-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać294
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński18
-
Artykuły„(Nie) mówmy o seksie” – Storytel i SEXEDPL w intymnych rozmowach bez tabuBarbaraDorosz2
-
ArtykułySztuczna inteligencja już opanowuje branżę księgarską. Najwięksi wydawcy świata korzystają z AIKonrad Wrzesiński15
Biblioteczka
Mam wrażenie, że narcyzm to ostatnio popularny temat. Zaburzenie osobowości, które zdaje się szczególnie toksyczne dla osób z najbliższego otoczenia, bo przecież sam narcyz nie ma sobie nic do zarzucenia. Może nim być dziecko, rodzic, kolega z pracy, czy partner. Jak go rozpoznać? A co ważniejsze, jak się przed nim bronić?
Zagadnienie uważam za ważne i ciekawe, więc nie zastanawiałam się długo, gdy zobaczyłam "Narcyza" autorstwa Izabeli M.Krasińskiej. Byłam ciekawa, jak koleżanka po piórze podeszła do tematu, jakich wykreowała bohaterów i od której strony przedstawiła całą historię. Szybko się przekonałam, że zrobiła to ciekawie i jasno, przy dogłębnej analizie tematu na podstawie przykładu, czyli historii Tosi i Adriana.
Tosia jest młodą kobietą pełną marzeń. Śni o zdrowym związku i miłości, której nie zaznała w domu rodzinnym. Ma za sobą trudne dzieciństwo, jest dosyć naiwna i po prostu dobra. Gdy spotyka przystojnego Adriana, nie spodziewa się, że ten zwróci na nią uwagę. Po cichu się w nim podkochuje, kelnerując w restauracji, w której mężczyzna prowadzi rekrutację. Pewnego dnia Adrian czeka na Tosię po pracy z wielkim bukietem róż. Właśnie tak zaczyna się bajka, która szybko okazuje się prawdziwym koszmarem.
Adrian potrafi oczarować ludzi. Problem w tym, że robi to tylko i wyłącznie we własnym interesie. Nie dba o nikogo poza sobą, nie bierze odpowiedzialności za uczucia innych, całkiem brak mu empatii. Pragnie wzbudzać podziw, nie znosi sprzeciwu. Ludzie służą mu jedynie za narzędzia do osiągania celów. Jego ofiary często są bezbronne, bo jest doskonałym manipulatorem. Gdy ujawnia swoje prawdziwe oblicze, jest już zbyt późno. Wypisz, wymaluj – narcyz.
Cała historia pokazana jest z perspektywy i Tosi, i Adriana. Każdy z nich opowiada swoje losy od wczesnego dzieciństwa. Dzięki temu czytelnikowi lepiej jest zrozumieć ich sposób myślenia i motywację. Wchodzimy do głowy ofiary i oprawcy, poznajemy ich od środka. Uważam to za wspaniały zabieg, dzięki któremu powieść jest jeszcze ciekawsza i wartościowa.
„Narcyz” Izabeli M.Krasińskiej to wspaniała rozrywka, a przy tym przestroga dla niejednej osoby. Opowieść o tym, jak destrukcyjna potrafi być relacja z socjopatą i jak dostrzec pierwsze oznaki zaburzenia narcystycznego u potencjalnego partnera, a nawet u osób z naszego otoczenia. Uważam ją za bardzo cenną pozycję, którą ze szczerego serca polecam do przeczytania.
Mam wrażenie, że narcyzm to ostatnio popularny temat. Zaburzenie osobowości, które zdaje się szczególnie toksyczne dla osób z najbliższego otoczenia, bo przecież sam narcyz nie ma sobie nic do zarzucenia. Może nim być dziecko, rodzic, kolega z pracy, czy partner. Jak go rozpoznać? A co ważniejsze, jak się przed nim bronić?
Zagadnienie uważam za ważne i ciekawe, więc nie...
Kornelię poznajemy, gdy nakrywa swojego niedoszłego narzeczonego w niedwuznacznej sytuacji z ich współlokatorką. Okazuje się, że jej chłopakowi marzy się związek trójramienny, a Kornelia, delikatnie mówiąc, nie wyobraża sobie tego w żaden sposób. Wściekła i rozczarowana postanawia szukać ratunku w domku odziedziczonym po babci. A że ten domek znajduje się w górskiej głuszy, wydaje jej się nie lada plusem. Na miejscu czeka na nią wizja ostatniego tomu sagi, na którego zabrakło jej weny, a cień wydawcy do spółki z agentem wisi nad nią niczym burzowa chmura, zapowiadając katastrofę w jej budżecie, zwaną totalnym bankructwem. Na szczęście za sąsiada ma jakże uroczego przyjaciela, który jak nikt potrafi napsuć jej krwi i wyśmiać, kiedy trzeba. Kornelia uczy radzić sobie sama, zmaga się ze swoimi problemami, byłym chłopakiem i pechem, który wydaje się ją prześladować. Robi to z podniesioną wysoko brodą, po każdym upadku gramoląc się z ziemi z jedyną w swoim rodzaju gracją.
„It’s snowtime” od pierwszego zdania ocieka sarkazmem i ironią. Ja kocham ten lekko wredny, a jednocześnie boleśnie szczery humor, więc całość niezwykle mocno przypadła mi do gustu. Obserwowanie Kornelii, która mieści w sobie kolosalne ilości hartu ducha, sprawiło mi nie lada przyjemność. Jej relacja z przyjacielem / sąsiadem / największą zmorą jej życia jest mieszanką wzajemnych złośliwości, przez które przeziera czułość i oddanie. Brzmi dziwnie? Może, ale wypada całkiem naturalnie i właściwie chciałoby się pozazdrościć takiej bratniej duszy, która ma tyle dystansu do siebie, że nie obraża się o byle wredną uwagę, a właściwie zaczyna się martwić, kiedy takowa nie nadchodzi.
Kornelia jest jedną z tych bohaterek, której się kibicuje z całego serca, co jednak nie przeszkadza śmiać się z jej przygód do łez, a wierzcie mi, ma ich naprawdę sporo. Całość czyta się lekko. Ja za każdym razem z uśmiechem wracałam do lektury.
