze, ale zdecydowanie nie ostatnie, spotkanie ze słynnym włamywaczem - dżentelmenem. W tej książeczce jego głównym przeciwnikiem był Herlock Sholmes (podobieństwo do wiadomego detektywa zamierzone). Ich spotkania kończyły się nieodmiennie wybornymi dialogami oraz nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Był to zaiste pojedynek mistrzów.
Książeczki z tej serii to świetna lektura na jedno popołudnie.

Było to moje pierwsze, ale zdecydowanie nie ostatnie, spotkanie ze słynnym włamywaczem - dżentelmenem. W tej książeczce jego głównym przeciwnikiem był Herlock Sholmes (podobieństwo do wiadomego detektywa zamierzone). Ich spotkania kończyły się nieodmiennie wybornymi dialogami oraz nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Był to zaiste pojedynek mistrzów.
Książeczki z tej serii to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Co to jest wątośle? czyli Najśmieszniejszy przewodnik po Krakowie Bartosz Minkiewicz, Tomasz Minkiewicz
Ocena 7,4
Co to jest wąt... Bartosz Minkiewicz,...

Na półkach: , ,

Bracia Minkiewicz są znani w pewnych mrocznych kręgach z tego, iż zajmują się dokumentowaniem przygód opolskiego superbohatera Wilqa. Dokumentacja ta ma postać komiksu, pięknego w swojej brzydocie, propagującego polski język w każdej, nawet podwórkowo-łacińskiej odmianie. Kiedy więc owi bracia biorą na warsztat Kraków – można się spodziewać wszystkiego…

Książeczka została podzielona na trzy części: Historię, Sześć największych atrakcji oraz Ciekawostki i praktyczne wskazówki. Na końcu cieszy oczy bardzo dobrze oddająca rzeczywistość mapa Krakowa. W tym momencie należy podkreślić, iż książeczka ta nosi podtytuł "Najśmieszniejszy przewodnik po Krakowie" i nie są to puste słowa. W historii pojawiają się dinozaury, jedną z atrakcji jest Szlak Indiany Jonesa, a w ciekawostkach można znaleźć hasło "spływ dmuchanych psów".

Dawno, dawno temu, w ramach akcji uświadamiającej, zostałam potraktowana przez Szyszkę komiksem Wilq. Niewzruszona moim przerażonym spojrzeniem kazała czytać dalej. I tak, ani się obejrzałyśmy, zostałam oddaną fanką Wilqa. Tej paskudnej kreski, tych totalnie absurdalnych przygód, tego pokręconego humoru. W "Przewodniku po Krakowie" nie spotkacie Wilqa, ale cała reszta pozostała. Panowie M. i M. opisują Kraków z właściwym sobie ciętym humorem i ironią. Nie będę przytaczać tu cytatów, chociaż mam ich zebranych co najmniej kilka. Powiem natomiast, że nie raz i nie dwa musiałam odłożyć książeczkę i poczekać, aż będę w stanie przestać się śmiać. Co prawda niektóre żarty mogą być niezrozumiałe dla ludzi spoza Krakowa, którzy nie znają danego obiektu żartów, ale już historia Wisły czy opis lotniska powinny rozbawić nawet Warszawiaka.

Lekturę tej kapitalnej książeczki polecam przede wszystkim Krakusom oraz fanom Wilqa. A jeśli ktoś przypadkiem należy do obu tych grup… Podejrzewam, że taki delikwent już dawno wie, co to jest wątośle (:

Bracia Minkiewicz są znani w pewnych mrocznych kręgach z tego, iż zajmują się dokumentowaniem przygód opolskiego superbohatera Wilqa. Dokumentacja ta ma postać komiksu, pięknego w swojej brzydocie, propagującego polski język w każdej, nawet podwórkowo-łacińskiej odmianie. Kiedy więc owi bracia biorą na warsztat Kraków – można się spodziewać wszystkiego…

Książeczka została...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to