Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Testy Joelle Charbonneau
Ocena 7,3
Recenzja Homo homini lupus est*

Kiedy brałem do ręki powieść „Testy” pióra amerykańskiej pisarki Joelle Charbonneau, pierwszą część cyklu pod tym samym tytułem, miało być to zarazem moje pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki, zupełnie mi dotąd nieznanej. Niezbyt się do tej lektury paliłem, gdyż, szczerze...

Avatar
Andrew Vysotsky Czytaj więcej
Okładka książki Świat lodu i ognia Linda Antonsson, Elio M. García jr., George R.R. Martin
Ocena 8,1
Recenzja Świat Martina

George R.R. Martin jest wielokrotnie nagradzanym pisarzem amerykańskim, którego nazwisko znane jest na całym świecie. Początkowo jego twórczość trzymała się dość klasycznego nurtu literatury SF i choć zdobył już wówczas uznanie, to prawdziwą sławę przyniosło mu odważne, pełne świeżego...

Avatar
Andrew Vysotsky Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Sięgając po audiobooka „Do gwiazd” byłem ciekaw, jak też sobie poradzi z military hard science fiction autor, którego dotąd znałem jedynie z udanego cyklu powieści fantasy „Archiwum Burzowego Światła”. No i nie poradził sobie, w czym mu prawdopodobnie bardzo mocno dopomógł poziom wydania, które miałem wątpliwą przyjemność podziwiać.

Zacznijmy od lektorki – nie! Nie i nie! Totalna amatorszczyzna odbierająca wszelką przyjemność ze słuchania. Bierze oddech tam, gdzie nie ma znaków przestankowych, nie idzie z rytmem narracji ani dialogów. Nie tylko nie umie pracować z oddechem, to jeszcze co chwilę trafiają się przejęzyczenia, nieraz w najgorszych momentach, gdy w trakcie pędzącej na łeb na szyję akcji ciągiem staje się cięgiem a linia liną lub odwrotnie. Dykcja słabiutka, a kompletnie zawodzi nawet na średnio trudnych wyrazach takich jak choćby wnętrzności. Niejeden dziadek lepiej czyta bajki dziecku, niż Walden tę książkę.

Z tłumaczeniem nie jest wiele lepiej- słabe toto było i trafił się nawet kwiatek „na słowa o broni zareagował jak psiak”. Poza tym powtórzenia, powtórzenia, powtórzenia.

Mam wrażenie, że niektóre aspekty powieści pozostaną nieczytelne dla większości odbiorców - pytanie ilu czytelników jest w stanie wychwycić na przykład aluzję do kota Schrödingera, gdy mowa mowa o kocie, który być może jest martwy. Pytanie czy wychwycił je tłumacz i ile z nich uciekło.

Sama opowieść też mnie nie do końca przekonuje. Fabuła owszem, jest w porządku, ale protagonistka… Nie kupuję tego, co tym razem Sanderson wykreował. Zwinka w „Archiwum Burzowego Światła” też była dzieckiem, ale nie była infantylna i żenująca.

Może w wersji drukiem odebrałbym to „dzieło” troszkę lepiej, a tak sam nie wiem na jaką ocenę się zdecydować. Momentami bardzo mi się nie podobała, a momentami było tak dobrze, że aż żal było pamiętać odczucia sprzed kilku minut i mieć świadomość, że pewnie za chwilę znów będzie wtopa. Jak Sanderson to chyba jednak tylko fantasy, choć… Coś mi mówi, że do Spensy (główna bohaterka „Do gwiazd”) jeszcze wrócę. Tak z ciekawości. Ale jeśli będę miał wybór między audiobookiem i drukiem, wybiorę na pewno to drugie. Zwłaszcza jeśli przypomnę sobie interpretację Kaji Walden. Masakra!

Sięgając po audiobooka „Do gwiazd” byłem ciekaw, jak też sobie poradzi z military hard science fiction autor, którego dotąd znałem jedynie z udanego cyklu powieści fantasy „Archiwum Burzowego Światła”. No i nie poradził sobie, w czym mu prawdopodobnie bardzo mocno dopomógł poziom wydania, które miałem wątpliwą przyjemność podziwiać.

Zacznijmy od lektorki – nie! Nie i nie!...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Po lekturze „Czarnobylskiej modlitwy”, która okazała się wielkim czytelniczym przeżyciem, nie było innej możliwości jak sięgnąć po kolejną książkę Svetlany Alexievich (Swietłany Aleksijewicz). Padło najpierw na „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Nie spodziewałem się, że cokolwiek o wojnie, zwłaszcza drugiej, może mnie zaskoczyć, a tu - właśnie zaskoczenie. Dzieło jak żadne inne i po jego poznaniu jeszcze bardziej niż po „Czarnobylskiej modlitwie” upewniłem się, że Nobel tej autorce należał się jak mało komu. Powtórzyła się sytuacja z poprzedniej jej książki - muszę zrezygnować z wykorzystania poczynionych w trakcie lektury notatek, z zapisanych cytatów. Każde przybliżenie treści tego dzieła byłoby zarazem spłyceniem i zniekształceniem. Książka jest zbyt wielowątkowa, wielopłaszczyznowa i głęboka, by można oddać ją odpowiednio w nawet najdłuższej recenzji. Każdy musi przetrawić „Wojnę...” we własnym umyśle i sercu, choć oczywiście, niestety, perspektywa i percepcja będzie zależeć nie tylko od inteligencji czytelnika, jego oczytania i wiedzy, lecz i od umiejętności kojarzenia, jak to się mądrze mówi, interdyscyplinarnego. Dla mnie jest to nie nie tylko unikalne dzieło o drugiej wojnie światowej, nie tylko dzieło o ludziach, kobietach na wojnie, ale o człowieku radzieckim. Wypełniło jako pierwsze, i to bardzo mocnym wejściem, lukę w postrzeganiu istoty „duszy rosyjskiej”, którą wyczuwałem już od jakiegoś czasu, choć nie do końca to werbalizowałem. „Wojna...”jako pierwsza wyjaśnia fenomen frontu wschodniego, to masowe poświęcanie życia w imię Ojczyzny i Stalina, do którego nie wystarczają przytaczane do dziś argumenty o Smierszy i tym podobnych formach presji. Fenomenu nie tylko wojennego, ale również fenomenu człowieka radzieckiego przed i powojennego. „Wojna...” to niezwykle cenne dopełnienie światowej literatury i nauk społecznych, które stawiają Swietłanę Aleksijewicz wśród najlepszych piór ever. Moim zdaniem to pozycja absolutnie must read dla każego

Po lekturze „Czarnobylskiej modlitwy”, która okazała się wielkim czytelniczym przeżyciem, nie było innej możliwości jak sięgnąć po kolejną książkę Svetlany Alexievich (Swietłany Aleksijewicz). Padło najpierw na „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Nie spodziewałem się, że cokolwiek o wojnie, zwłaszcza drugiej, może mnie zaskoczyć, a tu - właśnie zaskoczenie. Dzieło jak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nooo niezłe! Naprawdę niezłe. Temu audiobookowi wprawdzie bliżej do słuchowiska, niż książki czytanej, ale słuchałem z zainteresowaniem. Choć zbrodnia sztampowa, autor wiernie i w ciekawy sposób oddał klimat czasu i miejsca oraz ogrom pracy milicji włożony w śledztwo. Dobra pozycja zarówno dla miłośników opowieści true crime, jak i dla chcących poznać realia środkowego PRL w kontekście działań szeroko pojętego wymiaru sprawiedliwości.

Przy okazji widać, że psychiatria z nauką w sensie takim, jak nauki ścisłe, nie ma niczego wspólnego. To, co wczoraj było uznane, dziś budzi zażenowanie.

Wspomniana historia pomyłki sądowej, która „wyszła” przy okazji Rozpruwacza z Bydgoszczy daje do myślenia na temat poziomu sądownictwa nie tylko dziś, ale i wówczas.

No i autor mocno przesadził z tą niepowtarzalnością rysunków papilarnych. Nawet w teorii SĄ POWTARZALNE, a najnowsze badania wskazują, że prawdopodobieństwo wystąpienia bliźniaczej pary jest zdecydowanie wyższe, niż dotąd uważano. W praktyce jest jeszcze gorzej, gdyż do identyfikacji nie stosuje się porównywania całego obrazu linii papilarnych, a tylko względne położenie względem siebie wybranych elementów charakterystycznych - minucji (w Polsce do uznania za tożsame wystarczy zgodność 12, a nawet mniej, z około 100). W przeciwieństwie do badań DNA, gdzie każdorazowo szacuje się prawopodobieństwo błędu, fałszywe przekonanie o całkowitej jednoznaczności identyfikacji z daktyloskopii może prowadzić do bagatelizowania dowodów przemawiających za innymi możliwościami. To temat tabu i chyba dużo jeszcze wody upłynie zanim dogmat 3N (zasada Galtona) zostanie obalony, a do daktyloskopii zacznie się pochodzić jak do innych metod identyfikacji, czyli ze świadomością, że błąd jest zawsze możliwy.

No i ostatni zgrzyt - trochę nieładnie, że na okładce autor afiszuje się tylko ze swoim nazwiskiem pomijając zacnych lektorów, którzy mu towarzyszą swymi głosami. Może Polska to nie Ameryka, gdzie nawet nazwiska ghost writerów i innych murzynów są ujawniane jako współautorzy, ale i tak nieładnie. Poza tym, jak wspomniałem na początku, całkiem całkiem.

Nooo niezłe! Naprawdę niezłe. Temu audiobookowi wprawdzie bliżej do słuchowiska, niż książki czytanej, ale słuchałem z zainteresowaniem. Choć zbrodnia sztampowa, autor wiernie i w ciekawy sposób oddał klimat czasu i miejsca oraz ogrom pracy milicji włożony w śledztwo. Dobra pozycja zarówno dla miłośników opowieści true crime, jak i dla chcących poznać realia środkowego PRL...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Lekturą maja 2024 w Dyskusyjnym Klubie Książki w Rawie Mazowieckiej była „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości” pióra Swietłany Aleksijewicz* (będąca czwartą częścią cyklu Voices of Utopia (Голоса утопии). Ja wybrałem wydanie w formie audiobooka w interpretacji Krystyny Czubówny i tłumaczeniu Jerzego Czecha. Był to strzał w dziesiątkę, gdyż Czubówna pokazała się jako jedna z tych nielicznych lektorek, które śmiało mogą konkurować z mężczyznami, nawet najlepszymi.

