Advertisement
rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Ciekawa, mądra książka. Będę do niej wracać. Autor, Ed Yong, opowiada, jakich zmysłów używają zwierzęta, próbuje wejść do ich Umwelten. Słowo to nie ma polskiego odpowiednika, a oznacza mniej więcej tyle, co „część otoczenia, którą zwierzę odczuwa i której doświadcza – jego percepcyjny świat” (s. 14). Każdy gatunek (człowiek oczywiście też) ma inne Umwelten i każdy wychwytuje tylko niewielki ułamek pełni rzeczywistości, niektórych rzeczy nie jest w stanie dostrzec, bo po prostu brakuje mu do tego odpowiednich zmysłów.

W książce pojawia się mnóstwo ciekawostek o zaskakujących umiejętnościach i cechach różnych przedstawicielu fauny; w niektóre aż trudno uwierzyć. Najbardziej jednak zdumiała mnie informacja, że istnieją ludzie używający echolokacji. Oczywiście ta zdolność nie rozwinęła się u nich tak mocno jak u nietoperzy czy delfinów, ale jednak jest. Niejaki Daniel Kish nie widzi, a mimo to porusza się bardzo sprawnie. Chodzi na samotne dalekie wędrówki, jeździ rowerem. Jak to robi? Właśnie dzięki echolokacji. Lokalizuje (bez dotykania!) domy, krzaki, samochody. Umie nawet wyczuwać obiekty znajdujące się za jego plecami. Być może więcej niewidomych posiadłoby tę sztukę, gdyby od małego pozwolono im na swobodny rozwój. Tymczasem jeśli niewidzący malec próbuje klikać językiem i nasłuchiwać odbitych ech, rodzice najczęściej zwalczają te „dziwactwa”. I w ten sposób dziecko traci szansę na rozwinięcie umiejętności, która ułatwiłaby mu życie.

À propos niepełnosprawności, autor wspomina, że ludzie zazwyczaj potrafią sobie radzić bez wzroku, węchu czy słuchu, nie umieją natomiast zrekompensować utraty czucia głębokiego. „W 1971 roku dziewiętnastoletni rzeźnik Ian Waterman złapał infekcję, a ta wywołała atak immunologiczny, który pozbawił do propriocepcji. Bez informacji zwrotnej z kończyn nie mógł już koordynować ruchów. Nie był sparaliżowany, ale nie mógł stać ani chodzić. Kiedy nie widział swego ciała, nie wiedział, gdzie jest” (s. 376).

Zwierzęta nigdy nie używają tylko jednego zmysłu. Na przykład u psów dominuje węch, ale ważny jest też słuch. Rekiny w pierwszej kolejności posługują się węchem, a zbliżywszy się do ofiary, zaczynają coraz mocniej korzystać ze wzroku i zmysłu elektrycznego.

Jak na tle zwierząt wypadamy my, ludzie? Nie wyczuwamy pól elektrycznych, tak jak to robią rekiny, nie widzimy promieniowania podczerwonego, tak jak je widzi grzechotnik, ani światła ultrafioletowego, które widzą ptaki i pszczoły, nie słyszymy ultradźwięków (choć może to i dobrze, słysząc je, bardzo byśmy cierpieli, gdyż zwierzęta tworzą straszny zgiełk). Ale z drugiej strony mamy dość ostry wzrok, potrafimy rozróżniać szczegóły. Poza tym jesteśmy jedynymi istotami, które starają się poznać to, co wyczuwają inne gatunki i – jak zaznacza autor – być może jedynymi, którym może na tym zależeć. Choć to poznawanie sprawia problemy, bo „Granice ludzkiego Umwelt często sprawiają, że Umwelten innych są dla nas nieprzejrzyste” (s. 21).

Książka jest gruba, dużo w niej informacji. Autor po kolei omawia działanie różnych zmysłów, przytacza wiele ciekawostek, rozważa, jak można by pomóc zwierzętom. Są tu oczywiście wzmianki o katastrofie klimatycznej, o niszczeniu środowisk, o zagrożeniach, jakie dla zwierząt stanowią hałas czy światło, o naukowcach, którzy okaleczają wybrane gatunki, na przykład odcinają ośmiornicom ramiona, by obserwować ich reakcję na ból. Ale są też przykłady badaczy zdolnych do poświęceń. Jedna z rozmówczyń autora, hodująca komary, karmi je własną krwią.

Ed Yong pisze z pasją, uświadamiając czytelnikom, że zwierzęta nadal skrywają wiele tajemnic, a w przyrodzie występuje mnóstwo niezwykłych zjawisk. I wcale nie trzeba daleko wyruszać, by je obserwować. „Cuda istnieją w przydomowym ogrodzie, gdzie pszczoły mierzą pola elektryczne kwiatów, skoczki przesyłają wibracyjne melodie przez łodygi roślin, a ptaki dostrzegają ukryte palety czurpur i ziurpur. (...) Dzika przyroda nie jest odległa. Jesteśmy w niej nieustannie zanurzeni” (s. 406).

I jeszcze dwa cytaty:

„Nie można sobie po prostu wyobrazić, jak działałby ludzki umysł w ciele nietoperza czy ośmiornicy, ponieważ by nie działał” (s. 385).

„Filozofowie od dawna litowali się nad złotą rybką w małym kulistym akwarium, nieświadomą tego, co znajduje się poza zbiornikiem, ale nasze zmysły również tworzą wokół nas akwarium – takie, poza które zazwyczaj nie udaje nam się wyjść” (s. 24).

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2024/06/niezwyke-zmysy-jak-zwierzeta-odbieraja.html

Ciekawa, mądra książka. Będę do niej wracać. Autor, Ed Yong, opowiada, jakich zmysłów używają zwierzęta, próbuje wejść do ich Umwelten. Słowo to nie ma polskiego odpowiednika, a oznacza mniej więcej tyle, co „część otoczenia, którą zwierzę odczuwa i której doświadcza – jego percepcyjny świat” (s. 14). Każdy gatunek (człowiek oczywiście też) ma inne Umwelten i każdy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Anna, spędziwszy kilkadziesiąt lat jako przykładna żona i matka, ucieka z domu.To już nie pierwsza ucieczka w tej rodzinie. Kiedy bohaterka miała trzynaście lat, zniknął jej ojciec, zostawiając żonę i dzieci na pastwę losu. Czyżby córka odziedziczyła po nim pęd do wolności i skłonność do porzucania obowiązków? Po upływie mniej więcej roku jej mąż Severino pakuje bagaże i wyrusza w podróż, by odnaleźć zgubę. Nie jest mu łatwo, bo ma około osiemdziesiąt lat i na domiar złego choruje na cukrzycę. Ale przecież nie tylko młodzi ludzie są zdolni do szaleństw, starzy też potrafią zdobyć się na poświęcenie i wysiłek, też tęsknią, też nie umieją pogodzić się z faktem, że zostali porzuceni, i to w dodatku bez wyjaśnienia, bez pożegnania.

Anna od początku wydaje się postacią fascynującą. I niestety skazaną na to, by nie znaleźć w życiu spełnienia. Od rodziców otrzymała sprzeczne porady. Ojciec mówił, że każdy człowiek ma prawo sam decydować o swoim losie, matka z kolei wymagała bezwzględnego posłuszeństwa i powtarzała, że „Kobieta się rodzi, by być żoną mężczyźnie i matką dzieciom” i że trzeba odwzajemnić miłość męża, choćby tylko z obowiązku czy wdzięczności. W powieści znajduje się kilka bulwersujących scen pokazujących, w jaki sposób buntująca się Anna naprowadzana była na „właściwą” drogę. Pouczano ją na przykład, że powinna jak najprędzej urodzić mężowi syna, a kiedy odburknęła: „Dać mężowi syna. Jakbym tylko po to się urodziła”, usłyszała od bliźniaczej siostry, że grzeszy i powinna zostać zbita rózgą. Można sobie wyobrazić, co czuła, wiedząc, że albo dostosuje się do wymagań, albo zostanie potępiona, przyniesie matce i siostrze wstyd...

Ludzie są skomplikowani i autor doskonale umie to pokazać. Kilkakrotnie bohaterowie nie postępują według schematu, widać w nich sprzeczności, wahania. Po kimś takim jak Anna można by się spodziewać, że będzie umiał uszanować wybory własnego dziecka, tymczasem niekoniecznie tak się dzieje. Zachowanie bohaterki wobec syna dziwi i irytuje, można nawet odnieść wrażenie, że Anna zapomina, jaki bunt i żal czuła w młodości, że powiela błędy własnej matki. Severino okazuje się o wiele lepszym i mądrzejszym rodzicem niż ona.

Podsumowując, „Ucieczka Anny” to ciekawa powieść o powolnej akcji, z dużą liczbą retrospekcji, przesycona nostalgią, pokazująca dawniejszą i współczesną Sycylię. Mattia Corrente opowiada o relacjach małżeńskich, tłamszeniu kobiet, zmianach w obyczajowości, o smutku i zagubieniu starca porzuconego przez żonę, którą kochał przez całe życie, a która już w dniu ślubu pokazała mu pazurki. I wreszcie jest to książka o tęsknocie za wolnością, za niezależnością, pokazująca, że ten, w kim wykiełkowało takie marzenie, już nigdy nie będzie szczęśliwy, bo albo porzuci i zrani bliskie osoby, albo będzie tkwił przy rodzinie i czuł się tak jak złapana na haczyk ryba.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2024/05/ucieczka-anny-mattia-corrente.html

Anna, spędziwszy kilkadziesiąt lat jako przykładna żona i matka, ucieka z domu.To już nie pierwsza ucieczka w tej rodzinie. Kiedy bohaterka miała trzynaście lat, zniknął jej ojciec, zostawiając żonę i dzieci na pastwę losu. Czyżby córka odziedziczyła po nim pęd do wolności i skłonność do porzucania obowiązków? Po upływie mniej więcej roku jej mąż Severino pakuje bagaże i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Sylwestrowy wieczór. Yuriko czeka na przyjazd syna. Nowy Rok zawsze świętują razem, to już tradycja. Poza tym widują się dość rzadko, bo Izumi mieszka aż w Tokio i ma czasochłonną pracę. Starsza pani postanawia dokupić trochę jedzenia. Jednak po drodze dzieje się coś dziwnego: Yuriko odnosi wrażenie, że znowu jest młodą kobietą widzącą trzęsienie ziemi w Kobo, że rodzice znowu odwracają się do niej plecami, źli, że nie pozbywa się panieńskiego dziecka. Zdezorientowana, zagubiona w czasie i przestrzeni, siada w końcu na huśtawce, by pobujać się niczym mała dziewczynka. Izumi nie zastaje jej w domu, widzi za to nieporządek i inne oznaki świadczące o tym, że matka przestaje sobie radzić, dziecinnieje, traci rozum.

Genki Kawamura ukazuje ten okres życia, kiedy to role pomiędzy matką a dzieckiem całkowicie się odwracają: to syn staje się opiekunem, musi dbać o jej bezpieczeństwo, a nawet o higienę. W przypadku Izumiego sytuacja jest o tyle trudniejsza, że za kilka miesięcy ma przyjść na świat jego pierwsze dziecko. W przeciwieństwie do wielu japońskich mężczyzn Izumi chce jeździć z żoną na badania, przejąć jej obowiązki, by przynajmniej w domu mogła odpocząć. Kaori włożyła dużo czasu i wysiłku, by odnieść w pracy sukces, i teraz boi się pójść na zwolnienie. „Martwię się, czy ktoś mi tego nie odbierze, podczas gdy mnie nie będzie. Mężczyźni nic nie tracą” – wyznaje. Koledzy z wytwórni płytowej nie próbują jej pomagać, nie pytają o ciążę. Czyżby byli aż tak egoistyczni, niezdolni do empatii? Niekoniecznie. We współczesnej Japonii „jak ktoś źle się zabierze za okazywanie troski, może zostać posądzony o seksizm”.

„Sto kwiatów” to powieść prosto napisana, ale ładna i wzruszająca, poruszająca uniwersalne tematy, takie jak relacje pomiędzy matką a synem, bezradność i zagubienie osoby chorej na Alzheimera, ciężar, jaki spada na rodzinę chorego. Autor opisuje teraźniejszość Izumiego, a retrospekcje i pamiętnik Yuriko dają wgląd w wybrane wydarzenia z przeszłości tych dwojga. Podczas gdy matka traci wspomnienia, syn je wygrzebuje z pamięci, odzyskuje. Przypomina sobie na przykład nieustanną bieganinę Yuriko pomiędzy pracą a obowiązkami domowymi. Jej smutek, że nie może zapewnić synowi tego wszystkiego, co dostają dzieci z pełnych rodzin. Jej zachwyt fajerwerkami. Jej tajemnicze zniknięcie z domu na kilka miesięcy i jej dziwną reakcję na wiadomość, że Izumi się zaręczył. I jej osobliwy zwyczaj, by zawsze w wazonie mieć jeden kwiat...

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2024/04/sto-kwiatow-genki-kawamura.html

Sylwestrowy wieczór. Yuriko czeka na przyjazd syna. Nowy Rok zawsze świętują razem, to już tradycja. Poza tym widują się dość rzadko, bo Izumi mieszka aż w Tokio i ma czasochłonną pracę. Starsza pani postanawia dokupić trochę jedzenia. Jednak po drodze dzieje się coś dziwnego: Yuriko odnosi wrażenie, że znowu jest młodą kobietą widzącą trzęsienie ziemi w Kobo, że rodzice...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Mistrzowie opowieści. Skandynawskie lato Naja Marie Aidt, Hans Christian Andersen, Kjell Askildsen, Mikkel Bugge, Stig Dagerman, Tove Ditlevsen, Sophie Elkan, Karin Fossum, Lars Gustafsson, Jónas Hallgrímsson, Tove Jansson, Elísabet Kristín Jökulsdóttir, Juha-Pekka Koskinen, Selma Lagerlöf, Halldór Kiljan Laxness, Rosa Liksom, Astrid Lindgren, John Ajvide Lindqvist, Merethe Lindstrøm, Bodil Malmsten, Harry Martinson, Dorthe Nors, Cora Sandel, Raija Siekkinen, Amalie Skram, Hjalmar Söderberg, Tarjei Vesaas, Kjell Westö
Ocena 7,0
Mistrzowie opo... Naja Marie Aidt, Ha...

Na półkach:

Jako miłośniczka literatury skandynawskiej nie mogłam nie sięgnąć po antologię „Mistrzowie opowieści. Skandynawskie lato”, której motywem przewodnim jest właśnie lato spędzane w Szwecji, Norwegii czy na Islandii. Znajduje się w niej dwadzieścia kilka krótkich utworów wybranych przez Justynę Czechowską; po tytuły, nazwiska autorów oraz tłumaczy odsyłam na stronę wydawnictwa, gdyż wypisanie ich zajęłoby zbyt dużo miejsca.