„It’s snowtime” to pozycja idealna do relaksu i odprężenia. Pełna dobrego humoru, który z łatwością udziela się czytelnikowi. Jako debiut literacki, tym bardziej zasługuje na dobre słowa, bo może dzięki nim Anita Chrząszcz wymyśli kolejną powalającą historię, po którą z przyjemnością sięgnę. Na tą chwilę zapamiętuję nazwisko i czekam, a wam gorąco polecam „It;s snowtime”. Pośmiejcie się trochę. W końcu każdemu należy się pozytywna energia, prawda?
Kornelię poznajemy, gdy nakrywa swojego niedoszłego narzeczonego w niedwuznacznej sytuacji z ich współlokatorką. Okazuje się, że jej chłopakowi marzy się związek trójramienny, a Kornelia, delikatnie mówiąc, nie wyobraża sobie tego w żaden sposób. Wściekła i rozczarowana postanawia szukać ratunku w domku odziedziczonym po babci. A że ten domek znajduje się w górskiej głuszy,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Matka” to trochę dwie powieści w jednej. Pierwsza część opowiada o Brygidzie. Szlachciance, która zostaje odesłana do klasztoru Świętego Krzyża, podczas wyprawy wojennej męża. Ma potulnie modlić się o męskiego potomka, po cichu tęskniąc za córką, którą zostawiła w rodzinnym zamku. W czasie wizyty Brygida poznaje zaskakującą prawdę o przeszłości i o sobie samej. To zmienia jej życie. Tak jak Nawojka wcześniej, tak i ona nie do końca chce się poddać woli Bogów i przeznaczeniu, które na nią zesłali. Część druga traktuje o jej córce Barbarze, która staje się Królową Czarownic i przewodzi sabatom. Jej misją jest zemsta oraz wyzwolenie ludu spod jarzma chrześcijan. Z pomocą swojego syna Lela planuje odzyskać Łysą Górę, burząc zakon, który na niej wybudowano i przywrócić wolność wyznania starej wiary.
Kolejny raz byłam pod wrażeniem dialogów, które dosłownie przeniosły mnie do minionych czasów. Sposób wypowiadania się bohaterów, dawno nieużywane słowa hamowały tempo czytania, ale za to wnosiły niepowtarzalną atmosferę. Podziwiam autorkę za pracę, którą włożyła w tworzenie wypowiedzi.
„Matka” ma też wyraźny przekaz teologiczny. Aleksandra Seliga przedstawia starą i nową wiarę w opozycji do siebie, by w końcu doprowadzić czytelnika do wniosku, że nie liczy forma, którą Bóg przyjmuje, ale sama wiara. Łysa Góra to miejsce kultu i w zasadzie nieistotne jakiego, ważne, żeby nim była. Jest to istotny problem do rozważenia, a może w przypadku niektórych - do dyskusji.
„Matka” to świetnie napisana powieść historyczna, która stanowi istny wehikuł czasu. Pozwala spojrzeć na poprzednie czasy z różnych perspektyw, wyciągnąć wnioski albo chociaż zastanowić się nad pewnymi sprawami, o których do tej pory nie myśleliśmy. Przy okazji dostajemy niezłą dawkę przygody.
Polecam wielbicielom mitologii słowiańskiej oraz wczesnej historii Polski.
Uwaga – Tom 2 Gołoborza można czytać niezależnie. Wiadomo, ciekawiej jest poznać obydwa po kolei, ale gdy patrzę na to obiektywnie, „Matkę” można spokojnie przeczytać indywidualnie. Bez trudu we wszystkim się połapiecie.
„Matka” to trochę dwie powieści w jednej. Pierwsza część opowiada o Brygidzie. Szlachciance, która zostaje odesłana do klasztoru Świętego Krzyża, podczas wyprawy wojennej męża. Ma potulnie modlić się o męskiego potomka, po cichu tęskniąc za córką, którą zostawiła w rodzinnym zamku. W czasie wizyty Brygida poznaje zaskakującą prawdę o przeszłości i o sobie samej. To zmienia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Lubicie thrillery psychologiczne? Ja bardzo. Tym razem w księgarni internetowej w oko wpadła mi „Manipulacja” Klaudii Muniak. Anna zmaga się z traumą po serii wczesnych poronień. Kobieta straciła wiarę w swoją kobiecość, do tego przechodzi kryzys w małżeństwie. Uważa, że jej mąż ją zdradza, że wkrótce porzuci ją dla innej. Takiej, która zdoła utrzymać ciążę i dać mu dziecko. Do tego wszystkiego dochodzi mania prześladowcza. Ania czuje się obserwowana. Niepokoją ją tajemnicze wiadomości w mediach społecznościowych. Pomocy szuka u psychoterapeutki Irminy. Jednak co, jeśli lekarka zamiast jej pomagać, jeszcze bardziej pogrąża ją w depresji?
Początkowo poznajemy perspektywę Anny. Nie jest to proste. Kobieta cierpi, i każdy choć trochę empatyczny czytelnik będzie współdzielił jej ból. Klaudia Muniak zwraca uwagę na tragizm poronienia. Nawet bardzo wczesna utrata ciąży, szczególnie tej wyczekanej, jest traumatycznym przeżyciem dla kobiety i stanowi to z pewnością ważny, choć trudny temat do omówienia.
W pewnym momencie w życie Anny wkradają się inne osoby, w tym pacjentki jej psychoterapeutki. Historia zaczyna być opowiadana również oczami innych, i choć powinno nam to dać więcej odpowiedzi, dostarcza tylko dodatkowych niewiadomych. Zabieg jest o tyle dobry, że wciąga czytelnika, nie pozwala się oderwać. Ciekawość wzrasta. Chcemy wiedzieć. Kto jest prześladowcą Anny? Czy jej mąż naprawdę ją zdradza? Co z tym wszystkim wspólnego ma jej psychoterapeutka?
Gdy na karty powieści wkracza Aneta, była pacjentka Irminy, wszystko jeszcze bardziej się komplikuje. Czy kobieta ma rację? Czy psycholog zamiast pomagać, szkodzi? Czy to możliwe, by wykorzystując nowoczesną metodę leczenia, mogła namieszać w głowach pacjentkom i doprowadzać je do samobójstwa?
