Pierwszy tom szumnej sagi o nowozelandzkich rodzinach autorstwa niemieckiej pisarki, która ponoć zachwyciła się Nową Zelandią podczas wakacyjnej wycieczki i powołała do życia cała serię grubaśnych książek. Bohaterkami są dwie kobiety – Niemka Ida, która dorasta w surowej wiosce pełnej fanatyków religijnych i kocha się w Karlu, który jest zbyt biedny, żeby mogła go poślubić, oraz Cat, córka portowej prostytutki, chcąca za wszelką cenę uniknąć losu swojej matki i ucieka z burdelu. Cóż, moja opinia zdecydowanie rozmija się z tymi, które znalazłam na grupach. Fabuła i okładka (z obowiązkową damą odwróconą plecami, bez której nie obejdzie się ostatnio żadna nowość wydawnicza) sugerowały mi historię zbliżoną do „Fortepianu”. Niestety, to raczej keyboard na baterie AA. Co jest w sumie dziwne, biorąc pod uwagę naprawdę ciekawy temat, jaki autorka przyjęła – książka opowiada o losach osadników, próbujących budować swoją przyszłość w Nowej Zelandii pod koniec XIX wieku. Mamy tu opisaną początkową ekscytację związaną z marzeniami o lepszym świecie i wyrwaniu się z biedy niemieckiej wsi, upiorną podróż statkiem, trudy związane z próbą zakładania gospodarstwa, ujarzmiania ziemi i żywiołów. Teoretycznie to znakomity materiał na wciągającą książkę, a mimo wszystko „Czas ognistych kwiatów” zmęczył mnie. Dzieło Lark było dla mnie po prostu niemiłosiernie nudne. Zmuszałam się do niej jak do lektury szkolnej, chcąc dać autorce szansę, ale czułam się równie udręczona, jak bohaterka orząca pole w Raben Steinfeld. Czemu? Z wielu powodów.
Po pierwsze wszystko jest tu straszliwie drętwe i nijakie. Bohaterowie skrojeni z tektury przeżywają swoje tekturowe emocje, bez głębszego dialogu wewnętrznego. Uczucia i drżenia serc opisywane są mocno po pensjonarsku. Panie rumienią się, gdy myślą o swoich ukochanych, panowie rozważają, czy panie są dziewicami albo „patrzą pożądliwie”. Patrzenie im w twarz „może ich podniecić”. Kilkakrotnie powtarza się metafora zamkniętego kręgu wokół pary. Zakochani wyznają sobie uczucia słowami w stylu „Jesteś piękna! - Ty też” albo „Podobasz mi się – Ty też”. Więcej emocji niż do ukochanego ma Ida do swojego pistoletu, danego jej, żeby „nie czuła się bezradna i bezbronna” - przeżywa też „uczucie zespolenia się z bronią”. Córkę nazywa „pasożytem”, bo jest to dziecko paskudnego męża, jednocześnie nie przeszkadza jej to kochać i uwielbiać córkę przyjaciółki, która również jest dziełem tego paskudnego męża. Karl z jednej strony ciągle wzdycha do Idy i ma do niej pretensje, że nie chce porzucić męża-mendy, z drugiej sam przyznaje, że on też nie chce opuszczać posiadłości i toleruje z zadziwiającą wyrozumiałością to, że przez ścianę jest regularnie tłuczona przez Ottfrieda. Podczas wizyty gości Ida sama stwierdza, że „na pomoc Karla nie ma co liczyć” bo jest „zbyt pijany”. W nikim innym nasz Karl zakochać się nie może, żadna nie dorównuje Idzie, ale od czasu do czasu „zabiera jakąś dziewczynę do namiotu”, bo „w końcu nie był święty”. Chris podobnie ma na koncie mnóstwo podbojów, ale zastanawia się, czy jego ukochana zachowała cnotę. Autorka ukarała go brakiem szczęśliwego zakończenia – ostatecznie ukochana nie chce wziąć z nim ślubu, ani zachodniego, ani maoryskiego, bo chce być „wolna”.
Autorka trzyma się zasady, że wygląd odzwierciedla wnętrze postaci, a dobroć, szlachetność i wrażliwość odbija się w wychudzeniu. Jeśli ktoś jest niedobry, jak pijak i żonobijca, to musi być od razu gruby, łysiejący i nieestetyczny – w przeciwieństwie do szlachetnych bohaterek, które są zawsze delikatne, eteryczne i blondwłose. Siostra Idy stwierdza, że ta powinna ożenić się z kimś innym, bo „wygląda lepiej” i ładnie się ubiera, sama odrzuca kawalera, bo jest „gruby i głupi”. Wstrętny Ottfried robi się coraz brzydszy, tak samo jak jego dusza. Za to bohaterki pozytywne są zawsze chudziutkie i bladziutkie, a jednocześnie słodkie i urocze. Kilkakrotnie się powtarza, że Ida ma twarz w kształcie serduszka oraz, że jest „szczupła” a wręcz „za chuda” (jednocześnie dowiadujemy się, że ma „idealnie uformowane ciało” i „twarde piersi” - to chyba niezdrowe, żeby piersi były twarde, ale w sumie autorka twierdzi, że nie można zajść w ciążę podczas laktacji (XD), więc nie wnikam). Z jednej strony kobieta była tak wychudzona, że „pod skórą jej bladej zapadniętej twarzy można było dostrzec kości”; gdy Karl ją podnosi jest „lekka” tak, że go to „przeraża” - ale i to jest przecież takie romantyczne, że kojarzy mu się z „elfem albo motylem”, a także „wydawała się tak krucha, jak figurka z porcelany”, bo przez to jest bardziej „delikatna i wrażliwa”. Druga z bohaterek ma „przedziałek jak u Madonny” (Like a virgin!) i „piękną twarz”. Generalnie postacie są opisane bardzo pobieżnie – zazwyczaj panie są „drobne, szczupłe, śliczne”, mają „delikatne, arystokratyczne rysy” lub „szlachetne twarze”, a panowie „muskularni”, „silni” „męscy”, i oczywiście szczupli, bo postacie pozytywne zawsze są tu szczupłe. Wyjątkiem jest Jane, ale o tym nieco dalej. Generalnie samej autorce postacie się mylą, bo raz nazywa tę samą postać Gertrud, a raz Gudrun (i to na tej samej stronie).