Aleksijewicz wypracowała swój własny kanon w literaturze faktu, odmienny od innych uznanych autorów, ale jak najbardziej warty poznania. Jak sama stwierdza w swych książkach, pisze nie tyle o wydarzeniach, co o ludziach, którzy brali w nich udział. Z jednej strony bada konkretne osoby, żyjące w konkretnym miejscu i czasie, z drugiej stara się odkryć w nich człowieka wiecznego. „Drżenie wieczności. To, co tkwi w człowieku na zawsze.”

Słuchając audiobooka notowałem sobie ważne spostrzeżenia, myśli i komentarze oraz własne refleksje przez nie wywołane, by je ująć we wrażeniach z lektury. Okazało się jednak tego tyle, że nie ma możliwości, by to zawrzeć w tekście przyzwoitych rozmiarów, a odrzucić nie ma czego, bo wszystko ważne, interesujące… Stwierdzę więc tylko, że dzieło wali w łeb, wyrywa z tej naszej codziennej ,poniekąd bezmyślnej, egzystencji, codziennego zadowolenia lub codziennego niezadowolenia, tych miałkich trosk i miałkich radości. To nie tylko rzecz o Czarnobylu i ludziach Czarnobyla, to również opowieść o miłości. W ogóle - świetna rzecz, naprawdę świetna.

Swietłana Aleksijewicz mówi o sobie, iż „jest historykiem duszy”. I faktycznie tak jest – poza zainteresowanymi szeroko pojętą tematyką wspomnianą w tytule, dzieło jest również obowiązkową pozycją dla każdego, kto chce zgłębić istotę duszy rosyjskiej i radzieckiej. Gorąco polecam, a sam już się biorę za pierwszą część cyklu, czyli „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”.

W klubie „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości” otrzymała następujące oceny:
nie podobała się – 0
była OK - 0
podobała się - 3
bardzo się podobała - 5
była rewelacyjna - 3

Lekturą maja 2024 w Dyskusyjnym Klubie Książki w Rawie Mazowieckiej była „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości” pióra Swietłany Aleksijewicz* (będąca czwartą częścią cyklu Voices of Utopia (Голоса утопии). Ja wybrałem wydanie w formie audiobooka w interpretacji Krystyny Czubówny i tłumaczeniu Jerzego Czecha. Był to strzał w dziesiątkę, gdyż Czubówna pokazała się jako...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Klasyczny, ale absolutnie nie sztampowy, kryminał w klimatach LA. Świetna powieść policyjna, trochę noir, trochę detektywistyczna, z dodatkiem wątku romansowego. To już piąta powieść cyklu z Harrym Boshem, a szósta w HBU, ale wciąż ma w sobie to coś. No i ten protagonista - niby twardy glina jakiego znamy z niezliczonych seriali literackich i filmowych, ale ma w sobie to coś. Zdecydowanie polecam.

Klasyczny, ale absolutnie nie sztampowy, kryminał w klimatach LA. Świetna powieść policyjna, trochę noir, trochę detektywistyczna, z dodatkiem wątku romansowego. To już piąta powieść cyklu z Harrym Boshem, a szósta w HBU, ale wciąż ma w sobie to coś. No i ten protagonista - niby twardy glina jakiego znamy z niezliczonych seriali literackich i filmowych, ale ma w sobie to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Druga część trylogii w modnym ostatnio stylu „Porwanej”. Bardzo dobry kryminał, choć już nieco sztampowy, za to tematyka ważna - niewolnictwo w dzisiejszym świecie, które nie ma niczego wspólnego z rasizmem, tutaj w realiach USA, czyli nasilający się z każdym rokiem handel ludźmi.

Druga część trylogii w modnym ostatnio stylu „Porwanej”. Bardzo dobry kryminał, choć już nieco sztampowy, za to tematyka ważna - niewolnictwo w dzisiejszym świecie, które nie ma niczego wspólnego z rasizmem, tutaj w realiach USA, czyli nasilający się z każdym rokiem handel ludźmi.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobry, oryginalny szkocki kryminał w anturażu science fiction. Lekko noir. Zaskakująca wariacja na temat przyszłości - ciekawa koncepcja. Polecam

Bardzo dobry, oryginalny szkocki kryminał w anturażu science fiction. Lekko noir. Zaskakująca wariacja na temat przyszłości - ciekawa koncepcja. Polecam

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałem już nie pisać dłuższych tekstów o książkach, które mi się nie podobają, by więcej czasu poświęcić na te warte propagowania, ale tutaj inaczej się nie da – trzeba powiedzieć co i jak. „Ciszę w Pogrance” Marcina Pilisa postanowiłem poznać formie audiobooka w interpretacji Ilony Chojnowskiej. Niestety nie był to dobry wybór, ale o tym dalej.

Nie wiem, na ile książka jest oparta na wspomnieniach konkretnych osób, a ile w niej fikcji literackiej. W tym wypadku nie ma to większego znaczenia, gdyż główny problem leży gdzie indziej. W dobrych dziełach dobrych autorów, nawet jeśli zajmują się beletrystyką, świat przedstawiony i zaludniające go postacie, ich działania i opisywane wydarzenia, tchną autentyzmem, realizmem i są przekonujące, nawet jeśli jest to w konwencji science fiction. I odwrotnie – słabi autorzy i słabe książki, nawet jeśli są stricte literaturą faktu, nawet jeśli nie zalatują fałszem, to są nieprzekonujące. Czasami przyczyna takiego stanu rzeczy jest trudna do uchwycenia, leży gdzieś w klimacie, którego nie udało się oddać, czy w innych niuansach, ale w przypadku „Ciszy w Pogrance” wynika to zarówno z całokształtu tej książki, z ogólnego wrażenia, jak i z ewidentnych wręcz przegięć.

Sienkiewicz, gdy wrócił z Ameryki z podkulonym ogonem, zaczął pisać pod publiczkę, co w polskich realiach oznacza pod kompleksy i ambicje narodowe. No i powstała „Trylogia”, którą czytałem sam nie wiem ile razy. Czemu? Bo miał Pióro! Czytało się to, czyta i czytać się będzie z przyjemnością, gdyż takiej literatury nie jest w stanie skazić minimalne muśnięcie propagandowe, które zresztą z czasem nabrało całkiem innego wydźwięku niż miało za czasów autora. Niestety, Pilis to nie Sienkiewicz.

Gdybym nie wiedział, kto to napisał, pomyślałbym, że „Ciszę w Pogrance” napisał ktoś po kursach dla sowieckich agitatorów, tak przypomina mi ona obrazy kina radzieckiego serwowane u nas w czasach PRL. Wisienką na torcie jest ostatnia scena. To już kicz do kwadratu kasujący nawet „dzieła” komunistycznej propagandy – dwoje zwykłych ludzi rozstrzeliwanych przez pojedynczego strzelca, na zmianę strzelającego to do kobiety, to do mężczyzny, nie wydaje z siebie żadnego odgłosu, nawet pojedynczego jęku, w momencie nieśmiertelnych trafień i tak wytrzymują aż do śmierci. Wypisz wymaluj prawdziwi gieroje.

Do propagandowego przegięcia wady „dzieła” Pilisa się nie ograniczają. Wyssana z palca pseudopsychologia sprawców ukraińskich zbrodni na Polakach aż żenuje. Mógłby się autor zastanowić, zauważyć, że takie zbrodnie są nieodrodną częścią wojen. I to nie tylko tych między państwami. Wystarczy przypomnieć sobie ryciny przedstawiające praktyki Świętej Inkwizycji. Wystarczy wspomnieć, że takie same rzeczy jak na Wołyniu działy się choćby podczas rewolucji 1917 czy rzezi Ormian. Tylko że tak naprawdę my zawsze mieliśmy gdzieś, co robią innym, póki nie robią tego nam. A gdy już robią, wtedy myślimy, że jesteśmy wyjątkowi, że nam pierwszym to robią. Ponieważ musimy być wyjątkowi, nawet jako ofiary, dorabiamy do tego wszystko – historię, legendy, no i oczywiście psychologię sprawców. Gdyby Pilis był rzetelny, to sięgnąłby do autorów, którzy badali, dlaczego prawidłowością jest od wieków, a nie wyjątkiem, iż im bardziej niewinna ofiara, tym okrutniejszy sprawca. Odsyłam na początek choćby do Zimbardo.

Chwilami miałem wrażenie, że książka nie jest dziełem mężczyzny, a kobiety. Znacząca, jeśli nie przeważająca część jej objętości, to romansidło klasy B albo jeszcze gorzej, a w dodatku miejscami autor sili się na pseudopoetyckość typową dla tego kanonu literackiego, co daje efekt tragikomiczny w połączeniu z drugim głównym wątkiem, czyli rzezią. Takie kwiatki jak „karabinowa seria” to już zaś typowo damska wpadka.

Nie wiem, czy to celowe, że autor wszystkie kobiety w książce wykreował jeśli nawet nie jako kompletne idiotki, to przynajmniej jako lekko przygłupie, ale ja takiego czegoś nie kupuję, a scena, w której dorosła, wręcz stara baba, na poważnie zastanawia się „po co faceci musieli miętosić jej cycki i jaki mieli w tym cel” pozostawiam litościwie bez dalszego komentarza.

Jeśli już przywołałem Mistrza Henryka, to przypomnę, iż jednym z rysów jego warsztatu była piękna stylizacja języka stosownie do epoki, warstw społecznych i tym podobnych (może nie do końca wierna realiom, ale za to przekonująca). Jeśli zaś u Pilisa ukraiński wiejski chłopak granatem od pługa oderwany czuł się „zainspirowany” – to… takie litościwe niedomówienie.

Gdyby założyć, że w powieści w miarę wiernie oddano poziom umysłowy polskiej młodzieży w postaciach głównych bohaterek, to… tego się nie da dość dosadnie skomentować. Nastoletnie, niemal dorosłe dziewczyny, w drugiej połowie wojny, mają takie pojęcie o niej, o życiu i świecie, jak moje pokolenie chyba po wyjściu z przedszkola. Jak to można strawić?

Gdyby zawierzyć książce Pilisa, to czas II wojny na Wołyniu, przed masakrą Polaków, ale już po unicestwieniu Żydów, jawi się bardziej sielski niż dzisiejsza Polska. Dzieci ośmioletnie biegają same przez lasy i pola do sąsiednich wiosek za zgodą wykształconych polskich rodziców, nikt się niczego nie obawia, marzenie po prostu. To, że Żydów już nie ma, to że znajomi Ukraińcy mordują Rosjan, to że bieżeńcy opowiadają o mordowaniu Polaków i paleniu polskich wsi przez Ukraińców, to, że wszyscy Ukraińcy mają na Polaków „złe oczy”, to nic. Jest przecież tak spokojnie, tak przyjaźnie.