Niestety książka mnie nie zachwyciła. Z kilku powodów. Po pierwsze większość opowiadań jest albo nudna, albo niesamowicie infantylna. Redaktorka zbiorku najwidoczniej nie zastanowiła się, do jakiego czytelnika kieruje książkę, i powybierała teksty na chybił trafił. Obok wulgarnej historyjki o mężczyźnie podpalającym działkę czy o dziewczynie prowokowanej przez lesbijkę znajdują się tu bajeczki o rodzince ślimaków, o pszczole wdowie, o Rasmusie i włóczędze. W materiałach promocyjnych owa różnorodność prezentowana jest jako zaleta, bo niby każdy może tu znaleźć coś dla siebie. Tylko gdzie tu logika? Jeśli skuszę się na książkę, to chcę ją przeczytać od deski do deski, a nie poprzestać na kilku opowiadaniach i szukać chętnych na pozostałe. Jak coś jest dla wszystkich, to jest dla nikogo. Tej antologii nie da się przeczytać w całości i przyznaję, że nie dobrnęłam do końca bajeczki o mniszku z uśmiechem wpatrującym się w słońce, bo po prostu nie dałam rady.

Zresztą nawet wśród tekstów przeznaczonych dla dorosłych znajduje się dużo słabych, wywołujących jedynie znużenie albo zażenowanie. „Tego lata odwiedzała cmentarze”, „Dziecko, które kochało drogi”, „Konie w nocy” i „Lato” są, cóż tu ukrywać, niesamowicie nudne, a „XVI”, którego narrator bez końca przeklina i narzeka, może spodobać się jedynie mocno zaburzonej osobie. Podobnie odrzucające są „Biały zając” i „Jak syreny”. W pierwszym z tych opowiadań wiecznie marudzący bohater podpala szopę, w której przebywa tytułowe zwierzę, w drugim zaś dziewczyna rozważa, czy byłaby w stanie przespać się ze znajomą lesbijką, czy jednak nie. I tak przez całe opowiadanie. Kolejny nieudany tekst nosi tytuł „Lato. Nanoopowieść” i składa się z zaledwie ośmiu słów. Powstał specjalnie na potrzeby antologii, ktoś więc musiał go zamówić, zaakceptować. Tylko po co? Nie szkoda pieniędzy na honorarium dla autora i dla tłumacza tych kilkuwyrazowych wypocin?

Innego rodzaju koszmarkiem jest „Pocałunek” Hjalmara Söderberga. Koszmarkiem nie z winy autora, tylko tłumaczki, gdyż został przełożony tak nieudolnie, że można by to uznać za ponury żart. Pisarza słynącego z pięknego stylu zaprezentowano w tej antologii jako niechluja językowego, który już w pierwszym zdaniu popełnia błąd gramatyczny. Dalej też nie jest lepiej, całość zaś wygląda jak wprawka.

Kolejna wada „Skandynawskiego lata” to niestaranne notki o autorach. By nie przynudzać, napiszę tylko, że powieść Laxnessa nosi tytuł „Duszpasterstwo koło Lodowca”, a nie, jak twierdzą twórcy książki, „Chrześcijaństwo koło lodowca”.

Koniec końców tylko pięć tekstów – „Letnie marzenie”, „Filar”, „Szczeliny powietrza”, „Babie lato” i „BeSafe” – uznałam za ciekawe. Narratorką tego pierwszego jest kobieta, której w dzieciństwie nie dane było wyjechać na kolonie. Po upływie kilkudziesięciu lat nadal ją to boli. W żadnym z opowiadań wieś nie została odmalowana tak kusząco, tak czarownie jak właśnie w tym, będącym jedynie opisem wyobrażeń nieszczęśliwego dziecka. W „Filarze” obserwujemy mężczyznę, który z uporem uczy syna pływać. Ojciec ten uchodzi za niezłomnego, za opokę rodziny, tymczasem wydarza się coś, co zbija go z nóg. „Szczeliny powietrza” to obrazek z życia dwóch przyjaciółek, lekarki i pisarki. Od młodości celebrowały lato, nocując na bezludnej wyspie, i na starość ani myślą zrezygnować z tego zwyczaju. Zawsze był to dla nich spokojny, piękny czas, jednak teraz piknik przebiega inaczej niż zwykle. Pojawia się intruz, zostają ujawnione mroczne tajemnice z przeszłości. W „Babim lecie” autorka z niezwykłą subtelnością ukazuje narodziny nieporozumienia oraz ból starszego mężczyzny, który uwierzył, że pokochała go młoda dziewczyna. A w „BeSafe” widzimy rodzinę z małym dzieckiem. Mąż wybiera się do pracy – i tyle, przed rozpoczęciem lektury lepiej nic więcej nie wiedzieć, bo tylko w tym wypadku poczujemy się tak, jakbyśmy dostali młotem w głowę. Autor po mistrzowsku buduje napięcie i przeraża czytelnika.

Pięć dobrych opowiadań to jednak za mało, by zrównoważyć wady antologii i uznać ją za wartościową. Podsumowując – nie polecam.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2024/03/mistrzowie-opowiesci-skandynawskie-lato.html

Jako miłośniczka literatury skandynawskiej nie mogłam nie sięgnąć po antologię „Mistrzowie opowieści. Skandynawskie lato”, której motywem przewodnim jest właśnie lato spędzane w Szwecji, Norwegii czy na Islandii. Znajduje się w niej dwadzieścia kilka krótkich utworów wybranych przez Justynę Czechowską; po tytuły, nazwiska autorów oraz tłumaczy odsyłam na stronę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Akcja „Lodu” Ully-Leny Lundberg została osadzona w niezwykłym miejscu, bo na Wyspach Alandzkich, które w powieści noszą nazwę Örlandia. Na jedną z wysepek tego archipelagu, ważniejszą od innych, bo kościelną, przypływa pastor Petter Kummel wraz z żoną Moną i malutką córeczką Sanną. Odprawia nabożeństwa, urządza się, poznaje tubylców i ich problemy i nie wiadomo kiedy zakochuje się w swojej nowej parafii, bo chociaż tutejszy klimat jest bezlitosny, to jednak ludzie cechują się wyjątkową życzliwością. Pettera cieszy też to, że dostaje do dyspozycji pole, dwie krowy, dwie owce, dwie małe wysepki do pasienia bydła i oborę, dzięki czemu jego rodzinie nie zabraknie ziemniaków ani mleka. W Polsce mówi się, że „kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie”, tymczasem na Örlandii jest inaczej – pastor otrzymuje niezbyt wysoką pensję, a parafianie nie rozpieszczają go żadnymi prezentami, ba, ciągle odwiedzają plebanię, a ponieważ przybywają z daleka, Mona czuje się w obowiązku poczęstować ich przynajmniej drożdżówką i gorącą kawą. W efekcie szynka, która miała starczyć na kilka dni, często znika już po godzinie. Dodatkowym utrapieniem są krewni Pettera, lubiący przyjeżdżać tu na wakacje. Podczas gdy oni wypoczywają, Mona uwija się całymi dniami i nie może niczego zaoszczędzić.

Akcja rozgrywa się w ciągu około trzech lat. Autorka drobiazgowo opisuje przyjazd na wyspę, zawieranie znajomości, odprawianie nabożeństw, wizytę w Turku, egzamin w Helsinkach, kontakty pomiędzy małżonkami, dzień, w którym zostało poczęte ich drugie dziecko, dzień, w którym owo dziecko się urodziło, sztorm oraz wiele innych wydarzeń, układających się na życie może niezbyt efektowne, ale dla bohaterów piękne i ważne. Małżonkowie potrafią się nim cieszyć i właściwie mają tylko jedno zmartwienie: by inny duchowny, mający większe kwalifikacje, nie wygryzł Pettera z Örlandii. Do opisów codzienności Ulla-Lena Lundberg dołącza wspomnienia z dzieciństwa pastora oraz wspomnienia wojenne, które wtedy (akcja toczy się tuż po drugiej wojnie światowej) były jeszcze bardzo intensywne. Akurat Petter nie może się poszczycić żadnymi bohaterskimi czynami, bo ze względu na przebytą kiedyś gruźlicę nie wysłano go na front. O wiele więcej mają do powiedzenia inni mieszkańcy archipelagu, chociażby córka fińskiego generała, która uciekła z ZSRR. Ocaliła życie, ale zapłaciła straszną cenę – w Finlandii nie może pracować jako lekarka, jest tu tylko położną, poza tym za żelazną kurtyną został jej syn, o którym nie ma żadnych wieści.

W powieści nie brakuje opisów tamtejszej przyrody, w tym tytułowego lodu, przez sporą część roku skuwającego przestrzeń pomiędzy wysepkami i stanowiącego swoistą podłogę, po której mieszkańcy przemieszczają się na saniach, łyżwach, a nawet na rowerach. Ale ten lód może też być śmiertelną pułapką, bo w niektórych miejscach jest bardzo cienki i łatwo się łamie. Stali mieszkańcy archipelagu nie wychodzą z domu bez solidnego noża lub szpikulca, nowi często nie umieją docenić niebezpieczeństwa i zapominają o środkach ostrożności. O tym, jak groźny jest lód, najlepiej wie rozwoziciel poczty, żyjący w nieustannym strachu, świadomy, że każda wyprawa na sąsiednie wyspy może być tą ostatnią. Od nieustającego strachu zaczyna mu się mącić w głowie.

Podsumowując, „Lód” jest piękną książką o urządzaniu się w nowym miejscu, o miłości do rodziny, o pracy duszpasterskiej, żałobie, potędze żywiołów, ale przede wszystkim o Wyspach Alandzkich. Dużo w tej powieści szczegółów obyczajowych i kolorytu lokalnego. Oczywiście aby ją docenić, trzeba lubić powolną akcję i opisy zwyczajnej codzienności. Bohaterem jest pastor, ale to nie znaczy, że tylko wierzące osoby będą umiały wczuć się w losy jego rodziny. Ja w żadne bogi nie wierzę, a mimo to czytałam książkę z ciekawością, a pod koniec ze ściśniętym sercem, bo w pewnym momencie sielankowy nastrój zostaje przełamany, robi się groźnie i rozdzierająco smutno.

Niestety polska wersja powieści ma wielką wadę, a mianowicie została niechlujnie przełożona. Mnóstwo w niej kulawych zdań, błędów gramatycznych i wszelkich innych. Ponieważ niektórzy tłumacze okazują niezadowolenie, jeśli krytykuje się ich pracę bez podania konkretów, wypiszę kilka kwiatków – a wcale nie są to jedyne, które zauważyłam.

– „Idą w stronę plebanii, dwóch bezceremonialnych mężczyzn, bez pośpiechu, ale są tak młodzi, że nawet ich powolność nadrabia drogi” (s. 90)
– „W naszym luterańskim kościele mają być też żona i dzieci, umeblowanie, które go uwiązują i zabierają mu czas” (s. 10)
– „W tej samej chwili nad zmartwieniem przemyka szybki jak strzała nawias, w którym wcale nie jest niezadowolony z tego, że Petter nie dostał wyróżnienia” (s. 243)
– „Duszka się ocieliła, zamierzają ją zatrzymać, a Rubinka byczka, który przez lato podrośnie, a jesienią pójdzie na rzeź – pieniądze do kasy i trochę mięsa” (s. 103)
– „Cała Finlandia woła o własny dom, a ten żeglował i teraz osiadł na skraju Bałtyku” (s. 20).
– „Kiedy człowiek żyje tak daleko jak my, samo przez się rozumie, że jesteśmy na ostatnim miejscu listy dostaw” (s. 64)
– „Dopóki Sanna siedzi przy stole, wystarczy, że Petter opowie o ślubie i przekaże Monie srebrną ozdobę. Ona twierdzi, że to niepotrzebny wydatek; a Sannie drobiazgi i przesłane prezenty” (s. 245)
– „Pastorowi przyszło go głowy, że śmieją się do nieprzytomności, a potem już tylko nieprzytomności” (s. 290)
– „smutek staje się być nieograniczony” (s. 377)
– „Trzeba wrócić do domu za widoku” (s. 379)
– „Człowiek często chodzi o własnych nogach aż do śmierci, ale wtedy koniec” (s. 262)
– „Drzemią, ale śpią płytko” (s. 253)
– „To tędy rozładuwują pocztowe worki” (s. 176)
– „W kościele jest całkowicie cicho, ale słychać przyjazny szum” (s. 48)
– „gdy podpływają do brzegu i zeskakują na pomost w białych spodniach żeglarskich, żeby zacumować” (s. 104)
– „Jego głos jest radosny i świadomy, że ma z nim kontakt, kiedy odprawia wyznanie grzechu”(s. 46)
– „Mężczyźni są czarni pod zmarzniętymi głowami, dopiero po drugiej stronie furtki zakładają czapki” (s. 379)
– „Cierniem w jej boku było to, że (...)” (s. 311)
– „jej twarz jest cała od łez” (s. 52)
– „trzeba wypróbować swoich sił” (s. 66)
– na str. 333 pisząc o dwóch mężczyznach, tłumaczka używa zaimka „oboje”
– „dwoje przybyłych pastorów i kantor” (s. 372) – tutaj dodam, że ci pastorowie to mężczyźni
– „kroki, które idą szybko i ciężko, jakby niosły martwego” (s. 332)
– „zniknie z polem widzenia” (s. 142)
– „Stoją na skraju nowego życia we własnej plebanii” (s. 15) – tu chodzi o to, że otrzymali plebanię i zaczynają nowe życie, powinni więc stać na progu, a nie na skraju
– „Pacjenci najróżniejszego rodzaju pokazują zabliźnione rany i złamane ręce, po których nie widać, że coś z nimi było nie tak” (s. 307)
– „goli się z mozołem, oczywiście się zacina i musi zatrzymać krwotok gazetą” (s. 233) – przy drobnym skaleczeniu powstaje krwawienie, a nie krwotok

Tłumaczka ma jeszcze taki zwyczaj, że w dłuższych zdaniach nieraz odmienia przez przypadki tylko początkowe wyrazy, resztę czy to z lenistwa, czy z innego powodu pozostawia nieodmienioną, tak jak tutaj:

– „Jest już wyposażony, w kilka godzin pastorowej udało się zadomowić przestrzeń, jedyne, czego brakuje, to przyzwoity zapach jedzenia” (s. 21)
– „Ale nie uczył się angielskiego, opanował tylko fiński i niemiecki, trochę francuskiego i łaciny, ponadto starożytna greka i hebrajski” (s. 264)
– „Pół dnia zajmuje obejrzenie wyspy kościelnej, gór za zachodzie, ich dziewiczy taniec i pradawne kryjówki przed piratami i Rosjanami, świeże wykopaliska z epoki brązu i dla kontrastu niedawne rozminowanie po wojnie kontynuacyjnej” (s. 105)
– „Opowiada o przebiegu wypadku, rower, ubrania na lodzie, poszukiwania przy rynnie po parowcu” (s. 349)
– „Lekarz musi zbadać przyczynę zgonu, utonięcie i hipotermia” (s. 262)

Do tego dochodzą błędy ortograficzne: „nie widzi nic poza wąską stróżką światła” (s. 321), „idealnie uważony podpiwek” (s. 273), „Acha” (s. 222), „Z modlitewnikiem i biblią w dłoni wychodzi na kościół” (s. 49), „nauczył się niedowierzać odmianie” (s. 220), „czółki obejmują czaszkę i ją ściskają” (s. 233). W posłowiu Justyna Czechowska, bo to ona jest ową niestaranną tłumaczką, kokieteryjnie stwierdza: „Mam nadzieję, że pod żadnym względem nie wyrządziłam powieści Lód krzywdy” (s. 412). A ja sądzę, że słowo krzywda jest zbyt słabe na określenie ogromu usterek szpecących tę książkę...

