Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Duchy przeszłości bywają nikczemne. Nie pozwalają człowiekowi żyć sobie spokojnie gdzieś z dala od nich. Znajdą go, dokądkolwiek się uda, nawiedzą, sprowadzą na skraj obłędu i nie ustąpią, dopóki nie nakłonią go w końcu do zrobienia tego, czego chcą, na przykład do powrotu do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Miejsca, które może być jednym z tych, które stoi opowieściami, legendami, kultem i tym wszystkim, co niepokoi i przyprawia o dreszcze…
Keri Lake to zagraniczna pisarka, która już po raz czwarty wkroczyła na polski rynek książki. Tym razem przekładu doczekała się jednotomowa powieść pt. ,,Wyspa grzechu i cieni” (org. “The Isle of Sin and Shadows”). To współczesny gotycki romans z domieszką mroku, suspensu, elementami thrillera, motywem kultu, organizacji przestępczej, tajemnic związanych z przeszłością, enemies to lovers i slow burn, którego akcja rozgrywa się na wyspie Chevalier, znajdującej się na terenie bagnistej Luizjany.
Główną bohaterką, a przy okazji jednym z narratorów omawianej książki, jest Céleste Pierce. Pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy, kiedy o niej myślę, to buntowniczka. Dziewczyna jest buntowniczką, która ma za sobą traumatyczną przeszłość. To młoda kobieta, która broni swoich racji i robi, na co ma ochotę. Nie ma lekko, kiedy przychodzi moment, gdy musi się ukorzyć przed kimś, kto ma coś, czego potrzebuje. Ma charakterek. Nie ma zaś na pewno spokoju. Cely prześladują koszmary, jakieś przebłyski, być może wspomnień, które są dla niej niezrozumiałe. A to nie wpływa korzystnie na jej psychikę, co nikogo nie powinno dziwić... Kiedy życie dziewczyny po raz kolejny wywróciło się do góry nogami, kiedy po raz kolejny kogoś straciła, podjęła decyzję, aby wrócić tam, skąd pochodzi, aby odkryć tajemnice, poznać odpowiedzi na swoje pytania oraz znaleźć zamek, który otwiera klucz, w którego posiadaniu jest. Niedługo później znalazła się na mistycznej wyspie Chevalier, gdzie wkrótce spotkała w okolicznościach niezbyt przyjemnych, Thierrego Bergerona. Czarny Wilk jest tajemniczy i potencjalnie niebezpieczny, zważywszy na jego koneksje oraz dodatkową profesję. Thierry jest wymagający - głównie w stosunku do samego siebie - bezwzględny, zdystansowany emocjonalnie, wydaje się niedostępny i wiedzie życie, do którego nieroztropnie byłoby zaprosić drugą osobę. A przejrzenie kłamstw nie przychodzi mu trudno, podobnie jak pozbawienie zadziornej, ukrywającej się za fałszywą tożsamością dziewczyny przedmiotu, który jest dla niej ważny. Czy jednak w razie czego byłby w stanie zaryzykować czymś dla niej? A może to taki człowiek, który bez skrupułów poświęciłby ją, za cenę własnej wolności?
Natura ciągnie wilka do lasu, a mnie przyciągnęło do nowej powieści Keri Lake, która zapowiadała się wprost wspaniale. Okładka i opis pozwoliły mi uznać, że to będzie kolejna nastrojowa petarda. Teraz, kiedy jestem już po lekturze, mogę napisać jednak, że o ile nastrój rzeczywiście jest tutaj bez zarzutu, o tyle petardą ta pozycja jednak nie jest, a co najwyżej zimnym ogniem. Oczywiście dla mnie, bo za innych czytelników wypowiadać się nie mogę i nie będę.
W prologu ,,Wyspy grzechu i cieni” oczywiście obowiązkowo musiało paść zdanie, pod wpływem którego nakręciłam się solidnie na tę pozycję i już nie było opcji, aby ktoś mnie w tamtym momencie odwiódł od dalszego czytania. Rozochocona, od razu przeszłam dalej. Miałam nadzieję na ekscytującą i wywołującą silne dreszcze, trzymającą w coraz większym napięciu, z każdą przeczytaną stroną opowieść, ale na początku nie dostałam dokładnie tego, na co się nastawiłam. Przyznaję, że jakoś tak do połowy książki, zdarzały się momenty, kiedy się zwyczajnie nudziłam. Nudziłam się, gdy akcja akurat nie nabierała tempa, a opisy zdawały się być nieco przydługie. Pierwsza połowa książki jako całość nie zelektryzowała mnie. Nie wytworzyła się między nami chemia, ale z czasem coś się zmieniło. Mniej więcej od połowy, powieść zaczęła mnie jakoś tak bardziej intrygować i lepiej czułam jej klimat. Keri Lake w końcu po jakimś czasie utwierdziła mnie w przekonaniu, iż jest prawdziwą specjalistką od tworzenia wyjątkowego nastroju. Nie dziwi mnie wcale to, że wielu czytelnikom jej twórczość kojarzy się z mgłą, bo książki takie jak ,,Wyspa grzechu i cieni” mają taką mglistą atmosferę. Tutaj jest to też zasługa po części doboru miejsca akcji. Luizjana sama w sobie ma rewelacyjny, mistyczny vibe, a wyspa Chevalier to miejsce, którego każdy zakątek przenika religia. Na odpowiedni klimat złożyły się tutaj również te wszystkie legendy, kulty, sprawa z duchami i motyw domu, który one rzekomo nawiedzają. Muszę przyznać, że autorka fajnie połączył to wszystko z gorącym romansem i wątkiem organizacji przestępczej, z którą czy chce czy nie, powiązany jest główny bohater.
Na plus w powieści pt. ,,Wyspa grzechu i cieni” są dla mnie kreacja postaci wiodących - nawiasem mówiąc, doceniam to, że Céleste i Thierry mają jakąś historię, tragiczną przeszłość, która w jakiś sposób ich ukształtowała - zbiór osobliwych mieszkańców wyspy, stworzony przez autorkę świat przedstawiony, pomysł na fabułę, potyczki słowne między bohaterami i to iskrzenie między nimi, slow burn, wątek odkrywania tajemnic przeszłości oraz fakt, iż czyta się tę pozycję szybko, mimo dużej - obiektywnie patrząc, ciut za dużej - ilości stron.
Mimo iż na początku wydawało mi się, że nie będzie mi po drodze z tą pozycją, że możliwe, iż nie jest ona dla mnie dobra, koniec końców zaiskrzyło między nami. Spodobała mi się! ,,Wyspa grzechu i cieni” jak już się rozkręci, to porywa czytelnika i funduje mu mroczną, ekscytującą, intrygującą przygodę w świecie grzechu i cieni, w którym nie jest łatwo przetrwać, przeszłość wabi w swoje objęcia, przeciwieństwa ciągnie do siebie, atmosfera jest parna, przez długi czas nie wiadomo, co jest prawdą, a co wytworem wyobraźni, a na skórze od czasu do czasu pojawia się dreszcz.

Duchy przeszłości bywają nikczemne. Nie pozwalają człowiekowi żyć sobie spokojnie gdzieś z dala od nich. Znajdą go, dokądkolwiek się uda, nawiedzą, sprowadzą na skraj obłędu i nie ustąpią, dopóki nie nakłonią go w końcu do zrobienia tego, czego chcą, na przykład do powrotu do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Miejsca, które może być jednym z tych, które stoi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy Twoje życie zaczyna przypominać bałagan i czujesz, że znalazłaś się w sytuacji kryzysowej, warto, abyś miała obok siebie prawdziwą przyjaciółkę, która gotowa będzie wesprzeć Cię i pomóc w trudnych chwilach, nawet jeśli Tobie samej niezręcznie będzie tę pomoc przyjąć. Czasami jednak nie masz innego wyboru, jak chwycić wyciągniętą w Twoją stronę pomocną dłoń, a kiedy już to zrobisz, kto wie, jaki obrót mogą przybrać sprawy? Może na przykład będziesz miała sposobność zostać współlokatorką przystojnego, znanego sportowca? Uważaj tylko, aby sprawy nie wymknęły się spod kontroli, zwłaszcza, gdy ten mężczyzna zaproponuje Ci pewien układ…
Liz Tomforde doczekała się polskiego przekładu swojej następnej książki. Po ,,Mile High” przyszedł czas na ,,The Right Move”, czyli drugi tom sportowej serii Windy City. Jest to romans przeznaczony dla czytelników osiemnaście plus, po który powinni sięgnąć fani motywu sporu, brata przyjaciółki, współlokatorów, fake dating, przeciwieństw, forced proximity oraz slow burn.
Głównym bohaterem i jednym z dwojga narratorów omawianej powieści, jest Ryan Shay. To dwudziestosiedmioletni, znany i utalentowany koszykarz, który jest nowym kapitanem drużyny NBA Chicago Devils. Mężczyzna wyrzekł się wielu rzeczy, aby znaleźć się tu, gdzie jest teraz, a wraz z nową funkcją w zespole, wziął na swoje barki dużą odpowiedzialność, rolę tym trudniejszą, że wykracza poza jego strefę komfortu. Ryan jest samotnym wilkiem, który od teraz ma przewodzić zespołowi i go jednoczyć, a to może nie być łatwe zadanie dla kogoś, kto się do tej pory izolował, mimo iż cieszy się szacunkiem i sympatią w swojej drużynie. Mężczyzna jest bajecznie bogaty, ale nie ma skłonności do rozrzutności i ekstrawagancji. Jest atrakcyjny fizycznie, ale do bycia playboyem jest mu tak daleko, jak to tylko możliwe. Jest praktyczny, poukładany i nie przepada za bałaganem. Nie pokazuje wszystkim dookoła
(Cz. 1) swoich emocji. Wydaje się chłodny w obejściu. Zdawać by się mogło, że zależy mu tylko na siostrze i na nikim więcej. To ten typ, który przy bliższym poznaniu ujawnia jednak swoją troskliwą i opiekuńczą stronę. Ryan mierzy się z dużą presją i uwagą, która jest ceną bycia częścią drużyny, na którą zwrócone są oczy całego świata. Jest ambitny w dążeniu do bycia najlepszym i ma cel, na którym pragnie się skupić. Nie potrzebuje teraz rozproszeń w postaci kobiet, zwłaszcza takich, jak chaotyczna przyjaciółka jego siostry...
Indy Ivers ma dwadzieścia siedem lat i przechodzi właśnie trudny okres w swoim życiu. Związek jej się posypał, straciła dach nad głową i nie stać jej na samodzielne wynajęcie czegoś porządnego, a w dodatku mierzy się z wizją tego, że może nie mieć już nigdy szansy spełnić swojego marzenia. Jedyne, co się jej ułożyło, to praca, w której właśnie awansowała na główną stewardessę na pokładzie samolotu drużyny hokejowej. Indy jest uczuciowa, urocza, inteligentna, kolorowa i romantyczna. Lubi kwiaty i czytanie romansów. Ma dosyć przyziemne pragnienia. I z całą pewnością zasługuje na faceta, przy którym będzie mogła być sobą i nie będzie musiała udawać, że jest czymś mniej. Czy tym mężczyzną okaże się s*ksowny brat jej przyjaciółki, jej współlokator i udawany chłopak w jednym?
Nie jest tajemnicą, że jeśli chodzi o ,,Mile High”, to byłam w zdecydowanej mniejszości, zrzeszającej sceptyków, do których nie przemówił fenomen tej książki. Nie byłam nią zachwycona, w przeciwieństwie do tłumu czytelników z Polski i zagranicy. Mimo wszystko nie chciałam jeszcze skreślać Liz Tomforde - nie po pierwszym spotkaniu z jej twórczością. Kierowana ciekawością i dobrymi intencjami, idąc szlakiem zapewnień zaufanych osób z książkowego zakątka internetu, postanowiłam sięgnąć po ,,The Right Move”, wierząc, że ta pozycja rzeczywiście okaże się lepszą stroną twórczości autorki, jak mnie zapewniano. I choć teraz, kiedy już jestem po lekturze tej powieści, nie czuję, abym miała bzika na jej punkcie, biorąc pod uwagę moje wewnętrzne przeżycia, doznania i uczucia, które towarzyszyły mi w procesie zapoznawania się z historią Indy i Ryana, zobowiązana jestem przyznać, że książka jest bardzo dobrym romansem, z którego można wynieść coś więcej niż tylko wiedzę na temat pozycji, w jakich główni bohaterowie uprawiali s*ks i tego, jak cienka granica dzieli udawanie od prawdy. Mogę z czystym sumieniem napisać, że ,,The Right Move” wypadło o wiele lepiej niż ,,Mile High”. Zostało ono moim zdaniem lepiej napisane, dotknięto tu poważniejszych, bardziej przyziemnych tematów, a wisienką na torcie okazał się Ryan, który z miejsca stał się moją wielką słabością. Wiele jego gestów w stosunku do dziewczyny, przed zamieszkaniem z którą tak się opierał, było doprawdy urocze. Podpadł mi swoim początkowym podejściem do niej, ale później już tylko się rehabilitował. Ten facet wielokrotnie robił i mówił rzeczy, które sprawiły, że nie zdołałam się w nim nie zakochać. Ryan jest taki kochany w tym, jak się martwi i przejmuje, jak wspiera, jak dba, jak się opiekuje i pozwala być sobą. Indy również bardzo polubiłam. Polubiłam jej pogodną aurę, ten jej kolorowy bałagan, sposób bycia, podejście do głównego bohatera i zaangażowanie w ich układ, poczucie humoru, słodycz i to, jak wydobywała z Ryana to, co najlepsze.
Zaletami ,,The Right Move” są dla mnie rozmowy głównych bohaterów, które bywały naprawdę zabawne, to, jak wyglądała ich relacja - ta prawdziwa oczywiście - jak się układała i rozwijała, mimo oczywistych różnic w ich osobowości i nawet w wizji aranżacji wnętrz, wątek koszykówki, slow burn, małe, a jednak mające wielkie znaczenie gesty, wykraczanie poza swoją strefę komfortu, mające na celu uczynienie życia lepszym i szczęśliwszym, ukazanie przyziemnych problemów, przyjaźń, zbiór sympatycznych postaci drugoplanowych, które wraz z wiodącymi tworzą zgraną paczkę, a także… codzienne statusy Indy.
Choć obsesji na punkcie tej książki nie mam i z chwilą odłożenia jej na półkę stała się dla mnie zamkniętym rozdziałem, mogę napisać śmiało, że była bardzo dobra. Świetnie się bawiłam i czułam komfortowo podczas lektury. Chciałam czytać dalej, bez przerw i myśli o porzuceniu w połowie, i nie raz, nie dwa tonęłam w słodyczy i zauroczeniu, kiedy Ryan wkraczał do akcji. Na moich policzkach momentami pojawiały się wypieki, w oczach wesołe iskierki, na ustach szeroki uśmiech, a w sercu lekkość i ciepło, kiedy zapoznawałam się z tą opowieścią. Drugi tom serii Windy City podobał mi się, choć nie jest dla mnie pełną dziesiątką w dziesięciostopniowej skali. Mogę jednak polecić ,,The Right Move” czytelnikom, którzy szukają dobrego romansu z motywem sportu i fajnej, uroczej relacji głównych bohaterów, który szybko się czyta, i który w sumie nie nudzi, pomimo dużej ilości stron.

