Najnowsze artykuły
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Eva Illouz
Źródło: http://www.guernicamag.com/interviews/illouz_6_1_10/
4
7,2/10
Urodzona: 30.04.1961
Ten autor nie ma jeszcze opisu. Jeżeli chcesz wysłać nam informacje o autorze - napisz na: admin@lubimyczytac.pl
7,2/10średnia ocena książek autora
107 przeczytało książki autora
584 chce przeczytać książki autora
4fanów autora
Zostań fanem autoraSprawdź, czy Twoi znajomi też czytają książki autora - dołącz do nas
Książki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Najnowsze opinie o książkach autora
Dlaczego miłość rani? Studium z socjologii Eva Illouz
7,8
Po przeczytaniu tej książki nasuwa mi przede wszystkim jedna bardzo ważna myśl. Książka " Dlaczego miłość rani" dedykowana jest przede wszystkim do osób samotnych, singli, poszukujących ciągle swojej wymarzonej drugiej połowy. Osoby będące w stałym szczęśliwym, długoletnim związku mogą sceptycznie podejść do prezentowanych przez autorkę treści. Natomiast odnoszę wrażenie że autorka próbuje uspokoić czasami usprawiedliwić osoby samotne, że nie do końca powód ich
dotychczasowego nie sparowania jest po ich stronie. Zmiany w społeczeństwie, styl życia oraz dostępne przez nas środki komunikacji( internet ) często powodują bark zdecydowania w wyborze partnera/partnerki, a nawet utrudniają wbrew pozorom kontakt z drugą osobą. Im więcej mamy możliwości i osób możemy poznać nie chcemy się ograniczać. Po przeczytaniu tej książki na pewno z większym dystansem można podejść do rozmów przy niedzielnym obiedzie gdzie padają typu " Wnusiu taka jesteś ładna, mądra wykształcona kiedy przyprowadzisz w końcu kogoś ?" albo " Kolejna Twoja koleżanka wychodzi za mąż a Ty nic " Nie spowodują już frustracji i natychmiastowego założenia tindera, a pozwoli zrozumieć że znalezienie odpowiedniej osoby dla osób dorosłych mających swoje zainteresowania, nawyki pasje i jasno już określone wymagania i potrzeby nie jest wcale takie proste. Książka ta również nie przedstawia miłości jako transakcji/ umowy pomiędzy dwojgiem ludzi pomimo bardzo dobrze przeprowadzonej analizy zachowuje pierwiastek chemii i magi jaka w miłości występuje. Czy natomiast pada odpowiedz na tytułowe pytanie? W książce tej znajduje się wiele odpowiedzi na różne pytanie zależnie od tego jakie doświadczenia miłosne ma czytelnik za sobą i jakie odpowiedzi go interesują.
Hardkorowy romans Eva Illouz
6,2
Tu nawet nie chodzi o to, że uważam „Pięćdziesiąt twarzy…” za wybitnie głupią, źle napisaną książkę. Nie mam nic do złych książek, wiele z nich potrafi sprawić mnóstwo radości. Dla mnie akurat jedną przyjemnością płynącą ze „Zmierzchu” i fanfika do niego, jakim jest „Pięćdziesiąt twarzy…” jest pastwienie się nad nimi, recenzowanie i parodiowanie. Albo traktowanie ich poważnie, bo wtedy wychodzą z nich jeszcze straszniejsze rzeczy.
Wiecie o czym jest „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, jeśli potraktować je poważnie? O tym jak bogaty, biały socjopata zgwałcił dziewczynę z autyzmem, a wszystkiemu winne jest społeczeństwo, bo żadne z nich nie zostało zdiagnozowane na czas. O uromantycznaniu toksycznej męskości i związków przemocowych. O tym, że heterycy mają problem, który ma podłoże kulturowe i nic z tym nie robią, bo patriarchat opiera się na asymetrii i nieprzystawaniu płci.
Nie jest mi obce traktowanie „Pięćdziesięciu twarzy…” jako fantazji społecznej na temat związku i seksualności. Bo jedyne, co pozwala zrozumieć fenomen popularności tej książki. Problem z pracą Illouz polega na tym, że podchodzi do książki E.L. James (czy też Snowqueen Icedragon, jak chciała być nazywana, kiedy zaczynała publikację fika, który miał stać się światowym bestsellerem i, och, jakże to wiele o niej mówi) z gotową tezą, całkowicie ignorując konteksty kulturowe, w jakich ta pozycja funkcjonuje. I robi to zupełnie otwarcie – na samym początku przyznaje się, że przy dokonywaniu analizy porównawczej pomiędzy bestsellerem z XVIII wieku, a współczesnym, dobrała sobie przykłady do tezy, ignorując zupełnie cały zestaw powieści sentymentalnej, chociaż była równie popularna, co „Pięćdziesiąt twarzy…” i bliższa mu gatunkowo. Potem bardzo wygodnie dobiera sobie pasujące wypowiedzi socjologów na temat funkcjonowania związków w XXI wieku, ignorując tych, którzy głoszą tezy przeciwnie, a jako autorytet w tej sprawie określa Houellebecqa, największego defetystę, jakiego można znaleźć. Tendencyjność tej pozycji służy głównie reklamowaniu słuszności poprzednich praw autorki, czyli traktuje temat swojej analizy równie przedmiotowo, co same „Pięćdziesiąt twarzy…” BDSM.
Jednak największym grzechem opracowania Illouz nie jest tendencyjność i wybiórcze podejście do materiału. Ta książka jest po prostu głupia.