Moja ocena: dla autorki 5/6, dla tłumaczki 1/6.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2024/02/lod-ulla-lena-lundberg-piekna-ksiazka-w.html

Akcja „Lodu” Ully-Leny Lundberg została osadzona w niezwykłym miejscu, bo na Wyspach Alandzkich, które w powieści noszą nazwę Örlandia. Na jedną z wysepek tego archipelagu, ważniejszą od innych, bo kościelną, przypływa pastor Petter Kummel wraz z żoną Moną i malutką córeczką Sanną. Odprawia nabożeństwa, urządza się, poznaje tubylców i ich problemy i nie wiadomo kiedy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Kornik” Layli Martinez, czyli najnowsza książka wydana w Serii z Żurawiem, okazała się, ku memu zdumieniu, rasową powieścią grozy. Jest tu niewyjaśniona zagadka, bo w okolicy doszło do kilku zaginięć osób płci męskiej, jest złowieszcza, duszna atmosfera. Są istoty nie z tego świata, gnieżdżące się w szufladach albo też stukające do drzwi, i te elementy fantastyczne przenikają się z realistycznymi. I wreszcie spora część akcji toczy się w nawiedzonym domostwie, położonym na uboczu wsi i omijanym przez sąsiadów. Dom ten, według słów mieszkających w nim babci i wnuczki, rzuca się na ludzi i wykręca im flaki. Najgorsze wrażenie wywiera stojąca na piętrze szafa, często wygłodniała i rozwścieczona. Wieje z niej lodowate powietrze, dobiegają uderzenia i rozpaczliwe płacze albo krzyki. Kiedy kobiety słyszą te odgłosy, czują się tak, jakby wyprano im mózgi, jakby tuż obok przejeżdżał pociąg.

Siedziba bohaterek jest więc przerażająca, nikt nie chciałby w takiej mieszkać. Ale one jakoś przywykły do koszmaru i w przeciwieństwie do postaci z innych powieści grozy, nie próbują od niego uciec. Znają dwa sposoby, by uspokoić rozsierdzony dom: „pomodlić się do świętych albo dać mu to, czego chce”. Poza tym ani ruszające się meble, ani duchy nie wzbudzają w nich tak mocnego gniewu jak żywi mieszkańcy wioski.

Narrację prowadzą na przemian babcia i wnuczka, co jest o tyle ciekawe, że obie sprawiają wrażenie dziwnych i niejednoznacznych. Obie coś ukrywają, o niektórych wydarzeniach opowiadają bardzo enigmatycznie (na przykład o tym, co wiedzą o zaginionym dziecku), niekiedy jedna podważa prawdomówność drugiej. Rzucają też niepokojące uwagi – wnuczce raz się wymyka, że trzymają wielkie kadzie, „no bo kto wie kiedy takie naczynie do którego mieści się ludzkie ciało może się przydać”, innym zaś razem, że nie ma co liczyć na pomoc z zaświatów, same muszą zająć się nieszczęściem, które zamieszkało we wsi. Takie wzmianki potęgują mroczną atmosferę, bo niby do czego im te kadzie? I jak zamierzają zaprowadzić porządek we wsi, skoro nikt się z nimi nie liczy?...

Kiedy wnuczka jest narratorką, w tekście pojawiają się błędy interpunkcyjne (zamierzone!), dosadne słowa, brzydkie określenia na babcię i sąsiadów. Widać, że dziewczynę przepełnia bunt i nienawiść. Co zresztą łatwo zrozumieć. Marzyła, że wyjedzie do Madrytu na studia, a ponieważ nie mogła liczyć na żadne wsparcie finansowe, postanowiła znaleźć pracę. Tylko jaką? „Tutaj nie ma nic do roboty, można zbierać winogrona przez kilka tygodni albo myć dupę jakiemuś starcowi, dopóki nie umrze lub nie trafi do domu opieki”. Nieoczekiwanie miejscowi bogacze zatrudnili ją jako służącą, ale nie skończyło się to dobrze. Teraz wie, że nie dostanie drugiej szansy, że wszyscy wokół ją obmawiają, demonizują, a na domiar złego znalazła się na celowniku dziennikarskich hien. Nie ma już przed nią innej przyszłości jak egzystencja w towarzystwie zwariowanej babki i trupów.

Opowieść starszej z narratorek jest poprawna językowo i bardziej powściągliwa. Seniorka kreuje się na pogodzoną z losem, rozsądną, dysponującą wiedzą w rodzaju: tego domu się nie opuszcza, a kto odejdzie, szybko wróci... Nie trzeba pracować dla bogaczy... Wciąż modli się do świętych o ukaranie tej czy tamtej osoby, stawia zmarłym kieliszki z winem, wierzy w klątwy, wyskakuje przez okno, stuka czołem o drzwi. A jednocześnie jest na tyle mądra i wielkoduszna, że wydaje pieniądze na szczepienia i sterylizowanie kotów, zamiast później zabijać kocięta, jak robią to miejscowi. Nie je też mięsa, bo według niej byłoby to niegrzeczne wobec zwierząt.

Świetna książka. Trzymająca w napięciu, intrygująca, a jednocześnie oferująca coś więcej niż tylko uczucie grozy. Autorka porusza też problemy społeczne, podkreśla wyzysk, nędzę ludzi (wiele z duchów za życia koczowało w pobliskich jaskiniach, a potem zmarło z głodu i nawet własnych grobów się nie doczekało), sięga do historii Hiszpanii, do czasów feudalnych, do wojny domowej, do okresu, kiedy mężczyźni mogli bezkarnie bić kobiety i handlować ich ciałami. Na takim właśnie procederze wzbogacił się pradziadek młodszej z bohaterek, to z pieniędzy uzyskanych z upokarzania żony i kochanek wybudował rodową siedzibę. Przy tym kiedy wybuchła wojna domowa, ten damski bokser stracił całą odwagę i postanowił ukryć się w... Nie zdradzę gdzie ani co z nim się ostatecznie stało, to już trzeba samemu przeczytać, bo wyjaśnienie bardzo zaskakuje.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2024/02/kornik-layla-martinez.html

„Kornik” Layli Martinez, czyli najnowsza książka wydana w Serii z Żurawiem, okazała się, ku memu zdumieniu, rasową powieścią grozy. Jest tu niewyjaśniona zagadka, bo w okolicy doszło do kilku zaginięć osób płci męskiej, jest złowieszcza, duszna atmosfera. Są istoty nie z tego świata, gnieżdżące się w szufladach albo też stukające do drzwi, i te elementy fantastyczne...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W Serii z Żurawiem już wiele razy ukazywały się książki azjatyckie, lecz dotyczyły one zazwyczaj Japonii albo Korei. Akcja „Współrzędnych tęsknoty”, powieści napisanej przez autorkę pochodzącą z Indii, osadzona jest dla odmiany w południowej części Azji – na Wyspach Andamańskich, w Nepalu, Birmie i w wiosce położonej w cieniu gór Karakorum. Wśród bohaterów znajdują się Hindusi, Birmańczycy, Nepalczycy, Kaszmirka, Karenka, a nawet staruszek pochodzący z ludu Drakpo. Są tu muzułmanie, ateiści, buddyści; ludzie żyjący w skrajnej nędzy oraz tacy, którzy nie mają problemów materialnych i mogą swobodnie oddawać się swoim pasjom.

Każda z czterech części ma innego głównego bohatera. W „Wyspach” jest nim dobroduszny Giridźa Prasad, od niedawna pracujący w leśnictwie na Andamanach i żonaty z Chandą Devi. Hindus szybko zauważa, że jego wybranka przejawia niezwykłe cechy – umie rozmawiać z drzewami, a także z duchami ludzi i zwierząt. Na wyspie tych niematerialnych stworzeń pojawia się wyjątkowo dużo. Giridźa sądzi, że przyciąga je grawitacja, silniejsza tu niż na przykład w Himalajach. Jest nawet lekko zirytowany zdolnościami żony, jej niezależnością i uporem, by sypiać oddzielnie. Ale postanawia cierpliwie walczyć o miłość i na początek rezygnuje z jedzenia mięsa, by Chandzie nie naprzykrzały się rozżalone duchy zabitych kóz.

Część druga o tytule „Linia uskoku” w przeciwieństwie do pierwszej zawiera wiele brutalnych scen, takich jak chociażby torturowanie więźniów politycznych, kopanie ciężarnej kobiety w brzuch, znęcanie się nad żółwiem, którego owa kobieta, nieposiadająca lodówki, więzi w wiadrze i codziennie zjada po kawałku (żywego!). Czytamy o różnych rodzajach przemocy, o nędzy mieszkańców Birmy i o niedoli studenta Platona, walczącego ze skorumpowanym reżimem i tęskniącego za matką, z którą go rozdzielono, gdy miał zaledwie kilka miesięcy.

W części trzeciej, „Dolinie”, autorka ukazuje życie pochodzącego z Nepalu przemytnika Thapy, powracającego na krótko do swojej ojczyzny, by przewieźć przez góry partię narkotyków. Czekając na dogodny dzień, mężczyzna chodzi po slumsach i po barach, poznaje też pewną tancerkę, która jeszcze jako dziecko została sprzedana przez mężczyzn ze swojej rodziny. Thapa nie ma rodziny – wszyscy jego bliscy zginęli podczas lawiny błotnej.

Bohater „Pustyni śniegu” ma wprawdzie wnuków, ale też czuje się samotny, co uświadamia sobie dopiero wtedy, gdy poznaje rówieśniczkę z sąsiedniej wsi. Kobieta go fascynuje, a zarazem odrzuca. Bo dlaczego uważana jest za wiedźmę, dlaczego modli się pięć razy dziennie? On sam jest buddystą, uważa, że w jednym z poprzednich żywotów był dżdżownicą, a w jeszcze innym mamutem. Staruszek rozmyśla o sąsiadce, zmaga się z narastającą niesprawnością, próbuje przypomnieć sobie dzieciństwo i młodość, poznaje też geologa zafascynowanego pobliskim lodowcem.

Każda z czterech części ukazuje inny zakątek świata i inne postacie, z tym że kilka z nich pojawia się w więcej niż jednym rozdziale i z bohatera pobocznego zmienia się w pierwszoplanowego. W „Wyspach” Mary jest tylko służąca, o której niewiele wiemy, tymczasem w „Linii uskoku” staje się ona kimś przyciągającym uwagę – matką jadącą na spotkanie z synem. Poznajemy jej naznaczoną przemocą młodość, okoliczności, w jakich zaszła w ciążę, oraz głębię tęsknoty za utraconym dzieckiem. Thapa w jednej części jest mało ważnym przyjacielem Platona, w kolejnej zaś zostaje postacią główną. Żeby było jeszcze ciekawiej, jeden z głównych bohaterów pojawia się na końcu książki jako duch i ucina sobie pogawędkę z wnukiem. We„Współrzędnych tęsknoty” różnych duchów i cudów nie brakuje, bo autorka lubi urozmaicać fabułę dziwnymi wydarzeniami. W
jednej ze scen znika woda z oceanu i odsłania się dno, w innej po dachu domu chodzi nieżywa koza...

Nie brakuje tu również ciekawych, niekiedy wręcz kontrowersyjnych komentarzy. Ktoś utrzymuje, że w dwudziestym pierwszym wieku Mount Everest nie utrzyma statusu najwyższej góry świata, ktoś mieszkający na Andamanach twierdzi, że „wulkaniczne wyspy Indonezji i basen Morza Andamańskiego to przedłużenie Himalajów. Siedzimy, że tak się wyrażę, na wierzchołku gór, które wyrastają z dna oceanicznego”, ktoś zauważa, że nie tylko żaden człowiek nie może być samotną wyspą, ale też „żadna wyspa nie jest samotną wyspą. To tylko część większego geologicznego układu, który łączy wszystkie lądy i oceany świata”.

Bohaterowie są inteligentni, nie gonią za dobrami materialnymi, tylko rozmyślają o związkach człowieka z naturą, o geologii, polityce, botanice. Platon gotów jest poświęcić życie na walkę z reżimem, Chanda jest niesamowicie uduchowiona, Giridźa w młodości wędruje po Alpach i Himalajach, studiuje w Oskfordzie, a z biegiem lat wcale nie traci swoich zainteresowań, Rana zafascynowany jest lodowcem, próbuje nawet wyhodować na nim jakieś rośliny, by potem jego ojczyzna mogła rościć prawa do tego kawałka ziemi.

Ze względu na specyficzny rodzaj narracji, mnogość wątków i poruszane tematy niektórym czytelnikom powieść ta może wydać się zbyt trudna, inni się nią zachwycą. Jest w niej coś niepospolitego, coś egzotycznego. Autorka ciekawie zestawia brutalny realizm z magią i liryzmem, posługuje się barwnym, bardzo dobrym językiem, opisuje zarówno to, co jest uniwersalne, czyli starość, samotność, tęsknotę, rodzenie się miłości, jak i to, co przeciętnym Europejczykom nie jest znane.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/12/wsporzedne-tesknoty-shubhangi-swarup.html

W Serii z Żurawiem już wiele razy ukazywały się książki azjatyckie, lecz dotyczyły one zazwyczaj Japonii albo Korei. Akcja „Współrzędnych tęsknoty”, powieści napisanej przez autorkę pochodzącą z Indii, osadzona jest dla odmiany w południowej części Azji – na Wyspach Andamańskich, w Nepalu, Birmie i w wiosce położonej w cieniu gór Karakorum. Wśród bohaterów znajdują się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznę od tego, że nie jest to powieść o żadnej księżniczce, lecz o biednej Koreance, która już od pierwszych dni życia musiała walczyć o przetrwanie. Urodziła się w roku 1984 jako siódma córka rodziców, którzy czekali na chłopca. Matka, bojąc się wściekłości męża, wyniosła noworodka do lasu i porzuciła. Bari udało się przeżyć i z czasem została nawet zaakceptowana przez rodzinę, ale i tak nie mogła cieszyć się dzieciństwem, gdyż sytuacja w jej kraju stawała się coraz gorsza. Złe decyzje rządu, powódź, susze oraz inne okoliczności doprowadziły do klęski głodu. Rodzice i starsze siostry bohaterki trafili do obozów pracy (i to tylko dlatego, że ich kuzyn źle gospodarował państwowymi pieniędzmi!), ona zaś musiała się ukrywać w przygranicznych chińskich wioskach, a potem wyruszyć jeszcze dalej.

„Księżniczka Bari” nie jest pocieszającą powieścią. Trudno zliczyć, ile nieszczęść pojawia się na jej kartkach. Jest tu przeraźliwy głód, handel ludźmi, śmierć dzieci, zmuszanie kobiet do prostytucji, katowanie uchodźców, terroryzm, nagonka na imigrantów i wiele, wiele innych tragedii. Bohaterom nie dane było urodzić się w spokojnym, zamożnym kraju, próbują więc uciekać przed wojnami, głodem czy prześladowaniami. A jeśli uda im się przedostać do ziemi obiecanej, odkrywają, że nikt ich tam nie chce. Nie mogą legalnie pracować, są wykorzystywani i podejrzewani o wszystko, co najgorsze, bez końca muszą spłacać przemytników. Po co ktoś w ogóle wymyślił granice?”* – żali się bohaterka. I to jest jedno z najważniejszych zdań w tej powieści. Czytając o losach Bari i jej rodziny, jej przyjaciółki Xiang, sąsiadów z Nigerii czy staruszka Abdula, trudno nie myśleć, jakie to podłe, że ludzie nie mogą swobodnie opuszczać krajów ogarniętych wojnami czy klęskami żywiołowymi, tylko muszą cierpieć, ginąć, tkwić pod granicami.