Szkoda, że wyszło jak wyszło, bo mogła być ”Cisza w Pogrance” rzeczą ciekawą i wartościową. Autor jednak poszedł na żywioł, nie zagłębił się w temat, a literacko pracę położył. Swoją drogą, tak się zastanawiam nad analogią między Żydami z getta warszawskiego i Polakami z Wołynia. Czy to zaślepienie, ta piramidalna głupota samooszukiwania się, nie ma podobnych przyczyn? Jakich? Ciekawe, czy coś ma do rzeczy fakt, że I wojna światowa w zbiorowej mentalności Polaków i Żydów w ogóle, w przeciwieństwie do Europy Zachodniej i USA, nie istniała i nie istnieje po dziś dzień, podobnie jak ofiary innych rzezi, które nas nie dotknęły.

Autor niestety na żadne przemyślenia się nie sili. Nawet o przyczynach rzezi na Wołyniu nic ciekawego i prawdziwego nie znajdziecie. Uciekło wszystkim Polakom na wschodzie, i w książce też uciekło, że Ukraina to nie tylko nienawiść datująca się jeszcze od czasów Chmielnickiego i wcześniejszych powstań ukraińskich (o czym wspomina już nawet Sienkiewicz, ale nie Pilis), to nie tylko błędy II Rzeczpospolitej wobec mniejszości ukraińskiej, to również grabieże, gwałty i rzezie okresu rewolucji bolszewickiej, to również Hołodomor, który dla nas jakby nie istniał, jakby Polsce i Polakom kompletnie było obojętne co się dzieje na Ukrainie, gdzie „nasi” Ukraińcy mieli rodziny, znajomych, gdzie był ich naród oraz marzenia o wolności i niepodległości. To także fakt, że my mieliśmy za sobą 1000 lat państwowości, własnej kultury, zwyczajów i jak byśmy to dzisiaj powiedzieli procedur, a Ukraińcy nie. Chyba nie można od kogoś, kto się dopiero rodzi, oczekiwać podobnej rozwagi, co od doświadczonego starca.

W kwestii samej narracji - ciągłe wybiegi myślą w przód spalające każdy wątek, oczywiście ze względów propagandowych, i związane z tym wielokrotne przeskoki w czasie, nawet w ramach jednej opowieści, jednego wątku, sprawiają wrażenie chaosu i niedopracowania. Słabe to pod tym względem bardzo. Inna sprawa, że jak się korektę powierza rodzinie i znajomym, to takie są efekty. Nie każdy jest geniuszem, który może pisać bez konkretnego redaktora, który by nim pokierował.

Niestety lektorka, jak wiele kobiet lektorów, popełnia błąd znacznie częściej popełniany przez kobiety niż przez kolegów po fachu – zbyt często aktorzy i jęczy, zwłaszcza w scenach romansowych i przemocowych, co w dodatku sprawia niesmaczne wrażenie, gdy miłość, głupia, ale bądź co bądź jednak miłość, idzie w tej samej manierze co rzeź, gwałt i śmierć. Dobija książkę, której i tak już niczego nie potrzeba. Odsyłam do interpretacji Macieja Stuhra (na przykład seria Cormoran Strike) – warto porównać. A pani Chojnowska trafia na listę tych, których należy unikać.

Kiedy skończyłem „Ciszę w Pogrance”, z wielką ulgą zresztą, naszła mnie taka refleksja – dlaczego teraz? PRL praktycznie zakończył życie trzy i pół dekady temu. Dlaczego zalew książek o Wołyniu nie nastąpił dziesięć, piętnaście lat temu, kiedy archiwa byłego ZSRR były otwarte jak nigdy dotąd, a ludzie pamiętający tamte czasy jeszcze żyli. Czemu teraz, gdy na Ukrainie trwa wojna? Przez cały czas trwania Zimnej Wojny Ruscy doskonalili sztukę wpływania na nieprzyjazne im narody, kraje i rządy, odziedziczoną po carskim imperium. W końcu to oni ukuli takie terminy jak „agent wpływu” oraz „pożyteczny idiota”. Czytając „Ciszę w Pogrance” warto się zastanowić, dlaczego mamy teraz wręcz wysyp tego typu literatury, w dodatku jak w tym przypadku o mizernym poziomie. Od Ukraińców wymagamy, by teraz, gdy walczą i giną, zajmowali się rozliczeniami z przeszłością, a sami ze swoją nigdy byśmy się nie zaczęli rozliczać, gdyby nie presja zagranicy. No – w jednym Pilisowi trzeba przyznać wielkiego plusa – wyraźnie zaznacza, że i Polacy wyrzynali cywilów Ukraińskich. I słusznie zauważa, że choć motywacja była inna, to zbrodnia jest taką samą zbrodnią. Tego zaś, że podnosi mniejszą skalę naszych zbrodni nie ma co brać dla nas na plus – po prostu nie mieliśmy możliwości popełnić większych, gdyż AK pozostawiło Wołyń praktycznie bez pomocy, bez broni, bez informacji, bez planu. Gołymi rękami masowych zbrodni trudno dokonać.

I na koniec inna refleksja, nie do końca powiązana z samą książką Pilisa, ale za to właśnie z tymi nagle ożywionymi tematami Wołyńskimi - nawet Żydzi, których miliony poszły do gazu, nie mają dziś takiego żalu do Niemców, jaki my Polacy mamy do Ukraińców. A właściwie to nie do Ukraińców, a do Żydów, do Niemców, do Rosjan, właściwie do wszystkich z wyjątkiem Hucułów. W przeciwieństwie do Dziadka Sienkiewicza, który wyraźnie wskazuje zło rodzące się z hołubionych animozji między narodami, a Polakami i Ukraińcami w szczególności, w książce Pilisa tego klarownego przesłania zabrakło. Nie polecam.

Miałem już nie pisać dłuższych tekstów o książkach, które mi się nie podobają, by więcej czasu poświęcić na te warte propagowania, ale tutaj inaczej się nie da – trzeba powiedzieć co i jak. „Ciszę w Pogrance” Marcina Pilisa postanowiłem poznać formie audiobooka w interpretacji Ilony Chojnowskiej. Niestety nie był to dobry wybór, ale o tym dalej.

Nie wiem, na ile książka...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

No cóż - klimaty Peru przedostatniej dekady XX wieku na pewno interesujące, bohaterowie ciekawie wykreowani i przekonująco poprowadzeni, ale czegoś tu brak. Autor jakby ślizgał się po powierzchni tematu. Czytelnik może się wczuć w czwórkę protagonistów, ale już w lata 90-te w Peru niekoniecznie. W dodatku jako thriller powieść bardzo słaba - z góry celnie można obstawić jak się to wszystko skończy, a co to za thriller w którym nie ma żadnago napięcia. Niby jakiś suspend w końcówce jest, ale taki jednorazowy i szczątkowy, więc i tym nie zachwyca. Książkę bez żalu się odkłada. Gwoli prawdy bez problemu wraca się do niej po ciąg dalszy. Nie polecam, nie odradzam.

No cóż - klimaty Peru przedostatniej dekady XX wieku na pewno interesujące, bohaterowie ciekawie wykreowani i przekonująco poprowadzeni, ale czegoś tu brak. Autor jakby ślizgał się po powierzchni tematu. Czytelnik może się wczuć w czwórkę protagonistów, ale już w lata 90-te w Peru niekoniecznie. W dodatku jako thriller powieść bardzo słaba - z góry celnie można obstawić jak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Julius Margolin (Юлий, Юлиус Борисович Марголин 1900-1971) norodowości żydowskiej urodził się Pińsku, który był wówczas rosyjski, później zaś (do 1939) był polski. Na studia wyjechał do Berlina, gdzie doktoryzował się w 1929, po czym wrócił do Polski. W 1936 wyemigrował do Palestyny, ale go podkusiło odwiedzić rodzinkę i wrócił do Polski na chwilę. Zawiódł go, jak się okazało jak i miliony innych, instynkt samozachowawczy. W zamieszaniu 1939 wylądował po radzieckiej stronie granicy sowiecko-niemieckiej. Trafił go Gułagu, gdzie spędził 5 lat w różnych „obozach pracy”, po czym w 1946 wrócił do Polski, a następnie do Izraela, gdzie osiadł na stałe w Tel Awiwie.

„Pozdróż do krainy zeków”, wspomnienia Margolina z lat 1939-1945, były jedną z pierwszych książek ujawniających prawdziwe oblicze radzieckiej Rosji, jedną z pierwszych o systemie sowieckich obozów, na długo przed publikacjami Sołżenicyna. Publikacja dzieła Margolina napotykała wielki opór na Zachodzie i w Izraelu z powodu autocenzury politycznej, która od początku istnienia ZSRR trwała do jego końca, a nawet trwa do dzisiaj w odniesieniu do Rosji, pomimo celnego, ukutego przez Reagana określenia „Imperium Zła” jako synonimu tego państwa zbrodniarzy i niewolników. Autocenzury, która wciąż i wciąż przymyka oczy na zbrodnie i zamyka uszy na skargi ofiar. Pisarz był szykanowany, a kolejne wydania były wciąż cenzurowane (tyle warta wolność i demokracja Zachodu). Polskie wydanie oparte jest o francuskie z 2010, które jest jak dotąd najpełniejszym, ale wciąż nie zawiera całej treści rękopisu.

Literatury wojennej i obozowej jest bez liku, ale z obozów komunistycznych dużo mniej niż z hitlerowskich, choć liczba ofiar komunizmu przewyższa „osiągnięcia” faszyzmu. Wartość i siła dzieła Margolina nie leży jednak jedynie w tym, że był wśród pierwszych nielicznych ujawniających prawdę o ZSRR. To książka wyjątkowa pod wieloma względami.

W trakcie lektury zaznaczałem sobie fragmenty interesujące, ważne fakty, cenne spostrzeżenia, genialne refleksje. Zebrało się jednak tego tyle, że nie będę tu ich cytował ani omawiał. Same perypetie autora są materiałem na fascynujący serial, Margolin uniknął jednak epatowania czytelnika przykładami okrucieństwa, niesprawiedliwości, a skoncentrował się na opisie swego losu nie tylko jako zbioru faktów, ale jako historii swoich fizycznych i wewnętrznych przeżyć w trakcie tragicznych wydarzeń, historii i sylwetek ludzi, których losy splotły się z jego losem, psychologii i socjologii tych czasów, tych miejsc. Niepowtarzalnej i nigdzie indziej niemożliwej do obserwowania atmosfery i rzeczywistości, przy której niewolnictwo amerykańskich Murzynów było sielanką. Rzeczywistości, która ukształtowała i dzisiejszych Rosjan, i poniekąd wiele innych narodów. Okazał się bystrym i bezkompromisowym obserwatorem, nie oszczędzającym ani siebie, ani innych, ale nie oceniającym nikogo poza konkretnymi osobami i przede wszystkim systemem, który był zbrodniczy, który był podstawą istnienia ZSRR, a także dzisiejszej Rosji. Zresztą, co się dzisiaj dzieje w Rosji naprawdę, być może nie wiemy jeszcze bardziej niż w czasach Stalina i jego komunistycznych następców.