Kiedy Twoje życie zaczyna przypominać bałagan i czujesz, że znalazłaś się w sytuacji kryzysowej, warto, abyś miała obok siebie prawdziwą przyjaciółkę, która gotowa będzie wesprzeć Cię i pomóc w trudnych chwilach, nawet jeśli Tobie samej niezręcznie będzie tę pomoc przyjąć. Czasami jednak nie masz innego wyboru, jak chwycić wyciągniętą w Twoją stronę pomocną dłoń, a kiedy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Podjęcie wyzwania rzuconego przez kogoś, kto może żywić do Ciebie urazę, bywa ryzykowne. W wypadku przegranej, ucierpieć może coś bardzo dla Ciebie cennego, na przykład Twoja duma. W niektórych przypadkach oprócz tego, może wydarzyć się jednak coś jeszcze. Przegrana może prowadzić do bycia sprowadzonym do parteru oraz przeżycia nocy pełnej nowych doznań. Doznań, które mogą doprowadzić do tego, że w jednej chwili rozpadnie się cały idealny obraz samego siebie, który z takim mozołem budowałeś, i którym zachwycali się wszyscy dookoła. A kiedy tak się stanie, będziesz musiał zdefiniować siebie na nowo, uwzględniając to, czego doświadczyłeś, a na co nigdy wcześniej sobie nie pozwoliłeś…
Harley Laroux, zagraniczna pisarka znana polskim czytelnikom za sprawą serii Przeklęte dusze, wraca na nasz rodzimy rynek ze swoją kolejną serią, tym razem utrzymaną nie w paranormalnym, a e*otycznym klimacie. ,,Wyzwanie” (org. ”The Dare”) to krótki wstęp do serii Losers. To e*otyk/dark romance z motywem enemies to lovers, reverse harem i odważnego wyzwania, w którym poznajemy historię Jessiki Martin, pyskatej, niezbyt miłej, zadzierającej nosa, dumnej dziewczyny, która nie ucieka od wyzwań, nawet tych, które mogłyby się wiązać z upokorzeniem, jak na przykład to, które rzuciła jej jedna z ofiar jej szyderstw. Mason Reed, pewny siebie, dominujący, pokręcony chłopak, który ma za sobą trudną przeszłość, a w szkole średniej uchodził za dziwaka i popaprańca oraz jednego z przegrywów, podobnie jak jego koledzy - Vincent, Jason i Lucas - postanowił okrutnie zabawić się z Jessicą. Rzucił jej wyzwanie, które przegrała i od teraz zdana była na łaskę jego samego i jego przyjaciół. Oraz tego, czemu nigdy wcześniej nie pozwoliła dojść do głosu, a co może wiele w niej zmienić…
Jeśli masz zamiar sięgnąć po ,,Wyzwanie”, musisz wiedzieć, że nie masz co liczyć w jego przypadku na głęboką i ambitną historię. Nie ma tu bogatej, wielowątkowej fabuły, a czas akcji zamyka się w ramach jednej nocy, w którą odbywa się impreza halloweenowa. Ta licząca nieco ponad sto trzydzieści stron nowelka, to po prostu e*otyk - choć nie tak mocny, jak sądziłam, że będzie - który czyta się wyłącznie dla zatonięcia na krótką chwilę w świecie fantazji o dominacji, poniżeniu i… odwróconym haremie. Mamy tu nabuzowaną emocjami, skwierczącą, napędzaną urazami z przeszłości relację, którą niespodziewanie nawiązują Jessica i Mason, kat i ofiara, tyle że tym razem w odwróconych rolach. A kiedy już przychodzi czas na odebranie nagrody, robi się naprawdę gorąco i niegrzecznie…
Harley Laroux napisała nowelkę, która jest okej, jeśli nie masz co do niej praktycznie żadnych wymagań. ,,Wyzwanie” nie pozostawia w czytelniku trwałego śladu, szybko wyparowuje z pamięci, a ma na celu jedynie podkręcić atmosferę, pobudzić brudną stronę wyobraźni i wprowadzić w temat, w to, czego można się spodziewać po serii Losers, co robi bez zarzutu. Ale choć zaintrygowała mnie męska reprezentacja postaci w tej książce - w przeciwieństwie do Jessiki, która nie wzbudziła mojej sympatii i chęci poznania jej bliżej - nie jestem pewna, czy chcę sięgnąć po ,,Dług”. Może kiedyś, w dalszej przyszłości?

Podjęcie wyzwania rzuconego przez kogoś, kto może żywić do Ciebie urazę, bywa ryzykowne. W wypadku przegranej, ucierpieć może coś bardzo dla Ciebie cennego, na przykład Twoja duma. W niektórych przypadkach oprócz tego, może wydarzyć się jednak coś jeszcze. Przegrana może prowadzić do bycia sprowadzonym do parteru oraz przeżycia nocy pełnej nowych doznań. Doznań, które mogą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W życiu nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Choć chcielibyśmy mieć zawsze wszystko pod kontrolą, czasami dzieją się rzeczy, które wytracają nam ją z rąk. Niekiedy w związku z zaistniałymi tematami, mamy poczucie, iż tracimy kontrolę, co jest trudne w szczególności dla kogoś, dla kogo jest ona częścią osobowości. Może nas jej pozbawiać na przykład niewiedza w kwestii tego, co ukrywa przed nami bliska osoba. Choć prawo do sekretów ma każdy, niektóre z nich mają moc stawiania muru pomiędzy dwiem osobami, co nie sprzyja udanemu i szczęśliwemu pożyciu. Sekrety oraz wzniesiony z ich powodu mur, podobnie jak nadgorliwość i obsesja, w dłuższej perspektywie mogą przyczynić się do oddalenia się od siebie dwojga ludzi. Ale czy miłość wystarczy, aby pokonać wszystkie przeszkody, zmierzyć się z wyzwaniami i żyć dalej razem długo i szczęśliwie?
Laurelin Paige, jedna z najdłużej obecnych na polskim rynku książki zagranicznych pisarek, po chwilowej nieobecności wraca do naszego kraju ze swoją kolejną powieścią. Tym razem przekładu doczekał się ,,Kincaid”, czyli trzeci tom serii Kuszący duet. Wracamy w nim ponownie do świata Donovana Kincaida i Sabriny Kincaid, aby przekonać się, jak potoczyło się ich dalsze życie. Okazuje się, że w małżeństwie nie układa im się obecnie idealnie, ale niekoniecznie przez nadopiekuńczość, manię kontroli i obsesję lubiącego wiedzieć wszystko, przebiegłego, dominującego, mającego skłonności do manipulowania samca alfa miliardera, które były w nim obecne od zawsze, ale przez skrywane sekrety oraz to, czego on pragnie, a z czym ona się waha. Przed małżonkami stoją nowe wyzwania. Przeszłość i teraźniejszość się zderzają. Niewiedza frustruje. To, co ukryte kusi, aby wypuścić to na światło dzienne. Jedno jest pewne: uczucia nie zniknęły, ale czy państwo Kincaid poradzą sobie ze wszystkim, co aktualnie dzieje się w ich życiu, podejmą właściwe decyzje, zdobędą się na szczerość i poderwą swój pikujący w kierunku ziemi samolot do lotu, zanim dojdzie do katastrofy?
Po ,,Kincaid” sięgnęłam z ciekawości i sentymentu do twórczości Laurelin Paige, mimo iż ,,Perwersyjny bogacz” i ,,Perwersyjna miłość” nie zrobiły na mnie piorunującego wrażenia i nie zostałam ich fanką. Cieszę się, że to zrobiłam, bo mimo iż pozycja ta nie jest szczytem oryginalności i dziełem misternie utkanym z zawiłych wątków, wciągnęła mnie i dobrze mi się przez nią przechodziło - sprawnie, szybko i cały czas do przodu oraz z wypiekami na twarzy, które pojawiały się podczas czytania scen e*otycznych, z którymi Laurelin Paige od zawsze radzi sobie dobrze. Poza tym ten tom fabularnie podobał mi się bardziej niż dwa poprzednie razem wzięte. I fajnie było móc zajrzeć do głowy Pana Maniaka Kontroli, by zobaczyć, co w niej siedzi i jak głęboka jest jego obsesyjna wręcz miłość do Sabriny.
W omawianej właśnie powieści, znalazło się trochę powrotów do przeszłości - które może i nic innowacyjnego nie wnoszą do treści, ale i tak moim zdaniem nieco ją urozmaicają i są interesujące, jeśli chce się mieć lepszy ogląd na to, jak wyglądały początki relacji głównych bohaterów - oraz sekretów. Jest tu propozycja, która padła ze strony kogoś, komu Kincaid nie wie, czy powinien zaufać i powierzyć wykonanie swego rodzaju ,,wyroku”. Jest prawda zapisana na nośniku elektronicznym, która może wstrząsnąć posadami pewnego imperium. Są też oczywiście sprawy małżeńskie oraz uzasadnione wątpliwości Sabriny, kobiety, która jest oddana swojemu mężczyźnie i dobrowolnie przekazuje mu kontrolę nad sobą nie tylko w łóżku, w pewnej kwestii. Są rozważania. Jest i sam związek postaci wiodących, naładowany chemią, gorący, silny, choć z perspektywy postronnego obserwatora chyba jednak niezupełnie zdrowy. Poza tym pojawili się tu oczywiście w tle pozostali bohaterowie rozbudowanego Dirty Universe, stworzonego przez autorkę, co jest dla mnie na plus.
Nie żałuję, że sięgnęłam po ,,Kincaid”, ponieważ byłam świadoma tego, czego mniej więcej mogę się tutaj spodziewać oraz z jakim rodzajem literatury mam do czynienia. Teraz mogę napisać, że to takie moje guilty pleasure. Tak po prostu miło było przeczytać książkę Laurelin Paige po tak długiej przerwie, jaką miałam od jej twórczości. Dzięki temu, że zabrałam się za trzeci tom serii Kuszący duet, na chwilę wróciłam do przeszłości, której mi brakowało, do czasów, kiedy to na mojej półce obok Katy Evans, K. Bromberg, Sylvii Day i E. L. James, królowała właśnie ta pisarka i to on stymulowała moją wyobraźnię i nakręcała mnie na władczych, bogatych, sprawujących kontrolę samców alfa. Fajnie było na moment znowu poczuć ten klimat. Powieść pt. ,,Kincaid” nie jest może wybitna, ale podobała mi się. Podobała mi się nawet biorąc pod uwagę fakt, iż momentami patrząc na to, jak wygląda relacja głównych bohaterów i jak wielka i niezdrowa była obsesja Donovana, miałam przed oczami czerwoną flagę.

W życiu nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Choć chcielibyśmy mieć zawsze wszystko pod kontrolą, czasami dzieją się rzeczy, które wytracają nam ją z rąk. Niekiedy w związku z zaistniałymi tematami, mamy poczucie, iż tracimy kontrolę, co jest trudne w szczególności dla kogoś, dla kogo jest ona częścią osobowości. Może nas jej pozbawiać na przykład niewiedza w kwestii...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie każda nastoletnia miłość w zderzeniu z prozą życia czy trudnymi do pogodzenia się faktami, ma szansę rozwinąć skrzydła i ponieść dwie osoby w kierunku wspólnej przyszłości. Podobnie jak lato, każda relacja może przeminąć, zwłaszcza, gdy wydarzy się coś, co wbija się klinem pomiędzy dwoje ludzi i ich od siebie oddala. Ale czy przeminąć może również prawdziwe uczucie? Czy aby na pewno można się skutecznie wyleczyć z tego, co się czuło w przeszłości do osoby, która była Ci bliska i tak po prostu rozpocząć nowe życie, u boku kogoś innego, tym bardziej w sytuacji, gdy los ponownie krzyżuje drogi dwojga byłych młodych kochanków, w miejscu, gdzie niegdyś wszystko się zaczęło? Jak tu budować szczęście na nowych fundamentach, gdy zaczynają odżywać wspomnienia?
Tęsknicie za latem? W takim razie czas najwyższy wziąć się za letnie romanse, aby poczuć ten klimat i wprawić się w odpowiedni nastrój przed zbliżającymi się wielkimi krokami wakacjami. Można to zrobić na przykład sięgając po powieść Annabel Monaghan. ,,Latem, o tej samej porze” (org. “Same Time Next Summer”) to jednotomowy romans z motywem od przyjaciół z dzieciństwa do kochanków, lata, pierwszej miłości, ponownego spotkania po latach oraz drugiej szansy.
Postacią wiodącą w omawianej właśnie książce, jest Sam Holloway. To trzydziestoletnia doradczyni personalna, która zaraz może zostać bez pracy. Kobieta do tej pory nieźle radziła sobie w życiu, choć nie spełniła swojego skrytego marzenia. Poza tym zaraz wychodzi za mąż za mężczyznę, który wydaje się być dla niej odpowiednim kandydatem. Ale czy na pewno? Na pewno jest przeciwieństwem chłopaka, którego Sam zna od czasów dzieciństwa, którego kochała jako nastolatka, a z którego musiała się wyleczyć, kiedy ich relacja się rozpadła. Co prawda po tym bolesnym rozstaniu ruszyła dalej, poszła w świat, ale choć chciałby, aby było inaczej, prawda jest taka, że jakaś jej cząstka została w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło, w domu na plaży położonym w sąsiedztwie letniego domu jego rodziny, a gdzie teraz, kiedy na chwilę wróciła w odwiedziny do swoich bliskich, szukając przy okazji idealnego miejsca na swój ślub, ponownie spotkała Wyatta Pope’a - faceta z domku na drzewie, który gra na gitarze, pisze piosenki, surfuje i jest nadzwyczaj skromny jak na kogoś jego pokroju - dzięki któremu zaczęła sobie przypominać to, kim kiedyś była i kto być może wcale nie jest jedynie nastoletnim zauroczeniem, które przeminęło z biegiem lat…
Dlaczego sięgnęłam po ,,Latem, o tej samej porze”? Ponieważ poczułam przyciąganie do tej książki. Z opisu całkiem dobrze się zapowiadała. Poza tym staram się sobie urozmaicać życie książkoholiczki, czytając różne rodzaje romansów - nie tylko te z moimi ulubionymi motywami albo utrzymane w klimacie dark - a tak się składa, że czas już najwyższy brać się za te przywołujące lato i atmosferę wakacji. Mogłam się jednak domyślać tego, że czytając tę powieść, doświadczę silnego odczucia déjà vu. Mimo wszystko czuję się deczko oszukana, ponieważ dostałam w pewnym sensie kalkę powieści takich jak ,,Miłość i inne słowa”, ,,Każde kolejne lato” czy ,,Lato, kiedy cię poznałam”. Wszystkie te książki łączy między innymi lato, motyw rozłąki na lata i drugiej szansy oraz zabieg z wpleceniem do treści skrawków przeszłości, w ramach odejścia na chwilę od bieżących wydarzeń i przybliżenia czytelnikowi wspólnych początków głównych bohaterów. Nie chodzi mi oczywiście o plagiat, ale o ewidentne powielenie schematu. Za brak oryginalności Annabel Monaghan otrzymała ode mnie duży minus, ale… Pomijając fakt, iż ,,Latem, o tej samej porze” jest takim w sumie odgrzewanym kotletem, książka ta została całkiem nieźle napisana - pomijając oczywiście ten trochę irytujący zabieg, polegający na skakaniu z narracji pierwszoosobowej na trzecioosobową, fakt, iż historia w teraźniejszości wydała mi się nieco zbyt pospiesznie poprowadzona, a przez to poniekąd za bardzo okrojona i nieco spłaszczona oraz to, że Wyatt tutaj trochę zniknął na tle Sam - i czytanie jej nie nastręczało mi wiele trudności. Czytałoby mi się ją jeszcze przyjemniej, gdyby z tyłu mojej głowy nie tkwiła myśl, że to już było, a ja zamiast doświadczyć powiewu świeżości, po prostu odświeżam sobie historię, którą już znam, która już wcześniej została opowiedziana, ale tym razem z innymi imionami bohaterów i trochę innymi niuansami. Ale w sumie historia Sam i Wyatta jako całość podobała mi się ciut bardziej niż ta opowiedziana na łamach ,,Nora, tego nie ma w scenariuszu”. Bohaterowie książki zaś na początku wydali mi się się nieco nijacy, za bardzo papierowi, ale z czasem, biorąc pod uwagę wszystko, czego dowiadywałam się o nich w toku akcji, co odkrywałam na temat ich i ich przeszłości, przestali mi się jawić jako płytcy i miałcy. Nie zrobili też w sumie nic takiego, czego nie potrafiłabym zrozumieć i za co tak na poważnie i trwale mogłabym ich znielubić.
,,Latem, o tej samej porze” to powieść, która pachnie latem, plażą, rozbrzmiewa dźwiękami granej na gitarze muzyki i szumu fal, smakuje powrotem do właściwego miejsca na ziemi i syci miłością, która nie zardzewiała. To nieskomplikowana w formie, liniowa w przebiegu akcji i klarowna w swoim przekazie, przewidywalna, do bólu oczywista, ale jakoś tak dziwnie przyjemna historia, idealna dla odbiorców tęskniących za wakacjami. Gładko się przez nią płynie, być może w jakimś stopniu dzięki temu, że rozdziały są w niej krótkie, a wątki niezawiłe. Mimo iż miałam wrażenie, że oglądam dobrze mi już znany film, z trochę zmienionym tłem i to w przyspieszeniu, zamiast powoli przedzierać się przez fabułę, czerpałam jakąś tam satysfakcję i radość z lektury. Podobał mi się klimat. Podobały mi się podnosząca na duchu opowieść, uczucie łączące postacie wiodące, sympatyczna reprezentacja postaci drugoplanowych oraz dobór miejsca akcji. Pomimo tych znaczących rzeczy, które wcześniej wymieniłam, a które sprawiły, że koniec końców nie zakochałam się w tej pozycji i jestem daleka od włączenia jej do kanonu moich ulubionych powieści, moje ogólne wrażenia po lekturze tej opowieści o drugiej szansie, niegasnącej miłości, której nie da się zapomnieć, wyprzeć, oszukać ani zastąpić oraz o tym, że nigdy nie jest za późno na spełnienie marzeń, są pozytywne.