Hwang Sok-yong zwraca dużą uwagę na niedole uchodźców, ale pokazuje też niebezpieczeństwa, na jakie narażają oni gospodarzy. W jednej ze scen widzimy Bari uciekającą przed pożarem wznieconym przez Koreańczyków chcących wypalić las i założyć nielegalne pola. Uciekinierzy, z początku przyjmowani gościnnie, z czasem stają się coraz bardziej irytujący, bo jest ich za dużo, bo wywołują pożary, bo kradną żywność. Dochodzi do tego, że chiński rolnik boi się udzielać schronienia bohaterce i jej uszczuplonej rodzinie; nadal pomaga, ale ukradkowo, z daleka. To właśnie z tego powodu Bari musi spędzać zimę w szałasie zbudowanym na bezdrożach. Jeśli chodzi o Londyn, bohaterka sama pada ofiarą nielegalnej imigrantki, która z początku była dobrą osobą, lecz pod wpływem licznych nieszczęść i narkotyków zatraciła ludzkie uczucia.

Może właśnie dlatego, że w książce pojawia się tak wiele smutków i okrucieństw, Hwang Sok-yong postanowił urozmaicić fabułę poprzez dodanie elementów realizmu magicznego. Bohaterka potrafi więc prowadzić bezgłośne rozmowy z psem czy z duszami umarłych, odczytuje myśli swojej siostry niemowy, a kiedy dotyka nóg obcego człowieka, widzi sceny z jego przeszłości i odgaduje, na co jest chory. Poza tym dużo tu nawiązań do koreańskich wierzeń i mitologii, szczególnie do mitu o bogini Bari. Owa pramatka ludzkości, najmłodsza z siedmiu córek, na rozkaz matki została przez swoje starsze siostry zamknięta w skrzyni i porzucona na bagnach. Uratowana przez zwierzę, zniosła mnóstwo cierpień, a potem wędrowała po zaświatach, poszukując życiodajnej wody. Bohaterka powieści poznała tę legendę w dzieciństwie i z czasem zauważyła mnóstwo analogii pomiędzy sobą a swoją mityczną imienniczką, ba, zaczęła nawet się starać, by tych podobieństw było jeszcze więcej.

W „Księżniczce Bari” nie brakuje bohaterów pozytywnych, takich jak Pakistańczyk Abdul niezłomnie wierzący w to, że na zło trzeba odpowiadać dobrem, ale są tu też postacie z gruntu złe (chociażby przemytnicy) albo takie, które nie mają złych charakterów, ale ciemnota i złe warunki sprawiły, że zachowują się obrzydliwie. Czy matka Bari wyrzuciłaby noworodka, gdyby ze strachu i rozpaczy nie zmąciło się jej w głowie? Czy ojciec wściekałby się po narodzinach najmłodszych córek, gdyby nie przekonanie, że mężczyzna powinien mieć syna i że kobieta rodząca same dziewczynki jest nieudolna, felerna, winna? Co ciekawe, kiedy życie tych niechcianych dzieci jest zagrożone, ojciec robi wszystko, by je ratować.

Podsumowując, „Księżniczka Bari” to poruszająca, godna polecenia powieść, będąca interesującym połączeniem realizmu z nadrealizmem. Jak przystało na kandydata do nagrody Nobla, Hwang Sok-yong nie pisze o sprawach błahych, tylko zwraca uwagę na tragedie rozgrywające się w naszych czasach, na rzesze uchodźców, głód, terroryzm, łamanie praw człowieka w Korei Północnej.

---
* Hwang Sok-yong, „Księżniczka Bari”, przeł. Dominika Chybowska-Jang, Bo.wiem, 2023, s. 15

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/11/ksiezniczka-bari-hwang-sok-yong.html

Zacznę od tego, że nie jest to powieść o żadnej księżniczce, lecz o biednej Koreance, która już od pierwszych dni życia musiała walczyć o przetrwanie. Urodziła się w roku 1984 jako siódma córka rodziców, którzy czekali na chłopca. Matka, bojąc się wściekłości męża, wyniosła noworodka do lasu i porzuciła. Bari udało się przeżyć i z czasem została nawet zaakceptowana przez...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Niejeden z nas od czasu do czasu marzy, by porzucić swoją dotychczasową egzystencję i wyjechać gdzieś daleko, zmienić nazwisko, zaistnieć w nowym środowisku. Takie pragnienia są całkiem naturalne; los dał nam przecież tylko jedno życie, które często nie przebiega tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Jednak większość ludzi poprzestaje na snuciu marzeń, mało kto próbuje je realizować. Zresztą w dwudziestym pierwszym wieku byłoby to bardzo trudne. Śmiałek musiałby znać osobę z półświatka, która pomogłaby mu zdobyć fałszywe dokumenty i podpowiedziała, jak wykorzystywać luki w prawie i unikać zdemaskowania, poza tym powinien cechować się bezwzględnością, bo przecież zmieniając tożsamość, zawsze się kogoś porzuca, kogoś okłamuje, kogoś rani.

Tak właśnie postąpił tytułowy mężczyzna z powieści Keiichirō Hirano. Przedstawił się jako Daisuke, poślubił rozwódkę Rie, został ojcem. A kiedy po kilku latach zginął w wypadku, wdowa odkryła, że nie był tym, za kogo się podawał. Jak wobec tego brzmiało jego prawdziwe nazwisko? Dlaczego kłamał? Ponieważ policja sprawia wrażenie nieudolnej, Rie prosi o pomoc znajomego prawnika. Prawnik ten, mieszkający w Jokohamie młody mężczyzna o imieniu Kido, to obok Rie drugi najważniejszy bohater powieści. Oboje są spokojnymi, dobrymi ludźmi. Ona stara się jak najlepiej wychowywać dzieci i nie obwiniać pochopnie zmarłego męża, pamiętać, że przez tych kilka wspólnych lat byli szczęśliwi; skoro ją okłamał, najwidoczniej miał jakiś bardzo ważny powód. Z kolei Kido udziela bezpłatnej pomocy prawnej ofiarom tsunami. Przyjąwszy zlecenie od Rie, bardzo się angażuje w rozwiązanie zagadki. Zmarły mężczyzna coraz mocniej go intryguje. Kim był? Bo raczej nie szpiegiem, skoro zamieszkał w miejscowości, w której nic się nie dzieje, i pracował przy wyrębie lasu. A może popełnił jakieś przestępstwo i uciekał przed karą? I gdzie jest prawdziwy Daisuke? Pytania się mnożą, Kido rozmyśla nad nimi nawet w godzinach przeznaczonych na życie prywatne i w jakiś mglisty sposób zazdrości ludziom, którzy mają odwagę podszywać się pod innych.

Motyw zmiany tożsamości pojawia się najczęściej w literaturze spod znaku rozrywki i sensacji, tymczasem „Pewien mężczyzna” to solidna powieść psychologiczno-obyczajowa. Autor nie spłyca tematu głównego, pokazuje, dzięki jakim lukom prawnym zmarły mąż Rie mógł podawać się za kogoś innego, naświetla też koszmarną sytuację rodzin takich oszustów. Bohaterka musi zmagać się nie tylko z rozpaczą i wątpliwościami, czy miłość pomiędzy nią a tajemniczym mężczyzną nie była iluzją, ale również z problemami prawnymi. Jej córeczka, która urodziła się w trakcie trwania małżeństwa, zostaje teraz uznana za dziecko nieślubne. Keiichirō Hirano docieka też, z jakich przyczyn ludzie zmieniają tożsamość, bo oczywiście nie wszyscy są kryminalistami chcącymi uciec przed karą. Bywa też, że człowiek robi to z rozpaczy, w desperackiej nadziei, że przerwie ciąg spadających na niego nieszczęść. „Tymczasem wielkie nieszczęścia (...) mają w sobie coś z bezdomnego psa, który uporczywie, kolejny raz podąża za tą samą osobą”*.

Poza tym jest to ciekawa powieść o życiu we współczesnej Japonii, o problemach małżeńskich, o utracie dziecka (jedna z postaci nie umie sobie darować, że zgodziła się na terapię, która jej umierającemu synkowi przysporzyła wielu cierpień), a także o ksenofobii. Kido ma koreańskich przodków, ale nawet nie myśli o swoim pochodzeniu, dopóki ktoś nie zamieszcza w internecie jego zdjęcia z dopiskiem, że to zainichi, i w efekcie pod fotografią pojawia się mnóstwo hejtu. Adwokat zauważa wiele innych oznak narastającej nienawiści pomiędzy narodem japońskim a koreańskim – i zaczyna się bać.

---
* Keiichirō Hirano, „Pewien mężczyzna”, przeł. Katarzyna Sonnenberg-Musiał, Czytelnik, 2022, s. 16.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/04/pewien-mezczyzna-keiichiro-hirano.html

Niejeden z nas od czasu do czasu marzy, by porzucić swoją dotychczasową egzystencję i wyjechać gdzieś daleko, zmienić nazwisko, zaistnieć w nowym środowisku. Takie pragnienia są całkiem naturalne; los dał nam przecież tylko jedno życie, które często nie przebiega tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Jednak większość ludzi poprzestaje na snuciu marzeń, mało kto próbuje je...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ludziary” to opowieść o Betinie i jej synu Albercie. Ona jest apodyktyczna, odważna i tak aktywna, że nawet po przekroczeniu osiemdziesiątego roku życia daje radę prowadzić stadninę i własnoręcznie zajmować się końmi. Syn nie ma ani połowy tej energii co matka, lubi polegiwać w łóżku, często pogrąża się w ponurych myślach. Ale zawsze, kiedy trzeba, jedzie jej na pomoc i zajmuje się ranczem w tych okresach, gdy odchodzi poprzedni stajenny, a nowy jeszcze nie nastał.

Z wątków najciekawszy wydał mi się ten dotyczący stadniny, jej budowania, prowadzenia, opieki nad końmi. Przez ranczo przewija się mnóstwo osób, a każda ma w sobie coś nietypowego, bo Betina przyciąga do siebie wyłącznie ekscentryków. Jedna z pracownic cierpi na schizofrenię i w okresie zaostrzenia choroby nie wkłada do ust niczego oprócz buraków, ktoś inny marzy o wydaniu powieści, ktoś okazuje się nierzetelnym donosicielem. Większość odwiedzających stadninę to oczywiście przyjaciele zwierząt, ale trafiają się też tacy, którzy deklarują miłość do koni, a jednocześnie potrafią zadręczyć swojego ulubieńca, głodzić, zamknąć w stajni na wiele dni i grozić tym ludziom, którzy chcą pomóc nieszczęsnemu czworonogowi.

Na kartach książki pojawia się wiele zwierząt. Koń wykupiony z rzeźni. Koń chory na astmę. Koń potrafiący mocno kopnąć człowieka, który nie częstuje go cukrem. Koty. Psy. Inteligentna kura sypiająca w jednym pokoju ze swoją panią. Betina bardzo ceni zwierzęta, ich wierność, niezdolność do snucia intryg. Zupełnie inne zdanie ma o ludziach. Według niej „Człowiek to okrutny ssak z patologicznie przerośniętym mózgiem”.

W książce znalazło się też miejsce na wspomnienia z Powstania Warszawskiego. Betina nie należała do tych, co spędzali wojnę w jakimś spokojnym kąciku, tylko mocno się udzielała i ucierpiała. Trafiła chociażby do obozu w Oberlanger. Nie będę oczywiście streszczać jej przeżyć, przytoczę tylko ciekawą wypowiedź dotyczącą wyżywienia. W lagrach, jak wiadomo, trudno było liczyć na wykwintne i obfite dania. Na śniadanie podawano pajdę chleba z marmoladą z brukwi, na obiad zupę z brukwi i kolejny kawałek chleba. I nic więcej. A mimo to Betina, z wykształcenia lekarka, nie narzeka na tę dietę, wprost przeciwnie, dostrzega w niej zalety. „Wszystkie baby, które miały choroby woreczków, różnych wątrób, wyzdrowiały na tej głodówce. Tak samo wiecznie chorujące cudownie ozdrowiały. Ludzie zabija nadmiar żarcia. A prawdziwa trucizna to chemia w jedzeniu”.

„Ludziary” mają nie tylko fascynującą treść, ale też formę. Składają się z wielu rozdziałów przypominających opowiadania. Każdy z nich ma wyrazisty temat przewodni. Może nim być groźna przygoda w zasypanym śniegiem lesie, kontrola w stadninie, zaginięcie członka rodziny lub cokolwiek innego, co utkwiło w pamięci Alberta. Wydarzenia nie zostały przedstawione chronologicznie, w jednym rozdziale widzimy Alberta jako zbuntowanego studenta przesiadującego w swoim pokoju, w kolejnym jako małego chłopca wyjeżdżającego w góry, a w jeszcze kolejnym bohater znowu staje się dorosłym mężczyzną. Autor ma bardzo ładny, oszczędny styl i nie potrzebuje wielu słów, by wyczarować plastyczną scenkę, ukazać charakter człowieka bądź zwierzęcia. Muszę przyznać, że już dawno nie zetknęłam się z tak dobrą polską książką.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/11/ludziary-jan-krzysztof-piasecki.html

„Ludziary” to opowieść o Betinie i jej synu Albercie. Ona jest apodyktyczna, odważna i tak aktywna, że nawet po przekroczeniu osiemdziesiątego roku życia daje radę prowadzić stadninę i własnoręcznie zajmować się końmi. Syn nie ma ani połowy tej energii co matka, lubi polegiwać w łóżku, często pogrąża się w ponurych myślach. Ale zawsze, kiedy trzeba, jedzie jej na pomoc i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka „Głodne” Klaudii Stabach wbrew tytułowi opowiada nie tylko o głodnych kobietach, lecz także o mężczyznach. Osoby te czują się głodne nie dlatego, że brakuje im żywności, ale po prostu ze strachu przez przytyciem odmawiają sobie posiłków albo też obżerają się, by po chwili wszystko zwymiotować. Bez końca myślą o tym, jak pozbyć się zawartości żołądka czy spalić kalorie, zaniedbują pracę, rodzinę, znajomych. Niewinna z początku chęć zrzucenia kilku kilogramów niepostrzeżenie przekształciła się u nich w bulimię, kompulsywne objadanie się, anoreksję, ortoreksję.

Autorka znalazła co najmniej jeden przykład do każdego zaburzenia (z wyjątkiem bigoreksji). Jest więc w tej książce Przemek, skoczek narciarski, który musiał schudnąć, by mieć lepsze wyniki w sporcie. No i schudł do 55 kg, wpadł w bulimię. Jest tu trener personalny gnębiony przez ataki wilczego głodu, buszujący nocami w lodówce i pochłaniający jednorazowo nawet do 10000 kalorii. Jest Róża, która trafiła do szpitala psychiatrycznego z powodu depresji. Ta na pozór kulturalna pani stała się bardzo agresywna, kiedy pielęgniarki odkryły, dlaczego po każdym posiłku znika w łazience. Jest Paulina, mierząca 170 cm i w najgorszym momencie ważąca 27 kg, żyjąca tylko dzięki poświęceniu ojca. Jest Magda, niegdyś anorektyczka, obecnie pomagająca innym chorym. Jest Ewa, u której anoreksja przerodziła się w bulimię. Jest Agata, od wielu lat katująca swoje ciało dietami i ćwiczeniami, przekonana, że jeśli z nich zrezygnuje, stanie się coś złego.