Później sytuacja nabiera jeszcze mroczniejszej barwy. W tym momencie Anna robi coś, co z pewnością nie każdy pochwali. Z resztą nie jeden raz. Jej niektóre decyzje wydają się kompletnie nieracjonalne. Ale jakie mają być, skoro kobieta zmaga się z niedawną traumą, a także demonami przeszłości? Wiem, że część czytelników lubi oceniać wybory postaci, ich działania. Nie chcę nikogo krytykować, bo każdy odbiera tekst na swój sposób, ale jednak nie jestem zwolenniczką takiego podejścia. Bohater, nawet pierwszoplanowy, nie musi być idealny. Ma być ciekawy, intrygujący, jedyny w swoim rodzaju i postępować w zgodzie ze swoim profilem. Ma prawo popełniać błędy i robić coś niezgodnego z normami. Jeśli kogoś zirytuje swoim zachowaniem, nie jest to czymś złym, bo daje nam przez to do myślenia, a niekiedy właśnie o to chodzi. I tak właśnie jest w przypadku Anny.
„Manipulacja” Klaudii Muniak jest książką trudną emocjonalnie, ale równocześnie porusza wiele istotnych problemów. Zwraca uwagę na tematy, o których być może byśmy nie pomyśleli, a jednak one są i warto o nich mówić. Jako thriller psychologiczny powieść spisała się bardzo dobrze, a ostateczne rozwiązanie zagadki okazało się oczywiste, choć dopiero kiedy dotarłam do końca. W trakcie lektury miałam do wyboru kilka możliwości do wyboru, a w pewnym momencie prawdziwy mentlik w głowie. Było tak, jak miało być w przypadku tego właśnie gatunku. Polecam zajrzeć na karty powieści i przekonać się samemu. Ciekawa jestem, jak Wy odbierzecie tą historię.
Lubicie thrillery psychologiczne? Ja bardzo. Tym razem w księgarni internetowej w oko wpadła mi „Manipulacja” Klaudii Muniak. Anna zmaga się z traumą po serii wczesnych poronień. Kobieta straciła wiarę w swoją kobiecość, do tego przechodzi kryzys w małżeństwie. Uważa, że jej mąż ją zdradza, że wkrótce porzuci ją dla innej. Takiej, która zdoła utrzymać ciążę i dać mu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Emilie to licealistka, która wszystko ma poukładane. Dzień zaczyna od zerknięcia do planera. Uważa go za udany, gdy wieczorem odhaczy wszystkie punkty. Ma idealnego chłopaka i plany na przyszłość, ale wystarczą jedne walentynki, by wszystko wzięło w łeb. Ma stłuczkę, chłopaka przyłapuje na zdradzie, traci miejsce na ważnym letnim kursie, a jej ojciec dostaje pracę, która wiąże się z wyprowadzką hen daleko. Emilie paskudny ciąg zdarzeń kończy nocowaniem u babci. Kolejny ranek okazuje się niemała niespodzianką. Znowu jest 14 lutego i wszystko się powtarza. I tak bez końca. Czy Emilie zdoła się uwolnić z pętli czasu? I co ma z tym wspólnego skryty w sobie Nick?
„Lepiej niż wczoraj” czytało mi się przyjemnie i szybko. Polubiłam Emilie i potrafiłam zrozumieć jej postępowanie. Dziewczyna dorasta w dwóch domach. Raz jest u mamy, raz u taty. Oboje rodzice mają już swoje rodziny, a ona czasami czuje się u nich obco. Mimo to stara się jak może, by zadowolić wszystkich. Jest typową grzeczną dziewczynką, która wypruwa sobie żyły, by być idealna i nie sprawiać kłopotów. Robi wszystko z myślą o oczekiwaniach innych, nie zastanawiając się nad tym, czego sama chce. W czasie zapętlonych walentynek stara się ratować to, co poszło nie tak. Na wszelkie sposoby. W końcu nastaje dzień, gdy zamierza postępować tak, jak sama tego chce. Łamie zasady, buntuje się i spędza cudowny dzień z chłopakiem, którego naprawdę lubi. Zachowuje się, jakby jutra miało nie być. Przecież i tak kolejnego ranka wszystko zacznie się od nowa, a reszta świata o niczym nie będzie pamiętać, prawda?
„Lepiej niż wczoraj” to droga młodej dziewczyny do zrozumienia, kim naprawdę jest. Dociera do niej, jak ważne jest życie w zgodzie z samą sobą. Zadawalanie innych jej nie uszczęśliwi, bo prawdziwe szczęście zależy tylko od tego, czego sama chce i co z tym zrobi. Uważam, że to bardzo ważne przesłanie, szczególnie dla młodych osób, ale też tych starszych. Ilu z nas przedkłada potrzeby i oczekiwania innych ponad siebie samego? Ile razy się poświęcamy, nawet o to nie proszeni? Czy na dłuższą metę to jest dla nas dobre? Jest o czym myśleć, prawda?
Notka dla romantyków: Historia miłosna też jest obecna w „Lepiej niż wczoraj”, a nie podkreślam jej, bo choć była przyjemna, to nie ona mnie ujęła. Niemniej z tego wątku również warto wynieść lekcję. Czasami lepiej posłuchać serca i emocji, niż rozsądku. Wiązanie się z kimś tylko dlatego, że do nas pasuje i wiele nas łączy, nie wypali. Bo samo „lubić” nie wystarczy. Trzeba czegoś więcej. Po drugie, dla prawdziwego uczucia warto pokonać strach przed utratą i bólem.
Mam nadzieję, że w przyszłości popełnię jeszcze więcej takich „błędów” przy wyborze lektur. Bardzo się cieszę. Że „Lepiej niż wczoraj” do mnie trafiła. To była przyjemna przygoda z ważnym przekazem w tle, a takie właśnie lubię najbardziej. Przy okazji przypomniałam sobie, o kilku naprawdę istotnych rzeczach.
Polecam na prezent dla nastolatki, choć, jak widać, nawet po trzydziestce można się dobrze bawić z tą książką. Z pewnością dostarczy sporo przyjemności, a może nawet otworzy oczy i zachęci do ćwiczenia asertywności.