Wiedziałam, że będzie głupia odkąd przeczytałam we wstępie Alicji Długołęckiej takie zdanie jak „Pięćdziesiąt twarzy Greya mieści się całkowicie w kanonie subkultury określanej jako BDSM”.
W tym miejscu muszę się przyznać, że mam mało szacunku dla fizycznej formy książki. Zaginam rogi. Gryzdam po nich, robię notatki, podkreślam. Kiedy mnie wkurwiają, rzucam nimi w ścianę.
(Kiedy czytałam „Pieśń lodu i ognia” Martina, moi współlokatorzy nabrali nawyki przechodzenia przez salon zgięci w pół, bo w każdej chwili można było oberwać ode mnie, przypadkowo, lecącym właśnie pokaźnym tomem w twardej okładce, a jednym ostrzeżeniem było moje soczyste „KuuuuuRRRRRwaaaaa”).
Illouz trafiła w ścianę tyle razy, że odkształciłam okładkę.
A powinnam była wiedzieć lepiej. Na okładce znajduje się quasi-popartowa grafika. Jeśli coś takiego trafia na okładkę książki o popkulturze, wiedz, że będzie źle. To praktycznie trigger warning, że ci, którzy są za to odpowiedzialni, nie wiedzą, czym jest popkultura i jak działa.
I och, Illouz nie tylko nie wie, jak działa popkultura. Ona nie wie, jak się robi reaserch.
Gdyby wiedziała, szybko zorientowałaby się, że „Pięćdziesiąt twarzy Greya” odrzucane jest przez społeczność BDSM jest niewłaściwie – kłamliwie, stereotypowe, obraźliwe – sportretowanie jej praktyk. Wstęp Długołęckiej można określić jako kolejne „wanilliowcy odkryli BDSM i nie wiedzą, co z tym zrobić”. Generalnie jestem za wprowadzeniem prawa, że osoby, które nie uprawiają BDSM, nie powinny się o nim wypowiadać. Bo potem powstają takie bzdury, jaki kiedy Długołęcka powtarza za Illouz, iż „Popularność BDSM rośnie wraz z rozwojem feminizmu”, bo przecież można całkowicie ignorować to, jak ruch feministyczny lat 70. praktycznie ekskomunikował lesbijski uprawiając BDSM, bo przecież tylko punkt widzenia heteryków się liczy.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya nie opowiada się bynajmniej za konwencjonalną moralnością burżuazyjną, ale wprowadza do głównego nurtu undergroundowe papryki seksualne” było kolejnym momentem, kiedy książka trafiła na ścianę, bo powieść E.L. James to nic innego jak typowa moralność mieszczańska używająca pseudoperwersyjnego sztafaża w najgorszym, fetyszyzującym wydaniu. BDSM jest tutaj gadżetem na usługach seksualnej moralności, z której próbowało się wyzwolić i jest coś magicznego i przerażające w tym, jak łatwo pozwoliło się skomercjalizować przez to wszystko, czemu się przeciwstawia. Społeczność BDSM odrzuca „Pięćdziesiąt twarzy…”, ponieważ w niej to wszystko, co wzbudza w niej obrzydzenie i jak to wszystko ich używa, żeby podbić swoją popularność.
W ten sam sposób społeczność fanfiction odrzuca powieść E.L. James, ponieważ sprzeciwiała się ona wszystkiemu, co fandom reprezentuje, wykorzystując go jako marketingową trampolinę, ściągając pomysły i motywy z innych fików tylko po co, żeby je sprzedać. To kolejny kontekst, który Illouz ignoruje, bo nie pasuje jej do tezy albo dlatego, że nie kłopotała się zrobieniem researchu. Raczej to drugie, biorąc pod uwagę, że jej definicja fanfiction nie ma nic wspólnego z tym, jak to wygląda i szczerze, jest dla mnie niezrozumiała, bo badaczka nie fatyguje się jej wyjaśnianiem. Według niej fanfiction to „fabuła interakcyjna (????),zazwyczaj LUŹNO ZWIĄZANA z jakąś popularną książką, filmem lub serialem”. Piszę fanfiction od ponad dziesięciu lat i niech mnie diabli, jeśli mam jakiekolwiek pojęcia, o co jej chodzi, kiedy pisze, że to „interaktywna” praktyka.
Ostatnie lądowanie na ścianie miało miejsce, kiedy Illouz stwierdziła, że „Pięćdziesiąt twarzy Greya” realistycznie przedstawia związki heteroseksualne, jednocześnie pisząc kilka stron wcześniej, że zachowanie Greya ociera się o stalkerstwo. Więc jeśli typowe związki hetero są przemocowe, oparte na zastraszaniu i manipulacji, chwalę bóstwa, że nie jestem hetero i nie muszę się w to bawić. Oczywiście nie wierzę w to, co Illouz próbuje sprzedać, jej wizję świat, gdzie brak komunikacji to chleb powszedni, gdzie intencji trzeba się domyślać, bo nikt ze sobą nie rozmawia, a nawet jeśli by chcieli rozmawiać, nic to nie da, bo są tak wyalienowani z własnych emocji, że ociera się o to socjopatię (Christian) albo autyzm (Ana i jej niezdolność do wystosowania komunikatu „ja”).
W skrócie: praca Illouz nie ma nic wspólnego z socjologią, analizą ani generalnie czymkolwiek innym niż popularnonaukowe bzdury z rodzaju psedofreudyzmu „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”. Nie mogę uwierzyć, że PWN to wydał. Uwidacznia to tylko, jak bardzo braki w popkulturowym wykształceniu dobrze się mają na poziomie uniwersyteckim.