Nie ze wszystkimi bohaterami swojego reportażu autorka zetknęła się osobiście, Różę na przykład zna tylko z relacji pielęgniarki. Wiedzę wykorzystaną w książce też nie zawsze zdobywała poprzez osobiste rozmowy z kompetentnymi osobami. Część informacji pochodzi z internetu, chociażby ze strony Anonimowych Jedzenioholików. Autorka próbowała dostać się do zamkniętych grup anorektyczek, zagadać dziewczynę stojącą na przystanku w Malawie. Niekiedy zdradza, skąd pozyskała informacje, innym razem nie. Obszernie opowiada o wizycie w Słonecznym Domu, ale czy odwiedziła inne prywatne ośrodki, nie wiadomo.

Większość przedstawionych w książce osób nie poradziła sobie z problemami i nadal nie słucha głosów rozsądku. Paulina na przykład już osiem razy jeździła na turnusy w prywatnych ośrodkach i nic to nie dało. A takie turnusy są drogie. Sześciotygodniowy pobyt w Malawie kosztuje 14400 złotych, do tego dochodzi jeszcze 2400 za wyżywienie, prąd i gaz. Ogromna suma, ale podobno uczestniczki płacą wyłącznie za terapię, koszty socjalno-bytowe pokrywa fundacja Drzewo Życia. W Polsce dopiero od niedawna mówi się o zaburzeniach odżywiania i właściwie nie ma sposobu, by pomóc tym najbardziej chorym.

Niestety coś jest nie tak ze stylem autorki i nie czytało mi się tej książki dobrze, ba, nierzadko odnosiłam wrażenie, że reportaż zmienia się w infantylny artykulik dla trywialnego pisemka. Klaudia Stabach nie umie zapanować nad chęcią ulepszania wiadomości zdobytych od rozmówców i doprawia je ckliwością oraz własnymi fantazjami. Wskażę na kilku przykładach, jak wyglądają reportaże w jej wykonaniu.

– Spójrz na mnie, Kasiu. Kochasz mnie? – pyta. – Jeśli tak, to jak możesz chcieć umrzeć? Nie mogę cię stracić. – Głos mu się łamie i sam zalewa się łzami.
– Nie kocham cię!!! – wrzeszczy tak głośno, że uginają się pod nią nogi. Upada na podłogę. – Daj mi nóż! Chcę się zabić! Zabiję się! – Krzyk rozdziera jej gardło, lament zniekształca wypowiadane słowa. Płacz ojca przy płaczu córki to subtelne chlipanie[1].

„Pyskuje ojcu prawie każdego dnia, ale w głębi serca szczerze kocha tego człowieka. Wie, że mają tylko siebie.
– Tatusiu, nie daje już rady. Chciałabym już pójść do mamy. – Dwie łzy skapują na talerz z zimnym leczo”[2].

„Czy będzie jej się chciało żyć? A może miałaby więcej chęci, gdyby nie była przez niego ubezwłasnowolniona? Bzdura – odpowiada sam sobie”[3].

„Niestety radość nie trwała długo, bo kilka minut później usłyszał, ile kosztuje jeden turnus. Kąciki ust znów stały się ciężkie. Jakby ktoś doczepił im po bokach odważniki. Momentalnie wykrzywiły się w podkówkę, dodając mu ładnych kilka lat.
– Skąd weźmiemy dwanaście tysięcy złotych? – zmartwiła się pani Janina, kładąc się do spania obok męża.
– Pożyczymy w banku. Zdrowie dziecka jest najważniejsze. – Pan Józef nie wahał się ani minuty, po czym przekręcił się na swoją stronę i zgasił nocną lampkę”[4].

„Unikała wymiany spojrzeń z resztą osób, zwłaszcza z facetem sączącym kawę, który co chwilę posyłał jej pogardliwie spojrzenia, przewracał oczami i wzdychał, głośno dając do zrozumienia, że kiepska z niej matka”[5].

Pierwszy i drugi fragment są nieznośnie ckliwe. I skąd autorka wie, że na talerz spadły dwie łzy, a nie trzy? Policzyła je? Z kolei z trzecim i czwartym cytatem problem jest taki, że autorka nie rozmawiała ani z ojcem Pauliny, ani z matką, bo ta od dawna nie żyje, nie może więc wiedzieć, co mówił do siebie ojciec, jak wyglądała rozmowa rodziców ani kto zgasił lampkę. Piąty passus to opis podróżnych siedzących w wagonie restauracyjnym. Nasza autorka nie zamieniła z nimi ani słowa, a mimo to jest przekonana, że zna powód frustracji faceta przewracającego oczami. W jeszcze innym miejscu książki pisze, że jakiś lekarz w szpitalu, do którego trafiła anorektyczka, „nie jest świadomy swojego słowiańskiego akcentu, wydaje mu się, że brzmi jak wszyscy mówcy na TEDs”[6]. Aż chciałoby się zapytać: a skąd te informacje, autorko? Masz może dar wnikania w myśli ludzi, z którymi nie zamieniłaś ani słowa i których nigdy na oczy nie widziałaś? Przez tę skłonność Klaudii Stabach do wymyślania, dopowiadania i ubarwiania książka bardzo traci na wartości. Może zresztą nie byłabym aż tak mocno rozczarowana, gdyby tytuł nie sugerował, że dostanę pełnokrwiste reportaże.

Rozdział „W ukryciu” zaczyna się ciekawie, od relacji o ważącej 110 kilogramów Beacie, która nie umie zapanować nad napadami obżarstwa i czuje się bezradna, bo kiedy idzie do lekarza, słyszy, że powinna schudnąć. I tyle. Nie otrzymuje żadnej pomocy ani nawet skierowania na podstawowe badania. Jednak zamiast kontynuować reportaż, autorka ni stąd, ni zowąd zaczyna opisywać spotkanie Jedzenioholików, z którego nic ciekawego nie wynika, streszczać, co wyczytała na stronie internetowej tej organizacji, wkleja nawet listę Dwunastu Kroków. Do Beaty już nie wraca, a szkoda.

Mimo że z powodu stylu autorki reportaż wydał mi się dość niepoważny, nie skreślę go całkowicie, bo jednak porusza ważny, aktualny temat i pokazuje, jak wyglądają początki zaburzeń odżywiania, jak przedstawia się w Polsce sprawa leczenia, w jak beznadziejnym położeniu znajdują się chorzy i ich rodziny. Autorka uczula, by nie lekceważyć tych zaburzeń, bo ze wszystkich chorób psychicznych to właśnie anoreksja jest najbardziej śmiertelna.

---
[1] Klaudia Stabach, „Głodne. Reportaże o (nie)jedzeniu”, Wielka Litera, 2023, s. 141.
[2] Tamże, s. 167.
[3] Tamże, s. 164.
[4] Tamże, s. 175.
[5] Tamże, s. 90.
[6] Tamże, s. 139.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/10/godne-reportaze-o-niejedzeniu-klaudia.html

Książka „Głodne” Klaudii Stabach wbrew tytułowi opowiada nie tylko o głodnych kobietach, lecz także o mężczyznach. Osoby te czują się głodne nie dlatego, że brakuje im żywności, ale po prostu ze strachu przez przytyciem odmawiają sobie posiłków albo też obżerają się, by po chwili wszystko zwymiotować. Bez końca myślą o tym, jak pozbyć się zawartości żołądka czy spalić...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pani Shibata z „Dziennika pustki” japońskiej autorki Emi Yagi ma trzydzieści kilka lat i pracuje w firmie produkującej papierowe tuleje. Początkowo jest zadowolona, wkrótce jednak zauważa, że koledzy z działu wymagają, by myła kubki, segregowała śmiecie i robiła tysiąc innych rzeczy, które oni uważają za kobiece. W efekcie bohaterka pracuje dłużej i ciężej niż mężczyźni, nie odnosząc z tego żadnych korzyści. Jeśli lekceważy te dodatkowe, „babskie” obowiązki, wokół niej tworzy się nieprzyjemna atmosfera. Nie mając odwagi na jawny bunt, bohaterka kłamie, że oczekuje dziecka. Od tej pory nie musi parzyć kaw ani pucować lodówki, może wcześnie wychodzić do domu i wreszcie mieć czas dla siebie. Tylko co będzie, kiedy znajomi z biura odkryją, że zostali oszukani? W przyszłości na pewno stanie się to problemem, na razie jednak kobieta nie zaprząta sobie głowy szukaniem wyjścia z trudnej sytuacji, woli cieszyć się „ciążą”.

Autorce udało się w zgrabny sposób poruszyć kilka ważnych tematów, takich jak podłe traktowanie kobiet w japońskich korporacjach, samotność, bunt przeciw niesprawiedliwości i wreszcie podejście współczesnych Japończyków do macierzyństwa. W książce padają takie oto gorzkie słowa: „Urodzisz, piekło. Nie urodzisz, też piekło”[1]. Jeśli kobieta nie zachodzi w ciążę, spotyka się z potępieniem, jeśli zaś zachodzi, nie otrzymuje żadnej konkretnej pomocy ani od państwa, ani od męża. Wkład mężczyzny ogranicza się najczęściej tylko do spłodzenia potomstwa, cała opieka spada na matkę. Jedna z drugoplanowych postaci skarży się: „Bo co on takiego zrobił? Spuścił się, w sensie miał wytrysk, i tyle, nie?”[2]. Ta młoda matka nie znajduje czasu, by odpocząć dłużej niż pół godziny, a nocami musi wynosić płaczącego niemowlaka na ulicę, by mąż mógł spokojnie spać. Pisarka bardzo słusznie zwraca uwagę na fakt, że choć nadszedł już dwudziesty pierwszy wiek i ludziom pod wieloma względami żyje się lżej niż kiedyś, to jednak ciąża, poród i wychowanie dzieci nadal wiążą się z ogromnym cierpieniem kobiet. Mężczyzna jest tu uprzywilejowany, jego udział w sprowadzaniu potomstwa na świat można określić jako mały i bezbolesny.

Forma i tytuł tej powieści, który w oryginale brzmi „Kūshin techō”, nawiązują do dzienniczków przeznaczonych dla przyszłych matek, czyli do Boshi-Techo. Kobiety te prowadzą dzienniki matki i dziecka, bohaterka zaś – dziennik pustki, bo przecież jej brzuch jest pusty. Ale wbrew pozorom ma o czym pisać, bo dopiero teraz, kiedy jest w tej swojej ciąży-nieciąży, jej życie staje się ciekawsze i pełniejsze. Dopiero teraz ma czas, by porozmyślać, zapisać się na aerobik, celebrować posiłki, pospacerować po sąsiednich ulicach. Jej uwagę przykuwa witraż z Matką Boską i szybko zaczyna czuć z tą biblijną postacią dziwną, silną więź. Z goryczą zauważa, że Maryja jest znana wyłącznie jako matka Jezusa, nic nie wiadomo o jej zainteresowaniach ani emocjach. Czy była podejrzewana o skok w bok? Jak przyjęła nieoczekiwaną ciążę? „Ciągle jestem pod wrażeniem, jaka byłaś dzielna. Poród z mężem cieślą i osiołkiem? Musiałaś umierać ze strachu. Potem przybyli aniołowie, mędrcy czy kto tam jeszcze, choć tak naprawdę wolałabyś położną i pielęgniarkę, prawda?”[3].

„Dziennik pustki” to jedna z ciekawszych powieści wydanych w Serii z Żurawiem, pełna japońskich smaczków, napisana oszczędnym i plastycznym językiem. Z jednej strony prosta, a z drugiej bardzo głęboka, bo przecież autorka nadzwyczaj sprawnie posługuje się przemilczeniami i wykracza poza krąg tego, co oczywiste i zrozumiałe. Od pewnego momentu fabuła staje się niejednoznaczna i tak zagadkowa, że po przewróceniu ostatniej strony zdumiony czytelnik zadaje sobie pytanie: ale jak to, o co chodzi? Autorka w zwyczajną codzienność zgrabnie wplątuje nutkę czegoś nadnaturalnego, miesza realizm z surrealizmem, sprawiając, że w żadnym wypadku nie można uznać tej książki za banalną historyjkę o ciąży czy wykorzystywaniu kobiet.

---
[1] Emi Yagi, „Dziennik pustki”, przeł. Dariusz Latoś, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2023, s. 153.
[2] Tamże, s. 138.
[3] Tamże, s. 152.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/09/dziennik-pustki-emi-yagi.html

Pani Shibata z „Dziennika pustki” japońskiej autorki Emi Yagi ma trzydzieści kilka lat i pracuje w firmie produkującej papierowe tuleje. Początkowo jest zadowolona, wkrótce jednak zauważa, że koledzy z działu wymagają, by myła kubki, segregowała śmiecie i robiła tysiąc innych rzeczy, które oni uważają za kobiece. W efekcie bohaterka pracuje dłużej i ciężej niż mężczyźni,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Autor nominowanej do Nagrody Bookera „Nędzy”, Andrzej Tichý, mieszka w Szwecji, ale pochodzi z Czech, jego dziełem mogą się więc chlubić aż dwa narody. Tylko czy na pewno jest czym się chlubić? Nie wiem. To powieść bardzo, bardzo dziwna i niestety męcząca. Forma dominuje tu nad treścią, narracja sprawia wrażenie chaotycznej, nieprzyjaznej dla czytelnika. I choć zauważyłam, że „w tym szaleństwie jest metoda”, że rwany, nieprzejrzysty sposób pisania bardzo pasuje do roztrzęsionego narratora i że autor zgromadził sporo ciekawych obserwacji dotyczących nizin społecznych, to jednak przez większość czasu poświęconego na lekturę czułam dezorientację i znużenie, wydawało mi się nawet, że słucham monologu pijaka, który bez ładu i składu sypie wspomnieniami, spostrzeżeniami oraz wulgaryzmami i niekoniecznie pragnie, by odbiorca go zrozumiał.

Narrator ma na imię Cody. Dorastał w Szwecji, wśród imigrantów, którzy najpierw sądzili, że trafili do raju, a potem doszli do wniosku, że to jednak nie raj, tylko szambo. Wszyscy w tym środowisku z trudem wiązali koniec z końcem, nie stronili przy tym od kradzieży, grzebania w śmietnikach czy handlu narkotykami, niemal wszyscy też pili i ćpali. Cody był jednym z nielicznych szczęśliwców, którym udało się odbić od dna i wejść do świata ludzi uważanych za porządnych. Ukończył szkołę wieczorową, został niezależnym muzykiem, rozmyśla nie o tym, skąd wziąć flaszkę, tylko o kwiatkach i muzyce Scelsiego. Ale czy na pewno oderwał się od przeszłości? Czy dzieciństwo i młodość spędzone w nędzy, wśród patologii ludzkiej, nie wyciskają piętna? „Kiedy już zostawisz całe to bagno za sobą, orientujesz się, że tkwisz w nim po pachy”[1] – mówi jedna z postaci. I chyba tak właśnie dzieje się z głównym bohaterem; odciął się od korzeni, ale nie do końca, wciąż załamuje się, gdy myśli o własnym dzieciństwie. Wystarczy jakiś impuls, by wspomnienia stały się intensywniejsze niż teraźniejszość. Takim impulsem jest spotkanie z bezdomnym, pobitym chłopcem. Cody akurat zmierza na dworzec, by wraz z kompozytorką i gitarzystą wyjechać na koncert, jednak kontakt z młodym ćpunem wywołuje całą lawinę wspomnień, myśli i wyobrażeń, które przysłaniają rzeczywistość. Narrator co chwilę traci wątek i przestaje słyszeć, co mówią jego towarzysze, słyszy za to głosy z przeszłości.