Emilie to licealistka, która wszystko ma poukładane. Dzień zaczyna od zerknięcia do planera. Uważa go za udany, gdy wieczorem odhaczy wszystkie punkty. Ma idealnego chłopaka i plany na przyszłość, ale wystarczą jedne walentynki, by wszystko wzięło w łeb. Ma stłuczkę, chłopaka przyłapuje na zdradzie, traci miejsce na ważnym letnim kursie, a jej ojciec dostaje pracę, która...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Irmina jest poczytną pisarką romansów, natomiast jej przyjaciółka Alma, została porzucona dla młodszej, a ukojenie znajduje w opiece nad przedszkolakami. Ich przygoda zaczyna się w sylwestra. Irmina przez niespodziankę na wycieraczce ląduje w szpitalu. Tam poznaje przystojnego lekarza, który jest skrytym fanem jej powieści. Alma postanawia odrobinę zaszaleć i pod wpływem alkoholu zaprasza do znajomych na FB setki osób z różnych zakątków świata. Ma to swoje konsekwencje w postaci romansu online. Jednak cała zabawa rozkręca się w pełni, gdy na progu Almy staje jej były mąż z małą córeczką na ręku.
„Diabli wzięli święty spokój” to powieść przezabawna, pełna szalonych zwrotów akcji, niespodzianek i świetnych dialogów. Relacja Irminy i Almy jest odwzorowaniem prawdziwej przyjaźni. Kobiety akceptują siebie nawzajem, niejedno potrafią sobie wybaczyć i zawsze mogą na siebie liczyć, choć czasem pomoc tej drugiej może wprowadzić jeszcze więcej nieporozumień i śmiechu. Przy tym obie są niezwykle oryginalne. Posiadają silne cechy charakterystyczne, które zapadają w pamięć i nadają im wyrazistości, którą szczególnie cenię. Zresztą nie tylko nasze główne bohaterki są barwnymi postaciami. Niemal każda osoba wspomniana w książce zwraca na siebie uwagę. To prawdziwa skarbnica osobliwości, ale bardzo pozytywnych w odbiorze.
Wątek kryminalny jest wyraźnie obecny, bo kobiety do spółki z ciotką Zofią, prowadzą dochodzenie. Próbują rozwikłać zagadkę zaginięcia żony byłego męża Almy. Po drodze sieją niezłe zamieszanie i z pewnością nie można się z nimi nudzić. Rozwiązanie zagadki nie jest proste. Na czytelnika czeka wiele niespodzianek. Mimo to całość określiłabym przede wszystkim jako komedię, bo książka rozbawiła mnie do łez i zapewniła odprężenie, którego tak bardzo potrzebowałam. Zagadka do rozwikłania była dla mnie miłym dodatkiem i urozmaiceniem opowieści.
„Diabli wzięli święty spokój” polecam każdemu, kto ceni indywidualnych bohaterów, do których z łatwością można się przywiązać. Oryginalna jest również cała historia, za to humor zawarty w powieści wydaje mi się dosyć uniwersalny, dlatego wierzę, że przypadnie go gustu zdecydowanej większości czytelników. Ja po lekturze zamierzam jeszcze nie raz sięgnąć po powieści Moniki B. Janowskiej. Zrobię to z pewnością, że świetnie spędzę czas z jej tekstem i zapewne przy okazji nieźle się uśmieję. Niemniej cieszę się, że zaczęłam przygodę z jej książkami właśnie od „Diabli wzięli święty spokój”. Polecam z całego serca także Wam. Bawcie się dobrze!
Irmina jest poczytną pisarką romansów, natomiast jej przyjaciółka Alma, została porzucona dla młodszej, a ukojenie znajduje w opiece nad przedszkolakami. Ich przygoda zaczyna się w sylwestra. Irmina przez niespodziankę na wycieraczce ląduje w szpitalu. Tam poznaje przystojnego lekarza, który jest skrytym fanem jej powieści. Alma postanawia odrobinę zaszaleć i pod wpływem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W pierwszej kolejności przyciągnął mnie tytuł. Wydał mi się jednocześnie słodki i zabawny. Później dostałam informację, że mogę piec bez wyrabiania, bez sprzętu i bez doświadczenia. Do tych zapewnień podeszłam dosyć sceptycznie, ale postanowiłam spróbować.
Kiedy „Buła i przyjaciele” pojawiła się w mojej kuchni, najpierw pobieżnie sprawdziłam zestaw przepisów. Byłam pod wrażeniem. Coś na słodko, pizza, bułki, chleby, a nawet propozycje na dodatki do kanapek oraz pomysły na drugie życie dla czerstwego pieczywa. Piękne zdjęcia kusiły i aż naszła mnie ochota, by od razu zabrać się do pracy, lecz obudziła się we mnie stara obawa, że coś zrobię źle. Widzicie, wszelkie wypieki nie są moją mocną stroną. Większość prób, które podejmuję, ostatecznie okazują się albo nie do końca zgodne z zamierzeniem, albo wręcz niejadalne. Dlatego żeby zminimalizować ryzyko niepowodzenia, najpierw zaczęłam od przedmowy i wszelkich wstępów, w których autorka tłumaczyła wszystko klarownie i bardzo treściwie. Otóż to, Ina-Janine Johnsen okazała się całkiem konkretną babką i za to ją polubiłam jeszcze przed wypróbowaniem pierwszego przepisu.
Najlepsze w tych przepisach jest to, że rzeczywiście nie trzeba wyrabiać ciasta. Przykładowo wieczorem łączycie składki, ostawiacie na 8-20 godzin, by po tym czasie kilka razy je złożyć, uformować, pozostawić do 2 godzin w spokoju i w końcu upiec. Czas oczekiwania na kolejne etapy jest długi, ale tak naprawdę pracy przy tym mało. Możecie mi wierzyć. W dodatku jeśli po 20 godzinach od zmieszania składników nie macie czasu na wypiekanie, można spokojni schować je do lodówki do 4 dni.
Kiedy zaczynałam, odrobinę się zaniepokoiłam, bo autorka przepisów zalecała do wypieku chleba garnek żeliwny z pokrywką. Nie mam takiego, a kiedy sprawdzałam ceny… Cóż, może kiedyś, na pewno nie w tym miesiącu. Niemniej alternatywą mogła być inna forma z pokrywką. Postanowiłam spróbować z dużym, szklanym naczyniem żaroodpornym i udało się. Nie wiem, jakby chlebek wyszedł w żeliwie (pewnie lepiej), ale ja ze swojego i tak byłam zadowolona. Ten sam problem pojawił się przy kamieniu do pizzy. Ciabattę upiekłam po prostu na blasze z piekarnika. Była pyszna.
