Ballada o miasteczku Grigorij Kanowicz 8,5
ocenił(a) na 943 tyg. temu „Póty człowiek żyje, póki pamięta o tym, czego choćby nie wiem co nie powinien zapomnieć – lubiła powtarzać mama.” „Ballada o miasteczku”, którą blisko 90-letni wówczas Grigorij Kanowicz zwieńczył swoją litewską sagę, jest zarazem balladą o matce. Spieszył się, by tę matkę opisać, pokazać jidisze mame innym, a sobie przypomnieć, jednak o tym, co najbliższe sercu, pisać jest najtrudniej, więc też i ta historia długo czekała na swoją kolej. Udało się to autorowi dosłownie w ostatnim momencie. Odszedł od nas w styczniu 2023 roku, mając 94 lata.
Urok maleńkiego, żydowskiego sztetla Janowo pod litewskim Kownem jak żywy przemawia z kart książki, porusza wyobraźnię, każe wejść jeszcze dalej, kusi klimatem dawnego, niczym z Anatewki, życia. Mamy wrażenie, jakby czas zatrzymał się w miejscu, zastygł w tym cudnym landszafcie. Jakże tego nie poczuć, czytając słowa babki autora, jednej z tych silnych, twardo stąpających po ziemi żydowskich kobiet: „Ludzie mówią, że Ziemia kręci się wokół Słońca. I reb im wierzy? Dlaczego więc ja się nie kręcę, reb Szymon się nie kręci, rabi Eliezer ze zwojem Tory w rękach nie kręci się w synagodze razem z pobożnymi Żydami?” Wprost słychać ten charakterystyczny żydowski zaśpiew, tę jedyną taką melodię języka i to niewinne zdumienie pobożnej Żydówki na naiwnością ludzką. Jednak młodzi są już bardziej niezależni, potrafią sprzeciwić się rodzinie i podążyć za miłością, wiedzą czego chcą. Nie chcą ograniczać przestrzeni swojego życia do sztetla zagubionego gdzieś pośród litewskich ziem. Marzą o Kownie, Wilnie, ba, nawet o Paryżu i Ameryce. Robią też wszystko, by te plany nie pozostały li tylko mrzonkami, by można było je urzeczywistnić. „Co oni tu mają do roboty w naszym sztetlu? Łatać, łatać i jeszcze raz łatać, drutować, drutować i jeszcze raz drutować, golić brody, strzyc włosy, sterczeć w podsieniu, gapić się przez cały dzień do otępienia na przechodniów i wyglądać klientów. A w tej tam Ameryce starczy wyjść na ulicę, a na bruku dolary leżą. Tylko się nachylić i zbierać.” Tak też i młodziutka Henka postanowiła związać swoje życie ze spokojnym, pracowitym krawcem, Szlejmkiem Kanowiczem, choć musiała na niego dość długo czekać. Ale żydowskie kobiety umieją prawdziwie kochać i cierpliwie czekać, by potem w najtrudniejszych chwilach stać u boku swojego mężczyzny.
Miasteczko wydaje się być ostoją spokoju i bezpieczeństwa, a jego mieszkańcy z gruntu poczciwi i niezwykle pracowici. Począwszy od doktora, który z konieczności jest również weterynarzem, pomaga ludziom bezinteresownie, a nawet z własnych, mizernych dochodów kupuje lekarstwa, poprzez mądrego rebego Jeszuę, właściciela sklepu kolonialnego, będącego jednocześnie jego oknem na świat, po jego syna i synową o dobrym sercu. Książka pisana z miłością, z czułością, Kanowicz pieczołowicie i delikatnie przekłada stos wspomnień, buduje z nich niepowtarzalny obraz kultury, którą zabiła bezlitośnie wojna, i pozwala nam, byśmy się weń rozgościli. Ci krzątający się zapobiegliwie wokół swoich drobnych, codziennych spraw, skromni ludzie, oddający z pokorą cześć swojemu Bogu, niekiedy tylko ośmielający się podejmować z nim dyskusję, ci oddani rodzinie ojcowie i matki rodzące kolejne dzieci, by płakać w nieutulonym żalu, gdy będą odchodziły w samodzielne życie, co oni wszyscy zawinili, że nie pozwolono im trwać? „My Żydzi, co tu kryć, wolimy pouczać i naprawiać innych, a nie siebie. Czy nie z tego aby powodu, oględnie mówiąc, nie cieszymy się życzliwością?” pyta reb Jeszua, wyczuwając, jak i pozostali, dystans, jaki zachowują Litwini wobec swoich żydowskich sąsiadów.