Lektura nie jest łatwa, bo autor tworzy ściany tekstu, nie wyróżnia dialogów, nie zaznacza, która postać teraz mówi, ba, pierwszoosobowy narrator, Cody, potrafi znienacka zacząć pisać o sobie, używając narracji trzecioosobowej, albo – żeby jeszcze bardziej utrudnić czytelnikowi odbiór – wyobraża sobie, co mówiłaby jakaś postać, na przykład jego dawny kumpel Soot, i włącza ten wyobrażony monolog do tekstu. „Kiedy myślę o tobie, Soot, zaczynam mówić do siebie, podnoszę głos, staję obok siebie i zaczynam mówić lub staję naprzeciw siebie i zaczynam mówić, jakbym był Sootem, jakbym był kimś innym, i wstydzę się, ale powstrzymuję wstyd, staram się ignorować narcyzm, zaczynam mówić, jestem Sootem”[2]. Tak więc tej powieści nie wolno czytać po kawałku, trzeba od razu całą i z wytężoną uwagą, by się nie pogubić w mało przejrzystej narracji.

A co i kogo wspomina Cody? Opowiada na przykład, jak będąc pod wpływem narkotyków, wstąpił do kawiarni, narobił w spodnie i musiał je potem wyrzucić. Albo o odwiedzinach u swego czarnoskórego kolegi, który został pobity przez rasistów i w szpitalu rozsmakował się w czytaniu książek. Wspomina Rawnę, Bekkę, Soota i jego siostrę Cherry. Niekiedy postacie wygłaszają jakieś ciekawe, choć gorzkie uwagi. Bezdomna Sanna mówi o sobie, że jest nieudaną aborcją, a ktoś inny, że gadanie o równości to kłamstwa, że „dopiero po latach dociera do ciebie, jak bardzo jesteś poraniony, jak bardzo cię wydymali”[3]. Wspomnieniom i myślom narratora towarzyszą takie uczucia jak wzburzenie, gorycz, bezradność, przekonanie, że jego dawnym znajomym przeznaczona jest tragiczna przyszłość, że mało kto z tego środowiska potrafi wziąć odpowiedzialność za swoje życie i nie pasożytować na innych. „Czasem myślę, że dla takich ludzi nie ma ratunku i że powinno ich się pozbyć, dla dobra wszystkich. Żeby nie powodowali więcej cierpienia. Serio. Sobie samym, innym. Żeby nie mieli więcej dzieci”[4].

Niektóre myśli narratora są bardzo kontrowersyjne i bezlitosne. Na zezwierzęconych meneli, brudnych, pijanych i bełkoczących, nie patrzy on z sentymentem ani empatią, wręcz przeciwnie, rozważa, czy nie powinno się ich wytępić. Bo skoro można likwidować robactwo czy szczury, dlaczego nie zrobić tego samego ze szkodliwymi ludźmi? Przecież „pogrzeb jest o wiele tańszy niż cała ta opieka, cała ta rehabilitacja, wszystkie te interwencje policji, budowa tych wszystkich więzień, ich utrzymanie i tak dalej”[5]. A pomóc tym szumowinom się nie da. On sam, Cody, nikomu nie pomógł, nawet własnemu bratu, i teraz może tylko lamentować: „Brat, gdzie on teraz jest, dlaczego mu nie pomogłem, dlaczego go zostawiłem, przebacz mi, bracie, przykro mi”[6]. Jedyna dobroczynność, na jaką się zdobył, to podarowanie kilku koron bezdomnemu.

---
[1] Andrzej Tichý, „Nędza”, przeł. Dominika Górecka, Pauza, 2023, s. 159.
[2] Tamże, s. 36-37.
[3] Tamże, s. 113.
[4] Tamże, s. 81.
[5] Tamże, s. 86.
[6] Tamże, s. 165.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/08/nedza-andrzej-tichy.html

Autor nominowanej do Nagrody Bookera „Nędzy”, Andrzej Tichý, mieszka w Szwecji, ale pochodzi z Czech, jego dziełem mogą się więc chlubić aż dwa narody. Tylko czy na pewno jest czym się chlubić? Nie wiem. To powieść bardzo, bardzo dziwna i niestety męcząca. Forma dominuje tu nad treścią, narracja sprawia wrażenie chaotycznej, nieprzyjaznej dla czytelnika. I choć zauważyłam,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Intrigo” Håkana Nessera składa się z pięciu opowiadań – czterech długich i jednego króciutkiego. To krótkie nosi tytuł „Wszystkie informacje w sprawie” i moim zdaniem jest najlepsze. Choć nikt nikogo nie zabija, nikt nikomu nie życzy źle, to jednak tekst trzyma w napięciu i wzrusza tak mocno jak żaden z pozostałych. Widać w nim, czym może skończyć się nadgorliwość i na jakie traumy narażeni są nauczyciele. Bohater przez pewien czas pracował właśnie jako nauczyciel. Kiedy zmarła jedna z uczennic, dyrektor szkoły wydał polecenie, by mimo wszystko wystawić Sofii oceny na koniec roku. Bohater podszedł do tego pomysłu sceptycznie. „Po co martwej dziewczynie oceny? – pytał sam siebie. – Czemu to ma służyć?” (s. 511). Jednak jako sumienny pedagog postanowił odwiedzić rodziców uczennicy i przeczytać wypracowanie, nad którym ślęczała w noc przed swoją śmiercią.

Bardzo dobre jest też opowiadanie „Tom”. Główna bohaterka to starsza pani o imieniu Judith, mieszkająca w pięknym domu i szczęśliwa w małżeństwie. Kiedyś mnóstwo problemów sprawiał jej wykolejony pasierb o imieniu Tom, ale dwadzieścia dwa lata temu zaginął i nigdy się nie odnalazł. Nagle zgłasza się mężczyzna, który podaje się za Toma i chyba rości pretensje do majątku Judith. To zdarzenie wytrąca ją z równowagi. „Powinna się wściec. Wszystkie ostatnie wydarzenia zachwiały całą jej egzystencję. Nie, to za mało powiedziane. One przedziurawiły jej życie. Jednak dziury da się załatać, zaś cechą charakterystyczną dla ludzi jest to, że potrafią się przystosować do nowych warunków i to w sytuacjach, gdzie na przykład osioł czy kura nie dałyby sobie rady” (s. 108). Nesser wspaniale buduje napięcie i pokazuje emocje bohaterki. Opowiadanie zaskakuje, jest doskonałe pod względem dramaturgicznym.

Henry, narrator „Wężowego Kwiata z Samarii”, stara się nie angażować w żadne sprawy, które mogłyby zburzyć jego spokój. Myśli tak: „W życiu trafia się tyle niepokojących i okropnych zdarzeń, że już samo stanie z boku i przyglądanie się jest straszne” (s. 425). Nie próbował nawet wyjaśnić, co spotkało Verę – jedyną dziewczynę, którą kiedykolwiek kochał, a która przed laty zaginęła podczas samotnego powrotu ze szkolnego balu. Przesłuchiwania jej kolegów, rodziców – surowych członków sekty – nic nie wniosły. Henry wie o tej sprawie więcej niż policja i dopiero teraz, sprowokowany przez dawnego przyjaciela oraz przez dziwny list, rzekomo napisany przez Verę, zaczyna mówić.

„Rein” to historia Davida, który słuchając koncertu fortepianowego nagranego w A., dochodzi do wniosku, że na widowni przebywała jego zaginiona żona Ewa. Wyjeżdża więc do A., by szukać żony, a także pracować nad przekładem ostatniej powieści sławnego pisarza Reina. Pisarz ten zostawił list pożegnalny i zniknął. David odnosi wrażenie, że w tekście zawarty jest przekaz przeznaczony specjalnie dla niego. W opowiadaniu znajdują się fragmenty powieści Reina, napisane – co ciekawe – zupełnie innym stylem niż ten, którym Nesser zazwyczaj się posługuje.

Jedyny słaby tekst w zbiorku nosi tytuł „Droga Agnes” i składa się głównie z listów krążących pomiędzy dwiema kobietami, czterdziestoletnią, świeżo upieczoną wdową o imieniu Agnes, a jej dawną przyjaciółką Henny. Obie panie są nieszczere, egoistyczne, pozbawione sumienia. Autorowi udało się pokazać, jak cienka jest niekiedy granica między przyjaźnią a rywalizacją – i niestety to jedyna zaleta opowiadania. Intryga nie przekonuje, historia nie trzyma się kupy.

Wszystkie główne postacie żyją w nerwach, czują się zagrożone, wyjaśniają różne tajemnice. Poza tym wszystkie związane są ze światkiem literackim. Judith z „Toma” pisze cenione biografie, David z „Reina” pracuje jako tłumacz, narratorka „Drogiej Agnes” wykłada literaturę na uniwersytecie, Henry z „Wężowego Kwiata” uczy szwedzkiego i redaguje powieść przyjaciela, a bohater „Wszystkich informacji” to bibliotekarz, który przez pewien czas pracował jako nauczyciel języka szwedzkiego. W jednym z opowiadań Nesser nawiązuje do „Znajomych z pociągu” Patricii Higsmith, w innym pokazuje, jak wygląda praca tłumacza i jak wydawnictwo próbuje zarobić na śmierci autora. W opowiadaniach powtarzają się pewne motywy – narrator czy też najważniejszy bohater często postępuje w sposób niemoralny, ukrywa przed czytelnikiem ważne fakty, postać uważana za zmarłą okazuje się żywa itd.

Podsumowując, „Intrigo” to uczta dla wielbicieli Nessera, z tym że polska wersja została wydana bardzo niechlujnie. Tłumaczka Małgorzata Kłos ma ogromne problemy z ortografią, niekiedy też buduje pokraczne zdania. Oto przykłady kwiatków – przykłady, bo w książce jest tego o wiele więcej:

„Na tyle miarę dokładnie, że potrafiłbym go rozpoznać” (s. 177)
„Zaczęło mnie opadać nieodparte poczucie nieodpartego bezsensu” (s. 222)
„(...) położonymi na plaży domami, które leżały” (s. 198)
„(...) od czasu do czasu wdawałem się w rozmowę z ludźmi, szczególnie starszymi, zmęczonymi życiem mężczyznami mającymi już za sobą jego większą część życia” (s. 153)
„wybiegi wprzód i w tył” (s. 464)
„w prawdzie w odstępie godziny” (s. 232)
„Leżałem z nim nie ruchomo” (s. 200)
„po dwu i półgodzinnej jeździe” (s. 208)
„obrócić w niwecz” (s. 421)
„podużna końska twarz” (s. 190)
„stróżka krwi” (s. 62)
„wgłąb” (s. 416).

---
Źródło cytatów: Håkan Nesser, „Intrigo”, przeł. Małgorzata Kłos, Czarna Owca, 2018

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2020/12/intrigo-hakan-nesser.html

„Intrigo” Håkana Nessera składa się z pięciu opowiadań – czterech długich i jednego króciutkiego. To krótkie nosi tytuł „Wszystkie informacje w sprawie” i moim zdaniem jest najlepsze. Choć nikt nikogo nie zabija, nikt nikomu nie życzy źle, to jednak tekst trzyma w napięciu i wzrusza tak mocno jak żaden z pozostałych. Widać w nim, czym może skończyć się nadgorliwość i na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Najnowsza książka wydana w Serii z Żurawiem nosi tytuł „To nie ja” i składa się z opowiadań. Ich autorka, Karmele Joio, pochodzi z Kraju Basków i tam też mieszkają bohaterki. Wszystkie są do siebie w pewien sposób podobne – przekroczyły czterdziestkę, czują się niespełnione i desperacko pragną wydostać się z mielizny, na której utknęły. Autorka pokazuje te kobiety w chwilach, kiedy nabierają przekonania, że odżywa w nich to, co było od dawna uśpione. To ożywienie wynika z różnych powodów – jedna z pań przeprowadza się na nowe, eleganckie osiedle, druga załatwia formalności adopcyjne, trzecia zapisuje się kurs prowadzony przez przystojnego mężczyznę, czwarta nieoczekiwanie spotyka malarza, który fascynował ją w młodości, piąta wybiera się na Ibizę do dawnej przyjaciółki, szósta podkrada synowi haszysz i zaczyna go palić, kolejna uwalnia się spod władzy agresywnego męża, a jeszcze inna uświadamia sobie, że w naszych czasach kobieta może korzystać z zabiegów upiększających i być atrakcyjna w różnych okresach życia, podobnie jak szklarniowe truskawki są smaczne przez cały rok. Kilka z tych ogarniętych szałem bohaterek budzi podziw, kilka zaś wypada żałośnie.

Spośród czternastu opowiadań największe wrażenie wywierają „Ultradźwięki”, „Krzyk” oraz „Kwietniowe słońce”. Bohaterka tego pierwszego, singielka, wbrew woli otoczenia zamierza adoptować czarnoskórą dziewczynkę. Autorka ukazuje tu ogromne emocje towarzyszące temu wydarzeniu oraz stawia pytanie, od kiedy bohaterka może uważać się za matkę. „Krzyk” to historia o mężatce, która w dzień chodzi do pracy, a nocami w kąciku wygospodarowanym w salonie, bo własnego pokoju nie ma, pisuje powieści. Ale od jakiegoś czasu jej mąż zamiast spać ogląda mecze. I choć nakłada słuchawki, choć usiłuje tłumić krzyki, gdy pada gol, to i tak bohaterce to przeszkadza, bo pisanie w czyjejś obecności to już nie to... A „Kwietniowe słońce” ma akcję osadzoną podczas pandemii. Ale próżno w nim szukać narzekań, opisów strachu bądź grozy, bo bohaterka w okresie kwarantanny czuje się szczęśliwsza i bezpieczniejsza niż przedtem. Przez wiele lat stroniła od ludzi, przypominała samotną wyspę, teraz nawiązuje przyjaźń z sąsiadką, zaczyna wierzyć, że jeszcze odżyje i oczywiście cieszy się, że jej agresywny były mąż nie może opuszczać swego domu. „Kryzys sparaliżował świat, taki, jakim znałaś go do tej pory. Albo tchnął życie tam, gdzie coś umierało”.