Spotkałem się z głosami, na szczęście sporadycznymi, co dobrze świadczy o nas Polakach i daje nadzieję, iż kiedyś w końcu pozbędziemy się kompleksów, zakłamania i nieodpartej chęci brązownictwa, że Margolin tendencyjnie i negatywnie przedstawia Polaków. Takie stwierdzenia są tylko wyrazem problemów tych, którzy je wypowiadają. W rzeczywistości jest odwrotnie – aż dziwi, że Margolin, który był przede wszystkim Żydem, z urodzenia obywatelem Rosji, z wykształcenia Niemcem, pisarzem bądź co bądź izraelskim, który tylko fragment życia spędził w Polsce, wcale nie rozwodzi się o Masakrze Pińskiej 1919, choć musiał o niej wiedzieć jako od urodzenia tam mieszkający i wcale nie uogólnia poszczególnych jednostek z całym narodem. Dotyczy to zresztą wszystkich nacji i pisarz wyraźnie oddziela, niejednokrotnie podkreślając to konkretnymi sytuacjami, że co innego człowiek, co innego dwóch albo więcej, a co innego naród. Jednym z cenniejszych aspektów tego dzieła jest właśnie to, że jest pisane najpierw z perspektywy Człowieka, dopiero potem Żyda czy Polaka, bo nim też się pisarz po części czuł. Ta perspektywa jest zresztą wspólnym elementem wszystkich najlepszych publikacji o podobnej tematyce – nawet patriota, narodowiec, a nawet nacjonalista, może pamiętać cały czas o Człowieczeństwie.

„Podróż do krainy zeków” jest, poza zawartym w niej całym bogactwem wiedzy o Imperium Zła, jak i inne najlepsze dzieła literatury obozowej obu totalitaryzmów, świetnym esejem o naturze ludzkiej, o istocie człowieczeństwa, cywilizacji, kultury i moralności. Wszystko wyrażone świetnym językiem – obrazowym, plastycznym, przemawiającym do wyobraźni i pozwalającym przenieść się do tego piekła na ziemi, zobaczyć tamtych ludzi, poczuć ich uczucia. Śmiało można postawić Margolina obok Sołżenicyna i innych najwybitniejszych. Dotyczy to nie tylko literatury faktu, ale i pięknej – pierwsza część „Podróży do krainy zeków” nieodparcie kojarzyła mi się z lustrzanym odbiciem „Nocy w Lizbonie” Remarque’a. Wspomnienia Margolina to jedna z książek naprawdę must read, a dla chcących zrozumieć Rosję, i nie tylko Rosję, dzieło wyjątkowe, które trzeba poznać koniecznie.

Julius Margolin (Юлий, Юлиус Борисович Марголин 1900-1971) norodowości żydowskiej urodził się Pińsku, który był wówczas rosyjski, później zaś (do 1939) był polski. Na studia wyjechał do Berlina, gdzie doktoryzował się w 1929, po czym wrócił do Polski. W 1936 wyemigrował do Palestyny, ale go podkusiło odwiedzić rodzinkę i wrócił do Polski na chwilę. Zawiódł go, jak się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Lekturą kwietnia 2024 Dyskusyjnego Klubu Książki w Rawie Mazowieckiej był esej „Między światem a mną” pióra afroamerykańskiego pisarza, publicysty i autora komiksów Ta-Nehisi Coatesa. Książka otrzymała w Klubie następujące oceny:

1x nie podobała się
8x była OK
0x podobała się
2x bardzo się podobała
0x była niesamowita

Mnie się nie podobała, i to bardzo. Dlaczego?

Esej to forma opisywania rzeczywistości z perspektywy subiektywnej, jednak między subiektywizmem, a kłamstwem, jest przepaść, której nie zakryje nawet poprawność polityczna. Już na szesnastej stronie znajdujemy pierwsze ewidentne kłamstwo – sprawa nastolatka zastrzelonego z przejeżdżającego ulicą radiowozu, gdzie jakoby nikt nie poniósł odpowiedzialności. Nie przekłamania jednak są główną wadą tego „dzieła”.

Czytając „Między światem a mną” zaznaczałem sobie ewidentne nieprawdy, tendencyjne naginanie rzeczywistości, oczywiste bzdury, ale zebrało się tego tyle, iż nie będę tym nikogo zanudzał. Bo i nie one są najgorszym elementem tego eseju. Największą wadą książki jest jej propagandowe, martyrologiczne, rasistowskie zadęcie znamionujące zakompleksiony umysł autora, który jednocześnie jest rasistą i ma kompleks bycia czarnym. I nie mówcie mi, że mam pisać „Czarnym”, skoro nikt nie pisze „Białym”.

Z tego zakompleksienia wyszło coś, co zdecydowanie szkodzi czarnym, nie tylko Afroamerykanom. Uczciwego, porządnego człowieka, niezależnie od koloru skóry, oburzają praktyki prześladowań rasowych. KAŻDYCH. Ale ta książka u tego samego czytelnika budzi podobne odczucia. Czemu? Bo jest rasistowska.

W USA ludność czarna stanowi około 13 procent populacji, a mimo to w każdym chyba amerykańskim filmie jest dużo więcej niż jeden Afroamerykanin na dziesięciu aktorów. Są też parytety rasowe w różnych dziedzinach amerykańskiej rzeczywistości (analogicznie do tych dotyczących płci, które są zmorą również w Europie). To chyba świadczy o pewnych trendach w USA. Autor zaś przedstawia nie tylko historię, ale i czasy obecne, tak jakby Afroamerykanie byli najbardziej pokrzywdzoną grupą na świecie. Co tam Azjaci, którzy tysiącami ginęli na wielkich budowach Ameryki – oni przecież byli wolni, co tam Meksykanie, którzy dzisiaj są najbardziej wykorzystywaną grupą w USA, oni pracują za grosze własnej woli, co tam Żydzi mordowani w czasie II wojny światowej i trwających od wieków pogromach, oni nie byli niewolnikami, co tam niewolnicy rosyjskich łagrów, gdzie trafili nie za narodowość, rasę czy wyznanie, ale by wypełnić normę aresztowań, co tam niewola chłopów trwająca tysiąclecia – oni nie byli CZARNYMI NIEWOLNIKAMI BIAŁYCH. Jest to po prostu niesmaczne, oburzające i rasistowskie.

Obciążanie białych WINĄ za wszystkie kłopoty czarnych od niepamiętnych czasów, to lekka przesada. Niewolnictwo istniało od zawsze, od początku cywilizacji, co jest zresztą dla mnie powodem poddawania w wątpliwość tego, czy cywilizację można utożsamiać z postępem. Inkryminowanie, że winę za niewolnictwo ponoszą biali, jest propagandą w stylu Goebelsa, a co do niewolnictwa w USA to można podać, by zaciekawić i zachęcić do zgłębiania tematu na własną rękę, że pierwszym niewolnikiem w Ameryce był… biały (bodajże Irlandczyk, o ile pamiętam), zaś w tym samym mniej więcej czasie, gdy Ameryka importowała czarnych niewolników z Afryki, Maroko porywało białych niewolników z… Europy, nawet z wybrzeży niby niezdobytej Królowej Mórz i Ocanów. Nieważne, że obecnie handel ludźmi jest jedną z dwóch (obok narkotyków) rodzajów przestępczości zorganizowanej i że towar nie jest czarny. Wszystkim tym zjawiskom bardzo nie po drodze z rasistowskimi fobiami Coatesa, ale w USA poprawność polityczna pewnie zamyka usta wszystkim, nawet Afroamerykanom, którzy zauważają, że taka zafałszowana, kipiąca osobistymi kompleksami książka, jest strzałem w kolano dla wszystkich czarnych. Symptomatyczne, że inne grupy etniczne nie wykształciły takiej rasistowskiej retoryki i kompleksów jak część Afroamerykanów, a pikanterii dodaje fakt, iż książka powstała za panowania Baracka Obamy, i to pod jego koniec, a nie na początku.

Na szczęście potwierdziło się moje odczucie, iż Nagroda Pulitzera jest bardziej miarodajnym miernikiem wartości literackich niż upolityczniona Nagroda Nobla, i książka choć była nominowana (poprawność polityczna, parytety, itd., itp.) nagrody jednak nie dostała.

Lekturą kwietnia 2024 Dyskusyjnego Klubu Książki w Rawie Mazowieckiej był esej „Między światem a mną” pióra afroamerykańskiego pisarza, publicysty i autora komiksów Ta-Nehisi Coatesa. Książka otrzymała w Klubie następujące oceny:

1x nie podobała się
8x była OK
0x podobała się
2x bardzo się podobała
0x była niesamowita

Mnie się nie podobała, i to bardzo. Dlaczego?

Esej to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Po pierwsze początkowe 15% całej książki to genealogia Pileckiego poczynając niemal od Adam i Ewy. Może to interesujące dla zafiksowanych na jego punkcie, ale bez przesady. Jak na książkę, sądząc z tytułu, celowaną w jego osobiste dzieje i osiągnięcia, to strasznie nudny ten początek i nic nie wnoszący do poznania samej postaci protagonisty. Z kolei dla szukających wiedzy o średniowieczu, tylko po co mieliby sięgać po „Rotmistrza”, też jest nudna, gdyż nie wnosi nic poza stertą nazwisk i nic nieznaczących dat, bez głębszego oparcia w realiach epoki.

Po drugie brzmi to dzieło, przypomina wydźwiękiem i stylem, „najlepsze” osiągnięcia komunizmu, brązowników polskiej historii czy autorów lukrowanych żywotów świętych dla dzieci. Wszyscy są źli, szczególnie dla nas, my są dobrzy, szczególnie dla złych. Przykładowo przesadzone opisy okrutnego traktowania Polaków przez Rosjan stoją w sprzeczności z licznymi świadectwami wskazującymi, iż Polacy byli niejednokrotnie lepiej traktowani, zarówno za caratu, jak i komunizmu, niż inne narodowości wchodzące w skład Imperium Zła. Ten styl panegiryku zakłamuje nawet fakty znane powszechnie z historii, jak przyczyny klęski Rosjan i zwycięstwa Polaków w wojnie 1919-21. Pisanie zaś o Wilnie, że to zawsze polski Gród Giedymina jest po prostu żałosne.