Nie każda nastoletnia miłość w zderzeniu z prozą życia czy trudnymi do pogodzenia się faktami, ma szansę rozwinąć skrzydła i ponieść dwie osoby w kierunku wspólnej przyszłości. Podobnie jak lato, każda relacja może przeminąć, zwłaszcza, gdy wydarzy się coś, co wbija się klinem pomiędzy dwoje ludzi i ich od siebie oddala. Ale czy przeminąć może również prawdziwe uczucie? Czy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami, jakbyśmy mało jeszcze mieli problemów, przychodzi nam się skonfrontować z niespodziewaną i niełatwą prawdą na temat samych siebie, tego, kim jesteśmy naprawdę i skąd się wywodzimy. To może być tym bardziej trudne doświadczenie, zważywszy na fakt, iż prawda tak wiele rzeczy może zmienić. Może przekreślić dotychczasowe plany i przyczynić się do zerwania poczynionych przed jej odkryciem ustaleń. A czy może również skłonić do zaniechania walki o miłość, która choć od zawsze zdawała się być skazana na porażkę, zakazana, teraz jawi się jako coś jeszcze bardziej niemożliwego?
Dziś na tapet wzięłam drugi tom dylogii Szron i ambrozja, czyli ,,Ambrozję”. To powieść romantasy z motywem zakazanej miłości, enemies to lovers, walki o przetrwanie i nie tylko, klątwy, magii i elfów oraz bezpośrednia kontynuacja ,,Szronu”.
Wszystko poszło nie tak jak powinno. Ava zwyciężyła turniej, w którym nagrodą było poślubienie króla, ale w chwili, gdy już miała zasiąść na tronie, zostać królową Zaczarowanej Krainy i żoną Torina, zdarzyło się coś nieoczekiwanego. W wyniku ciągu zdarzeń, kobieta trafiła do krainy Unseelie, na Dwór Smutków, na przeciwną stronę barykady. A Torin podążył za nią i w ten oto sposób znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie. Oboje znaleźli się w niebezpieczeństwie… Czy uda im się jednak przetrwać na nieprzyjaznym terytorium? Czy będą potrafili sobie zaufać i ze sobą współpracować? Jak prawda, którą Ava odkryła na temat samej siebie wpłynie na jej dalsze losy? Co dalej z nią i Torinem? Czy zawalczą o miłość, a może skupią się na innej walce? Co będzie z ogarniętą klątwą Zaczarowaną Krainą, w świetle zerwanych ustaleń? Czy jest dla tego miejsca jeszcze jakakolwiek nadzieja?
Czy kontynuacja może być lepsza od początkowego tomu serii? Okazuje się, że tak, i to znacznie! Na ,,Szron” zareagowałam całkiem nieźle, choć miałam do niego pewne ,,ale”, jednakże to ,,Ambrozja” moim zdaniem wypadła o wiele lepiej na jego tle. Pierwszy tom dylogii, był zaledwie wstępem do tego, co najlepsze, o czym sama się z satysfakcją przekonałam. Wstępem do wartkiej opowieści, którą przeżywałam, i do której chciałabym za jakiś czas wrócić.
Doceniam to, że na początku ,,Ambrozji” pojawiło się krótkie streszczenie pierwszego tomu, które było niezwykle pomocne w procesie ponownego płynnego wejścia w całkiem nieźle skonstruowany świat przedstawiony i w historię napisaną przez duet C. N. Crawford. Dzięki temu nie traciłam już czasu i energii na wydobywanie z odmętów pamięci wspomnień na temat przebiegu akcji ,,Szronu”, tylko od razu mogłam w pełni skupić się na podążaniu za bieżącymi wydarzeniami. Byłam ciekawa, jak w świetle zwrotu akcji z końca poprzedniego tomu, potoczy się dalsza część opowieści, a ta zaskoczyła mnie tym, że potoczyła się bardzo dynamicznie i momentami wyglądała wręcz epicko!
Omawiana książka wciągnęła mnie od pierwszych stron i od początku trzymała w napięciu, które miało różne natężenie, w zależności od tego, co akurat działo się w toku akcji. A działo się dużo, na każdym kroku. Konfrontacja z prawdą na swój temat. Intrygi. Walka z samym sobą. Walka o przetrwanie. Zakazana miłość. Zwroty akcji (w tym ten jeden, który prawie przyprawił mnie o zawał, choć mimo wszystko było we mnie poczucie niedowierzania, że tak by się to wszystko mogło skończyć). Dobro kontra zło. Walka o władzę. Jeszcze więcej prawdy. Jeszcze więcej walki. Niebezpieczeństwo czające się na każdym kroku. Magia. Słodko-gorzkie chwile. Odnajdywanie w sobie siły potrzebnej do stawienia czoła podbramkowej sytuacji.
,,Ambrozja” okazała się bardziej bardziej porywająca, bardziej fantastyczna i bardziej emocjonująca niż ,,Szron”. Romans był tu jeszcze bardziej zakazany, bezradność wobec klątwy bardziej dawała się we znaki, a ogólna sytuacja stała się trudniejsza niż kiedykolwiek, bo pojawiły się kolejne przeszkody do pokonania. Fabuła się rozwinęła, atmosfera zagęściła. Było ciekawie, dynamicznie i szybko. Czuć było niebezpieczeństwo i pasję. O wiele mocniej niż czytając pierwszy tom dylogii, trzymałam kciuki za Torina i Avę, aby znaleźli sposób na to, jak być razem i nie ryzykować w ten sposób życiem oraz za Seelie, aby w końcu zostali wyzwoleni spod jarzma straszliwej klątwy, która skuła ich krainę lodem, a całą prawdę na temat której również poznajemy w tej kontynuacji. ,,Ambrozja” to fajnie poskładana w całość, magiczna historia, w której raczej nic bym nie zmieniła, ponieważ podobała mi się i satysfakcjonowała mnie taka, jaka jest. Mogę ją Wam z przyjemnością polecić.

Czasami, jakbyśmy mało jeszcze mieli problemów, przychodzi nam się skonfrontować z niespodziewaną i niełatwą prawdą na temat samych siebie, tego, kim jesteśmy naprawdę i skąd się wywodzimy. To może być tym bardziej trudne doświadczenie, zważywszy na fakt, iż prawda tak wiele rzeczy może zmienić. Może przekreślić dotychczasowe plany i przyczynić się do zerwania poczynionych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Okłamać można w zasadzie każdego i na każdy temat, ale nie samego siebie w kwestii własnych uczuć. Uczuć, które od zawsze, niezależnie od wszystkiego, dojrzewały w sercu, choć nigdy nie wypłynęły na powierzchnię. Ale mogą wypłynąć, kiedy sprawy w swoje ręce weźmie dwóch dziarskich staruszków, którzy postanawiają za pomocą intrygi, zaingerować w życie młodych…
Na polski rynek książki właśnie wkroczyła nowa zagraniczna autorka. Tym razem tłumaczenia swojego dzieła doczekała się Natalie Caña. Na pierwszy ogień poszła oczywiście jej debiutancka powieść, zatytułowana ,,Propozycja nie do odrzucenia” (org. “A Proposal They Can’t Refuse”). Jest to pierwszy tom serii Vega Family Love Stories; romans - a może bardziej komedia romantyczna - w którym spotkać można takie motywy jak sąsiedzi, przyjaciele z czasów dzieciństwa, grumpy x sunshine, propozycja nie do odrzucenia, fałszywe zaręczyny oraz jedno łóżko.
Najjaśniejszym promieniem słońca, a mianowicie główną bohaterką omawianej właśnie książki, jest Kamilah Vega. To dobiegająca trzydziestki kobieta, której priorytetem jest rodzinna restauracja, w której pracuje, a którą pragnie uczynić jeszcze lepszą niż jest, jeśli tylko otrzyma na to zgodę bliskich. Jest zadziorna, apodyktyczna, ciut chaotyczna, energiczna i optymistyczna. Ma temperament. Najpierw działa, później myśli. Rodzina uważa ją za marzycielkę. Ma też urwanie głowy ze swoim rozrabiającym dziadkiem, który teraz postanowił podstępem wmanewrować ją w zaręczyny z wnukiem swojego najlepszego przyjaciela, mężczyzną, który w dzieciństwie był jej przyjacielem, a którego teraz trudno jest jej znieść…
Liam Kane to przystojny Irlandczyk, który ma temperament zrzędy, a duszę artysty. Jest marudą, samotnikiem-pracoholikiem, ale choć na zewnątrz wydaje się szorstki i aspołeczny, w środku jest wrażliwy i uczuciowy. Liam jest utalentowany, kreatywny, odsłania się tylko przed dwoma osobami i czasami przemawia przez niego niepewność siebie, zwłaszcza w sprawach związanych z jego ukochaną destylarnią,
która jest miejscem, w którym może być sobą i czuć się jak w domu. I zrobi wszystko, aby zachować ten biznes, któremu poświęcił ostatnie lata życia, rozwijając go, nawet jeśli ceną miałoby być poślubienie wskazanej przez dziadka dziewczyny...
Są takie książki, które dopiero zaczynasz czytać, ale już od pierwszych stron wiesz, że Ci się spodobają. Czujesz, że odpowiednia powieść trafiła na właściwego czytelnika. Tak właśnie było ze mną i z ,,Propozycją nie do odrzucenia”. Już na ,,dzień dobry” rozbawiła mnie cała ta sytuacja z rozdziału pierwszego, z ciosem poniżej pasa włącznie i sprawiła, że poczułam się komfortowo, miło, jak w domu. I dalej nie straciłam entuzjazmu i sympatii do tej historii - nabrałam ich jeszcze więcej!
W powieści autorstwa Natalie Caña bardzo podoba mi się wątek Dynamicznego Dygoczącego Duetu, który tworzą dziadkowie Kamilah i Liama. To właśnie tych dwóch seniorów częściowo odpowiada za atmosferę i za nadanie ciepłego tonu całej historii. Choć tych dwóch wiekowych gagatków niefajnie postąpiło, posuwając się do swego rodzaju szantażu, mimo wszystko zabawnie wyszedł wątek dwojga dorosłych, wmanewrowanych przez nich w ślub. A może oni właśnie tego potrzebowali, aby zrozumieć, kim naprawdę dla siebie są? Tym bardziej, że od ich pierwszej interakcji było widać, że coś jest na rzeczy. Od początku były tarcia i iskrzenie pomiędzy tą dwójką, ale nie sprawiali wrażenia zaprzysiężonych wrogów, a bardziej przywodziła na myśl stare dobre małżeństwo.
W ,,Propozycji nie do odrzucenia” zauroczyła mnie relacja głównych bohaterów, to, jak się nawzajem uzupełniali, wspierali, jaki team tworzyli, mimo przekomarzanek, które im się zdarzały. Podoba mi się też ogółem reprezentacja postaci, która została tutaj przedstawiona. Najbardziej ze wszystkich spodobała mi się Kamilah, bo lubię takie pozytywnie zakręcone, pełne pasji bohaterki jak ona, ale Liam i dziadkowie również znaleźli drogę do mojego serca.
Sympatyczne przekomarzanki, wzajemne pomaganie sobie, sprytni staruszkowie i ich intrygi, tworzenie wspomnień, nadawanie życia wartym uwagi miejscom, przyjaźń, rodzina, nieco portorykańskiej kultury, jedzonko i whiskey - to właśnie dostałam w tej powieści i za to jeszcze bardziej ją polubiłam. Humor w tej książce również mi odpowiadał, podobnie jak fabuła. Historii Kamilah i Liama nie miałam ochoty skończyć przed dotarciem do ostatniej kropki, a narracja trzecioosobowa, na którą zdecydowała się autorka, aż tak bardzo mnie nie mierziło, co także pozytywnie wpłynęło na moją ocenę całości.
,,Propozycja nie do odrzucenia” to pozycja, która kojarzy mi się z ciepłem, zabawnymi momentami, dyniami, słodyczą, Portoryko (chociaż akcja rozgrywa się w Chicago), rodziną, czyli w sumie samymi przyjemnymi rzeczami. Jest pozytywna, urocza, rodzinna, przytulna i na swój własny kolorowy sposób piękna. Moje serce urosło po przeczytaniu tej książki, a dusza napęczniała dobrą energią. Z przyjemnością czytało mi się dzieło Natalie Caña i przyjemnością było również pisanie tego tekstu, na łamach którego mogłam ją docenić. Cieszę się, że przeczytałam tę powieść, i że okazała się warta poświęcenia jej czasu. Do pełni szczęścia w polskim wydaniu zabrakło mi tylko oryginalnej okładki, która podoba mi się bardziej niż polska, ale całe mnóstwo innych rzeczy, w tym atmosfera, bohaterowie i moje ogólne pozytywne wrażenia po lekturze mi to zrekompensowały.

Okłamać można w zasadzie każdego i na każdy temat, ale nie samego siebie w kwestii własnych uczuć. Uczuć, które od zawsze, niezależnie od wszystkiego, dojrzewały w sercu, choć nigdy nie wypłynęły na powierzchnię. Ale mogą wypłynąć, kiedy sprawy w swoje ręce weźmie dwóch dziarskich staruszków, którzy postanawiają za pomocą intrygi, zaingerować w życie młodych…
Na polski...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Niektórzy ludzie budzą w nas wiele emocji naraz. Z jednej strony ich nie cierpimy, zwłaszcza, gdy mamy ku temu bardzo konkretny powód, ale też nie umiemy oprzeć się ich niewątpliwej atrakcyjności. Nie mamy przecież wpływu na to, kto nas podnieca, na kogo reagujemy w sposób fizyczny, choć wolelibyśmy tego nie robić. Obiektem naszych pragnień może stać się każdy - osoba blisko powiązana z naszymi przyjaciółmi, s*ksowny playboy, władczy samiec alfa, domniemany bezduszny diabeł, który się nie patyczkuje. Bywają i tacy, którzy są wszystkim tym naraz i na dokładkę kimś z kim jesteśmy zmuszeni pracować, co z więcej niż jednego względu może okazać się niezręczne i niebezpieczne, jeśli zacznie być coraz trudniej utrzymać ręce przy sobie i serce zamknięte…
Rosa Lucas już po raz trzeci trafiła na półki polskich księgarń. Tym razem polskiego wydania doczekał się trzeci tom serii London Mister, czyli ,,Potyczki z panem Knightem” (org. “Fighting Mr. Knight”). To współczesny romans o zabarwieniu e*otycznym, przeznaczony dla czytelników pełnoletnich i dla fanów klimatów biurowych, a także entuzjastów motywów takich jak różnica wieku, współpraca zawodowa oraz he falls first.
Postacią wiodącą w omawianej właśnie powieści, jest Bonnie Casey, dwudziestoośmioletnia, kreatywna architektka, która choć w pracy radzi sobie bardzo dobrze, gorzej idzie jej w życiu prywatnym. Nie dość, że ma problem ze swoim ojcem, to na domiar złego wciąż nie może w pełni dojść do siebie po rozstaniu z narzeczonym, który w przeciwieństwie do niej, ruszył dalej. Ale ona nie może, choć robi, co może, aby móc. Czy skutecznym lekiem na złamane serce mógłby okazać się jednak facet, do którego od początku twierdziła, że czuje wstręt z pewnego względu, a który czy tego chce, czy nie, podnieca ją? Tym mężczyzną jest Jack Knight, trzydziestoośmioletni, wytatuowany, pewny siebie, z wyglądu bardziej przypominający boksera niż prezesa, dorodny okaz męskości, pracowity człowiek, który sam zapracował na swój sukces, biznesmen, który czasami podejmuje trudne decyzje, żeby wyjść na swoje, dzięki któremu jego rodzina z biedaków stała się bogaczami. Ich spotkanie było nieuniknione, zważywszy na kręgi towarzyskie oraz na fakt, iż Bonnie znalazła się w zespole pracującym nad projektem dla Knighta. Czym jednak zaowocuje spotkanie na ślubie bliskich im osób oraz współpraca? Czy będzie z tego coś więcej niż potyczki i potencjalny gorący romans?
Jako że na drugi tom serii London Mister zareagowałam pozytywnie, postanowiłam pójść za ciosem i dać szansę tomowi trzeciemu, który znakomicie się zapowiadał. Miałam nadzieję na to, że ostatnia część serii utrzyma poziom powieści ,,Na przekór panu Kane’owi” i zapewni mi wyśmienitą rozrywkę, ale na rzeczonej nadziei się skończyło. Niestety, tym razem spotkałam się z rozczarowaniem, może nie aż takim jak w przypadku ,,Poskromienia pana Walkera”, ale mimo wszystko dotkliwym. O ,,Potyczkach z panem Knightem” napisać mogę jedynie, że przeczytałam tę książkę i tyle. Coś tu poszło bardzo nie tak, ponieważ nic ona po sobie we mnie nie zostawiła. Spłynęła po mnie ta historia jak woda po kaczce, a to oznacza, że moja opinia nie może być pozytywna. Czytam dla wrażeń, dla emocji, a jak tu dobrze mówić o książce, która nic z tych rzeczy mi nie dała?
,,Potyczki z panem Knightem” to nie jest trudna i skomplikowana pozycja. Co prawda można uznać, że Rosa Lucas próbowała wprowadzić do treści nieco poważniejszych tematów, takich jak radzenie sobie po rozstaniu z kimś, z kim planowało się spędzić życie, żal z powodu tego, co spotkało bliską osobę oraz strata, która mimo upływu czasu, wciąż nie została odżałowana i pozostaje niezagojoną raną, ale jakoś mnie to wszystko nie poruszyło. Może to po prostu kwestia miałkiego pisania, a może tłumaczenia, które, przykro mi to pisać, ale momentami brzmiało dziwnie, jakby wykonał je robot albo Google Translator, a nie profesjonalista. A może po prostu Rosa Lucas tak pisze? Nie wiem, bo nie mam porównania z oryginałem.
Czytanie historii Bonnie i Jacka szło mi jak krew z nosa, czyli powoli i z trudem. Powieść ta jest do bólu schematyczna i miałam wrażenie, że wiele elementów w niej to kopiuj-wklej z poprzednich tomów serii. Największy problem polega jednak na tym, że nic nie czułam w związku z tą książką. Nic a nic. Czytałam ją dla samego faktu czytania. Nie przeżywałam emocji, nie robiło mi się gorąco w kluczowych momentach, wesoło, kiedy teoretycznie pojawiał się humor, ani smutno, kiedy bohaterowie przeżywali zapewne niezbyt wesołe dla nich chwile... Pustka była moją towarzyszką lektury, nad czym wciąż ubolewam. Nawet te tytułowe potyczki nie zrobiły na mnie wrażenia. Nawet emanujący testosteronem, siłą, władzą i s*ksem Jack nie sprawił, że spojrzałam na tę pozycję przychylnym okiem. Romans też nie wywołał fali motylków w moim brzuchu, ani nie przyspieszył mi krążenia krwi w żyłach. A rzekomo chemia pomiędzy bohaterami była intensywna…
Z jednej strony ,,Potyczki z panem Knightem” to prosty i przewidywalny romans, od którego nie należy wiele wymagać, a po prostu płynąć z jego nurtem i dobrze się bawić, a z drugiej łudziłam się, że będzie to coś, co mi wzburzy krew i da większą przyjemność z czytania. Tymczasem nie mogę napisać, że dobrze się bawiłam i spędziłam miłe chwile w towarzystwie tej książki. To nie było to. Oto powieść trafiła na nieodpowiedniego czytelnika i wyszło jak wyszło…