W przepisach wszystko jest doskonale wyjaśnione, nawet technika zawijania węzełków cynamonowych, po których niestety miałam zgagę, ale poza tym były bajecznie dobre, więc coś za coś. Po drugie używamy różnych składników, co pozytywnie wpływa na jakość diety. Jedną stałą są drożdże. W pierwowzorach podane są do wykorzystania drożdże suche, co uważam za prostsze wyjście, choć jeśli ktoś woli świeże, to jest podany przelicznik.
Przepisów jest mnóstwo, na słodko, na słono, tradycyjnie i bardziej wymyślnie, często różnorodnie pod względem wykorzystywanych zbóż. Ja osobiście zdążyłam wypróbować kilka propozycji. Węzełki cynamonowe, bułki pełnoziarniste, chlebek tradycyjny, ciabattę i chleb orkiszowy z ziarnami chia. Wszystko wyszło bezbłędne i przepyszne. Jestem pewna, że jeszcze wiele przepisów z „Buły i przyjaciele” wykorzystam i wam polecam to samo. Sprawa jest zaskakująco prosta. Możecie mi wierzyć, jeśli wyszło takiemu beztalenciu piekarniczemu jak ja, to Wy też sobie poradzicie. Smacznego!
W pierwszej kolejności przyciągnął mnie tytuł. Wydał mi się jednocześnie słodki i zabawny. Później dostałam informację, że mogę piec bez wyrabiania, bez sprzętu i bez doświadczenia. Do tych zapewnień podeszłam dosyć sceptycznie, ale postanowiłam spróbować.
Kiedy „Buła i przyjaciele” pojawiła się w mojej kuchni, najpierw pobieżnie sprawdziłam zestaw przepisów. Byłam pod...
Maciej umarł w młodym wieku. Zaszwankowało serce. Na odczytaniu testamentu stawiają się jego rodzice, brat i dziewczyna. Dwoje ostatnich otrzymują w spadku po 50 % praw własności do domu, o którym nikt z rodziny nie wiedział. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że Lidka i Sebastian od samego początku znajomości pałają do siebie głęboką niechęcią. On uważa, że Lidka to zimna, zadzierająca nosa kobieta, a ona postrzega Sebastiana jako nieodpowiedzialnego, niedojrzałego bawidamka, który nie potrafi utrzymać pewnej części ciała w ryzach. Przychodzi czas, że jakoś muszą się dogadać. Rzecz jasna, idzie im to opornie. Wiedząc, że wspólne zamieszkanie w odziedziczonym domu skończyłoby się zapewne kolejnym pogrzebem, tym razem jednego z nich, postanawiają wykonać remont, by zwiększyć wartość nieruchomości, a później po prostu ją sprzedać. Robi się naprawdę ciekawie, gdy okazuje się, że dom podobno jest nawiedzony i skrywa kilka niekoniecznie przyjemnych tajemnic.
Relacja głównych bohaterów zaczyna się od jawnej niechęci. Oboje są co do siebie uprzedzeni. Dopiero z czasem oswajają się ze swoją obecnością, która mimowolnie zaczyna im sprawiać przyjemność. Sytuacja rozwija się powolutku, niemniej pomiędzy Lidką i Sebastianem niezaprzeczalnie iskrzy. Zdaje się, że kobieta dłużej próbuje z tym walczyć, ma większe opory. Nic dziwnego, ostatecznie pociąga ją brat zmarłego chłopaka, a ich chwile bliskości zdarzają się głównie w domu, który wcześniej należał do Macieja. Dopiero później, gdy wychodzą na jaw pewne sekrety, Lidka wyzbywa się wszelkich uprzedzeń.
„Spooky love” to historia, która przypomina, że nie należy pochopnie nikogo osądzać, a pierwsze wrażenie często bywa mylne. Odnosi się to do niemal wszystkich postaci w tej książce. Na końcu właściwie każdy wydaje się kimś innym, niż był na samym początku. Licząc starszą sąsiadkę i agentkę nieruchomości.
Jeśli chodzi o „spooky”, to owszem, nawiedzony dom, tajemnicze odgłosy, przedmioty, które znalazły się w pewnych miejscach bez wiedzy właścicieli. To wszystko z pewnością wystraszyło naszych bohaterów i potrafiłam ich zrozumieć, ale ja osobiście tego strachu nie odczułam. Chyba jestem zbyt racjonalna i znalazłam inne rozwiązanie tych przypadków. Duchy zostawiłam w spokoju. Niemniej na miejscu Lidki też pewnie czułabym się nieswojo w miejscu, gdzie dzieją się tak dziwne rzeczy. „Love” też była, choć może nie porwała mnie tak w pełni. Ot, motyw hate-love w pełnej krasie, choć z kart powieści nie dotarły do mnie iskry. Niemniej całość ostatecznie wypadła wiarygodnie, a lektura sprawiła mi pewną przyjemność, więc nie mam na co narzekać.
Słowem podsumowania, „Spooky love” to powieść lekka, dla osób, które szukają niewymagającej rozrywki, lubią stare historie, nawiedzone domy i intrygi, a także historie miłosne z zakończeniem, które większość ludzi kocha najbardziej. 😉 Z mojej strony to wszystko. Najlepiej jeśli przeczytacie sami i sprawdzicie, jak na Was podziała ta historia. Przyjemności z lektury!
Maciej umarł w młodym wieku. Zaszwankowało serce. Na odczytaniu testamentu stawiają się jego rodzice, brat i dziewczyna. Dwoje ostatnich otrzymują w spadku po 50 % praw własności do domu, o którym nikt z rodziny nie wiedział. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że Lidka i Sebastian od samego początku znajomości pałają do siebie głęboką niechęcią. On uważa, że Lidka to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Podczas dokonywania wyboru, książeczka ujęła mnie przede wszystkim ilustracjami i kilkoma frazami w opisie. Przemówiły do mnie takie słowa, jak ciepła, o przyjaźni i wzajemnej pomocy. Czyż to nie są dobre wartości? W dodatku przekazywane dzieciakom w formie czegoś miłego, spokojnego czasu z rodzicem, w momencie wyciszenia. A jak nasze wrażenia, kiedy już książeczka do nas dotarła?