Po trzecie opowieść o Pileckim i jego przodkach nie idzie linearnie, liczne są dygresje a nawet pętle czasowe, co nie jest najlepszym rozwiązaniem, gdy i tak trzeba we wtrętach zawrzeć wiele pobocznych tematów, które zakłócają przebieg opowieści o samym Pileckim jako takim. Za dużo grzybów w barszczu.

Po czwarte ograniczenie źródeł niemal wyłącznie do zapisów członków rodziny Pileckiego nie świadczy bynajmniej o obiektywnym podejściu do tematu.

Na plus można zaliczyć ciekawe i szczegółowe opisy tego jak się wtedy mieszkało, jak wyglądały nieruchomości polskie, tyle, że nie jest owych ciekawostek wiele.

Niestety, autor chyba sam nie wie, co chce propagować, gdyż z jednej strony popiera głównego bohatera swej opowieści, który jest symbolem nieprzejednanej walki do końca, a z drugiej stawia za wzorzec Maksymiliana Kolbe - wzorzec pacyfizmu, biernego poddania się przemocy. To chyba jakaś utrata zdolności logicznego myślenia i zauważenia, że droga Kolbe i Chrystusa (nadstaw drugi policzek) jest sprzeczna z oporem, zwłaszcza zbrojnym. Gdyby wszyscy byli święci, to kto by działał w tej partyzantce? Stwierdzenia zaś, iż Pilecki naśladował Chrystusa to... takie litościwe niedomówienie. Chrystus nikogo nie zabijał ani na śmierć nie skazywał, a tym się przecież Pilecki między innymi zajmował.

Daje też do myślenia, że ucieczki z obozów były przez Organizację potępiane... do momentu, aż sama Organizacja zaczęła je organizować. Wtedy już były super. Jednocześnie, jak pokazuje nawet ta książka, nie wspominając o innych, które są bardziej rzetelne, ucieczki, zarówno grupowe jak indywidualne, były możliwe, z każdego obozu, transportu i więzienia. Nasuwa się dręczące pytanie, dlaczego było ich tak mało, skąd tak powszechna bierność. No, ale to tylko taka dygresja.

Reasumując - książka zła. Nie słaba, ale zła. Zakłamuje historię i czyni szkodę pamięci samego Pileckiego. To wyjątkowa postać, pod wieloma względami, i bardziej by się jej przysłużyło rzetelne, pozbawione propagandowego zadęcia opracowanie. Witolda Pileckiego nie trzeba pozłacać, jak wielu innych postaci z naszej historii, które bez pozłoty wyglądają żałośnie. Jego życie mówi samo za siebie a propagandowa przesada tylko szkodzi jego pamięci i niepotrzebnie może rodzić zbędne wątpliwości tam, gdzie ich być nie powinno, dlatego daję ocenę - NIE PODOBAŁO MI SIĘ! Lektor też się zresztą przysłużył, ale to już inna bajka.

Po pierwsze początkowe 15% całej książki to genealogia Pileckiego poczynając niemal od Adam i Ewy. Może to interesujące dla zafiksowanych na jego punkcie, ale bez przesady. Jak na książkę, sądząc z tytułu, celowaną w jego osobiste dzieje i osiągnięcia, to strasznie nudny ten początek i nic nie wnoszący do poznania samej postaci protagonisty. Z kolei dla szukających wiedzy o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W każdym gatunku literackim są Dzieła, dzieła i dziełka, które opierają się upływowi czasu. Niestety „Błękitne szynszyle” do nich nie należą. Niby mamy wszystkie potrzebne dla dobrego, ponadczasowego kryminału elementy - jest dobra intryga, dobra konstrukcja fabuły, jest nawet wątek uczuciowy, ale niestety Barbara Gordon to nie Robert Galbraith (J.K. Rowling), więc też Anna Świgoń i Sebastian Chmura nie mają niestety wiele wspólnego z Cormoranem Strike'iem i Robin Ellacott. A szkoda... Może dałbym nieco wyższą ocenę, gdybym czytał wersję drukiem, ale niestety audiobook z głosem Maszy Boguckiej jest tak jęczący, że treść bądź co bądź kryminalna kłóci się z płaczliwą interpretacją, która może by uszła przy romansie o popadającej w depresję pensjonarce, ale nie w klasycznej powieści detektywistyczno-policyjnej. Masza Bogucka trafia na listę „Tych lektorów omijaj” a o Barbarze Gordon po prostu zapomnę. Jest tylu lepszych autorów, a życie za krótkie na słabych...

W każdym gatunku literackim są Dzieła, dzieła i dziełka, które opierają się upływowi czasu. Niestety „Błękitne szynszyle” do nich nie należą. Niby mamy wszystkie potrzebne dla dobrego, ponadczasowego kryminału elementy - jest dobra intryga, dobra konstrukcja fabuły, jest nawet wątek uczuciowy, ale niestety Barbara Gordon to nie Robert Galbraith (J.K. Rowling), więc też Anna...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Literacka jazda bez trzymanki

Lekturą marca 2024 w Dyskusyjnym Klubie Książki w Rawie Mazowieckiej była powieść Juliana Hardego „Jazda na rydwanie”, którą autor sprezentował klubowi w ilości egzemplarzy wystarczającej dla wszystkich naszych klubowiczów. Tytuł w połączeniu z grafiką na okładce tego wydania, które otrzymaliśmy, wzbudził we mnie pewne obawy, przeczucie czytelniczej porażki, ale śmiało zacząłem czytać.

Rzecz cała rozpoczyna się w 1938 roku w Polsce, a protagonistą jest Robert Meissner, wchodzący niebawem w dorosłość nastolatek.. Fabuły nie będę zdradzał, gdyż jest wykreowana z wielkim rozmachem i co tu dużo mówić, sam jej zamysł jest wielkim atutem książki. Szkoda tylko, że jedynym.

Już od pierwszych niemal stron coś zgrzytało. Z początku nieuchwytnie, potem coraz wyraźniej, aż w końcu, około 160 strony, uniemożliwiło mi dalszą lekturę.

Bohaterowie, łącznie z głównym, w ogóle mnie nie przekonali. Może nie sami z siebie, ale ich zachowania, sposób bycia, o wysławianiu się nie wspominając, kompletnie nie zbiegał się z tym, jak ich autor przedstawiał w trakcie narracji, z ich życiową sytuacją, doświadczeniem, umiejscowieniem społecznym. Jakby tego mało, sama narracja z czasem stawała się coraz bardziej nieznośna – wielokrotne wybieganie w przyszłość, częstokroć przybierające postać powtarzania zbliżonych informacji, dezorganizujące dynamikę powieści, odbierało tą ciekawość, którą w czytelniku utrzymują aż do końca nawet dość przeciętne książki. Powtórki nie dotyczą zresztą jedynie przekazywanych czytelnikowi (często przed czasem) informacji, ale także stylu, który jest delikatnie mówiąc słaby. Nie brak w nim wad wszelkiego rodzaju, a zdarzają się nawet kwiatki mogące wzbogacić zbiorki z humorem zeszytów.

Autor zawarł w swym dziele wiele ciekawostek historycznych, ale o ile do researchu się przyłożył, i to bardzo, to już wnioski z niego i prezentowana wizja historii są dość infantylne. Historia nie jest prosta, a jej mechanizmy nie są zależne tylko od jednego czy dwóch czynników. Dość powiedzieć, że nadal dowiadujemy się o całkiem nowych mechanizmach choćby drugiej wojny światowej, które do niedawna nie były znane, choć ich rola była znacząca.

W zamierzeniu autora zajmująca sporo miejsca „erotyka” miała być chyba dodatkowym atutem zwiększającym poczytność powieści, ale szczerze mówiąc jej siermiężność i schematyczność oraz brak jakichkolwiek emocji, które powinna wzbudzać u czytelnika, sprawia, iż jest chyba najsłabszym elementem całości.

Rozrzut głosów w trakcie klubowej dyskusji był spory i odzwierciedlał to, czy ktoś najbardziej doceniał fabułę, a pomijał wady, czy też doceniając pomysł na fabułę, zwracał uwagę na styl i inne aspekty sprawiające, że w tej formie rzecz nie nadaje się tak naprawdę do publikacji. Można podkreślić, że „erotyka” zaprezentowana przez Hardego nie znalazła uznania u nikogo. Na zakładce okładki znajdujemy nazwiska trzech recenzentów, którzy książkę komplementują jakby miała kandydować do literackiego Nobla, co chwały im nie przynosi. Na ostatniej stronie dowiadujemy się, że redakcji dokonały dwie osoby, których godność litościwie pominę, gdyż właśnie brak redakcji z prawdziwego zdarzenia, która wykorzystałaby potencjał fabuły i rozprawiła się tym wszystkim, co z książki w obecnej formie robi gniota, jest tym, czego naprawdę żal. Historia zna przypadki, gdy redaktor oraz cały zespół biorący udział w procesie wydawniczym tak przeredagowali rękopis, iż powstało coś całkiem nowego, znacząco różnego od wersji pierwotnej, i stało się to sukcesem z prawdziwego zdarzenia oraz trwałym wkładem w literaturę. Niestety, tym razem tak nie było.

Oczywiście, są ludzie, którym Bóg dał tę iskrę, która pozwala im pisać jak wirtuoz, tak, iż rękopis od razu, lub niemal od razu, nadaje się do druku. Ten autor niestety do tych geniuszy nie należy i „Jazda na rydwanie” jest czytelniczą jazdą bez trzymanki, zwłaszcza dla odbiorcy mającego wymagania co do stylu, klasy i wyczucia.

Nie pisałbym tej recenzji, po prostu dałbym na goodreads jedną gwiazdkę, gdyby nie to, że nieopatrznie obiecałem Autorowi recenzję i jej publikację w zamian za przekazanie książek dla klubu. Poniżej zamieszczam wyniki głosowania w DKK:

książka:
nie podobała się – trzy głosy
była OK – jeden głos
podobała się – jeden głos
bardzo się podobała – dwa głosy
była amazing – jeden głos

Literacka jazda bez trzymanki

Lekturą marca 2024 w Dyskusyjnym Klubie Książki w Rawie Mazowieckiej była powieść Juliana Hardego „Jazda na rydwanie”, którą autor sprezentował klubowi w ilości egzemplarzy wystarczającej dla wszystkich naszych klubowiczów. Tytuł w połączeniu z grafiką na okładce tego wydania, które otrzymaliśmy, wzbudził we mnie pewne obawy, przeczucie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Od czasu, gdy Marek Krajewski szturmem zdobył serca polskich czytelników swymi kryminałami osadzonymi w międzywojniu, pojawili się następcy tego stylu, że wspomnę choćby świetnego Krzysztofa Bochusa. Widząc wysokie noty kolejnej powieści napisanej w tym kanonie - „Pająka” pióra Marka Romańskiego, wybrałem wydanie audio w interpretacji Stanisława Biczysko i zabrałem się do słuchania.