Osobowość naszych bohaterów też nie porywa. Karl to typowy self made man, który ciężką pracą i geniuszem zdobywa fortunę. Jego ukochana jest równie pracowita, z radością gotuje i pieli grządki, oboje też bardzo szybko uczą się angielskiego. Ida strzela także z broni niczym Renata Mauer, choć nigdy tego przedtem nie robiła, a Jane odnajduje przyjemność w czytaniu ksiąg rachunkowych i cytuje Adama Smitha. No właśnie, Jane. Otóż Jane jest „korpulentna” (nie słyszałam tego słowa od co najmniej 30 lat), więc automatycznie musi dużo jeść, zwłaszcza czekoladek, jest też wredna i niedobra dla męża, który od początku był nią rozczarowany, bo „nie jest uroczym elfem o blond włosach” i ma „pełną, okrągłą twarz i gęste brązowe włosy”. Kolega czuje do jej narzeczonego „coś w rodzaju litości”, gdy dowiaduje się, że ten będzie się z nią żenić. A, i pasuje do niej „fizycznie” jedynie wielki wódz Maorysów, bo przecież ludzie dobierają się pod kątem tego, jakie mają sylwetki. Co do Maorysów, ucieszyło mnie, że dowiem się nieco o ich kulturze i życiu, ale jestem nieco sceptyczna odkąd znalazłam komentarz Nowozelandki, która stwierdziła, że książka dużo przekłamuje. Z jednej strony Lark stara się krytykować postawę wyższości białego osadnika względem tubylców i podkreślić, że kultura maoryska jest nowocześniejsza od naszej (bo są wolni, mają rozwody i nie krępuje ich swobodna seksualność). Z drugiej – sporo tu postkolonializmu. Maorysi są naiwni, mówią łamaną angielszczyzną, ich śpiewy i sztuka traktowane są jak folklor, a tubylcze „chichoczące dziewczęta” z radością wskakują do namiotów osadnikom. Chris niby jest z nimi zaprzyjaźniony, ale jedna piękna kobieta jest lepsza, bo „nie była wytatuowana”, a Ida „chętnie spotkałaby się z jakąś kobietą, która nie była wytatuowana” - najwyraźniej Maoryski nie spełniają jej potrzeb intelektualnych, ani potrzeb estetycznych Chrisa (ale do namiotu można je wziąć). Karl z kolei „nie mógł powstrzymać śmiechu” i „trudno mu było zachować powagę na samą myśl o tym, że maoryski wódz z całą powagą analizował sytuację ekonomiczną na Wyspie Południowej”. Jane ma jeszcze gorzej, bo nie umie im wyjaśnić „przewagi białego człowieka”.
Sporej krytyce autorka poddaje religię, zwłaszcza staroluteranizm, który wyznają mieszkańcy upiornej wioski ze Stepford. Dziwne, bo w sumie sama tworzy świat, który tak wygląda - ci, co się starają i zakasali rękawy wygrywają, a ci, którym się nie chce, przegrywają, bo są leniwi. Ostatecznie część bohaterów odrzuca źle rozumianą, łamiącą im kręgosłupy wiarę, ale nie zastępują jej niczym innym, nie ma tu żadnej dobrej, prawidłowo rozumianej relacji z absolutem, żadnej sensownej alternatywy. Bóg „nigdy nie odpowiada”, „nie wysłuchuje, nie spełnia życzeń”, „nie słucha”, bo został „stworzony przez złych ludzi”, a „ludzie pobożni są trochę naiwni”.
Najbardziej rozwaliło mnie wytłumaczenie dla „biednego” Ottfrieda, który – skoro został wmieszany w morderstwo przez ojca i teścia – to rzekomo tłumaczy jego nienawiść do dwóch kobiet, które gwałcił i bił.
Naprawdę nie pojmuję, jak przy takim nasyceniu interesującymi wydarzeniami Sarah Lark była w stanie napisać tak kartonową powieść, podczas gdy czytany przeze mnie poprzednio Christensen pisał ze swadą i wciągająco o zwykłych chłopcach chodzących do szkoły. Generalnie „Czas ognistych kwiatów” to produkcja na poziomie przeciętnego harlekina – z tą różnicą, że harlekiny miały po 150 stron, a tu mamy ich z 800.
Pierwszy tom szumnej sagi o nowozelandzkich rodzinach autorstwa niemieckiej pisarki, która ponoć zachwyciła się Nową Zelandią podczas wakacyjnej wycieczki i powołała do życia cała serię grubaśnych książek. Bohaterkami są dwie kobiety – Niemka Ida, która dorasta w surowej wiosce pełnej fana...
Rozwiń
Zwiń