Niektórzy ludzie budzą w nas wiele emocji naraz. Z jednej strony ich nie cierpimy, zwłaszcza, gdy mamy ku temu bardzo konkretny powód, ale też nie umiemy oprzeć się ich niewątpliwej atrakcyjności. Nie mamy przecież wpływu na to, kto nas podnieca, na kogo reagujemy w sposób fizyczny, choć wolelibyśmy tego nie robić. Obiektem naszych pragnień może stać się każdy - osoba...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami dwoje ludzi jest dla siebie tylko ,,wspólnikami w zbrodni” z dzieciństwa, którzy zawsze wymyślali coś razem, pakowali się wspólnie w tarapaty, spierali ze sobą i rzucali sobie wyzwania, do czasu, aż nie staną oko w oko ze swoją szansą na przejście ze strefy przyjaźni do strefy kochanków. Kiedy Ci dwoje znający się od zawsze frenemies już dorosną, niekiedy zaczynają się stawać dla siebie kimś innym. Kimś jeszcze. Kimś więcej niż sądzili, że mogliby być. Niekiedy zbliżają się do siebie bardziej niż kiedykolwiek, kiedy utykają ze sobą na przykład ze względów zawodowych. Wówczas zachodzi realne ryzyko, że współpraca może spowodować lawinę konsekwencji w postaci złamania postanowień i dopuszczenia do głosu serca…
Melanie Harlow znowu w Polsce. Tym razem pisarka przyszła do nas z powieścią pt. ,,Undeniable”, czyli drugim tomem małomiasteczkowej serii Cloverleigh Farms. Jest to romans z motywem m. in. childhood frenemies to lovers, forced proximity oraz drugiej szansy.
Główną bohaterką oraz jednym z dwojga narratorów omawianej właśnie książki, jest kolejna z sióstr Sawyer. Chloe ma trzydzieści dwa lata i jest w pełni oddana rodzinnej firmie. Kobieta ciężko pracuje, jest ambitna, kreatywna, pragnie się wykazać, ma marzenie, do spełnienia którego dąży, a kluczem do osiągnięcia tego celu, który sobie postawiła, może okazać się mężczyzna, którego zna od zawsze, który jest jej dawnym przyjacielem i zarazem wrogiem, który w przeszłości wciąż wciągał ją w jakieś zakłady i wyzwania, z których tym największym i trwającym od lat jest opieranie się uczuciom, które budzi w niej trzydziestodwuletni, bystry, przystojny, czarujący, odnoszący sukcesy, bogaty i pewny siebie Oliver Ford Pemberton. Czy Chloe mu zaufa i przystanie na jego propozycję, aby dostać to, czego pragnie?
Nie mam zamiaru wmawiać Wam, jaką to cudowną i idealną powieścią jest ,,Undeniable”, bo to byłoby nic innego jak fałszywy zachwyt z mojej strony, ale mimo wszystko uważam, że pozycja ta jest warta poświęcenia jej czasu. Czasu, którego nie potrzeba aż tak dużo na przeczytanie jej, ponieważ książka liczy niewiele ponad trzysta stron i napisana jest w sposób bardzo przystępny, prosty, a na dodatek dużo jest w niej dialogów, które również sprawiają, że czyta się ją wręcz błyskawicznie. A czynność ta niesie za sobą przyjemność. Ja ją czerpałam z lektury. Dostałam tutaj fajne frenemies to lovers. Lubię takie relacje z pogranicza, bo są nieco bardziej prawdziwe i wprowadzają ożywienie, w przeciwieństwie do tych stricte przyjacielskich, przesłodzonych i nierealnie wręcz poprawnych. Lubię, jak bohaterowie z jednej strony mają w sobie coś z przyjaciół, a z drugiej umieją rzucić sobie wyzwanie i też czasem wbić sobie szpilę. A wszystko to dlatego, że po prostu nie chcą się za bardzo odsłonić przed drugą osobą.
W drugim tomie Cloverleigh Farms podoba mi się ta ciepła i w sumie taka rodzinna atmosfera oraz chemia pomiędzy Chloe i Oliverem, która choć nie jest elektryzująca, da się wyczuć. Co do samych postaci wiodących to mam do nich stosunek ambiwalentny - ani ich nie kocham, ani też nie nienawidzę. Co najwyżej żywię do nich cień sympatii, z zaznaczeniem, że nie każde ich działanie, zachowanie i decyzję popierałam.
,,Undeniable” to pozycja lekka, czasami zabawna, momentami słodka, ale też niestety przewidywalna na każdym kroku i oklepana, z fabułą, która nie jest skomplikowana i niczym nie zaskakuje oraz akcją urozmaiconą jedynie tym przeplataniem teraźniejszości przeszłością. Umila czas, ale nie jest to historia głęboka, porywająca, wysoce emocjonalna, zapadająca w pamięć i skłaniająca do refleksji - przynajmniej nie dla mnie. Przeczytałam ją za jednym zamachem, ale nie zachwyciłam się nią. Nie bawiłam się źle w trakcie poznawania drogi Chloe i Olivera, prowadzącej od bycia przyjacioło-wrogami z dzieciństwa do… od pierwszych chwil wiadomo czego i nie pożałowałam lektury, ale w mojej opinii to książka, która jest po prostu ,,okej” i nic poza tym.

Czasami dwoje ludzi jest dla siebie tylko ,,wspólnikami w zbrodni” z dzieciństwa, którzy zawsze wymyślali coś razem, pakowali się wspólnie w tarapaty, spierali ze sobą i rzucali sobie wyzwania, do czasu, aż nie staną oko w oko ze swoją szansą na przejście ze strefy przyjaźni do strefy kochanków. Kiedy Ci dwoje znający się od zawsze frenemies już dorosną, niekiedy zaczynają...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Powiadają, że życie jest darem, ale może też być przekleństwem, jeśli trwa i trwa nieprzerwanie i niezmiennie, choć wokół wciąż coś się zmienia i kończy. Nieśmiertelność, wizja wieczności, niezależnie od tego, jak niebezpieczny żywot będziesz prowadził, kusi, ale kiedy niechcianie się ją dostanie, w dodatku obwarowaną upiorną klątwą, bywa brzemieniem, które coraz trudniej dźwigać, zwłaszcza, gdy jedyne, co się ma, to powoli gasnąca nadzieja na to, że przyjdzie taki dzień, że nadejdzie kres tej udręki. I może nadejść, jeśli przepowiednia zacznie się spełniać i skrzyżują się drogi dwojga ludzi, którzy mogą nawzajem sobie pomóc, jeśli połączą swoje siły…
Kate Pentecost to zagraniczna pisarka, która właśnie zadebiutowała w naszym kraju powieścią pt. ,,Ten wieczny mrok” (org. “That Dark Infinity”). Jest to jednotomowe fantasy z nutą mroku i stopniowo kiełkujących uczuciem, motywem podróży przez pełen niebezpieczeństw świat, traumy, klątw, walki z niebezpiecznymi istotami oraz układu, który zawarli główni bohaterowie, aby osiągnąć swój własny cel.
Postacią wiodącą w omawianej przeze mnie pozycji, jest Ankou, pogromca potworów i demonów. Mówią o nim Nieumarła Śmierć. Złodziej dusz. Nocny wędrowiec z Valacii. O tym tajemniczym, nieustraszonym, uosabiający czerń, osobliwym, małomównym, naznaczonym mroczną klątwą, która czyni go nieśmiertelnym najemniku i o jego Czarnym Karawanie krążą ponure legendy. Ludzie widzą w nim groźnego rozpustnika, a nie nieszczęśliwego, udręczonego młodzieńca, który pragnie wyzwolenia spod jarzma narzuconego mu bez jego zgody daru. Ale możliwe, że ktoś, a mianowicie Florelle Tannett, zawsze posłuszna i robiąca to, co jej kazano, uparta podręczna księżniczki, która choć dotknięta nieszczęściem, jako jedyna ocalała z niespodziewanego ataku na Kaer-Ise przez najeźdźców, dostrzeże w Ankou więcej niż inni i okaże się kluczem do złamania ciążacej na nim klątwy?
Nie wiem dokładnie, jaka siła przyciągnęła mnie do powieści Kate Pentecost i kazała mi po nią sięgnąć, choć już miałam moment zawahania i byłam bliska zrezygnowania z zaproszenia tej książki w swoje progi, ale z tego miejsca pragnę jej podziękować, ponieważ gdybym nie zabrała się za tę pozycję, straciłabym okazję na poznanie historii, która okazała się taka moja, i którą na pewno jeszcze kiedyś sobie odświeżę dla przyjemności.
Początkowe rozdziały książki pt. ,,Ten wieczny mrok”, bardzo mnie zaintrygowały i z łatwością zachęciły do dalszej lektury. Historia Flory i Ankou (który w toku akcji nazywany jest pewnym imieniem, którego ja celowo nie używam, aby zostawić co nieco Wam do odkrycia), wciągnęła mnie już od pierwszych chwil jej trwania, a około półmetka, byłam już w całości w tej opowieści, zapomniałam o otaczającym mnie świecie, żyłam losami postaci wiodących i z zaciekawieniem oraz mieszaniną jeszcze kilku innych uczuć, podążałam tropem naszych protagonistów. Z miejsca kupił mnie dający się wyczuć, podszyty mrokiem klimat i tak bardzo się zatraciłam, że dopiero jakoś po przeczytaniu połowy książki, zorientowałam się, że jest tu narracja trzeciooosobowa, która jednak w tym wypadku świetnie wpisała się w ramy całości.
Kate Pentecost zdobyła mnie tym, że zabrała mnie w pełną wrażeń podróż wraz z Ankou, Florą i ich kompanem, który również, podobnie jak ta wspomniana wcześniej dwójka, okazał się interesującą postacią i odegrał swoją rolę w tej opowieści. W jej toku nie zabrakło różnych atrakcji - starć z potworami, wyzwań i prób, tropienia, nietypowych wynalazków, walki z czasem, układu mającego przynieść korzyści każdej ze stron, rozkwitającej podczas wyprawy przyjaźni i rodzącego się uczucia, niebezpieczeństw czających się w każdym miejscu oraz odkrywania istotnych skrawków przeszłości. A najlepsze jest to, że w trakcie tej podróży do celu, nie wszystko szło zgodnie z planem, dzięki czemu historia zyskała na atrakcyjności. Moja ulubiona jej część (jedna z kilku) to zdecydowanie przeprawa przez Ponur.
Kate Pentecost moim zdaniem dobrze sobie radzi z tworzeniem działających na wyobraźnię opisów otoczenia, sytuacji oraz kryjących się wewnątrz postaci wiodących emocji. Plusem jest to, że mamy tu różnorodne, mniej lub bardziej przerażajace, humorzaste i sarkastyczne istoty, którym muszą stawiać czoła protagoniści. Podoba mi się to, że nie ma tu nudnego klepania informacji, tylko pewne rzeczy ujawniają się, dając czytelnikowi odpowiedzi na pytania, które ma w głowie, stopniowo, w odpowiednim czasie. Klimat zamierzchłych czasów również da się tu poczuć, więc jestem i tym aspektem ukontentowana. Autorka dała mi w ,,Ten wieczny mrok” w miarę rozbudowany świat, całkiem dynamiczną opowieść, która ma ręce i nogi, bohaterów, za których od samego początku mocno trzymałam kciuki i zadbała też o niektóre detale, za co należy się dodatkowy plusik. Romans w tej powieści jest zaś bardzo, bardzo subtelny. Nie jest wątkiem szeroko rozwiniętym, dominującym, a właściwie stanowi taki bardziej dodatek do fabuły i swego rodzaju wyjaśnienie zjawiska, które ma miejsce w toku akcji, ale mnie osobiście to jakoś nie uwierało, nie popsuło mi niczego i nie sprawiło, że mniej lubię tę książkę.
W ,,Ten wieczny mrok” cały czas coś mnie interesowało i bardzo chciałam wiedzieć, jak to się wszystko skończy. Drżałam wręcz z pragnienia poznania tej historii w całości najszybciej jak się da, choć przyznaję, że w głowie od dawna miałam wizję domniemanego zakończenia. Nawiasem mówiąc, zrealizowała się ona w jakichś siedemdziesięciu procentach. Kate Pentecost napisała nastrojową, niepokojącą, porywającą, magiczną i intrygującą historię, od której trudno było mi się oderwać. Nie nudziłam się w towarzystwie tej powieści, co jest dla mnie ważne i wyciągnęłam z niej pewne morały. To opowieść o przyjaźni, radzeniu sobie ze swoim nieszczęściem, upartym parciu do upragnionego celu, przeznaczeniu, odrodzeniu oraz odnajdywaniu swojego miejsca. To fantastyczna książka, którą warto przeczytać.