Nie wiem dlaczego, ale po pierwszym czytaniu miałam mieszane uczucia. Ot zwykła historyjka, choć napisana w fajnym rytmie, z rymami. Wiele powtórzeń, które przyjemnie utrwalają. Poza tym nie widziałam w niej niczego nadzwyczajnego. Później przeczytałam ją jeszcze raz i poprosiłam córkę o opinię. „Fajna” – tyle od pięciolatki. Następnie robiłyśmy zdjęcie. Tutaj zaskoczenie, bo mała przeglądała książeczkę i udawała, że czyta. Najlepsze było to, że dużo tekstu potrafiła wyrecytować z pamięci. W mojej głowie pojawiło się spore „Wow.” To znaczyło, że po pierwsze jednak uważnie jej słuchała, co w trakcie nie wydawało mi się takie oczywiste, a po drugie tekst łatwo wchodził do głowy, czyli ćwiczył pamięć.
Dwa wieczory później postanowiłam wrócić do „Pana Bardzo Dużego i Myszki Bardzo Małej.” Nagle książeczka przestała być nijaka. Rzeczywiście okazała się ciepła, o przyjaźni pomimo różnic i wzajemnej pomocy. Po głębszym zastanowieniu doszłam do wniosku, że to co mi nie grało, to lekka abstrakcyjność historii. No bo jak jakiś facet może się dogadać z myszą, i to tak, żeby ta mysz pomogła mu naprawić zegar? Zapomniałam przy tym, że to przecież historia dla dzieci, jedna wielka metafora. Coś, co ma być miłe, kolorowe i do nich trafić. Nie musi mieć sensu, ani być specjalnie skomplikowane. Przekaz jest prosty, łatwy do zrozumienia. Ot, ktoś potrzebował pomocy, ktoś inny mu jej udzielił. Połączyli siły, żeby zrobić coś dobrego dla innych i potrafili współpracować pomimo tego, że byli bardzo różni, choć może właśnie to była przyczyna ich sukcesu.
Tekst zdobią wspaniałe ilustracje w pastelowych kolorach, co dodatkowo zwiększa wartość tej książeczki. Ostatecznie wszyscy jesteśmy wzrokowcami, a dzieci lubią, kiedy kolorów jest dużo. Obrazki współgrają z tekstem, wspaniale przedstawiają sceny, a przez to pomagają zainteresować dziecko. Chyba że ktoś ma małego wiercipiętę, jak moja młodsza córka. (Prawie 4 latka.) Wtedy nawet to nie pomoże, bo zamiast oglądać ilustrację, ona woli słuchać czynnie, czyli skacząc po łóżku, kręcąc się na obrotowym fotelu, czy uprawiając swoją wersję jogi na dywanie. Niemniej ona też coś wyciągnęła z historii, więc nie jest tak źle.
„Pana Bardzo Dużego i Myszkę Bardzo Małą” serdecznie polecam i rodzicom, i dzieciakom. Czyta się płynnie, ilustracje są prześliczne, a jak widać na przykładzie moich córek, dzieciaki chętnie oraz uważnie jej słuchają. Historia jest ciepła oraz przyjemna. Nie ma nic ciężkiego, a przez to rozluźnia i wycisza. A jeśli jesteście już na tym etapie, czcionka jest spora i nadaje się do samodzielnej nauki czytania. 😉
Podczas dokonywania wyboru, książeczka ujęła mnie przede wszystkim ilustracjami i kilkoma frazami w opisie. Przemówiły do mnie takie słowa, jak ciepła, o przyjaźni i wzajemnej pomocy. Czyż to nie są dobre wartości? W dodatku przekazywane dzieciakom w formie czegoś miłego, spokojnego czasu z rodzicem, w momencie wyciszenia. A jak nasze wrażenia, kiedy już książeczka do nas...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jeff Bezos to twórca Amazona. Zaczynał od startupu, a stworzył giganta. Po drodze wymyślił kilka strategii i systemów pracy, które nie dość, że się sprawdziły, to stały się wzorem dla innych. Między innymi wprowadził małe zespoły dla lepszej efektywności, rozpoczął ruch „od Z do A” i zastąpił Power Pointa notatkami, a konkretniej treściwymi opisami każdej rozważanej sprawy. W „Planie Bezosa” to wszystko jest wspomniane, ale główny temat stanowi sposób komunikacji założyciela największej internetowej księgarni na świecie, jego niezwykły talent do snucia opowieści, upraszczania i przemawiania językiem dopasowanym do odbiorcy. Carmine Gallo zbadał powyższe kwestie, opracował je i ujął w przystępnym poradniku. Dzięki mu za to.
„Plan Bezosa” to zbiór rad dotyczących tworzenia jasnych, konkretnych komunikatów, dzięki którym odbiorca skutecznie Was zrozumie. Ta pozycja pokarze Wam, jak pisać, a przede wszystkim jak ćwiczyć i na co zwracać szczególną uwagę. Niektóre z tych podpowiedzi znałam, inne wydają się bolesnymi oczywistościami, a mimo to o nich zapominałam, a jeszcze inne to całkiem nowe podejście. Każda z treści jest godna zapamiętania, a sposób przekazu przyjemny. Wszystko zostało dogłębnie wyjaśnione, przeanalizowane i poparte przykładami, a sam tekst jest napisany językiem przystępnym dla każdego.
„Plan Bezosa” podzielony jest na kilkanaście rozdziałów. Na końcu czeka na Was podsumowanie najważniejszych kwestii oraz przypisy, które jednocześnie stają się podpowiedzią dla chcących kontynuować temat. Wszystko toczy się wokół Jeffa Bezosa, jego narzędzi skutecznego porozumiewania i dzielenia się ideami, ale znajdzie się również miejsce dla innych wielkich wizjonerów, którzy odnieśli sukces, jak choćby Steve Jobs.
„Plan Bezosa” to kompendium wiedzy dla każdego, kto chce przekazać swój pomysł, czy historię w sposób, który porwie odbiorę. W tej książce znajdziecie bardzo dużo praktycznej wiedzy, która tylko czeka, żebyście ją wykorzystali. Polecam do samodoskonalenia się pod kontem zawodowym, ale również prywatnym. „Plan Bezosa” to jeden z must have dla każdego. Z całego serce polecam i życzę przyjemności z lektury!