W kilku opowiadaniach pojawia się narracja drugoosobowa, raczej rzadko stosowana przez autorów. Wszystkie teksty są napisane zwięźle, pozbawione dygresji, jednotematyczne, wiele ma zaskakujące, nieco przewrotne zakończenia. Karmele Jaio nie unika opisywania sytuacji intymnych, pokazuje bohaterki w trakcie nocy spędzanej w nowo poznanym mężczyzną, w chwili samotnego zaspokajania się słuchawką od prysznica, podczas mammografii czy robienia depilacji laserowej. Mało w tych opowiadaniach kolorytu lokalnego, dużo za to żalu za utraconą młodością i niewykorzystanymi szansami, dużo marzeń o odzyskaniu życia, którego postacie z różnych powodów nie zakosztowały za młodu, bo musiały na przykład wychowywać dzieci, ugrzęzły w nudnej codzienności albo po prostu nie interesowały się przyjemnościami. Narratorka „Peritas en dulce” sama przyznaje, że kiedyś skupiała się tylko na zdobywaniu wiedzy i dopiero teraz, gdy jej piersi obwisły, rozpaczliwie pragnie być ładna i pożądana.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/05/to-nie-ja-karmele-jaio.html

Najnowsza książka wydana w Serii z Żurawiem nosi tytuł „To nie ja” i składa się z opowiadań. Ich autorka, Karmele Joio, pochodzi z Kraju Basków i tam też mieszkają bohaterki. Wszystkie są do siebie w pewien sposób podobne – przekroczyły czterdziestkę, czują się niespełnione i desperacko pragną wydostać się z mielizny, na której utknęły. Autorka pokazuje te kobiety w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Danutę Awolusi kojarzę jako osobę, która schudła aż siedemdziesiąt kilogramów – i zdołała tę wagę utrzymać. Jest to na pewno wielkie osiągnięcie, bo mało komu udaje się wyjść z otyłości, i to bez operacji bariatrycznej. Ale dbanie o prawidłowe BMI to nie jedyna pasja Awolusi; pisuje ona też powieści. Jedną z nich, zatytułowaną „Macochy”, miałam niedawno okazję przeczytać.

Bohaterkami są dwie siostry, Nadia i Anita, nienawidzące się wzajemnie tak bardzo, że kiedy przypadkowo trafiają na to samo spotkanie grupy Macochy Polska, dostają białej gorączki. Żadna z nich nie zamierza zrezygnować ze spotkań, żadna też nie ma chęci w obecności siostry opowiadać o swoich niepowodzeniach i słabościach. Tymczasem obie mają taki sam problem, związały się mianowicie z kawalerem z odzysku. A ten kawaler, zamiast wnieść do nowej rodziny jakieś dobra materialne, wniósł... „bachora”. Zarówno Anita, jak i Nadia początkowo zamierzały żyć z tymi cudzymi dziećmi w zgodzie, jednak już podczas pierwszego spotkania uznały, że to ponad ich siły, bo Klaudii i Leosia polubić się po prostu nie da.

Jak wyglądały owe pierwsze spotkania? Otóż kiedy Klaudia, mająca wtedy osiem lat, zawitała do mieszkania Nadii, ubrana była w spłowiałą bluzę, miała nadwagę, a jej przetłuszczone włosy „błyszczały, jakby natarła je masłem”. Gdy ojciec (pod wpływem nalegań Nadii) zapędził ją do kąpieli, „wszystko wokół płynęło, a wannę okalały kłęby długich, kasztanowych włosów”. Na domiar złego dziewczynka „żarła wszystko, co miała przed oczami”. Z kolei Leoś wyglądał na opóźnionego w rozwoju, „nos miał cały w smarkach, wokół ust widniały ślady czekolady”. Potem się okazało, że „w nosie zawsze miał jakąś kozę” i choć ukończył już pięć lat, nie potrafił używać papieru toaletowego.

Jak widać, autorka nadała tym dzieciom tyle odrażających cech, ile tylko zdołała wymyślić. Być może chciała w ten sposób sprawić, by czytelnik nie potępiał Anity ani Nadii, jednak chyba nikt rozsądny nie polubi kobiet, które wyżywają się na dzieciach, obrzucają je inwektywami (pięcioletni zastraszony chłopczyk jest tu nazywany gnojem, potworem, pipą i już nie pamiętam, jak jeszcze), niszczą ich ulubione rzeczy. Obie siostry sprawiają wrażenie niesamowicie prostackich, antypatycznych i głupich. Szczególnie złe wrażenie wywiera Anita, która za swoje najważniejsze życiowe osiągnięcie uważa zaciągnięcie mężczyzny przed ołtarz i w dniu ślubu cieszy się: „Mam męża, a więc coś mi się w życiu udało”...

W recenzji, która zachęciła mnie do sięgnięcia po „Macochy”, wyczytałam, że tworzone przez Awolusi „sytuacje są bardzo realne, przedstawione niebanalnie”. Cóż, a ja uważam, że najsłabszym punktem książki jest właśnie brak realności. Mamy na przykład rok 2016, marzec. Nadia zarządza, by Klaudia wyjechała nad morze. A co ze szkołą? Ależ to żaden problem: „Klaudia ma teraz poważne problemy z rówieśnikami. Każdy lekarz bez problemu wypisze jej zwolnienie do końca roku”. Taaa. Lekarz doradziłby raczej wizytę u psychologa i rozmowę z wychowawcą, a zwolnienia by nie dał, bo niby na jakiej podstawie? Że uczeń ma problemy z rówieśnikami? A co to za choroba? Poza tym autorka nie wie, że w roku 2016 szkoły nie wymagały zwolnień lekarskich, rodzic sam usprawiedliwiał nieobecności dziecka.

Kolejna nieprawdopodobna sytuacja: bardzo surowi rodzice, lekarze, zawożą nieletnią córkę pod dom jakiejś terapeutki, której nigdy nie widzieli, czekają na córkę w samochodzie i przez dwa lata terapii ani razu nie próbują zobaczyć tej terapeutki, zapytać o efekty terapii, zapłacić (przez internet raczej zapłacić nie mogli, bo to działo się pod koniec dwudziestego wieku).

I trzeci przykład: pewna rozrywkowa trzynastolatka zachodzi w ciążę. Rodzice załatwiają aborcję, tymczasem dziewczynka postanawia urodzić dziecko. Parę dni później dochodzi do poronienia. Po kilkunastu latach ta niedoszła matka wyznaje: „Często wracam myślą do momentu, kiedy straciłam dziecko. I zastanawiam się, co by było, gdybym urodziła. Czy oddałabym je, jak planowałam? A może miałabym teraz śliczną córeczkę albo synka?”. Hmm, po pierwsze trudno uwierzyć, by nastolatka aż tak bardzo chciała mieć dziecko i nawet po kilkunastu latach żałowała, że nie donosiła ciąży, po drugie jakim cudem mogłaby zachować to dziecko? Przecież w Polsce czternastolatki nie mogą mieć władzy rodzicielskiej.

Podsumowując, Danuta Awolusi niekiedy traci kontakt z rzeczywistością i tworzy sytuacje, w które nie sposób uwierzyć. Ani wątek „utraty dziecka” nie jest wiarygodny, ani zachowanie rodziców anorektyczki, ani zakończenie, ani też nagła przyjaźń pomiędzy skonfliktowanymi postaciami. Owszem, zdarza się, że wrogowie się zaprzyjaźniają, ale tutaj zostało to przedstawione bardzo płasko i nieprzekonująco. Poza tym niektóre rozdziały (te z punktu widzenia Leosia) są zbyt łopatologiczne, przydałoby się trochę subtelności. I choć znalazłam w powieści kilka ładnych fragmentów (na przykład opis wizyty Anity u matki Leosia), to jednak całość wypadła słabiutko.

Źródło cytatów: Danuta Awolusi , Macochy, Prószyński i S-ka, 2019

Danutę Awolusi kojarzę jako osobę, która schudła aż siedemdziesiąt kilogramów – i zdołała tę wagę utrzymać. Jest to na pewno wielkie osiągnięcie, bo mało komu udaje się wyjść z otyłości, i to bez operacji bariatrycznej. Ale dbanie o prawidłowe BMI to nie jedyna pasja Awolusi; pisuje ona też powieści. Jedną z nich, zatytułowaną „Macochy”, miałam niedawno okazję...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku zaznaczę, że o książce „Zapominamy. O działaniu pamięci i zaletach niepamiętania” piszę z pozycji laika, bo niewiele wiem o działaniu mózgu i pamięci. Oczywiście coś tam słyszałam, poczyniłam jakieś obserwacje, jednak to zbyt mało, by rzeczowo odnieść się do wiedzy przekazanej przez Scotta A. Smalla, poprzestanę więc na ogólnych wrażeniach. Autor, z wykształcenia psychiatra i neurolog, próbuje przekonać czytelnika, że aby umysł trwał w zdrowiu, potrzebna jest równowaga pomiędzy pamiętaniem a zapominaniem. Zapominanie jest potrzebne, o ile oczywiście nie jest to zapominanie patologiczne, charakterystyczne dla niektórych chorób. Istnieją ludzie, którzy nigdy niczego nie zapominają. Nie trzeba im zazdrościć – ich życie to koszmar. Ktoś, kto pamięta absolutnie wszystko i dokładnie, nie potrafi normalnie funkcjonować ani odpoczywać, bez końca jest bombardowany nawałem wspomnień, co więcej, ten ktoś ma mózg mało elastyczny i jest „sparaliżowany przez niedającą się powstrzymać chęć spłaszczania świata i uformowania tak, by był statyczny”.

A my, którzy zapominamy, potrafimy odpoczywać, widzieć rzeczy i zjawiska w szerszej perspektywie, wyławiać z rzeczywistości to, co istotne. Nie przeżywamy wciąż na nowo takich uczuć jak frustracja, cierpienie, ból. Nie czujemy się sparaliżowani na widok człowieka, który kiedyś zrobił nam coś złego, zapiekłe urazy wylatują z naszych głów i nie zatruwają nam życia. To tylko niektóre z korzyści wynikające ze zdolności do zapominania, bo w książce wypisano i omówiono ich o wiele więcej.

Autor od podstaw i zrozumiale tłumaczy działanie pamięci, wyjaśnia, co to metapamięć, hipokamp, synapsa itd. Wyjaśnia, w jaki sposób mózg tworzy wspomnienia, dlaczego dzieci nie potrafią kontrolować impulsów tak dobrze jak dorośli, dlaczego ludzki umysł nadal lepiej rozpoznaje twarze niż technologie, dlaczego nie mamy wspomnień z okresu niemowlęctwa. Omówiwszy łatwiejsze sprawy, przechodzi do coraz trudniejszych – i tylko od czytelnika zależy, czy dotrzyma autorowi kroku aż do końca książki, czy też uzna, że treść robi się za trudna do przyswojenia.

Najbardziej zaciekawił mnie rozdział zatytułowany „Wyzwolone umysły”, w którym ten mechanik mózgu, jak określa siebie autor, wspomina okres służby wojskowej, kiedy to brał udział w bitwie o zamek Beaufort. Kilku jego kolegów zaczęło po tej bitwie cierpieć z powodu PTSD, inni wyszli z niej bez uszkodzeń psychicznych. Od czego to zależy, że u jednych osób taki zespół się pojawia, a u innych nie? Scott A. Small próbuje dociec przyczyn takiego stanu rzeczy. W innym rozdziale wspomina dzień zawalenia się wieży World Trade Center. Przez okno ośrodka, w którym pracował, widział katastrofę, chciał biec na ulicę, lecz jako lekarzowi kazano mu czekać na przyjazd karetek. Czekał – jednak nie przyjechała żadna. Obserwował wtedy i analizował zachowanie innych lekarzy, przeżywających coś w rodzaju wybuchu patriotycznych uczuć. „Mózgi niektórych osób osiągnęły anormalny stan nadaktywności. To toksyczne nabycie funkcji przejawiało się nawet u niektórych moich bardzo liberalnych kolegów, poprzez pełną nienawiści ksenofobię wdzierającą się w ich rozmowy, w których rzucali jadem wobec wszystkich Arabów, całego ludu”.

W książce znalazła się też recepta na dobre życie, która brzmi następująco: „Udzielaj się towarzysko, podchodź do życia z humorem i zawsze, ale to zawsze staraj się wieść życie rozświetlone kojącym blaskiem miłości”, znalazło się też kilka historii pacjentów, na przykład mężczyzny pozbawionego obydwu hipokampów czy wybitnego specjalisty chorób zakaźnych, martwiącego się swoją słabą pamięcią. Lekarz ten miał problemy z zapamiętywaniem faktów i szybkim myśleniem, ale z drugiej strony stawiał bardzo trafne diagnozy i mylił się o wiele rzadziej niż jego błyskotliwi koledzy. Z czego to wynika, czy ten pacjent powinien się martwić? Scott A. Small wyjaśnia, że niekoniecznie. „Jeśli chodzi o procesy podejmowania decyzji wszelkiego rodzaju, żółwi mózg zwycięża nad nazbyt pewnym siebie i szybko myślącym”. Dlaczego zwycięża – tego dowiadujemy się z książki.

A oto jedna z zagadek podanych przez autora i służących określeniu, jaką kto ma pamięć. Kij i piłka łącznie kosztują 1,10 USD. Cena kija jest o dolara wyższa od ceny piłki. Ile kosztuje piłka?

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/05/zapominamy-o-dziaaniu-pamieci-i.html

Na początku zaznaczę, że o książce „Zapominamy. O działaniu pamięci i zaletach niepamiętania” piszę z pozycji laika, bo niewiele wiem o działaniu mózgu i pamięci. Oczywiście coś tam słyszałam, poczyniłam jakieś obserwacje, jednak to zbyt mało, by rzeczowo odnieść się do wiedzy przekazanej przez Scotta A. Smalla, poprzestanę więc na ogólnych wrażeniach. Autor, z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W starych powieściach wśród trzecioplanowych postaci często pojawiają się panny do towarzystwa. Zatrudniane przez zamożne osoby, miały obowiązek zabawiać je rozmową i robić wszystko, czego pracodawca sobie zażyczył. Rzadko były traktowane z szacunkiem, najczęściej nikt nie zwracał uwagi na ich potrzeby ani uczucia. Z biegiem lat zwyczaj przyjmowania takiego towarzysza wymarł. Ale wyobraźnia pisarzy nie zna granic i oto Michał Paweł Urbaniak wymyślił sobie, że w dwudziestopierwszowiecznej Polsce znowu można angażować takich płatnych przyjaciół, w dodatku nie dorosłych, lecz dzieci. Te Maskotki – bo tak są w książce nazywane – muszą być zawsze uprzejme i gotowe do spełniania zachcianek pracodawcy. W zamian zyskują możliwość przebywania w bogatym domu, podpatrywania, jak funkcjonuje rodzina, otrzymują też pensję i raz w tygodniu wychodne. Jeśli będą miały szczęście, właściciel pomoże im się usamodzielnić, a nawet zapisze swój majątek.

Wolfgang, główny bohater powieści zatytułowanej „Doll story”, w przededniu swoich szesnastych urodzin zapragnął dostać taką właśnie Maskotkę. Dlaczego? Skąd takie nietypowe marzenie? Otóż jest on późnym, jedynym dzieckiem nieudacznika Włodka i apodyktycznej Tosi. W pierwszych latach życia chorował na białaczkę, stracił też śledzionę, toteż matka nie pozwala mu wychodzić z domu. Sama zarządza edukacją syna: zatrudnia prywatnych nauczycieli, zapędza go do podręczników. Chłopak spędza czas na nauce, czytaniu kryminałów Agathy Christie – i nasłuchiwaniu kłótni rodziców, bo oni chronią go przed wirusami, ale przed awanturami i wulgaryzmami już nie. Z byle powodu wpadają w złość i wrzeszczą, zupełnie się nie zastanawiając, jak ta atmosfera wpływa na syna. Tymczasem Wolfgang staje się coraz bardziej rozdrażniony i nieszczęśliwy, coraz rozpaczliwiej tęskni za tym, by mieć kogoś bliskiego.