Powiadają, że życie jest darem, ale może też być przekleństwem, jeśli trwa i trwa nieprzerwanie i niezmiennie, choć wokół wciąż coś się zmienia i kończy. Nieśmiertelność, wizja wieczności, niezależnie od tego, jak niebezpieczny żywot będziesz prowadził, kusi, ale kiedy niechcianie się ją dostanie, w dodatku obwarowaną upiorną klątwą, bywa brzemieniem, które coraz trudniej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Życie potrafi zaśmiać się człowiekowi w twarz, na przykład wtedy, kiedy już na starcie jego wymarzonej kariery, stawia przed nim wyzwanie w postaci byłego partnera, którego niegdyś porzucił, a który teraz żywi do niego o to żal. To poważna próba na wagę przyszłości zawodowej, ale jak się okazuje, również i uczuciowej. Warto w takiej sytuacji, jeśli konieczna współpraca miałaby wypalić, ustalić jakieś zasady, mające na celu zapobiec potencjalnej katastrofie. Tylko czy uda się ich nie złamać i uniknąć wpadek takich jak na przykład nieplanowany ślub?
Sarah Adams, zagraniczna pisarka, która sukcesywnie, wraz z każdą kolejną wydaną książką, podbija coraz więcej czytelniczych serc, wróciła na polski rynek ze swoim najświeższym dziełem. ,,The Rule Book” to jednotomowa powieść, powiązana ze znanym już polskim czytelnikom ,,The Cheat Sheet”. Jest to romans z wątkiem sportowym, przez który przewijają się takie motywy jak na przykład ex-lovers to lovers, przypadkowy ślub, druga szansa, jedno łóżko, wspólnie opracowane zasady, mające ułatwić współpracę oraz fałszywy miesiąc miodowy.
Główną bohaterką i zarazem jednym z dwojga narratorów omawianej książki, jest Nora Mackenzie, w pracy nazywana Mac. Ma barwną osobowość, którą odzwierciedla jej grderoba i delikatna obsesja na punkcie segregowania rzeczy według kolorów. To chodzące słońce w osobie młodej kobiety, która nawet jak jej wiatr wieje w oczy, zawsze stara się jakoś sobie radzić z przeszkodami. Nora jest ambitna, pogodna, miła, radosna, ma poczucie humoru, jest zorganizowana i lubi wyzwania. Od lat marzyła o zostaniu agentką sportową i robiła wszystko co w jej mocy, aby ten cel osiągnąć. Wiele poświęciła po drodze, starała się jak mogła, aby znaleźć się w miejscu, w którym się znalazła, ale nie przewidziała tego, że jej przełomowym klientem, pierwszym poważnym egzaminem zawodowym, będzie jej były chłopak, któremu kilka lat temu złamała serce...
Derek Pender to s*ksowny, wytatuowany, zabawny, choć ostatnio trochę przygaszony, rzadko się uśmiechający i niepewny w kwestii swojej przyszłości skrzydłowy drużyny futbolowej L. A. Sharks. Mężczyzna znalazł się na szczycie, ale nabawił się kontuzji, która na jakiś czas uniemożliwiła mu grę i mimo iż teraz wraca do treningów i na boisko, nie może spać spokojnie. A to nie wpływa korzystnie na kogoś takiego jak on, kto ma poczucie, że sport to jedyne, do czego się nadaje… Derek jest kochanym mężczyzną, choć czasami przypomina umięśnionego kaktusa. Nie ma mowy, aby nie pojawił się, kiedy ktoś go potrzebuje, zwłaszcza jeśli jest to jeden z jego przyjaciół. Jest troskliwy i uroczy. I nie poddaje się, choć ma swoje obawy w związku ze stojącą pod znakiem zapytania karierą i przeszkodami, które ma do pokonania, a z którymi miała mu pomóc uporać się jego nowa agentka. Agentka, którą okazała się kobieta, do której ma żal o to, że złamała mu serce, a której życie zamierza uprzykrzyć. Ale czy na pewno w tych jego działaniach chodzi o danie upustu nienawiści i sprawienie, aby Nora poczuła to, co czuł on, kiedy go zostawiła?
Nie było mowy, abym nie sięgnęła po najnowszą powieść Sarah Adams. Czekałam na nią od dnia, kiedy dowiedziałam się o tym, że będzie wydana, a jako że polskie wydanie zbiegło się w czasie z wydaniem zagranicznym, to właśnie za nie postanowiłam się zabrać. ,,The Rule Book” zapowiadało się wprost wspaniale. Z niecierpliwością i ogromną ciekawością otwierałam tę książkę, w której nawiasem mówiąc, znalazło się kilka moich ulubionych motywów, a w której w bonusie miałam spotkać się z bohaterami, których poznałam i polubiłam w ,,The Cheat Sheet”. Lektura miała być czystą przyjemnością i w sumie nią była, ale mimo iż teraz, kiedy mam już tę powieść za sobą, mogę powiedzieć bez wahania, że była dobra, nie mogę nie dodać i odżałować tego, że niestety daleko jej do mojego ukochanego ,,Practise Makes Perfect”. Nie było we mnie po prostu tak ciepłych, tak pozytywnych, tak unoszących moją duszę w powietrze niczym na skrzydłach uczuć, jak te, na których fali unosiłam się, czytając historię Annie i Willa.
,,The Rule Book” czyta się szybko i z łatwością. W historię Nory i Dereka nietrudno wsiąknąć i pochłonąć całość za jednym podejściem, choć ja się osobiście nie rozkoszowałam tą opowieścią tak bardzo, jak poprzednim dziełem Sarah Adams. To mi jednak nie odebrało radości z czytania i wyciągania plusów z tego dzieła.
Fabuła omawianej powieści jest prosta - to tylko główni bohaterowie, udając przed sobą nawzajem, że uczucia, które łączyły ich, kiedy byli parą w college’u, umarły kilka lat temu, tak wszystko niepotrzebnie komplikowali i przedłużali - przebieg akcji przewidywalny, ale czyta się przyjemnie, w jakimś stopniu angażując się w tę zwariowaną opowieść z tęsknotą, uczuciami, które nigdy nie zniknęły, przypadkowym ślubem wywołującym zamieszanie oraz utknięciem w luksusowym kurorcie w Meksyku na udawanym miesiącu miodowym w pakiecie.
Siłą ,,The Rule Book” są moim zdaniem bohaterowie, dwoje dawnych kochanków, którzy kiedyś oprócz tego, że byli w sobie zakochani, lubili ze sobą konkurować, a między którymi teraz jest obecne napięcie, które ona próbuje rozładować, używając swojej czarującej osobowości i pozytywnego nastawienia, co on utrudnia. Ale Nora nie może sobie na dłuższą metę pozwalać na humory Dereka, jeśli chce rozwinąć swoją karierę i stać się dobrym agentem. Musi w końcu znaleźć sposób na te jego gierki i nie robić nic głupiego, jak na przykład ślub z tym facetem. No cóż - za późno…
Postacie wiodące, ale również i paczka przyjaciół głównego bohatera z drużyny, mają to do siebie, że łatwo ich lubić i pewne rzeczy im wybaczyć. Derek prawie został moim kolejnym książkowym mężem, a z Norą, która jest doprawdy kolorowa i nieco szalona, mogłabym się z miejsca zaprzyjaźnić, gdyby była prawdziwa. Dodatkowo podoba mi się to, że oboje protagoniści mają jakąś historię w tle, wewnętrzne przeżycia, obawy i powody, dla których podjęli takie, a nie inne decyzje.
Podoba mi się w nowej książce Sarah Adams idea listy zasad, których mieli się trzymać bohaterowie, aby oddzielić przeszłość od teraźniejszości i zachować profesjonalizm w swoich kontaktach… I to, jak wszystko szło nie tak, jak sobie zaplanowali, włącznie ze stosowaniem zapisów z tego nowego notesiku Nory. Jakże mi przykro, że nie było mi przykro z tego powodu, bo przecież to by była katastrofa, gdyby dystans został utrzymany, a dwoje ludzi mających tak fajną chemię, pozostałoby w strefie eksów.
Dodatkowe punkty przelałam na konto ,,The Rule Book” za przyjaźń ukazaną w tej książce, za jej niewymuszony urok i za w sumie romantyczny wydźwięk. Mały plusik przyznaję również za to, że autorka zwróciła tutaj uwagę na to, z czym czasami muszą się mierzyć kobiety w świecie sportu, zdominowanym przez mężczyzn, od których przecież w żadnym wypadku nie są gorsze. I na to, co siedzi w głowie kogoś, kto jest przekonany, że nadaje się tylko do jednej rzeczy, którą już prawie stracił, ulegając kontuzji.
,,The Rule Book” to kolejna zabawna, ciepła, lekka i urocza historia, która wyszła spod ręki Sarah Adams. Jest tu słodycz, humor, są wzruszenia, chwile szczerości, prawdziwe uczucia, urocze gesty, nieco wakacyjnego klimatu. Nie jest to e*otyk, więc nie obawiajcie się, że często będziecie natykać się tutaj na sceny zbliżeń, bo autorka zadbała o to, aby ten, kto nie lubi ich czytać, nawet w bardzo niewielkich ilościach, czuł się komfortowo i wiedział, który moment pominąć i jednocześnie nie mieć poczucia, że coś stracił. Fajne to było. Nie jest to mój numer jeden spośród znanych mi książek Sarah Adams, potencjał nie wszystkich wątków został w moim odczuciu w pełni wykorzystany, ale i tak cieszę się, że miałam możliwość przeczytać tę książkę i dobrze się bawić w jej towarzystwie.

Życie potrafi zaśmiać się człowiekowi w twarz, na przykład wtedy, kiedy już na starcie jego wymarzonej kariery, stawia przed nim wyzwanie w postaci byłego partnera, którego niegdyś porzucił, a który teraz żywi do niego o to żal. To poważna próba na wagę przyszłości zawodowej, ale jak się okazuje, również i uczuciowej. Warto w takiej sytuacji, jeśli konieczna współpraca...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Mówią, że podróże kształcą, ale jak się okazuje, niekiedy pozwalają również odkryć coś interesującego na temat kogoś, kto był Tobie bliski, a kogo już nie ma obok, a także nadać kierunek życiu, które do tej pory nie potrafiło obrać właściwego kursu. A kto wie, jakie jeszcze niespodzianki może przynieść wyprawa, zwłaszcza taka, w którą wyruszasz ze swoim wrogiem ze szkoły średniej...
Dziś chciałabym zwrócić Waszą uwagę na debiutancką powieść Jessiki Joyce, która doczekała się polskiego wydania zaledwie kilka miesięcy po zagranicznej premierze. ,,Podróż z tobą” (org. “You, With A View”) to jednotomowy romans z motywem wycieczki, od dawnych przeciwników/kompanów podróży do kochanków, odkrywania przeszłości bliskiej osoby, a w bonusie jest tu jeszcze wymuszona bliskość i motyw tylko jednego łóżka.
Główną bohaterką oraz narratorką omawianej właśnie książki, jest Noelle Shepard. To dwudziestoośmioletnia kobieta, o której nie można powiedzieć, że jej życie jest pasmem sukcesów, zwłaszcza teraz, kiedy została bez pracy, nie wie, dokąd zmierza, a na dodatek panicznie boi się porażki, przez co już kiedyś pozwoliła sobie na porzucenie marzeń w związku z tym, co kocha najbardziej - fotografią. Poza tym dziewczyna wciąż jest rozbita po śmierci babci, która była jej bardzo bliska. Paradoksalnie jednak, to właśnie seniorka, której już nie ma w życiu wnuczki, przyczyniła się do tego, że Noelle zyskała pewien cel. Pewnego dnia znalazła pamiątki świadczące o ciekawej przeszłości swojej babci, o której ta jej nigdy nie opowiedziała. Chcąc odkryć sekrety zmarłej, postanowiła za pomocą opublikowanego na TikToku filmu, odszukać mężczyznę z jednej ze znalezionych fotografii. A gdy już jej się to udało, nowym celem kobiety stało się ruszenie w podróż, którą zaplanowała jej babcia wraz z Paulem, a na którą nigdy się nie wybrała. A ta wyprawa mogła otworzyć przed nią nowe możliwości, być może zawodowe, ale również i uczuciowe, gdyż na doczepkę postanowił wybrać się w nią również jej domniemany wróg z liceum, mianowicie Theo Spencer, przystojny, bogaty, poważny człowiek sukcesu, dyrektor finansowy i jeden ze współzałożycieli firmy, która stworzyła popularną aplikację podróżniczą. Czym zakończy się dwutygodniowa wspólna wyprawa? Czy wymuszona bliskość, wspólne spędzanie czasu, obudzi w Noelle i Theo uczucia?
,,Podróż z tobą” po raz pierwszy przeczytałam w języku angielskim kilka miesięcy temu i od razu bardzo polubiłam tę książkę. Nie jest wybitna, zdecydowanie jest przewidywalna i schematyczna, ale to nie jest ważne w sytuacji, kiedy zaczynam czytać i już po chwili odczuwam komfort oraz czystą przyjemność z poznawania całkiem fajnej historii. Już po rozprawieniu się z kilkoma stronami, byłam w stanie stwierdzić, że podoba mi się styl pisania Jessiki Joyce i fakt, że dzięki niemu powieść tak gładko mi się czyta.
Początek omawianej książki wydał mi się interesujący i na swój sposób uroczy. Mamy tu dziewczynę, która chce odkryć sekret babci dotyczący jej przeszłości, sprzed poślubienia jej dziadka, viralowe wideo, spotkanie ze skorym do współpracy starszym panem, plot twist w postaci faktu, że staruszek jest dziadkiem chłopaka, którego zna ze szkoły, a który był kimś w rodzaju jej wroga i wreszcie wstęp do wspólnej wyprawy. Byłam kupiona tym pomysłem na historię, która została też całkiem nieźle wykonana, jak na debiut.
W ,,Podróży z tobą” podobają mi się rozmowy, wątek listów, historia sprzed lat, którą stopniowo poznaje Noelle, ta więź, która łączy ją z babcią, nawet wtedy, kiedy jej już nie ma wśród żywych, wątek podróży wraz z przyczynami, które sprawiły, że główna bohaterka się na nią zdecydowała, wątek dziadka Theo, potencjalne poszukiwanie podczas podróży własnego światła i spokoju, wzajemne dogryzanie sobie przez bohaterów oraz to, że właściwie wszystkie najważniejsze postacie dają się z łatwością lubić. Nawet pomijając fakt, że na przykład Noelle i Theo zdarzało się zachowywać dla siebie prawdę, trochę kłamać, ale nie bądźmy drobiazgowi - nikt nie jest ideałem i nie ma na świecie osoby, która zawsze postępuje właściwie, zwłaszcza, gdy z jakichś względów wstydzi się powiedzieć prawdę, bojąc się bycia ocenianym.
Jest tu fabuła, która potocznie mówiąc, klei się, płynnie przechodzi z wątku w wątek, zachowany został logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, jest jasny cel tej opowieści, jest romans, który powoli się rozwija, w trakcie wspólnej podróży, jest ciekawa historia stojąca za tą wyprawą. Pozycja ta ma swoje wzruszające momenty i urocze sceny. Zdarzało się też tak w toku akcji, że robiło się niebezpiecznie. Bo wiecie, takie dajmy na to sekretne pocałunki, dzielenie łóżka i ogółem bycie blisko, to duże ryzyko. Ryzyko zakochania się…
,,Podróż z tobą” to komfortowa, pełna uroku, poniekąd ukazanej wartości rodziny, ładnych widoków, skrawków przeszłości, pasji do fotografowania historia, adekwatna do czytania teraz, aby wprawić się w odpowiedni nastrój przed zbliżającymi się wielkimi krokami wakacjami. To lektura dobra na lato. Jest współczesna, romantyczna, podnosi na duchu, szybko i niezwykle przyjemnie się ją czyta i trudno mi się było oderwać od tej historii, bo tak dobrze się w niej czułam i tak bardzo chciałam podążać tropem bohaterów bez przystanków, aż do samego końca. Jessika Joyce napisała cudną książkę, która
w dodatku została ubrana w przepiękną okładkę, która tuż po zagranicznej premierze, popchnęła mnie do zakupu oryginału w wersji papierowej. Żałuję tylko jednej rzeczy, mianowicie tego, że w polskim wydaniu tytuł został zmieniony. Oryginalny miał niejedno znaczenie i idealnie współgrał z opowiedzianą tutaj historią, natomiast ten polski jest taki w sumie nijaki. Ale cóż - w życiu nie można mieć wszystkiego, a na otarcie łez w polskim wydaniu dostaliśmy za to ładniejszy grzbiet niż ten nudny w moim, brytyjskim. Pomijając ten niuans i ewentualne wady, na które byłam ślepa podczas czytania, przez wzgląd na nieobiektywną sympatię do historii Noelle i Theo i do nich samych, i tak z całego serca polecam tę pozycję.