Jeff Bezos to twórca Amazona. Zaczynał od startupu, a stworzył giganta. Po drodze wymyślił kilka strategii i systemów pracy, które nie dość, że się sprawdziły, to stały się wzorem dla innych. Między innymi wprowadził małe zespoły dla lepszej efektywności, rozpoczął ruch „od Z do A” i zastąpił Power Pointa notatkami, a konkretniej treściwymi opisami każdej rozważanej sprawy....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Nie pozdrawiam, Ethan” to powieść z gatunku hate to love. Rachel i Ethan znali się od siódmego roku życia i już pierwszego dnia ich szalonej relacji sprawy się skomplikowały. Ethan obraził nową sąsiadkę, ona w rewanżu zepchnęła go ze schodów – tak rozpętała się prawdziwa wojna na lata. Zostali swoimi największymi wrogami, prześcigali się we wzajemnych złośliwościach, donosili na siebie i kłócili. Ta ich przepychanka trwała aż do czasów studenckich, a wszystko za sprawą liścików i listów. W ten sposób towarzyszyli sobie w czasie najważniejszych wydarzeń, nigdy nie kryjąc zainteresowania działaniami tej drugiej strony.
Pewnego dnia Rachel stanęła na progu mieszkania Ethana jako jego potencjalna współlokatorka. Po pewnym czasie okazało się, że to co brali za wzajemną niechęć, było czymś zupełnie przeciwnym. Choć długo nie mogli tego przyznać, wystarczył pocałunek, by wszystko się zmieniło…
„Nie pozdrawiam, Ethan” to powieść lekka, zabawna, romantyczna i dosłownie do połknięcia na raz. Bohaterowie są sympatyczni, ich pomysły na wzajemne złośliwości wywołują uśmiech, a fabuła wciąga tak mocno, że ciężko się oderwać. Jak wspomniałam na początku, szukałam rozrywki i właśnie to znalazłam. Czuję, że podobnie zadziała na każdego czytelnika.
Wiedziałam, że Whitney G. ma ciekawe pióro i wymyśla interesujące relacje, które łączą głównych bohaterów. Tak było i tym razem. Dzięki temu bawiłam się przednio, oderwałam od tego, co mnie gnębi i spędziłam miło czas. A że wstałam następnego dnia niewyspana – trudno. Było warto.
Warto dodać, że „Nie pozdrawiam, Ethan” wyposażona jest w playlistę. Na początku każdego rozdziału mamy proponowaną piosenkę do odsłuchania w trakcie lektury. Czytałam w takich warunkach, że nie miałam możliwości tak tego zorganizować, ale wam polecam spróbować. Oczywiście później możecie mi dać znać, jak wrażenia. 😉
Gorąco Wam polecam „Nie pozdrawiam, Ethan”. To idealna powieść dla romantyków i wszystkich tych, którzy szukają wytchnienia, rozluźnienia i odrobiny humoru. Przyjemności z lektury!
„Nie pozdrawiam, Ethan” to powieść z gatunku hate to love. Rachel i Ethan znali się od siódmego roku życia i już pierwszego dnia ich szalonej relacji sprawy się skomplikowały. Ethan obraził nową sąsiadkę, ona w rewanżu zepchnęła go ze schodów – tak rozpętała się prawdziwa wojna na lata. Zostali swoimi największymi wrogami, prześcigali się we wzajemnych złośliwościach,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dziś o powieści historycznej, której nie brak niczego. Po pierwsze jest dobrze napisana i przetłumaczona, po drugie od samego początku czytelnik próbuje rozwikłać tajemnicę, po trzecie dostajemy skromny (ale jednak) wątek romantyczny. Historia ta ma jeszcze długą listę plusów, ale pozwólcie, że wspomnę o nich nieco później.
„Pandora”, bo o niej mowa, opowiada o swojej imienniczce Dorze Black. Mamy XVIII wiek, Londyn. Dora jest córką niegdyś znanych antykwariuszy. Od śmierci rodziców znajduje się pod opieką wuja, który przejął w spadku sklep z antykami. Dorze nie podoba się działalność wujka. Renomowane miejsce przeobraził w skład z podróbkami, które nie cieszy się już dobrą sławą. Niemniej młoda kobieta nie ma nic do powiedzenia. Jedyny ratunek dla siebie upatruje w swojej pasji, czyli projektowaniu biżuterii. Ta droga również nie jest prosta, bowiem Dora nie ma odpowiedniego wykształcenia, o doświadczeniu nie wspominając. Jej kolejne projekty są odrzucane, lecz młoda dama się nie poddaje, czym zyskała moją pełną sympatię już na starcie.
Pewnego dnia wuj sprowadza do antykwariatu starą, grecką wazę. Robi z tego wielką tajemnicę, nabytek zamyka w piwnicy i nie pozwala Dorze się do niego zbliżać. Kobietę coś przyciąga do naczynia, a gdy na jej drodze staje młody antykwariusz, postanawia z jego pomocą zbadać wazę. Od tego momentu każdy kolejny fakt nieuchronnie prowadzi do najmroczniejszej tajemnicy rodziny Blacków.
Początkowo „Pandora” czytała mi się powoli, bez pośpiechu. Kilkadziesiąt stron wieczorem i żadnych problemów, by odłożyć opowieść do kolejnego dnia. Jednak im więcej się działo, im więcej światła padało na całą sprawę, tym trudniej było się oderwać. Może najprościej będzie, gdy skorzystam z oryginalnego podziału powieści, która składa się z trzech części. Zatem pierwsza to niejaki wstęp. Dobrze napisana, ale nie stanowiła swoistego lepu na moje czytelnicze serce. Przy drugiej części było już lepiej, zaczęłam wsiąkać, ciężko było się oderwać. Część trzecią dosłownie pochłonęłam. Wiadomo, w niej było najwięcej akcji i upragniony finał, który wszystko wyjaśniał. Niemniej całość sprawiła mi przyjemność, a powodów jest kilka…
Jak wspomniałam we wstępie, mamy do czynienia z powieścią historyczną. Akcja rozgrywa się w epoce gregoriańskiej. Autorka sprawiła, że dokładnie poczułam atmosferę tamtego czasu. Zima w Londynie obfitowała w deszcz, nie brakowało też smrodu biedniejszych dzielnic, w tym doków. Nie brakowało również wyraźnego podziału na klasy. Przy czym zetknąć się można z przedstawicielami każdej z nich, co dodatkowo uwiarygadnia całą historię i wciąga w klimat tamtych lat. Czytanie „Pandory” przypominało cofnięcie się w czasie, co było niezwykłą podróżą, godną zapamiętania.
