O ile nie za bardzo zgadzam się z określeniem "Słownika rodzinnego" jako arcydzieła, o tyle podczas czytania "Moich dni wczorajszych" to słowo często przychodziło mi na myśl. Historia rodziny i grupy przyjaciół z miasteczka pod Turynem jest opowiadana z punktu widzenia jednej postaci, młodziutkiej Anny. Opowiadana w rzadki jak na powieść sposób - bez dialogów. Dzięki temu autorka osiąga efekt spokojnej, powściągliwej narracji, mimo że relacjonuje wydarzenia niekiedy wstrząsające - czas akcji to lata faszyzmu i wojny. Ale osiąga także coś więcej: zmusza czytelnika do niesłabnącego natężenia uwagi, sięgania głębiej w pozornie mało emocjonalne zdania i odkrywania ukrytych tam znaczeń. A taki czytelnik nie może pozostać obojętny.
Okładka informuje, że "Sennik rodzinny" jest arcydziełem. Chyba to przesada. Może jednak książka straciła w tłumaczeniu - bardzo ważną rolę pełni w niej język - może nie udało się w języku polskim odnaleźć tego wszystkiego, co po włosku składało się na oryginalność prozy Natalii Ginzburg? Tym niemniej warto przeczytać tę trzydziestoletnią historię rodzinną, mimo że czyta się ją raz z większym (czasy faszyzmu),a raz z mniejszym zainteresowaniem (nadmiar występujących postaci). Użyte przez autorkę jako środek stylistyczny powtórzenia także chwilami nużą, choć niewątpliwie toczącej się opowieści nadają rytm.