Mówią, że podróże kształcą, ale jak się okazuje, niekiedy pozwalają również odkryć coś interesującego na temat kogoś, kto był Tobie bliski, a kogo już nie ma obok, a także nadać kierunek życiu, które do tej pory nie potrafiło obrać właściwego kursu. A kto wie, jakie jeszcze niespodzianki może przynieść wyprawa, zwłaszcza taka, w którą wyruszasz ze swoim wrogiem ze szkoły...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy czujesz, że Twoje życie zaczyna zbaczać z obranego kursu, wróć do początku. Zrób krok wstecz. Odetnij się na moment od tu i teraz, i wróć tam, gdzie jest Twoja przeszłość. Udaj się ponownie tam, skąd ruszyłeś w drogę, bo może właśnie tutaj odnajdziesz swój prawdziwy cel, to, czego Ci zabrakło. Choć wszystko wokół może się zmieniać, niezmienne pozostaje to, co zostawiłeś za sobą, a co może zyskać drugą szansę, jeśli tylko odważysz się rozwiązać problem…
Szał na Elizabeth O’Roark zaczyna się w Polsce od nowa, ponieważ autorka właśnie wkroczyła na nasz rynek książki z pierwszym tomem swojej kolejnej serii. Tym razem padło na Summer i ,,Lato, kiedy cię poznałam” (org. “The Summer We Fell”). Jest to romans z podwójną linią czasową, motywem przyjaciela chłopaka, enemies to lovers, wymuszonej bliskości oraz drugiej szansy, która ma możliwość zadziałać, gdy dwoje ludzi ponownie spotka się w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło i zacznie rozwiązywać swój problem.
Głównymi bohaterami omawianej właśnie powieści, są Juliet Cantrell i Luke Taylor. Na pierwszy rzut oka są różni, a jednak tak wiele ich łączy. Tych dwoje nie miało łatwego startu w życie. Oboje mają za sobą niełatwą przeszłość. Żadne z nich nie miało własnej kochającej rodziny oraz domu, w którym czułoby się bezpiecznie. Oboje jako nastolatkowie, znaleźli jednak schronienie w domu pastora. Co więcej, ona związała się z jego przyjacielem, synem ich gospodarza, wierząc, że będzie u jego boku szczęśliwa, choć z czasem zaczęła dostrzegać, jak bardzo przyszywana rodzina, próbuje ją wepchnąć w ramy, do których tak naprawdę nie psuje, mimo iż starała się z całych sił być dobrą dziewczyną i nie być pasożytem. Ukryła swoje prawdziwe ,,ja”, wierząc, że tak będzie lepiej. Ale jak długo można udawać, zawłaszcz, gdy tuż obok jest ktoś, kto widzi prawdę i prowokuje Cię do uwolnienia tego, co dusisz w sobie? Tym kimś był właśnie Luke, nieco cyniczny, przystojny surfer, który tak kiedyś, jak i teraz, zachowuje się wobec Juliet jak d*pek, ale potrafi też być miły i pomocny oraz dać drugiej osobie poczucie bezpieczeństwa. Lata temu coś pomiędzy nimi zaiskrzyło, ale ich drogi się rozeszły. Teraz ponownie się spotkali, kiedy Juliet, która stała się sławna, choć wciąż nie odnalazła szczęścia, na kilka tygodni wróciła do ,,domu”. Ale czy dadzą radę rozwiązać swój problem, dogadać się i dadzą sobie nawzajem szansę?
Na ogół lubię książki napisane przez Elizabeth O’Roark i nie licząc pewnych wyjątków, oceniam je niemal zawsze wysoko, pozytywnie lub bardzo pozytywnie, jednakże ,,Lato, kiedy cię poznałam” nie przypadło mi do gustu. Jest to najsłabsze dzieło, które wyszło spod ręki tej pisarki, oczywiście spośród tych siedmiu, które do tej pory przeczytałam. Miała być świetna letnia lektura, z pasjonującym romansem drugiej szansy, a wyszły flaki z olejem, które konsumowałam bez czerpania z tej czynności prawie żadnych doznań.
Choć uważam, że pod względem technicznym książka jest poprawnie napisana, a jej niewątpliwym atutem jest pomysł na fabułę, na te wszystkie wątki i w sumie to, że Luke, jakkolwiek by nie było, zdawał się być dobrym duchem tej historii, czytanie jej szło mi jak krew z nosa. Nie mogłam wczuć się w tę historię. Brakowało mi czegoś, co pozwoliłoby mi złapać kontakt z bohaterami, zaczepić się w tej opowieści. Na palcach jednej ręki mogę policzyć rzeczy, które mnie ujęły, na przykład to, co Juliet robiła w przeszłości dla Luke’a, choć on zachowywał się wobec niej niefajnie i o niczym nie miał pojęcia. Słowne potyczki, do których nierzadko dochodziło pomiędzy głównymi bohaterami, powinny być rarytasem, a jednak nawet one nie były dla mnie impulsem pobudzającym mnie od wewnątrz. Teoretycznie napięcie pomiędzy Juliet i Lukiem było - gdyby go nie było, to by się ze sobą na każdym kroku nie ścierali - ale ja jakoś nie umiałam go wyczuć, co też nie wpłynęło korzystnie na moją ocenę tej pozycji.
Pomijając kwestię tego, że nurtowało mnie to, co tak naprawdę wydarzyło się w przeszłości, co z Dannym i jak to się stało, że główna bohaterka jednak wyszła ze skorupy, ruszyła w pogoń za marzeniami i stała się sławna, muszę przyznać, że przez większość czasu nudziłam się podczas lektury i nic skutecznie nie przyciągało w niej mojej uwagi. Urozmaiceniem miało być w założeniu prowadzenie historii w dwóch liniach czasowych - kiedyś i obecnie - ale nawet to nie pomogło mi się rozerwać, bo nie zobaczyłam tutaj de facto żadnego urozmaicenia. Sytuacja bohaterów w obydwu przypadkach, tak w przeszłości, jak i w ich teraźniejszości, zdawała się być podobna. Juliet popełniała te same błędy, a Luke dalej odnosił się do niej z pewną wrogością…Trudno było mi też uwierzyć w to, że Juliet i Luke zrobiliby wiele, aby siebie nawzajem chronić, i że są ze sobą naprawdę silnie związani, widząc, jak wygląda ich relacja, czego nie robią, czego nie mają, z brakiem dobrej komunikacji włącznie. Zabrakło mi faktycznych działań w celu budowania więzi oraz głębi nadanej ich relacji. Uwiera mnie również to, że nawet jak teoretycznie historia i bohaterowie czynili jakieś postępy, był jakiś rozwój, czułam się tak, jakby od początku do końca sprawy i postacie wyglądały tak samo.
,,Lato, kiedy cię poznałam” to spokojna i mdła książka, na łamach której zostały dotknięte poważniejsze tematy, a zapowiadanego spicy było jak na lekarstwo. Nie poruszyła mnie ta pozycja ani losy jej postaci wiodących. Nie wzbudziła we mnie emocji, które miałam nadzieję tutaj znaleźć. Nie czułam się przywiązana do tej książki i jej bohaterów na żadnym etapie czytania. Korciło mnie nawet, aby przerwać lekturę po zaledwie stu stronach, kiedy już zdążyłam się zorientować, że historia mnie nie wciąga, ale wygrało poczucie obowiązku oraz mimo wszystko ta tląca się we mnie iskierka nadziei, że dalej będzie lepiej. No cóż, dla mnie nie było i z każdym kolejnym rozdziałem, coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie jest to ,,moja” powieść. Nie czułam jej. Nie przeżywałam jej. Nie wyłuskałam z niej nic dla siebie. Nie nawiązałam więzi z żadną z postaci. Nie poczułam się tu jak w domu i nie czerpałam maksymalnej satysfakcji z płynięcia na tej fali, na którą zabrała mnie Elizabeth O’Roark. Relacja głównych bohaterów też mnie nie zachwyciła, choć na ogół jestem fanką enemies to lovers i upajam się wszelkimi słownymi utarczkami. No cóż, tym razem to po prostu nie było to. Wiem, że autorka potrafi stworzyć perełkę, o czym świadczy moja trwająca od lat miłość do ,,Przebudzenia Olivii” oraz wielka sympatia do książek z serii Nie taki diabeł straszny (w szczególności trzech początkowych tomów), ale ta książka nią nie jest. Może jednak kolejny tom serii Summer okaże się lepszy?

Kiedy czujesz, że Twoje życie zaczyna zbaczać z obranego kursu, wróć do początku. Zrób krok wstecz. Odetnij się na moment od tu i teraz, i wróć tam, gdzie jest Twoja przeszłość. Udaj się ponownie tam, skąd ruszyłeś w drogę, bo może właśnie tutaj odnajdziesz swój prawdziwy cel, to, czego Ci zabrakło. Choć wszystko wokół może się zmieniać, niezmienne pozostaje to, co...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawdziwe potwory nie noszą masek. Przechadzają się w świetle dnia, ukrywając swoje brudne sekrety jedynie za kratami własnego wnętrza. Pokazują twarz, bezczelnie śmiejąc się w twarz niczego niepodejrzewającym ludziom. Nie przed wszystkimi są jednak w stanie ukryć swoją ciemną stronę. Niektórzy widzą więcej. Potrafią przejrzeć demony na wylot i zobaczyć ich zbrukane grzechami dusze. A niczego nieświadome potwory, czasami idą prosto w pułapkę takich przenikliwych, samozwańczych sędziów i katów w jednym, orientując się, że się w niej znaleźli dopiero wtedy, kiedy jest już za późno na uniknięcie marnego końca…
H. D. Carlton, pisarka znana polskim czytelnikom za sprawą dylogii Cat & Mouse Duet oraz jednotomowego ,,Does It Hurt?”, niedawno doczekała się przekładu swojej czwartej książki. Tym razem wydane w Polsce zostało ,,Satan’s Affair”, czyli jednotomowa nowelka, będąca prequelem do historii Adeline i Zade’a. Książka reklamowana jest jako dark romance, ale ja bym nie powiedziała, że to romans. Jest zdecydowanie mroczna i pełna mocnych scen, obrazowych opisów przemocy, fragmentów przedstawiających stosunek s*ksualny i m0rd€rstw, a także wzmianek na temat nadużyć wobec małoletnich, ale bardziej powiedziałabym, że jest to thriller psychologiczny z elementami horroru i spooky vibem, motywem reverse harem, traum wywołanych wydarzeniami z przeszłości oraz wędrownego halloweenowego parku rozrywki.
Główną bohaterką i jedyną narratorką ,,Satan’s Affair” jest Sibel ,,Sibby” Dubois. To młoda, moralnie szara kobieta z wyjątkowym darem. A może jednak niezrównoważona, brutalna seryjna m0rderczyni? W oczach wielu mogłaby z powodzeniem uchodzić za psychopatkę, choć złości ją, kiedy ktoś sugeruje, że jest szalona. Ona sama twiedzi, że jest pełną pasji kobietą z misją. Misją, której jest całkowicie poświęcona. Sibby jest święcie przekonana o tym, że jej uczynki pozwalają oczyścić świat z brudu, w ten sposób go ratując. Sądzi, że robiąc to, co robi, pozbywa się zła, ukrywających się pośród tłumu demonów, dopuszczających się najpaskudniejszych czynów. Dziewczyna jest dziwna. Zwykła chować się w ciemnych zakamarkach, z ukrycia wyszukując źródła zgnilizny, a kiedy już je namierzy… Zna sztuczki, dzięki którym potrafi skutecznie omotać swoją ofiarę i zwabić ją tam, gdzie chce się z nią ,,zabawić”. Mord wprawia ją w ekstazę. Lubi też wcielać się w rolę lalkarza, sterującego swoimi pięcioma marionetkami, nazywanymi przez nią giermkami, którzy są jej bez reszty oddani i gotowi służyć jej podczas jej szalonej misji. Ale jak długo uda jej się podróżować od miasta do miasta, pozostawać w cieniu i robić to, co robi, unikając konsekwencji?
Z ,,Satan’s Affair” spotkałam się już wcześniej. Książkę tę po raz pierwszy przeczytałam w oryginale, na długo zanim w Polsce ukazało się ,,Haunting Adeline”. I choć w tamtym czasie pozycja ta nie pozostawiła we mnie po sobie zbyt wielu pozytywnych wrażeń - miałam co do niej mieszane uczucia - to jednak zdecydowałam się podejść do niej po raz drugi, tym razem w języku polskim. I za drugim razem opowieść o losach Sibby, jednej z najbardziej pokręconych i też na swój sposób intrygujących bohaterek-antybohaterek literackich, jakie znam, bardziej przypadła mi do gustu. Nie jest to kwestia tłumaczenia, które muszę przyznać, ma swoje mankamenty, ale raczej mojego innego spojrzenia na tę historię, być może bycia z nią już w pewnym sensie oswojona i na pewno spojrzenia innymi oczami na postać wiodącą.
Niezmiennie fascynuje mnie to, co też musi siedzieć w głowie autorki, jak bogata musi być jej wyobraźnia, aby stworzyć tak dziką książkę jak ,,Satan’s Affair”. Już sama oprawa graficzna tej krótkiej noweli tworzy genialny nastrój i sugeruje odjechaną treść. I ta taka właśnie jest. Widać to już od pierwszego rozdziału. Od pierwszych stron wiadomo, że nie jest to pozycja dla każdego, na pewno nie dla czytelników poniżej osiemnastego roku życia, odbiorców o słabych nerwach, osób wrażliwych na mocne treści, romantyków i tych, którym trudno pojąć to, jak można czytać książkę, w której krew leje się strumieniami, przedstawione zostały brutalne tortury, drastyczne sceny i ostry s€ks, który z pewnych przyczyn może przyprawiać o mdłości. Nie pytajcie - sami się przekonacie, jeśli przeczytacie to, co napisała H. D. Carlton. Mnie już na ,,dzień dobry”, po zapoznaniu się z zaledwie kilkoma stronami ścierpła skóra, tak za pierwszym, jak i za drugim razem, kiedy to czytałam. To jest mocna nowelka, która zaczyna się od razu przenosząc czytelnika w centrum akcji. Autorka pisząc ,,Satan’s Affair”, ewidentnie spuściła ze smyczy swojego wewnętrznego demona, który bez ogródek postanowił swoim szponem nabazgrać te wszystkie wywołujące mieszaninę emocji sceny. Szkoda tylko, że w porę nie przejęła nad nim kontroli i nie nadała tekstowi swoich szlifów, gdyż po prawdzie pozycja ta zdaje się być jakby urwana w momencie, kiedy mogła się jeszcze rozhulać, pozostając jakby niedopowiedziana. Mam wrażenie, że pod powierzchnią coś tu się jeszcze czaiło, coś chowało się w ścianach, ale nie zdążyło zza nich wypełznąć. A szkoda, bo może gdyby ów ,,coś” jednak wylało i też gdyby fabuła nie była skupiona w zasadzie wyłącznie na przywoływaniu skrawków smutnej przeszłości żeńskiej postaci wiodącej i na jej misji, byłabym skłonna przyznać tej nowelce jedną z najwyższych not.
Z dobrych rzeczy mogę napisać, że klimat tej książki to złoto. Zbudowały go takie detale jak dobór miejsca akcji - wyobraźcie to sobie tylko, ten upiorny park rozrywki, nawiedzony dom, w którym z każdego kąta może wyleźć jakiś ,,potwór” - opisana charakteryzacja i nastrój stwarzany przez Sibby, a także jej zachowanie. Nawiasem mówiąc, polecam czytać tę książkę wieczorem lub w nocy, gdyż pora dnia intensyfikuje doznania. Przekonałam się o tym na własnej skórze.
Interesująca w nowej w Polsce książce H. D. Carlton, jest moim zdaniem również reprezentacja postaci. Najlepiej poznajemy oczywiście Sibel i to ona jest tym najciekawszym, wielowarstwowym, skłaniającym do rozważań na temat dobra i zła bytem, ale jest tu też pięciu tajemniczych, ucharakteryzowanych tak, aby pasować do miejsca i klimatu mężczyzn, o których wiadomo tyle, co nic, co tylko nakręca wyobraźnię, a którzy jak się okazuje, najprawdopodobniej… Nie, nie - tego Wam nie zdradzę, bo to byłby za duży spojler.
,,Satan’s Affair” to nowelka, którą z powodzeniem da się przeczytać przy jednym podejściu. Wciąga, ale nie gwarantuję, że będzie Wam gładko wchodzić - nie przez wzgląd na styl i język, jakim została napisana, ale przez mocne treści, które mimo wszystko trudno się czyta. Nie jest moim zdaniem tak świetna jak ,,Haunting Adeline”, ale za drugim razem spojrzałam na nią łaskawiej i jakkolwiek to zabrzmi, spodobała mi się. Nie brakuje tu prz€mocy, krwi, tematów wrażliwych, traum, psychologii, zabaw z nożem i spicy (oraz równocześnie dirty) momentów. Pozycja ta jest mroczna, pokręcona, krwawa, niepokojąca, brudna i niegrzeczna ponad miarę. Jeśli nie masz tolerancji na czytanie o na przykład bolesnych t0rturach, to to zdecydowanie nie jest książka dla Ciebie. To jedna wielka czerwona flaga, dostarczająca czytelnikowi mocnych wrażeń; upiorna historia, którą czyta się dla emocji, dreszczyku, kontrowersji, szybszego bicia serca z powodu przerażających, brutalnych aktów, które się tu rozgrywają i dla chęci zrozumienia, co siedzi w głowie postaci, która robi te wszystkie obrzydliwe rzeczy, dopisując do nich własną ideologię. To książka, do której nie należy podchodzić bez uprzedniego poważnego zastanowienia się nad tym, czy aby na pewno chce się ją przeczytać, czy jest się na nią psychicznie gotowym, i po przeczytaniu której, można potrzebować chwili, aby ochłonąć, pozbyć się nadmiaru adrenaliny i w spokoju przetrawić to, co się właśnie przeczytało, w tym te zwroty akcji pod koniec. Możliwe, że zagorzali fani darków wszelakich, poczują się w świecie Sibby jak ryba w wodzie. Nie jest to książka wybitna, ale ogółem jestem w jej przypadku na ,,tak”.