Miałem nadzieję, że Romański, choć autor przedwojenny i ponownie teraz odkryty, dołączając do uroczej maniery umieszczania kryminalnych zagadek w okresie pomiędzy wielkimi wojnami będzie kolejnym objawem tworzenia się w Polsce czegoś rodzimego, dobrego i konkurencyjnego wobec takich uznanych kanonów jak skandynawska szkoła kryminału społecznego czy kryminał noir. Niestety, srodze się zawiodłem. Retro jako wzmocnienie nowego prądu literackiego kompletnie się nie sprawdziło.

O fabule nie będę się rozpisywał, gdyż nie doszedłem aż tak daleko, by oceniać jej całość. Bohaterów też lepiej nie omawiać – na próżno szukać tutaj przekonujących, dynamicznych konstrukcji psychologicznych, interakcji socjologicznych, czegokolwiek na plus. By odrzucić to „dzieło” wystarczy sam styl, którego nie da się strawić, jeśli ma się jakiekolwiek poczucie smaku, odrobinę logiki czy po prostu zdrowego rozsądku. Wysłuchałem tylko mały fragment, ale to udawanie na siłę „artyzmu” i superliterackiego języka stawało się z każdą chwilą bardziej nie do zniesienia. Objawiało się nawet w tak rażących zabiegach jak zmienianie na siłę uznanych, powszechnych i zakorzenionych w języku zwrotów. Przykładowo zamiast „blady jak ściana” czy „blady jak papier” Romański serwuje nam swój wynalazek „blady jak niezapisana kartka papieru”. Zachwyca też swą kreatywnością zaskakując nas takimi odkryciami językowymi jak „wydelikacony słuch wywiadowcy” (zamiast wyczulony czy doskonały). Perełką jest również „sznurowadło u bucika”, które leżałoby jak ulał u dziecka, ale wręcz śmieszy, gdy chodzi o but policyjnego wywiadowcy (sic!) pozującego na Brudnego Harry’ego. W dodatku nasz Sherlock Holmes made by Romański numerów telefonów w notatniku nie zapisuje, a „szyfruje”.

Nie dość żenady stylistycznej, to w dodatku, w tym krótkim przecież fragmencie, który zdzierżyłem, trafiłem i na zgryz merytoryczny godny autorki romansów, ale nie pisarza historycznych powieści detektywistycznych – „załadował nowy magazynek do rewolweru”.

Kiedy doszedłem do tego, że ktoś „został otruty ogromną dozą arszeniku” – nie ilością czy dawką, a dozą (sic!) i w dodatku temu ostatniemu lapsusowi smaczku dodała ta okoliczność, iż cytowane nieszczęsne sformułowanie padło nie z ust poety grafomana, a wypowiedział je przedstawiciel zawodu bądź co bądź medycznego, powiedziałem:

- Sorki, ale na tym „delektowanie się” prozą Marka Romańskiego kończę.

Nie bez wpływu na tę decyzję była też „interpretacja” Stanisława Biczysko. Pełna patosu, dziwnej egzaltacji i przesadnego akcentowania bez żadnego związku z tym, co akurat jest czytane. Jakie pisanie, takie i czytanie.

Absolutnie nie polecam. Jest tyle dobrych, bardzo dobrych i genialnych książek, że życia nie starczy nawet na tylko te ostatnie. Szkoda czasu na „Pająka”.

Od czasu, gdy Marek Krajewski szturmem zdobył serca polskich czytelników swymi kryminałami osadzonymi w międzywojniu, pojawili się następcy tego stylu, że wspomnę choćby świetnego Krzysztofa Bochusa. Widząc wysokie noty kolejnej powieści napisanej w tym kanonie - „Pająka” pióra Marka Romańskiego, wybrałem wydanie audio w interpretacji Stanisława Biczysko i zabrałem się do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

No i nadszedł czas na kolejne, po genialnych powieściach „Łuk Triumfalny” i „Na zachodzie bez zmian”,dzieło Ericha Marii Remarque’a*, niemieckiego pisarza, dramaturga, dziennikarza i weterana I wojny światowej, który wraz z rodziną aż za dobrze doświadczył zła, jakim były i I i II wojna. Przyszła kolej na „Noc w Lizbonie”. Do czytelniczej konsumpcji wybrałem wydanie audio w interpretacji Krzysztofa Gosztyły.


Tym razem Remarque funduje nam coś całkiem odmiennego od wyżej wspomnianych, chyba najbardziej znanych dzieł tego niemieckiego mistrza o francuskim pseudonimie. Wojny jako takiej bowiem niemal w książce nie ma. II Wojna, o niej głównie mowa, w „Nocy w Lizbonie” przypomina odgłos nadciągającej znad horyzontu burzy, przed którą wszyscy uciekają i której coraz głośniejsze pomruki słychać z każdą chwilą wyraźniej, ale jej samej jeszcze nie widać.

Konstrukcyjnie dzieło przypomina spowiedź jednego uciekiniera, umykającego przed wojną, przed drugim jemu podobnym. Narracja jest dostosowana do tej konwencji, a mistrzostwo autora widać między innymi w tym, że dość powolne jej tempo nie koliduje z opowiadanymi wydarzeniami nawet wtedy, gdy mają one charakter gwałtowny, gdy akcja przyspiesza niczym w filmie przygodowym. Na tym jednak nie koniec zalet. Oczywiście, mamy znów świetny warsztat, styl godny naśladowania, wyczucie tematu i perfekcyjne operowanie słowem, ale treść chyba jest jeszcze bardziej godna docenienia.

Tak naprawdę, wbrew obiegowym opiniom, nie jest to, o czym wspomniałem, opowieść o wojnie. Nie jest to nawet powieść antywojenna. To sprzeciw wobec tego wszystkiego, co do wojny prowadzi. Prowadzi do wojny, która niszczy ludzi i ich uczucia, społeczeństwa i ich moralność, niszczy wszystko, a mimo to o tych prekursorach mówi się i myśli znacznie rzadziej, niż o banalnych pretekstach do wojny i o niej samej.

„Noc w Lizbonie” ma warstwę oczywistą – spowiedź tułacza, ukazanie niedoli migrantów jako następstwa nienawiści i wojny, oraz warstwę nieoczywistą, ledwo zarysowaną, którą wielu może przegapić.

W „Nocy w Lizbonie” znajdziemy na przykład odważną krytykę chrześcijaństwa, gdyż przyniosło owoce, które sprawiły, iż ofiara Chrystusa okazała się daremną:

„Światło połyskiwało na złotym, wzniesionym przez kapłana, kielichu z krwią Chrystusa, który odkupił nią świat. I co z tego wynikło? Krwawe krucjaty, fanatyzm religijny, tortury inkwizycji, palenie czarownic na stosie i mordowanie heretyków — wszystko w imię miłości bliźniego.”

Moim zdaniem chrześcijaństwo przyzwyczaiło Europę do wiary w Jedyną Prawdę i gdy utraciło rząd dusz, bezmózgie poniekąd masy (słusznie nazywane przez Jezusa owcami) odczuwały brak Pasterza, brak Nowej Jedynej Prawdy. W tę lukę wcisnęły się nowe ideologie – komunizm i faszyzm oraz nowi pasterze – Hitler i Stalin. Remarque nie formułuje tego wprost, ale jak inaczej odczytać choćby te słowa:

„Sądzę, że to niewiarygodne opętanie jest symptomem naszych czasów. W tej epoce, pełnej histerii i strachu, gromkie słowa, niezależnie od tego, czy padają z prawa, czy z lewa, są chętnie przyjmowane przez masy. Ludzie dają im wiarę, byle tylko uwolnić się od ciężaru myślenia i obarczającej ich odpowiedzialności, której się obawiają i której uniknąć nie mogą.”

Oczywiście nie jest to głównym tematem dzieła, ale czy można mówić o przekleństwie tułaczki, która dla milionów jest nieodzownym elementem wojny, zwłaszcza nowożytnej, nie zastanawiając się nawet przez chwilę nad przyczynami takiej katastrofy?

W tak trudnym temacie jak uchodźstwo, wojna i faszyzm, nie sposób nie dotknąć i innych problemów. To okazja do rozważań wszelkiego rodzaju i stawiania trudnych, do dziś aktualnych pytań, jak choćby o prawo do godnej śmierci

„Dlaczego nie chce pan przyznać ciężko choremu człowiekowi prawa do decyzji, w jakiej chwili życie staje się dla niego nie do zniesienia? — odpowiedziałem. — To jest przecie to minimum, na które możemy się zdobyć!”

czy o prawidłach przemocy i okrucieństwa, które sprawiają, że bardzo często mordowani, którzy przeżyją, później sami mordują, zarówno w rozumieniu indywidualnym tego stwierdzenia, jak i społecznym czy narodowym.

Jednak, i to też jest objawem geniuszu, stwierdzenia podane na tacy są w powieści rzadkością. Autor celuje w niezauważalnym zadawaniu pytań, formułowaniu problemów, które zajmują umysł czytelnika, gdy narracja idzie już dalej, a podświadomość czytelnika (lub druga część świadomości) meandruje niemal od wydarzeń w świecie przedstawionym niezależnie. Niby książka wciąga, niby czytelnik koncentruje się na bieżących wątkach, ale w tyle głowy dzieje się coś, co biegnie swoim torem. Biegnie na pewno, jak sądzę, drogą odmienną dla każdego odbiorcy, zależnie od jego wiedzy, doświadczenia, otwartości, wrażliwości i inteligencji.

Jak już wspomniałem, „Noc w Lizbonie” poznałem w wersji audio. Lektor na szczęście nie przesadza z aktorzeniem, ale raz i drugi myli mu się intonacja przypisana do kwestii wypowiadanych przez różne osoby i mam wrażenie, iż lepiej już by było dialogi po prostu przeczytać, tak jak to robiono zanim nastała nowa moda. Na szczęście Remargue przebija wszystko i audiobook również jest prawdziwą czytelniczą ucztą. Również, gdyż mam wrażenie, iż tym razem druk byłby lepszy.

Gorąco polecam, choć niekoniecznie w wersji czytanej.

