Chris Claremont zrobił dla X-Men tyle co Jack Black dla heavy metalu (bardzo dużo) i stworzył niezwykle dużo historii o mutantach. Wiele z nich jest kultowych, w tym ta. Nie ukrywam, że sięgnąłem do niej głównie z racji tego, że bardzo podobała mi się adaptacja filmowa z 2014 roku.
Historia angażuje czytelnika, ale dopiero w „głównej” części. Pierwsze kilka zeszytów to niby tie-iny, ale nic nie wnoszące poza jedną rzeczą (kto czytał ten wie) i przez to mocno cierpi reszta, a czytelnik może się szybko zniechęcić. Niemniej ta „główna” historia wypada fenomenalnie, a chemia między Kitty i Colossusem jest przecudowna.
Warto przeczytać i się przemęczyć przez kilka pierwszych rozdziałów.
Historie o metaludziach to nie mój konik ale po te komiksy sięgnęłam po trochu z sentymentu, po trochę z ciekawości, a po trochu z nudów.
Czytając a w sumie to i ogladajac, czas zabiłam ale nic z tego nie wyniosłam. Zero fabuły, bijatyka, goni bijatykę. Grafika też pozostawia dużo do życzenia. Wciąż pojawiają się nowe postacie, których geneza nie jest wyjaśniona.