Prawdziwe potwory nie noszą masek. Przechadzają się w świetle dnia, ukrywając swoje brudne sekrety jedynie za kratami własnego wnętrza. Pokazują twarz, bezczelnie śmiejąc się w twarz niczego niepodejrzewającym ludziom. Nie przed wszystkimi są jednak w stanie ukryć swoją ciemną stronę. Niektórzy widzą więcej. Potrafią przejrzeć demony na wylot i zobaczyć ich zbrukane...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Powiadają, że jeśli o czymś marzysz, możesz to mieć, jeśli tylko wykażesz się zapałem, determinacją, a przede wszystkim chęcią i gotowością do odnalezienia i sięgnięcia po swoją własną gwiazdkę z nieba. Podobno nic nie jest niemożliwe, ale czasami los potrafi sobie z nas zadrwić, stawiając przed nami nasze przeznaczenie, spełnienie marzeń, to, czego szukaliśmy, choć zdążyliśmy zwątpić, że kiedykolwiek znajdziemy, nasze potencjalne ocalenie, w najmniej odpowiedniej chwili. Ale jeśli coś - lub ktoś - jest nam pisane, zapewne któregoś dnia znajdziemy klucz do rozwiązania swoich problemów, utorujemy sobie drogę i połączymy się ze swoim marzeniem, swoim ratunkiem, węzłem wspólnego szczęścia. Prawda?
Linda Kage wkroczyła do polskich księgarń z trzecim tomem serii Forbidden Men. ,,Zostań moim bohaterem” (org. “Be My Hero”) to romans New Adult z motywem przeznaczenia, mężczyzny, który zakochał się jako pierwszy, ciąży oraz bratnich dusz, którego głównymi bohaterami jest dwoje młodych ludzi po przejściach.
Pick Ryan ewidentnie ma kompleks obrońcy. Daleko mu do bycia egoistą. To dobry człowiek, który przejmuje się losem innych ludzi może aż za bardzo. Choć ma za sobą niełatwe życie, jego dusza jest czysta. Pick nie jest ideałem bez najmniejszej skazy, ale jego grzeszki rekompensuje to, jaki jest, to jego serce ze złota, chęć pomagania, dzielenia się tym, co ma z tymi, którzy tego potrzebują oraz poświęcania się dla innych. Chłopak ma też oczywiście swoje własne marzenia i pragnienia, ale w momencie, kiedy już myślał, że nie uda mu się odnaleźć kogoś, kto rzekomo miał być jego przyszłością, ta osoba stanęła na jego drodze, ale niestety w momencie, gdy każde z nich nie było w sytuacji sprzyjającej nawiązaniu nowej relacji i budowaniu związku…
Eva Mercer jeszcze niedawno była rozpuszczoną, zarozumiałą i szastającą pieniędzmi na prawo i lewo, bez myślenia o oszczędzaniu na czarną godzinę, córką bogatych rodziców. Nikt jednak nie wie, że jej życie w tamtym okresie, nie było usłane różami. Choć mieszkała w zamożnej dzielnicy ze swoją rodziną, która reputację miała dobrą, w murach pięknej willi stoi pojemna szafa, mieszcząca wszystkie trupy, które Mercerowie skrywają przed światem. Teraz życie Evy, która ma za sobą trudną przeszłość, wcale nie jest jednak lepsze. Młoda kobieta nie ma pieniędzy, własnego dachu nad głową, jest w ciąży, a liczyć może tylko na swoją kuzynkę i jej chłopaka, którym też nie wiedzie się aż tak dobrze, aby mogli wspierać finansowo spłukaną przyszłą matkę z dzieckiem. To, co Eva wciąż ma, to jednak charakterek i nieufność w stosunku do mężczyzn. Oraz ukrywane na dnie duszy marzenia zbieżne z tymi, które ma Pick. Ale czy będzie im dane kiedykolwiek wspólnie je zrealizować, zważywszy na to, w jakiej oboje znajdują się sytuacji?
Zupełnie niespodziewanie ,,Zostań moim bohaterem” ujęło mnie, chwyciło za serce, otuliło ciepłem i zostało moim ulubionym tomem serii Forbidden Men, spośród tych trzech dotychczas wydanych w Polsce. Choć niektóre elementy historii Picka i Evy otarły się o kicz, jak na przykład ten wgląd w przyszłość, to ogółem opowieść ta ma fajny wydźwięk. Pokazuje, że niezależnie od tego, jak ciężki bagaż dźwigasz na swoich barkach, jak trudną przeszłość masz za sobą, przez co przeszedłeś, jakie błędy popełniłeś, jakie decyzje podjąłeś, zasługujesz na szczęście i możesz je odnaleźć, nawet wtedy, kiedy już zacząłeś tracić nadzieję na to, że spotkasz kiedykolwiek swoje przeznaczenie i ziści się Twój śniony od lat sen.
Siłą omawianej przeze mnie książki są jej główni bohaterowie, młodzi ludzie, którzy mają wady, zalety, problemy, mierzą się z wyzwaniami, dokonują wyborów, są nieidealni, a ich działania i osobowości nie są czarno-białe. Na początku nie lubiłam Evy. Mimo iż dziewczyna jest tak ludzka, ze wszystkimi swoimi wadami i z bagażem wypchanym szkaradnymi wspomnieniami z przeszłości, wkurzała mnie swoim zachowaniem oraz nastawieniem do Masona (tak, chodzi o głównego bohatera ,,Ceny pocałunku”, który i tutaj się pojawił i odegrał swoją rolę wraz z Reese). Na swój sposób potrafiłam zrozumieć, z czego wynika jej podejście, ale mimo wszystko nie pochwalałam tego, jak była do niego nastawiona. Z czasem jednak Eva zaczęła stawać mi się bliższa. Po pewnym czasie zapłakałam do niej sympatią i zaangażowałam się w jej losy. Jeśli zaś chodzi o Picka, to pokochałam go już po przeczytaniu prologu napisanego z jego perspektywy. Z łatwością skradł mi serce. I uważam, że ten chłopak jest za dobry na ten świat.
Fabuła ,,Zostań moim bohaterem” jest całkiem romantyczna, pomijając te trudne aspekty życia każdego z głównych bohaterów, w tym ich smutną przeszłość. Ta historia ma swoje prawdziwe, ale i nieco bajkowe elementy, a także emocjonalne, wzruszające momenty, którymi autorka u mnie zapunktowała, a które dodatkowo pragnę docenić przy okazji tej recenzji. Bez emocji byłaby to nijaka opowieść. Podobanie jak bez tych trudności, traum i przeszkód stojących na drodze bohaterów do szczęścia, o którym w głębi duszy każde z nich marzyło. Doceniam też to, że relacja Evy i Picka nie miała idealnych początków, nie wszystko jej sprzyjało, i że jej przebieg też nie był perfekcyjny. Gdyby wszystko szło jak z płatka, byłoby nudno i mdło.
Trzeci tom serii Forbidden Men przeczytałam jednym tchem. Śledząc przebieg tej historii, podążając ścieżką losów głównych bohaterów, przeżywałam wraz z nimi dobre i złe chwile. Niekiedy odczuwałam ciepło w środku, a innym razem smutek. Jest tu słodycz, gorycz, humor, wzruszenia, urok, ciepło, przyjaźń, miłość, wsparcie, nadzieja, mrok przeszłości... W sumie to wszystkiego po trochu. Choć nie mogę nazwać ,,Zostań moim bohaterem” powieścią wybitną, mogę napisać, że jest bardzo dobra. Przynajmniej dla mnie. To piękna opowieść z przesłaniem. Obiektywnie patrząc, jest mało prawdopodobne, aby taka historia mogła się zdarzyć w prawdziwym świecie, ale jak na fikcję literacką, jest dla mnie do zaakceptowania i godna polecenia kolejnym czytelnikom.

Powiadają, że jeśli o czymś marzysz, możesz to mieć, jeśli tylko wykażesz się zapałem, determinacją, a przede wszystkim chęcią i gotowością do odnalezienia i sięgnięcia po swoją własną gwiazdkę z nieba. Podobno nic nie jest niemożliwe, ale czasami los potrafi sobie z nas zadrwić, stawiając przed nami nasze przeznaczenie, spełnienie marzeń, to, czego szukaliśmy, choć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Miłość jest piękna, ale nie zawsze łatwa. Nie zawsze ma prostą drogę do przejścia. Niektórym zakochanym wiatr ciągle wieje w oczy, a pod ich nogami ląduje kłoda za kłodą, stwarzając ryzyko, że którejś w końcu nie uda im się przeskoczyć i zaliczą bolesny upadek. A ten może wiązać się z naprawdę poważną kontuzją, zwłaszcza, jeśli miłość jest zakazana i może pociągnąć za sobą niebezpieczeństwo oraz najpaskudniejsze konsekwencje. Czy warto o taką miłość walczyć, jeśli się wie, że z surowymi prawami, jakimi rządzą się niektóre światy, być może nie da się wygrać?
Ostatnio wznowienia polskiej wersji językowej doczekało się ,,Crescendo” Bekki Fitzpatrick, czyli drugi tom młodzieżowej serii paranormal romance z motywem aniołów i zakazanej miłości - Szeptem. W powieści tej wracamy do świata nastoletniej Nory Grey i Patcha Cipriano. Upadły anioł odzyskał skrzydła, ratując życie śmiertelniczki. Został jej strażnikiem, mimo iż pragnął stać się człowiekiem. Teraz są parą, ale w ich przypadku nic nie jest normalne i standardowe. I na pewno nie bezproblemowe, zważywszy na fakt, iż Patch w ogóle nie powinien żywić romantycznych uczuć względem Nory. I właśnie między innymi z tego powodu nie dane jest im żyć sobie spokojnie, jak w bajce, budując idealny związek. Nie z kierującymi się surowym prawem archaniołami, tajemnicami, nurtującą przeszłością, mieszającymi postaciami drugoplanowymi oraz tym całym czającym się tuż za rogiem mrokiem i niebezpieczeństwem…
,,Crescendo” przeczytałam po raz pierwszy kilka lat temu, ale bardzo, bardzo słabo pamiętałam tę powieść, więc sięgając po nią teraz, już po raz drugi, czułam się właściwie tak, jakbym robiła do niej pierwsze podejście. I choć ta pierwsza połowa książki jakoś tak mnie nie porwała, to z czasem, kiedy pozycja ta już się rozkręciła, stwierdziłam, że jest w sumie ciekawsza, bardziej klimatyczna i ma w sobie więcej tajemnic, które chciałam odkryć, niż ,,Szeptem”.
W omawianej właśnie powieści, podoba mi się fabuła oraz fakt, iż autorka próbowała na różne sposoby urozmaicać tę historię, mieszać czytelnikowi w głowie i zasiewać w nim ziarno niepewności, zwłaszcza w kwestii intencji, szczerości i bramki, do której naprawdę gra Patch. Choć z tyłu głowy miałam myśl, że przecież główny bohater romansu młodzieżowego w stylu ,,Zmierzchu”, nie mógłby być przeciwko głównej bohaterce, działać na jej szkodę i ranić ją dla zabawy - nawet kreujący się na tajemniczego bad boya, były upadły anioł - to mimo wszystko od czasu do czasu przyłapywałam się na myśleniu, że może jednak. Może jednak jego działaniom nie przyświeca cel chronienia swojej ukochanej, jak na anioła stróża przystało, tylko robi to i owo, jak na przykład spoufalanie się z najbardziej nielubianą przez Norę osobą, z egoistycznych pobudek? Różnie mogło być, z przełamaniem schematu włącznie…
Choć z jednej strony na swój sposób polubiłam Norę i życzyłam jej jak najlepiej - w tym tego, aby w końcu ułożyło jej się z Patchem, by wzlotów mieli więcej niż upadków, a na swojej drodze napotykali coraz mniej przeszkód - muszę przyznać, że czasami byłam zniesmaczona i zirytowana jej zachowaniem. Wkurzało mnie to, że ciągle szukała dziury w całym, doszukiwała się fałszu i niewierności ze strony Patcha, zamiast podejść do sprawy racjonalnie, tym bardziej, że mogła się domyślać, dlaczego on robi pewne rzeczy, zważywszy na to, jak wygląda ich sytuacja. Z drugiej jednak strony, chyba nie jest łatwo w pełni zaufać komuś, kto ma wiele tajemnic. Mieszane uczucia budziło we mnie też to jej pchanie się w kłopoty, węszenie, jakby była jakimś detektywem, choć z drugiej strony gdyby siedziała z założonymi rękami i łykała to, co ktoś jej powie lub co przemilczy, to też nie byłoby dobrze. Tak to w sumie coś się działo w tej powieści.
Podoba mi się to, że w drugiej połowie ,,Crescendo” zaczęło się nieco więcej dziać i było coraz ciekawiej. Wówczas historia wreszcie mnie wciągnęła i miałam wrażenie, że czas przyspieszył, bo zanim się obejrzałam, dotarłam do ostatnich stron, które moim zdaniem zachęcają do sięgnięcia po ,,Ciszę”.
Podsumowując: drugi tom serii Szeptem nie jest ideałem książki, z wymyślną, oryginalną oraz fascynującą i zawiłą fabułą, a jest raczej typowym romansem dla nastolatków z wątkiem paranormalnym i całą tą dramą, ale czytało mi się go przyjemnie i mam zamiar dalej odświeżać sobie serię, przy okazji wznowień dwóch kolejnych części.

Miłość jest piękna, ale nie zawsze łatwa. Nie zawsze ma prostą drogę do przejścia. Niektórym zakochanym wiatr ciągle wieje w oczy, a pod ich nogami ląduje kłoda za kłodą, stwarzając ryzyko, że którejś w końcu nie uda im się przeskoczyć i zaliczą bolesny upadek. A ten może wiązać się z naprawdę poważną kontuzją, zwłaszcza, jeśli miłość jest zakazana i może pociągnąć za sobą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Problem z uczuciami jest taki, że nie można ich brać za pewnik. Nie muszą trwać wiecznie - w każdej chwili mogą się zmienić. Jednego dnia w głowie możemy mieć wizję przyszłości z udziałem osoby, która jest obecna w naszym życiu od dawna, a za jakiś czas przekierować uczucia na kogoś, kto pojawił się bez zapowiedzi, wzbudził zainteresowanie, zaskarbił sobie naszą sympatię i stopniowo torował sobie drogę wprost do naszego serca. Ale czy to ono będzie jego linią mety, przysięgą wspólnej wieczności?
Meagan Brandy po krótkiej nieobecności znów zawitała w progi polskich księgarń, tym razem niosąc pod pachą polskie wydanie swojej jednotomowej powieści pt. ,,Say You Swear”. To New Adult z motywem collegu, zgranej paczki przyjaciół, slow burn, friends to lovers oraz he falls first. Na łamach tej pozycji opowiedziana została historia dwojga młodych ludzi, studentów, których drogi przecięły się przypadkiem, a którzy z każdą spędzoną w swoim towarzystwie chwilą, z każdą wspólną aktywnością, zaczęli stawać się sobie coraz bliżsi. Arianna Johnson to dziewczyna, która ma nadopiekuńczego brata bliźniaka, dobrych przyjaciół, za którymi gotowa była podążyć niezależnie od tego, jaką uczelnię wybiorą, i która od dawana była zadurzona w najlepszym przyjacielu swojego brata, który był również jej kumplem. Pragnęła, aby chłopak odwzajemnił jej uczucia i nie bacząc na aprobatę ze strony brata, był z nią. Niestety, po przeżytej wspólnie letniej przygodzie, ich relacja wcale nie poukładała się tak, jak Arianna by sobie tego życzyła. Złamane serce nie było okej, ale oto na jej drodze pewnego dnia stanął ktoś nowy. Tym kimś był oczywiście Noah Riley, kapitan uniwersyteckiej drużyny futbolowej, tej samej, w której gra brat głównej bohaterki, chłopak zaangażowany w to, co robi, przyjacielski, miły, umiejący gotować, będący blisko ze swoją mamą i ewidentnie chętny do bycia jak najczęściej w pobliżu Ari. Ale czy zdoła sprawić, że dziewczyna zapomni o swojej pierwszej miłości i otworzy przed nim swoje serce?
Jako że moje poprzednie spotkanie z twórczością Meagan Brandy - niesławny ,,Złodziej mojego serca” - nie było udane, do następnej książki pisarki podeszłam z pewną dozą ostrożności. Nie chciałam spotkać się z kolejnym rozczarowaniem. Na pewno nie w przypadku tak pięknie i z dbałością o detale wydanej książki, jak ,,Say You Swear”. Z jednej strony byłam ciekawa tej obszernej historii, która po opisie i motywach zapowiadała się interesująco, ale z tyłu głowy wciąż migała czerwona lampka. Lampka, która nie gasła przez pierwsze setki stron. Z czasem jednak to zrobiła.
Omawiana książka nie od początku mnie do siebie przekonała. Potrzebowała czasu, aby się rozkręcić. Musiałam uzbroić się w cierpliwość, zanim udało mi się opuścić wreszcie strefę, w której niejednokrotnie natknęłam się na fragmenty, podczas czytania których, we znaki dawała mi się nuda i brak emocji, a jeśli już to byłam zirytowana z powodu głównej bohaterki, która ulokowała uczucia w, w moim odczuciu, nieodpowiednim facecie. Musiało minąć kilka chwil, zanim zapałałam do tej pozycji sympatią oraz zaczęłam coś czuć w związku z czytaną historią i losami jej bohaterów. Z czasem zaczęłam jednak odczuć coraz więcej emocji i poniekąd to właśnie to uratowało tę powieść. To i fakt, że mimo iż na pierwszym planie stoi Arianna i jej perypetie miłosne, studenckie i wszystkie inne, w tle również sporo się dzieje. Wchodzimy tutaj w świat poplątanych losów młodych ludzi, którzy cieszą się beztroską, korzystają z uroków studenckiego życia, stawiają na sport i przyjaźń, ale przeżywają też sercowe rozterki, miłosne uniesienia, wzloty i upadki, a także i pewne dramaty.
W pewnym sensie odświeżający jest w ,,Say You Swear” wątek tego, że główna bohaterka od początku i przez dłuższy czas była zafiksowana na przyjacielu swojego brata, a Noah był gdzieś z boku. Zazwyczaj wygląda to tak, że dla głównej bohaterki istnieje tylko główny bohater i nie ma nikogo innego, a tu był przecież na początku Chase. A jak już przy nim jesteśmy, to nie wiem, czy to będzie popularna opinia, czy nie, ale nie lubię tego chłopaka. Tak po prostu. Byłam za to team Noah już od tej sceny, w której postać ta pojawiła się po raz pierwszy. A z czasem zaczęłam go coraz bardziej lubić. Serce skradł mi tym bliskim kontaktem z mamą oraz uczeniem Ari gotowania.
Uważam, że fajnie w ,,Say You Swear” wypadło friends to lovers. Przyjemne było czytanie o tym, jak główni bohaterowie najpierw zostają przyjaciółmi, robią razem różne rzeczy, jak to wspomniane gotowanie, a dopiero z czasem zaczynają się do siebie zbliżać bardziej. Ale czy było z tego ,,żyli długo i szczęśliwie”? A może jednak Chase ogarnął, że chce być z Ari i wszedł Noah w paradę, wykorzystując fakt, iż to on jako pierwszy gościł w sercu głównej bohaterki? Who knows…
Tuż po przeczytaniu ,,Say You Swear” moje uczucia były mieszane. Miałam w głowie mętlik. Walczyły we mnie dwa wilki. Jeden wilk był syty w pozytywne wrażenia, bronił tę książkę, sypał jak z rękawa argumentami przemawiającymi na jej korzyść i powoływał się na emocje, które z czasem zaczęłam odczuwać, a dodatkowo na klimat tej powieści - w tym nieco letniego vibu - komunikację za pomocą piosenek oraz wątek paczki przyjaciół, który fajnie wyszedł autorce. Drugi wilk był pesymistą-narzekaczem, który widział te ciemne strony, szeptał mi do ucha, że pozycja ta momentami - głównie na tych początkowych kilkuset stronach - robiła się męcząca i przytłaczająca, nudna i niekiedy deczko niezrozumiała. Po czasie, a konkretnie jakieś trzy dni po lekturze, kiedy nie mogłam już dłużej zwlekać i musiałam usiąść do pisania recenzji, po ostatniej zaciekłej bitwie, wygrał jednak ten pozytywnie nastawiony wilk i biorąc pod uwagę wszystkie ,,za” i ,,przeciw”, doszłam do wniosku, że jednak podobała mi się ta książka, mimo rzeczy, które według mnie stanowią jej mankamenty. Pozycja ta była czasem słodka, czasem irytująca, ale też urocza, wzruszająca, beztroska, zaś innym razem o dziwo poruszająca. Jest miksem tego, co fajne i lekkie, ale do miodu wpuszczona została też kropelka goryczy. Koniec końców jestem na tak, choć ,,Say You Swear” nie trafi na pewno na moją listę tegorocznych ulubieńców. Na pewno jednak jest znacznie lepsze niż ,,Złodziej mojego serca”.