Tekst aż skrzy się od żydowskich mądrości, które zachowały swoją aktualność do dzisiaj, niczym nieśmiertelne aforyzmy o człowieku i świecie. „Dobry człowiek może się stać bogaty. A bogaty dobrym – nigdy. Bogaty może tylko takiego udawać.” – nie da się temu zaprzeczyć. Bohaterowie, wiodąc niełatwe, lekko nużące życie, licząc cierpliwie mijające dni, sporo czasu poświęcają też rozmyślaniom nad kwestiami ponad wszystkim pierwszorzędnymi. Czy Żydzi mają w ogóle jakąś ojczyznę, bo czyż ziemię, która ich nie chce można nazwać swoją? Charakterystyczne dla żydowskiej społeczności życie we wspólnocie to jakby taka przeciwwaga dla alienacji od nie-Żydów, a zarazem żydowska siła, opierająca się na wzajemnej pomocy, pocieszeniu i zrozumieniu. Dzięki niej nikt nie czuje się sam, łatwiej przetrwać dramaty. Tę wielką łączność widać na każdym kroku. Razem, ściśle i na zawsze trzyma się rodzina, blisko też żyją między sobą sąsiedzi. „Babcia Rocha musiała wiedzieć wszystko o wszystkich w sztetlu – o swatach i rozwodach, o narodzinach i zgonach, o wyjeździe ziomków za granicę i o przyjeździe gości z Ameryki (…)” Wszak musi się tak żyć, jeśli nawet do pożegnania w ostatniej drodze potrzeba dziesięciu do zmówienia kadiszu – to prawdziwa bliskość Żydów w ich samotności. W dużej mierze zawinionej przez zbytnią hermetyczność, o czym jest tutaj także mowa.
Janowo zdaje się żyć jakby obok, w alternatywnej, osobnej rzeczywistości, oddzielone, niezainteresowane światem, samowystarczalne. Gdzieś tam przetaczają się rewolucje, wojny, buszują Niemcy, krasnoarmiejcy, tymczasem Szlejmke kroi i szyje, inni też robią swoje, od świtu do nocy, jednych odprowadza się na kirkut i żegna kadiszem, innych wita na tym świecie z radością… i tłumaczą sobie, że przecież im nic nie grozi, bo nikomu nie wyrządzili krzywdy. „Ach, to nasze żydowskie „dopóki”! Dopóki nie głodujemy, dopóki nie spuszczają na nas psów i nie biją w pysk, dopóki nie wydzierają nam bezwstydnie tego, czego się dorobiliśmy, jest pięknie, jest świetnie, jesteśmy szczęśliwi. I tak właśnie żyjemy, od „dopóki” do „dopóki”. Gorzkie to słowa i bardzo prawdziwe. Jednak cóż mogli oni poradzić na nadchodzący kataklizm? Cóż innego, jak uciekać dalej tam, gdzie również nikt ich nie chce?
Grigorij Kanowicz unaocznia nam, co świat stracił, jaką kulturę zniszczył, jakich ludzi unicestwił. Pokazuje ich proste życie i tę odmienność zwyczajów, religii, sposobu myślenia, jaką pielęgnowali, przekazywali kolejnym pokoleniom, pragnąc ją ocalić, jak zawsze starano się przez stulecia, by w zetknięciu ze społecznością kraju, jaki ich gości, nie zmieszała się, nie wypłowiała, by koniec końców zniknąć na zawsze. Ich trzymanie się na uboczu zdarzeń, wycofanie, zachowawczość, nikomu przecież nie szkodziły.
„Ballada o miasteczku” to dla autora nostalgiczny powrót do dzieciństwa, do korzeni, do poczucia pierwotnego bezpieczeństwa, przynależności do miejsca, narodu, rodziny, do tego wszystkiego, co zostało w jednej chwili zburzone, by nigdy już nie powrócić. Dla nas zaś obraz niczym z filmu, kolorowy, nasycony, lekko mistyczny w tej specyficznej bliskości z Bogiem na co dzień, bogaty duchowo i z pewnym charakterystycznym, fatalistycznym dystansem do bieżących wydarzeń. Bo wszak Bóg czuwa nad wszystkim i wszystko widzi z wysokości nieba. Jego wola jest ostateczna.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/