No i nadszedł czas na kolejne, po genialnych powieściach „Łuk Triumfalny” i „Na zachodzie bez zmian”,dzieło Ericha Marii Remarque’a*, niemieckiego pisarza, dramaturga, dziennikarza i weterana I wojny światowej, który wraz z rodziną aż za dobrze doświadczył zła, jakim były i I i II wojna. Przyszła kolej na „Noc w Lizbonie”. Do czytelniczej konsumpcji wybrałem wydanie audio w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Skuszony pozytywnymi ocenami czytelników postanowiłem spróbować czegoś pióra rodzimego „mistrza powieści sensacyjnych z Wielką Historią w tle”*, czyli Macieja Siembiedy. Na pierwszy ogień poszła powieść „Katharsis” w wersji audio, której głosu użyczył Przemysław Bluszcz.


Ooo – już dawno nie miałem lektury, która by wzbudziła we mnie aż tak ambiwalentne (choć ze zdecydowaną przewagą negatywnych) i ekstremalnie przeciwne odczucia, w dodatku w różnych aspektach. Fabuła zakrojona z wielkim rozmachem – czasowo rozciąga się na pół wieku, terytorialnie zaś sięga od Egiptu po Polskę. Czy to dobrze? Mam wrażenie, że gdyby rozbudować powieść, przynajmniej na dwa tomy, miano sagi, którą ją niektórzy określają, bardziej by pasowało do rzeczywistości. W takiej postaci, jaką mamy, miałem wrażenie zbytnich przeskoków czasowych, koncentracji tylko na akcji, co z kolei kłóci się z większą szczegółowością pod koniec. Nie bardzo mi się to podobało. Dla odmiany sam pomysł i konstrukcja powieści – wyśmienita, choć podana w sposób czyniący nieco zbyt oczywistym pewne sprawy.

W warstwie stylistycznej są fragmenty napisane przyjemną, całkiem ładną prozą, ale pomiędzy nimi tyle zgrzytów, że nim minie stres po poprzednim, odbiorcę wnerwia następny. Nie chodzi nawet o brak polotu, sznytu czy oryginalności lub po prostu wyczucia, jak na przykład w zwrocie:

„Świetnie Pan mówi w naszym języku” – żaden Polak tak nie powie („Świetnie Pan mówi polsku”, tak mówi się w kraju Polan), w dodatku w powieści zdanie to pada z ust pół Polaka pół Greka, co dodatkowo czyni je po prostu niezręcznym.

czy o styl diametralnie odbiegający od podmiotu, którego dotyczy

„...bryza, nieśmiała jak oddech niemowlęcia...” - tekst chyba nie bardzo pasujący do półświatka

ale i o perełki zakrawające wręcz na grafomaństwo:

„Pukanie do drzwi zabrzmiało jak odgłos wyciąganej zawleczki” – humor zeszytów, złota czcionka. Po podobnym tekście mój polonista z podstawówki (sic!) obśmiałby autora tak, że długo chodziłby na polski z odpowiednią łatką.

Zresztą – Siembieda w ogóle nie ma wyczucia języka; Egipcjanin mówiący po niemiecku nawija odmianą potocznej polszczyzny z dodatkami slangu półświatka, którego nigdy nie używają obcokrajowcy nawet znający dobrze polski i od lat tu mieszkający. Za to nasz autor bardzo chyba lubi się popisywać swoją „elokwencją”; tak zapędza się w tych swoich figurach stylistycznych i upiększaniu narracji, że i treść zaczyna przeczyć sama sobie – jedna z postaci, która znana jest w całym światku przestępczym i zarazem wszystkim służbom, która znana jest dziwkom od których nie stroni i w dodatku nosi na co dzień super garnitury, jest zarazem osobą, która trzyma się z boku i stara nie rzucać się w oczy. Paranoja.

Nawet w audiobooku wyraźnie rażą powtórzenia nie tylko w sensie stylistycznym, ale co gorsza w rozumieniu narracyjnym – pewne fakty i sytuacje są powtarzane po kilka razy. Jest to zrozumiałe przy seriach powieściowych, by czytelnik, który ominął poprzednie powieści cyklu wiedział skąd się wzięły pewne rzeczy w akurat czytanej książce, ale przy singlu powieściowym, w dodatku jednotomowym, zdecydowanie jest to błąd, który słychać i czuć. Miałoby to uzasadnienie nawet w jednotomowym dziele, ale tylko w razie przedstawiania wydarzeń za każdym razem z odmiennej, różniącej się perspektywy, lecz niestety to nie ten przypadek.

To zagubienie się sięga nawet konkretów liczbowych – pewna charakterystyczna i unikalna motorówka w jednym miejscu „szokuje” maksymalną prędkością 20 węzłów, ale w innym ma już bardzo przyzwoitą – 32 węzły.

Podobno, tak piszą niektórzy, autor dość wiernie oddał realia Gdańska i okolicy. Nie wiem, nie znam tych terenów. Sęk w tym, że się tego nie czuje. Gdy czytamy na przykład Marka Krajewskiego, jego Wrocław się czuje, czy ktoś w nim był, czy nie, a u Siembiedy nic z tych rzeczy. W okolicach zaś, które dobrze znam, czyli Świnoujście, Wyspa Wolin, Kotlina Kłodzka, które też dużo miejsca w książce zajmują, w ogóle nie odnalazłem ich atmosfery i specyfiki. Przy Dziwnie autor zaś po raz kolejny pojechał po bandzie i chcąc zadziwić czytelnika wypalił, że rzeka ta ma

„ujście położone poniżej poziomu morza”

co tłumaczy pochodzenie jej nazwy. No - takie rzeczy to naprawdę niewielu pisarzy serwuje.

Być może te wszystkie mniej lub bardziej żałosne wpadki wynikają z braku umiejętności obserwacji i interpretacji (co skutkuje również brakiem krytycznego podejścia do swej twórczości i zatroszczenia się o realną korektę). Oto bowiem w „Katharsis” znajdujemy na przykład taki kwiatek, jak „ciężki wojskowy kabriolet” na określenie kübelwagena. Tak, to ten blaszak, którym najczęściej jeździł Hans Kloss i wielu innych niemieckich oficerów zarówno w filmach, jak i w rzeczywistości. Wystarczy na niego rzucić okiem, jeśli ktoś choć trochę umie patrzeć, by wiedzieć, że ciężki to on nie był – w rzeczywistości kübelwagen (VW typ 82) to wojskowa wersja znanego wszystkim volkswagena garbusa, w dodatku jeszcze lżejsza niż ta cywilna. A jej chyba nikt nie nazwie w wersji kabrio „ciężkim cywilnym kabrioletem”.

O głębiach psychologicznych czy ciekawostkach socjologicznych nie ma co pisać, bo i w książce próżno ich szukać.

No – dość tej żenady. Przejdźmy do lektora. Przemysław Bluszcz próbował zaprezentować tu coś podobnego do interpretacji „Serca jak smoła” w wykonaniu Macieja Stuhra. Niestety, o ile ten ostatni pokazał mistrzostwo aktorskie, to Bluszcz jedynie aktorzy, co zamiast tonować niezręczności stylistyczne powieści, nieprzekonujące dialogi i klimat, jeszcze je podkreśla. Już chyba by było lepiej, gdyby wzorem dawnych, „klasycznych” narratorów, po prostu książkę czytał.

Właściwie unikam komentowania recenzji – każdy ma prawo do swojego zdania i każda potwora znajdzie swego amatora. Nie mam więc nic przeciwko maksymalnym ocenom, jakie niektórzy dają tej książce na goodreads, gdyż tam towarzyszy temu etykietka „it was amazing”, co jest stwierdzeniem jak najbardziej subiektywnym, a jak wspomniałem każdy ma prawo lubić to, co mu się podoba. Jednak dawanie na LC temu czemuś oceny „arcydzieło” to… takie litościwe niedomówienie. Ludzie! - nawet jeśli dostaliście za darmo książkę w zamian za przychylną recenzję, to miejcie choć trochę godności i choć trochę szanujcie to, pod czym się podpisujecie. Nawet jeśli podpisujecie się tylko nickiem.

Skuszony pozytywnymi ocenami czytelników postanowiłem spróbować czegoś pióra rodzimego „mistrza powieści sensacyjnych z Wielką Historią w tle”*, czyli Macieja Siembiedy. Na pierwszy ogień poszła powieść „Katharsis” w wersji audio, której głosu użyczył Przemysław Bluszcz.


Ooo – już dawno nie miałem lektury, która by wzbudziła we mnie aż tak ambiwalentne (choć ze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Po przeczytaniu dwóch pierwszych książek z serii o amerykańskim policyjnym detektywie Harrym Boschu, które bardzo mi się podobały, oczywistą koleją rzeczy było sięgnięcie i po trzecią, czyli „Betonową blondynkę”.


Kiedy Bosch zastrzelił seryjnego mordercę kobiet przezwanego Lalkarzem, co miało miejsce w poprzedniej powieści („Czarny lód”), wydawało się, że sprawę ma z głowy i policja, i Bosch, i mieszkańcy miasta. Teraz okazuje się jednak, że nie, że koniec jednych kłopotów stał się początkiem innych. Co i jak oczywiście nie zdradzę, gdyż „Betonowa blondynka” to klasyczny kryminał – powieść policyjna z elementami thrillera w najlepszym tego słowa znaczeniu i nie można przyszłym czytelnikom psuć radości z przeżywania jej po raz pierwszy, z odkrywania co dalej i who is who.

Dzieło Connelly’ego choć klasyczne dla gatunku, jest o tyle nietypowe, że o miano głównego wątku ze sprawą zbrodni, śledztwa i związanych z tym działań konkuruje wątek sądowy, i to niezwykle interesujący ze względu na swą specyfikę. Aspekt kryminalny nakręca napięcie, ale sądowy budzi nie mniejszą ciekawość czytelnika – trudno się zdecydować, co lepsze. Tym bardziej, że dla czytelnika polskiego, a może nawet i dla większości Amerykanów, pewne aspekty amerykańskiego systemu prawnego ukazane w powieści okażą sie wręcz zaskakujące.

Poprzednie powieści cyklu poznałem z wydań na papierze, a tym razem postanowiłem posmakować Boscha w wersji audio w interpretacji Janusza Zadury. Nie było może aż takiego szału, jak ostatnio, gdy Maciej Stuhr czytał „Serce jak smoła”, ale i tak było świetnie. Zdecydowanie polecam

Po przeczytaniu dwóch pierwszych książek z serii o amerykańskim policyjnym detektywie Harrym Boschu, które bardzo mi się podobały, oczywistą koleją rzeczy było sięgnięcie i po trzecią, czyli „Betonową blondynkę”.