Problem z uczuciami jest taki, że nie można ich brać za pewnik. Nie muszą trwać wiecznie - w każdej chwili mogą się zmienić. Jednego dnia w głowie możemy mieć wizję przyszłości z udziałem osoby, która jest obecna w naszym życiu od dawna, a za jakiś czas przekierować uczucia na kogoś, kto pojawił się bez zapowiedzi, wzbudził zainteresowanie, zaskarbił sobie naszą sympatię i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyznanie swoich uczuć osobie, z którą do pory łączyła nas przyjacielska relacja, może wiele skomplikować. Może znacząco wpłynąć na wzajemne stosunki, ale czy koniecznie w sposób negatywny, tym bardziej, gdy się okaże, że ta druga strona odwzajemnia nasze uczucia? Sęk jednak w tym, że być może ona zdążyła już je przepracować i pogrzebać tak głęboko na dnie serca, jak było to możliwe, z myślą, że i tak nigdy nie zostałyby odwzajemnione. I w obawie przed zawodem oraz popsuciem tego, co do tej pory działało bez zarzutu, teraz może chcieć zachęcić nas do siebie w sensie romantycznym…
Bianca Iosivoni znów znalazła drogę do polskich księgarń i rozgościła się w nich wraz z trzecim tomem serii Finding Back to Us. ,,Fighting Hard for Me” to romans New Adult z motywem studentów, współlokatorów, friends to lovers i układu, w który główni bohaterowie weszli razem, ale cele mieli rozbieżne.
Żeńską postacią wiodącą w omawianej książce, jest Sophie, która na ogół jest uczynna i uprzejma, no, chyba że ma ,,te dni”. Dziewczyna od jakiegoś czasu była nieszczęśliwie zakochana w swoim przyjacielu, który jest jednocześnie jednym z jej współlokatorów. Wypierała swoje uczucia, skutecznie przeszła przez program dwunastu kroków do wyleczenia się z miłości, aż tu pewnego dnia obiekt jej westchnień wywrócił jej świat do góry nogami, zaskakując ją swoim niespodziewanym wyznaniem...
Cole Springman to chłopak, któremu towarzyszy chaos. Lubi gotować, kocha gry i marzy o ich tworzeniu w przyszłości. Ma cel w życiu. Chętnie oferuje pomoc i w swojej ogromnej rodzinie zawsze znajdzie kogoś odpowiedniego, kto może pomóc w rozwiązaniu problemów jego znajomych. Cole nie jest kobieciarzem. I z całą pewnością nie przychodzi mu łatwo oswojenie się z myślą, że żywi uczucia względem swojej przyjaciółki i współlokatorki, która jak sądzi, ich nie odwzajemnia…
Jeśli sądzisz, że ,,Fighting Hard for Me” jest powiewem świeżości w literaturze, to sięgając po tę książkę, spotkasz się z rozczarowaniem. Jeśli zaś nie przeszkadzają Ci historie bazujące na utartych schematach i przewidywalne na każdym etapie rozwoju, to jest szansa, że jednak polubisz się z tą pozycją. Bo taka właśnie jest ta powieść - do lubienia. Podobie jest z jej głównym bohaterem, Colem, który z każdym przeczytanym rozdziałem wydaje się coraz bardziej uroczy i budzi coraz większą sympatię. Jeśli zaś chodzi o Sophie, to się na nią wkurzyłam. Nie aprobowałam tego, że egoistycznie próbowała zniechęcić do siebie Cola, nawet jak on już powiedział jej o swoich uczuciach - nawiasem mówiąc, zażenowała mnie jej reakcja na to szczere wyznanie. Nie podobał mi się wątek, w którym główna bohaterka wdrażała swój plan wyleczenia swojego przyjaciela z uczuć, które żywi względem niej. Głupota, pomyślałam w pewnym momencie. Ale o dziwo, mimo wszystko wciągnęła mnie ta historia. I miałam satysfakcję, kiedy Sophie zaczęła osiągać efekt odwrotny do zamierzonego, spędzając czas z Colem. Z pewnymi rzeczami, w tym z uczuciami nie wygrasz - pomyślałam.
,,Fighting Hard for Me” to w sumie nieszkodliwa, optymistyczna i przyjemna historia. Panuje w niej luźna atmosfera, chemia pomiędzy postaciami wiodącymi jest wyczuwalna, zwłaszcza na początku, w toku akcji zdarzało mi się natknąć na zabawne momenty i urocze sceny, jak na przykład ta, w której główni bohaterowie oglądali wspólnie stare komedie romantyczne. Jest tu przyjaźń, młodzieńcza miłość, dojrzewanie do pewnych spraw, wspólne spędzanie czasu, wątek związany z ruchem w kierunku spełnienia marzeń. Miło jest sobie czasem zaaplikować taką książkę jak ,,Fighting Hard for Me”. Nic ona w moim życiu nie zmieniła, ale otuliła mnie swoim ciepłem i umiliła mi pewne niedzielne popołudnie.

Wyznanie swoich uczuć osobie, z którą do pory łączyła nas przyjacielska relacja, może wiele skomplikować. Może znacząco wpłynąć na wzajemne stosunki, ale czy koniecznie w sposób negatywny, tym bardziej, gdy się okaże, że ta druga strona odwzajemnia nasze uczucia? Sęk jednak w tym, że być może ona zdążyła już je przepracować i pogrzebać tak głęboko na dnie serca, jak było to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami wyprawa do lasu w celach badawczych i niewinne zbieranie grzybów, może nieoczekiwanie stać się początkiem niebezpiecznej przygody nie z tego świata. A raczej początkiem niespodziewanych kłopotów, które mogą mieć tragiczny finał, jeśli zabraknie szczęścia przy spotkaniu z istotami, które od pierwszej chwili nie mają wobec Ciebie przyjaznych zamiarów…
Jeneane O’Riley to zagraniczna pisarka, która zadebiutowała w Polsce powieścią pt. ,,How Does It Feel?”. Jest to pierwszy tom mrocznej serii romantasy Światło i mrok z motywem między innymi badań naukowych, które wpędziły postać wiodącą w tarapaty, okrutnych elfów i niełatwej sztuki przetrwania na ich łasce oraz fascynacji mieszającej się z nienawiścią.
Główną bohaterką i jednym z narratorów omawianej powieści, jest Callie Peterson, którą od zawsze zamiast do typowo dziewczyńskich rzeczy, ciągnęło do nauki. To dwudziestodziewięcioletnia dumna ekolożka i biotechnolożka, specjalistka od ochrony przyrody pracująca w parku stanowym, mocno zafiksowana na naturze i badaniu przyrody. Kobieta skupiona jest w pełni na swojej pracy. Ciężko haruje, zaniedbując przy tym swoje życie prywatne. Ma jednak wrażenie, że przez wzgląd na swój wygląd i płeć, nie jest traktowana poważnie w swojej branży... Callie ma delikatną obsesję na punkcie skrzydlatych stworzeń. A podczas poszukiwań rzadkiej odmiany grzybów, przez przypadek natknęła się na portal, który zaprowadził ją prosto do krainy Mrocznych Elfów, gdzie od samego początku co i rusz była raniona i ocierała się o śmierć. A wszystko przez to, że groźny, a momentami wręcz przerażający, intrygujący, zachwycający, budzący respekt swoją posturą, rzekomo potrafiący kontrolować każdego, kogo pozna prawdziwe imię Mendax, Władca Dymu, książkę Mrocznych Elfów, uznał ją za zabójczynię przysłaną, aby go zgładzić, wtrącił ją do lochu i nie ma zamiaru się z nią patyczkować. Sęk jednak w tym, że z jakiegoś powodu Callie trudno zgładzić wysłanym przez niego stworzeniom. Poza tym z czasem on sam zaczyna jej pragnąć. Ale to nie zmienia faktu, iż poddaje ją pewnym próbom, które jeśli przeżyje, mają zapewnić jej wolność. A jeśli nie uda jej się przetrwać… jej los będzie oczywisty.
Po ,,How Does It Feel?” sięgnęłam licząc na lekturę podobną do trylogii ,,Okrutny książę” Holly Black. Miałam nadzieję, że Jeneane O’Riley da mi to, za co polubiłam historię Jude i Cardana. Dostałam jednak niezupełnie to, na co się nastawiałam, ale nie myślcie sobie, że to źle. Bo nie mogę powiedzieć, że nie jestem ani trochę usatysfakcjonowana, a powieść jest zła, choć moim ideałem również nie jest.
Początek pierwszego tomu Światła i mroku mi się dłużył. Pierwsze rozdziały, choć rozumiem, że były wstępem, wprowadzeniem do historii, koniecznym do przejścia korytarzem, prowadzącym do właściwej akcji, wydały mi się za bardzo przeciągnięte i nudnawe. Ciekawie dla mnie zaczęło się robić dopiero od rozdziału szóstego. Wówczas wreszcie coś się zaczęło dziać. Nastąpił przełom, przyszedł czas na rozruch i w konsekwencji lektura powoli zaczęła mnie wciągać. I z każdym kolejnym rozdziałem, coraz głębiej wpadłam w wir tej historii. Z czasem zaczęła się też robić coraz bardziej… magiczna. Ale nie tylko. Warto też w tym momencie podkreślić, że biorąc pod uwagę pewne elementy, nie jest to pozycja odpowiednia dla osób poniżej osiemnastego roku życia.
,,How Does It Feel?” to powieść nierówna. W jej ,,środku” są zarówno momenty interesujące, trzymające w napięciu, porywające, ale i takie, gdy życie zamiera i robi się jak na mój gust zbyt mdło. Moim spostrzeżeniem jest również to, że fantasy jest tu więcej niż romansu - na co jednak nie narzekam - i że historia Callie i Mendaxa jest wyraźnie mroczniejsza niż opowieść o losach Jude i Cardana, co jest dla mnie w sumie na plus. Och, a czy wspomniałam o fajnym, małomiasteczkowym klimacie?
,,How Does It Feel?” to historia magiczna, ale i mroczna, z ciekawą reprezentacją postaci, zarówno tych ludzkich, jak i nadnaturalnych, które spotkałam w barwnej, choć nie takiej znowu wspaniałej krainie Mrocznych Elfów. Jeneane O’Riley słowami zapisanymi na kartach pierwszego tomu Światła i mroku, maluje w wyobraźni czytelnika zapierający dech w piersi obrazek, ale też zakorzenia w nim niepokój. Znalazło się w tej opowieści miejsce na niebezpieczną przygodę w świecie elfów oraz międzygatunkowy romans, na dobro i zło, światło i mrok, siłę i bezradność, istoty przyjazne i mniej przyjazne, nietuzinkowych śmiertelników, strach i ból, zadawanie ran i ich kojenie, uniesienie i przelaną krew, próby, wyzwania, pragnienie oraz zwroty akcji.
Słowem podsumowania: jako całość, powieść pt. ,,How Does It Feel?” mi się podobała, choć się nią nie zachłysnęłam. Nie zelektryzowała mnie, jak mi obiecywano, ale i tak z niecierpliwością będę wyczekiwała polskiej premiery drugiego tomu serii, który być może jeszcze bardziej przypadnie mi do gustu. Na to liczę.

Czasami wyprawa do lasu w celach badawczych i niewinne zbieranie grzybów, może nieoczekiwanie stać się początkiem niebezpiecznej przygody nie z tego świata. A raczej początkiem niespodziewanych kłopotów, które mogą mieć tragiczny finał, jeśli zabraknie szczęścia przy spotkaniu z istotami, które od pierwszej chwili nie mają wobec Ciebie przyjaznych zamiarów…
Jeneane...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bycie razem nie oznacza, że z automatu będziecie żyli długo i szczęśliwie. Bycie razem to nie jest powolny spacerek prostą drogą, lecz bieg z przeszkodami. Tylko najbardziej wytrwali, gotowi na poświęcenie i pewni tego, że chcą być razem, przetrwają go i dotrą do celu…
Nicole Williams wraca na polski rynek książki ze swoją następną powieścią. Tym razem wydania doczekał się ,,Clash”, czyli drugi tom trylogii New Adult pt. ,,Crash”. To bezpośrednia kontynuacja historii o pierwszej miłości, drugiej szansie, przeszłości, która w tragiczny sposób splotła losy rodzin pary studentów, a konkretnie młodego futbolisty i baletnicy.
Lucy Larson ma swoje własne wyzwalacze, działające na jej temperament - na przykład dziewczyny przystawiające się do jej faceta, działające przy okazji niekorzystnie na jej poczucie własnej wartości - i duchy przeszłości, podobnie jak Jude Ryder Jamieson - zaborczy, władczy, temperamentny, choć opiekuńczy, kochany i mający złote serce chłopak, sportowa gwiazda i jak uważają niektórzy, ,,chodzące klopoty”. W tym związku nic nie jest łatwe. Nic poza tym, że są w sobie zakochani. Wszystko inne przypomina bitwę, bez poczucia, że czynią jakieś postępy. I bez gwarancji, że ją wygrają, biorąc pod uwagę problemy z zaufaniem, osobę, która chciałaby wejść pomiędzy nich oraz wszystkie te wzloty i upadki, w które obfituje życie…
Nie byłam zbytnio usatysfakcjonowana tym, co zaserwowała mi Nicole Williams na łamach ,,Crash”, ale z ciekawości sięgnęłam po kontynuację tej powieści, która też mnie niestety nie porwała. O ,,Clash” w sumie niewiele umiem powiedzieć. Fabuła nie była jakoś bardzo rozbudowana, naładowana różnymi elementami. Bohaterowie nie mają w sobie wielkiej głębi, a poza tym Lucy irytowała mnie tym, że robiła głupoty z zazdrości, zamiast zaufać swojemu chłopakowi. Ale gdyby tak się nad tym zastanowić, to Jude też nie postępował właściwie, pozwalając innej dziewczynie na pewne rzeczy, na takie w pewnym sensie opiekowanie się nim w taki sposób, w jaki mężczyzną mogłaby zaopiekować się jego partnerka życiowa.
Omawiana książka okazała się dla mnie nudna, nijaka i miałka. Głównym problemem w tej opowieści zdawała się być Adriana, co było takie sztampowe. Poza tym żałuję, że autorka ograniczyła fabułę do tematu docierania się głównych bohaterów oraz odpowiadania sobie na pytanie, czy to, co mają, jest warte poświęcenia i ma przed sobą przyszłość. Nie czerpałam niestety za wiele przyjemności z lektury i jakoś tak długo mi się czytało tę książkę, mimo że jest krótka i napisana w nieskomplikowany sposób, prostym językiem. Takie to w sumie było o niczym. A momentami dla odmiany za mocno przesłodzone.
,,Clash” to książka, która toczy się według klasycznego schematu i nie wywołuje fali motyli w brzuchu, drżenia i szybszego bicia serca. Powiem Wam też, że nie widzę sensu w rozbiciu historii Juda i Lucy na trzy oddzielne książki. Moim zdaniem losy tej pary spokojnie można było zamknąć w jednej obszernej pozycji lub maksymalnie w dwóch tomach. Na ten trzeci ja już się raczej nie zdecyduję, bo nie sądzę, aby przypadł mi do gustu.

Bycie razem nie oznacza, że z automatu będziecie żyli długo i szczęśliwie. Bycie razem to nie jest powolny spacerek prostą drogą, lecz bieg z przeszkodami. Tylko najbardziej wytrwali, gotowi na poświęcenie i pewni tego, że chcą być razem, przetrwają go i dotrą do celu…
Nicole Williams wraca na polski rynek książki ze swoją następną powieścią. Tym razem wydania doczekał...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to