Dawniej autorzy nie poświęcali osobom do towarzystwa wiele uwagi. Ot, skromnie siedziały w cieniu, niekiedy coś powiedziały, coś tam sobie myślały, ale co, to już nikogo nie interesowało. W „Doll story” jest inaczej: Mariusz, czyli ów płatny przyjaciel, awansuje na postać niemal tak ważną jak jego właściciel. Michał Urbaniak ciągle o nim pisze, a jeśli Maskotki nie ma na powieściowej scenie, to i tak ktoś o niej mówi lub myśli. Ta postać została skonstruowana w ten sposób, że budzi ciekawość; czytelnik wciąż się będzie zastanawiał, do czego Mariusz dąży, co przeżył, dlaczego szukał pracy. Jednak na te pytania niełatwo odpowiedzieć, bo autor opisuje wydarzenia jedynie z perspektywy głównego bohatera. Wiemy tylko to, co widzi, słyszy i myśli Wolfgang i tylko od nas, od naszego doświadczenia zależy, czy odbierzemy postacie z książki tak samo jak on, czy inaczej.

„Doll story” już od pierwszych stron intryguje. Chce się wiedzieć, czy w obecności nowego domownika Rajchertowie zdołają powstrzymać się od awantur. Czy będą w stanie zrozumieć, że płatny towarzysz też ma uczucia i nie można traktować go jak kolejnej zabawki? Czy Maskotka będzie potulna, czy nie wypadnie ze swojej roli i nie zapragnie czegoś więcej, niż to określono w umowie? Czy Wolfgang umie się przyjaźnić? I czy ten piętnastolatek, który miewa dziwne pomysły – na przykład by dosypać matce do herbaty trucizny albo komuś, kto akurat czyta „Morderstwo w Orient Expressie”, zdradzić rozwiązanie zagadki – będzie chciał i umiał stłumić te niepokojące podszepty?

Powieść jest bardzo dobra i wiarygodna, choć raz czy dwa autor wystawia cierpliwość czytelnika na próbę. Niełatwo jest uwierzyć, że prawie pełnoletni chłopak, świadomie zgłaszający się do pracy w charakterze Maskotki, przy pierwszym spotkaniu z właścicielami pyta, czy może nazywać ich mamą i tatą. Dziwne też, że dobrze zbudowany osiemnastolatek bardzo chce przenieść akwarium z chomikiem, ale nie daje rady, a ileś stron dalej starsza pani podnosi to samo akwarium i taszczy poza dom. Czyżby autor uważał, że młodzi mężczyźni są słabsi fizycznie od podstarzałych kobiet?...

Niemal cała akcja rozgrywa się w tym samym miejscu, w kręgu tych samych osób. Panuje ponura i duszna atmosfera, cały czas ma się wrażenie, że główny bohater tkwi w pułapce i trudno mu będzie z niej uciec, bo jest przecież zbyt chorowity, zbyt dziwny, zbyt mocno przyzwyczaił się do samotności. Jest w powieści taka przerażająca scena, kiedy drzwi stają otworem i Wolfgang waha się, czy wyjść: z jednej strony kusi go sylwestrowa noc, z drugiej – powstrzymuje lęk przed nieokreślonym zagrożeniem. „Doll story” na pewno nie jest prostą historyjką o ptaszku, który ucieka z niewoli i czuje się szczęśliwy. To raczej książka o tym, że im dłużej siedzimy w klatce, tym mocniej się do niej przyzwyczajamy i tym trudniej będzie żyć poza nią. Im dłużej tkwimy w samotności i czujemy frustrację, tym mniejsze mamy szanse, by nas ktoś polubił. Jest to też historia o przemocy psychicznej i o tym, jak działa ona na ofiarę. Podsumowując: bardzo dobra powieść, warta polecenia.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/03/doll-story-micha-pawe-urbaniak.html

W starych powieściach wśród trzecioplanowych postaci często pojawiają się panny do towarzystwa. Zatrudniane przez zamożne osoby, miały obowiązek zabawiać je rozmową i robić wszystko, czego pracodawca sobie zażyczył. Rzadko były traktowane z szacunkiem, najczęściej nikt nie zwracał uwagi na ich potrzeby ani uczucia. Z biegiem lat zwyczaj przyjmowania takiego towarzysza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby sto lat temu ktoś zaczął mówić o transplantacjach, uznano by go za szaleńca, tymczasem ta dziedzina medycyny rozwinęła się bardzo mocno. Przeszczepiane są między innymi płuca, twarze, dłonie. A jak jest z... głową? Czy można odciąć ją od korpusu żywego człowieka i przyszyć do ciała osoby, u której stwierdzono śmierć mózgu? Pytanie brzmi szokująco, ale okazuje się, że istniał lekarz, który przeszczepiał głowy małpom i chciał w ten sposób operować ludzi. Taki patchworkowy człowiek byłby wprawdzie sparaliżowany, bo raz przeciętego rdzenia kręgowego nie można znowu połączyć, ale gdyby już wcześniej miał porażenie czterokończynowe, to przecież nic by nie stracił. Lekarz ów nazywał się Robert White, mieszkał w Cleveland i starał się nawet o Nagrodę Nobla. Książka Brandy Schillace zatytułowana „Doktor White i jego głowy”, opublikowana po raz pierwszy w roku 2021, to coś w rodzaju jego biografii obudowanej licznymi historiami o innych chirurgach, pionierskich operacjach i faktami z dziedziny transplantologii oraz neurochirurgii, a także bionicznymi nowinkami.

Jaki był White? Szczycił się tym, że dziennie czyta więcej niż jedną książkę. Swoją lekarską torbę ozdobił napisem dr Frankenstein. Był bardzo wierzący, nieraz modlił się o zdrowie pacjentów. Eksperymentował na zwierzętach, ale nigdy nie odczuwał z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie lubił Oriany Fallaci i uważał, że to z jej winy nadano mu przezwisko Doktor Rzeźnik. Na przemian chudł i przybierał na wadze, bo kiedy wpadał w wir pracy, prawie nic nie jadł, a w okresach spokoju nie opuszczał żadnego posiłku. Jego żona wiecznie była w ciąży i ostatecznie urodziła aż dziesięcioro dzieci. White co sobotę brał je do samochodu i razem robili wielkie zakupy. Prawdopodobnie miał pamięć ejdetyczną, czyli taką jak Tesla i da Vinci. Często był zapraszany do Rosji, liczył na to, że operacje, których nie pozwolono mu wykonać w Stanach, przeprowadzi w Moskwie albo w Kijowie, o ile tylko zdobędzie wystarczającą ilość pieniędzy. Uważał, że tkanka mózgowa to najbardziej skomplikowana i wyrafinowana materia na tym świecie. Dziwnym trafem pod koniec życia sam doznał urazu tej tkanki – miał krwawienie podtwardówkowe, mógł więc przekonać się osobiście, jak to jest, kiedy mięśnie przestają słuchać poleceń wydawanych przez mózg.

Autorka podaje mnóstwo ciekawostek dotyczących tego lekarza, z tym że raczej ostrożnie wnika w jego życie prywatne, bardziej skupia się na zawodowym. Rzadko pokazuje go w pieleszach domowych, o wiele częściej na sali operacyjnej i w laboratorium. Opisuje jego dokonania, ale też rozterki. White chciał na przykład wiedzieć, gdzie się ukrywa ludzka dusza, kiedy właściwie człowiek jest naprawdę martwy – wtedy, gdy przestaje bić serce, czy kiedy ustaje praca mózgu? – oraz czy można wyciąć mózg i sprawić, by żył on poza ciałem. I czy taki wyizolowany mózg nie zachowywałby się jak superkomputer? Nic by go przecież nie rozpraszało, mógłby skupić się wyłącznie na pracy umysłowej.

Chirurg rozmyślał, działał, zdobywał granty, zdobywał sławę, upatrzył sobie nawet idealnego kandydata do przeszczepu głowy – najpierw chciał, by został nim Stephen Hawking, ale ponieważ ten nie okazywał zainteresowania, White znalazł innego sparaliżowanego mężczyznę. Ten nowy obiekt miał schorowane nerki, nie zostało mu więc wiele życia i nic by nie stracił, a mógłby wiele zyskać, gdyby jego głowę przyszyto do innego ciała.

Książka jest ciekawa, trzeba przyznać, że autorka umie zainteresować poruszaną tematyką i stara się nakreślić głównego bohatera wszechstronnie, pokazać, ile zrobił dobrego dla ludzkości, a ile złego dla zwierząt. Bo ów doktor, który codziennie znajdował czas na wstąpienie do kościoła i odmówienie kilku modlitw, bezlitośnie uśmiercił bądź „tylko” okaleczył tysiące psów, małp i gryzoni. Uważał, że skoro nie mają duszy, to można bezkarnie odcinać im albo przeszczepiać części ciała, i ani myślał przejmować się ich bólem czy strachem.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/03/doktor-white-i-jego-gowy-czyli-smiae.html

Gdyby sto lat temu ktoś zaczął mówić o transplantacjach, uznano by go za szaleńca, tymczasem ta dziedzina medycyny rozwinęła się bardzo mocno. Przeszczepiane są między innymi płuca, twarze, dłonie. A jak jest z... głową? Czy można odciąć ją od korpusu żywego człowieka i przyszyć do ciała osoby, u której stwierdzono śmierć mózgu? Pytanie brzmi szokująco, ale okazuje się, że...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię Håkana Nessera, ale już dawno zauważyłam, że jest autorem nierównym, mającym w swoim dorobku zarówno książki bardzo dobre, jak i słabsze. „Szachy pod wulkanem”, stanowiące siódmą część cyklu o komisarzu Barbarottim, należą niestety do tej drugiej grupy. Intryga kryminalna nie zachwyca, śledztwo toczy się z przesadną powolnością, żadna z postaci nie fascynuje, a sam Barbarotti sprawia wrażenie zwariowanego i nieefektywnego. Kiedy na przykład pewna kobieta prosi o odnalezienie ojca, komisarz, nie mając pomysłu, jak jej pomóc, zaczyna się na komendzie, w obecności tej kobiety, modlić. Na domiar złego „Szachy” są mocno wtórne. Nesser po raz enty wplata w fabułę teksty napisane przez osoby zamieszane w śledztwo, każe policjantom filozofować o punkcie Borkmanna i żałować, że sprawa morderstwa została wyjaśniona, a nie odłożona ad acta, wykorzystuje też wiele innych elementów ze swojej wcześniejszej twórczości, lecz nie wymienię ich z obawy, by niechcący nie naprowadzić kogoś na trop zakończenia. Nawet motyw zbrodni i postać mordercy wydały mi się podobne do tych z innej książki Nessera.

Akcja zaczyna się następująco: pisarz o inicjałach JLF czuje frustrację, bo pewna czytelniczka publicznie zadaje mu niewygodne pytania i sugeruje, że dokonał morderstwa, które potem opisał w powieści. To jeszcze nie koniec zmartwień bohatera: musi on szybko dostarczyć do wydawnictwa nowy utwór, tymczasem nie ma pomysłu na fabułę. W końcu zaczyna wykorzystywać wydarzenia ze swojego życia i tworzyć coś w rodzaju zamaskowanej autobiografii. Kiedy policjanci otrzymają zgłoszenie o jego zaginięciu, podczas czytania tych zapisków będą mieli wielki problem z oddzieleniem faktów od fikcji.

Śledztwo, jak to często bywa u Nessera, toczy się anemicznie, a wkrótce staje w miejscu. Próbując je pociągnąć, Barbarotti zwraca się o pomoc do niebios, lecz nawet modły nie pomagają w sytuacji, kiedy detektyw jest gnuśny i mało pomysłowy. Nie przychodzi mu do głowy, by sprawdzić, gdzie i kiedy logowały się telefony zaginionych osób. Nie sprawdza, czy w hotelu, w którym mogło dojść do porwania, są zainstalowane kamery. Rozmawiając z uczestniczkami spotkania autorskiego, na które prawdopodobnie przyszedł też morderca, nie pyta, czy zachowały się nagrania z tego wieczoru. Gdy starsze panie wspominają o zdjęciach, jest bardzo wdzięczny i zdumiony. Tylko dlaczego sam nie wpadł na taki pomysł?

Niebawem pojawia się kolejna przeszkoda w śledztwie, a mianowicie wybucha pandemia koronawirusa. Nikt już nie ma serca do szukania pisarzy, ich zaginięcie „to informacja równie ważna jak rozegranie partii szachów pod wybuchającym wulkanem”. Nikt nie naciska policji, by szybciej i efektywniej pracowała, w końcu nawet nie jest pewne, że doszło do zbrodni – nie znaleziono ciał, a jedna z rzekomych ofiar już kiedyś udawała zaginioną, by wywołać szum wokół własnej osoby. Wprawdzie obiecała córce, że tego więcej nie zrobi, ale czy takiemu komuś można wierzyć?...

Ponieważ wielu bohaterów związanych jest ze środowiskiem literackim, siłą rzeczy padają w tej książce różne uwagi o pisaniu i czytaniu, raczej pesymistyczne, które można podsumować zdaniem: coraz mniej osób czyta, a poezji to już w ogóle nikt. Ciekawa rzecz, że wszyscy autorzy z „Szachów pod wulkanem” są zadufani w sobie i antypatyczni. Jeden na przykład lubuje się w pisaniu miażdżących recenzji i oficjalnie gardzi kryminałami, potajemnie zaś sam je tworzy, drugi skrywa jakieś mroczne tajemnice dotyczące zaginięcia swojej żony.

Z miernością fabuły dobrze koresponduje jej polskie tłumaczenie, kłujące w oczy błędami i pomyłkami. Oto kilka przykładów: „jedna z tych moli książkowych”, „większość ludzi posiadło tę umiejętność”, „co najmniej dwie osoby, pisarz i czytelnik, nigdy się nie odnalazło”, „jedna lub więcej osób chcą go skrzywdzić”, „spłukał wodę”. Pisarz jest przez tłumaczkę nazwany „sprawcą powieści”, liczba mylona z cyfrą. Jeden z bohaterów usłyszawszy, że dostanie zaliczkę w wysokości pół miliona, cieszy się, że „będzie miał na koncie pięćset tysięcy nowiutkich banknotów” – a przecież na koncie nie trzyma się banknotów, tylko pieniądze bankowe, poza tym wypłacając z konta pół miliona, tych banknotów otrzyma się mniej niż pięćset tysięcy, bo nie istnieją banknoty jednokoronowe.

Na plus liczę Nesserowi poczucie humoru oraz ten fragment, w którym jedna z postaci nazywa polski rząd „dupkami”.

https://koczowniczkablog.blogspot.com/2023/01/szachy-pod-wulkanem-hakan-nesser.html, źródło cytatów: Håkan Nesser, „Szachy pod wulkanem”, przeł. Iwona Jędrzejewska, Czarna Owca, 2022

Lubię Håkana Nessera, ale już dawno zauważyłam, że jest autorem nierównym, mającym w swoim dorobku zarówno książki bardzo dobre, jak i słabsze. „Szachy pod wulkanem”, stanowiące siódmą część cyklu o komisarzu Barbarottim, należą niestety do tej drugiej grupy. Intryga kryminalna nie zachwyca, śledztwo toczy się z przesadną powolnością, żadna z postaci nie fascynuje, a sam...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to