Kiedy Bosch zastrzelił seryjnego mordercę kobiet przezwanego Lalkarzem, co miało miejsce w poprzedniej powieści („Czarny lód”), wydawało się, że sprawę ma z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zachęcony recenzją @Ambrose na naszym blogu i ja sięgnąłem po powieść science fiction „Płomień” pióra Magdaleny Salik, współczesnej rodzimej naszej pisarki (ur. 1978), która debiutowała w „kategorii” fantasy w 2009 książką „Gildia Hordów (Runa)” otwierającą trylogię „Doliny mroku”, a teraz, jak widać, próbuje swych sił w klasycznej SF, nawet takiej trochę hard.

Fabuła dzieła w zasadzie skonstruowana jest wokół przygotowań, a następnie realizacji, pierwszej ludzkiej wyprawy w daleki, prawdziwy kosmos, a konkretnie do ziemiopodobnej planety właśnie odkrytej na orbicie jednej z gwiazd w konstelacji Łabędzia. Szczegółów nie będę zdradzał, ale warto zaznaczyć, że wzorem mistrzów s.f. autorka zwłaszcza etap poprzedzający start wykorzystała do wiwisekcji różnych typów ludzkich i udało jej się to przepięknie; warstwa psychologiczna, która jest naprawdę mocną stroną książki, nie przytłacza i jawi się jako naturalny element narracji dopełniający akcję. Szkoda, że na socjologię nie starczyło miejsca…

Niestety, sam pomysł, wokół którego osnuto alternatywny charakter misji, przygotowany na wypadek, gdyby żywi kosmonauci zawiedli, a ukryty pod nazwą „mapowanie mózgu”, kompletnie mnie nie przekonuje. Jeśli pod przeniesieniem ludzkiego mózgu do komputera, stworzeniem cyfrowej jego kopii, czy jak by tego nie nazwać, rozumiemy, jako skrót myślowy, przeniesienie ludzkiej osobowości, ludzkiego „ja”, a nie stworzenie jakiegoś kalekiego umysłowego Frankensteina, to moim zdaniem jest to absolutnie nierealne i pomysł taki, jako chybiony, jest już sam w sobie dużym obciążeniem dla dzieła. Człowiek, odrębna świadomość ludzkiej istoty (i chyba nie tylko ludzkiej) nie siedzi bowiem w samym mózgu, czego dowodów jest coraz więcej. Z tego prosty wniosek, że nawet udane skopiowanie działającego mózgu (obojętnie, czy na drodze cyfrowej, czy biologicznej), podobnie jak przeszczep mózgu do innego ciała, nie stworzy niczego poza okaleczonym potworem. Już dużo bardziej realną możliwością, choć pewnie raczej w bardzo dalekiej przyszłości, jest zbudowanie od podstaw sztucznego mózgu (szkoła Asimova i innych).

Drugim, za to dużym minusem, jest powielanie negatywnych, w dodatku fałszywych stereotypów promujących najbardziej patologiczne, negatywne postawy i podawanie takich haseł w chwytliwej oraz mającej pozory naukowości formie:

Ludzie po to wykuli pierwsze narzędzia, by zabijać nimi innych ludzi.

Nie tylko nie ma żadnych dowodów na tę tezę, ale wręcz przeciwnie – najnowsza wiedza skłania nas raczej ku przeświadczeniu, że to altruizm jest wrodzonym elementem człowieczeństwa, gdy tymczasem okrucieństwo jest wynalazkiem cywilizacji i wiary.

Z drugiej strony, Salik uwzględnia w książce na przykład wiedzę o ciągłej ewolucji wspomnień i ich kreatywnym przetwarzaniu przez podświadomość bez udziału woli*, jest więc w tym dużo bardziej na bieżąco w stosunku do aktualnej wiedzy, niż na przykład nasze sądownictwo.

Mimo tych, dość poważnych, krytycznych uwag, muszę przyznać, że świetnie się „Płomień” czytało. Autorka zastawiła na czytelnika ciekawą pułapkę, której istoty oczywiście nie zdradzę. Nie ujawnię też jak udało jej się wpleść w fabułę elementy klasycznego military fiction, wręcz powieści wojennej i klimatów postapo, ale wspominam o tym, gdyż ten wątek bardzo jej się udał. Ma pani Magdalena rękę do tych tematów, której może jej pozazdrościć wielu kolegów po piórze. Szkoda, że nie napisała dotąd niczego w tym kanonie – mam wrażenie, że mógłby to być hit.

Wracając do tematu, czyli do „Płomienia” – mamy tu porcję solidnej, dobrej SF, obarczoną co prawda poważnymi wadami, ale mającej i wiele mocnych stron, a przede wszystkim wciągającej, trzymającej tempo i styl do ostatniej strony. Nie wytrzymuje co prawda konfrontacji z klasykami, ale i tak wybija się ponad przeciętność, zwłaszcza jeśli zawęzimy konkurencję do współczesnej literatury rodzimej. Jest potencjał, są oryginalne pomysły, czekam na więcej.

Zachęcony recenzją @Ambrose na naszym blogu i ja sięgnąłem po powieść science fiction „Płomień” pióra Magdaleny Salik, współczesnej rodzimej naszej pisarki (ur. 1978), która debiutowała w „kategorii” fantasy w 2009 książką „Gildia Hordów (Runa)” otwierającą trylogię „Doliny mroku”, a teraz, jak widać, próbuje swych sił w klasycznej SF, nawet takiej trochę hard.

Fabuła...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Każde państwo ma swoje tajne służby, ale tylko w przypadku Rosji tajne służby mają swoje państwo.


Nie wiem skąd na mojej liście planowanych lektur, w dodatku na szybkiej ścieżce, znalazł się „Agent” autorstwa Jiříego Havelki - czeskiego reżysera i dramaturga. Pewnie umieszczając „Agenta”w czytelniczych planach wiedziałem na jego temat coś niecoś, ale teraz, sięgając po niego, niczego już nie pamiętałem.

Nie przepadam za superprodukcjami, jak się ostatnio określa audiobooki zrealizowane z udziałem więcej niż jednego lektora, z podziałem na role i często z wstawkami audio w tle. Wolę tradycyjne książki czytane – jeden dobry lektor zrobi robotę, podczas gdy w superprodukcjach często w dobrym zespole trafi się osoba, której nie trawię i całość już nie jest taka, jak być powinna. Ścieżka dźwiękowa też może mi nie podejść, a „Agent” to nawet nie superprodukcja, lecz stricte rzecz biorąc słuchowisko będące polską adaptacją czeskiego oryginału pod tym samym tytułem. No, ale zacząłem słuchać…


Jiří Havelka podjął się trudnego zadania – postanowił zrekonstruować ostatnie dni życia Aleksandra Liwtinienki*, agenta KGB/FSB, który w 2000 roku wyjechał z Rosji do Wielkiej Brytanii, gdzie w 2001 uzyskał azyl polityczny. W 2006, już po uzyskaniu obywatelstwa brytyjskiego, został otruty przez rosyjskie służby specjalne radioaktywnym polonem. Litwinienko w przedśmiertnym oświadczeniu wskazał Putina jako bezpośredniego zleceniodawcę swego zabójstwa, co zostało uwiarygodnione w trakcie śledztwa przeprowadzonego przez służby brytyjskie. Nie wiem, jak to wyszło w wersji czeskiej, ale polskie słuchowisko zostało zrealizowane z wielkim polotem i wyczuciem. Wciąga słuchacza od pierwszych chwil aż do samego końca, zmusza do myślenia, wywołuje potężne emocje i pozostawia sam na sam z pytaniami bez odpowiedzi.

Jak to możliwe, że pomimo tylu zbrodni, prowokacji i ludobójstw, za które odpowiedzialna jest Rosja i osobiście Putin, wciąż jest na Zachodzie i w Polsce tylu ludzi i polityków (świadome rozróżnienie), którzy wciąż wierzą, że można się z Putinem i z Rosją dogadać, że można im uwierzyć? Choć tyle już na ten temat napisano, choć wiadomo, że Putin jak każdy bandyta na bezkarność reaguje tylko jeszcze większą bezczelnością i przemocą, wciąż od nowa pozwala się Putinowi i Rosji bezkarnie łamać wszelkie prawa, popełniać wciąż nowe zbrodnie… Jak to możliwe?

Do tego, by dowiedzieć się jaki jest naprawdę Putin, jaką Rosję nie stworzył, a odtworzył, nie trzeba żadnych książek, ekspertów ani agentów wywiadu. Wystarczy poczytać rosyjskie media kierowane na rynek wewnętrzny lub pooglądać rosyjskie programy przeznaczone dla rodzimego odbiorcy, niemniej „Agent” jest kolejną pozycją potwierdzającą, iż Putin jest następcą i kontynuatorem stylu mściwego, zakompleksionego Stalina, dla którego życie ludzkie nie miało żadnej wartości, a wolność była najbardziej znienawidzonym słowem. Pozycja naprawdę rewelacyjna nie tylko ze względu na przekaz i wymowę, ale i na niezwykle przejmujące oddanie tragedii konkretnego człowieka, który wie, że umiera, tragedii jego bliskich… i tragedii całego Zachodu, całego wolnego świata. Bo fakt, że ta zbrodnia, tak jak i wszystkie inne rosyjskie zbrodnie od czasów rewolucji i II wojny światowej włącznie, pozostała bezkarna, utwierdza tylko i Putina, i każdego Rosjanina, że świat może im skoczyć. Mogą robić co chcą i komu chcą, a sądzić to można Niemców, Amerykanów i każdego innego, ale nie ich.

Te refleksje przychodzą do nas same, gdyż, i jest to dodatkową a wielką zaletą „Agenta”, dzieło to koncentruje się niemal wyłącznie na ostatnich dniach życia Litwinienki, sprawiając, iż dla słuchacza jest to przeżycie osobiste. Zapis umierania, zapis zbrodni od strony ofiary, historia godności do końca, wolności do ostatniego tchnienia… Naprawdę – rewelacyjnie to wyszło. Polecam i gorąco zachęcam do wysłuchania

Każde państwo ma swoje tajne służby, ale tylko w przypadku Rosji tajne służby mają swoje państwo.


Nie wiem skąd na mojej liście planowanych lektur, w dodatku na szybkiej ścieżce, znalazł się „Agent” autorstwa Jiříego Havelki - czeskiego reżysera i dramaturga. Pewnie umieszczając „Agenta”w czytelniczych planach wiedziałem na jego temat coś niecoś, ale teraz, sięgając po...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to