Wielbicielom twardych faktów polecam posłowie autorki, która wyjaśnia, w których momentach wykorzystała swoje prawo literackie do zmiany pewnych wydarzeń, by uzyskać większe korzyści dla jakości powieści.
Bohaterowie „Pandory” są świetnie wymyśleni i przedstawieni. Pod płaszczykiem głównego wątku pokazują, z jakimi problemami musieli mierzyć się ówcześni mieszkańcy Londynu. Ani razu nie zdarzyło się, by ktoś stracił w moich oczach wiarygodność, co czasami się zdarza w powieściach. Ponadto byli wyraziści na tyle, że po lekturze bez trudu byłabym w stanie opisać każdego z nich z osobna.
Tytuł powieści nasuwa na myśl grecki mit o Pandorze i rzeczywiście, treść ma z nim wiele wspólnego, ale stanowi raczej tło dla opowieści niż jej główny wątek. Dla mnie był miłym urozmaiceniem.
Polecam osobom lubiącym powieści historyczne i zagadki. „Pandora” jest lekturą dobrze napisaną, a co ważniejsze dla polskiej wersji, dobrze przetłumaczoną. Cieszę się, ze trafiła w moje ręce i myślę, że Wy również będziecie zadowoleni. Przyjemności z lektury.
Dziś o powieści historycznej, której nie brak niczego. Po pierwsze jest dobrze napisana i przetłumaczona, po drugie od samego początku czytelnik próbuje rozwikłać tajemnicę, po trzecie dostajemy skromny (ale jednak) wątek romantyczny. Historia ta ma jeszcze długą listę plusów, ale pozwólcie, że wspomnę o nich nieco później.
„Pandora”, bo o niej mowa, opowiada o swojej...
Czas na powieść pełną różnorodnych emocji, mądrą, a jednocześnie pozwalającą się rozluźnić po ciężkim dniu. Zainteresowani?
„Dom na granicy” Anny Wojtkowskiej-Witali jest kolejnym dowodem na przenikliwość i wrażliwość autorki. Szybko i sprawnie przywiązuje czytelnika do powieści, tworzy więź i angażuje w niesamowitą historię. Choć pisze o pozornie zwykłych ludziach, którzy równie dobrze mogą żyć zaraz za naszym płotem, prędzej czy później okazuje się, że są wyjątkowi i zdecydowanie „jacyś.” To nie są postaci bezbarwne, czy nudne. Bohaterowie są pełni kolorów, a przy tym wydają się jak najbardziej realni.
W trakcie lektury przypomniałam sobie, że w gruncie rzeczy moje życie naprawdę nie jest najgorsze i mam się z czego cieszyć. Przecież mogłabym wspinać się pod dużo bardziej stromą górkę, w dodatku wybrukowaną ostrymi kamieniami i upstrzoną kłodami. Mogłam oberwać od losu tak mocno, jak główna bohaterka „Domu na granicy” – Ania. Nie miała w życiu lekko. Gdy była mała, ojciec zostawił rodzinę, która później żyła bardzo biednie. Brat Ani był niepełnosprawny, siostra za wszelką cenę pragnęła lepszego życia i gardziła rodzeństwem, a mama wypruwała sobie żyły, żeby jakoś utrzymać dom. Gdy zmarła, ten obowiązek przejęła Ania. Przerwała studia, by pójść do pracy i zaopiekować się bratem. Została woźną w swojej starej szkole i jakoś radziła sobie sama. Kiedy zmarł również brat, kobieta wpadła na dyrektorkę swojej szkoły, świeżo upieczoną emerytkę. Została poproszona o przysługę. Miała na kilka tygodni przenieść się do jej domu i zaopiekować się nastoletnim wnukiem, gdy ta wyjedzie. Był jeden haczyk. To zadanie Ania miała dzielić z Krzyśkiem, przystojnym synem byłej dyrektorki. Jak para sobie poradzi? Czy szara myszka dogada się z przebojowym biznesmenem?
Akcja osadzona jest w Mikołowie, a i Pszczynę można zwiedzić dzięki tej powieści. Anna Wojtkowska-Witala skutecznie zachęca do odwiedzenia obu miejscowości, a przy okazji nadaje całości realności.
Anna Wojtkowska-Witala pokusiła się o ciekawą konstrukcję całej powieści. Był wstęp, później przerwa na długi i wzruszający opis życia Ani (przy którym - przyznaję się -płakałam), następnie akcja wróciła na początkowe tory, by kontynuować rozwój wydarzeń aż do końca. Właśnie fragment o naszej bohaterce wydał mi się ciekawym elementem, bo jest niczym osobne opowiadanie. Ma inną atmosferę, inne kolory, jeśli już trzymam się barwnych metafor. Bardzo ładnie skomponowało się to z całością i urozmaiciło lekturę, a swoją drogą również przybliżyło postać Ani, pozwoliło się z nią związać i właśnie jej kibicować najmocniej. Bo wiadomo, dziewczyna miała trudno, więc należy jej współczuć, może trochę popukać się w głowę, że nie spróbowała poprosić o pomoc z zewnątrz, ale przede wszystkim jej postawa wzbudza podziw. Bo ile osób byłoby tak altruistycznych, by aż tak się poświęcić i wręcz zrezygnować z samego siebie? Właśnie, niewiele.
Ania jest kwintesencją dobroci, uczciwości, oszczędności, ale też dumy i kompleksów. Trochę zahukana, niewychylająca się, niemal stapia się z tłem, stając się niewidzialna. Jej wartość ukryta jest pod warstwą szarości, ale jeśli tylko dobrze się przyjrzeć, można dojrzeć prześwity złota, które pozostaje ukryte przed wzrokiem ogółu. Jest dowodem na to, że czasem najbardziej wartościowe osoby ma się zaraz obok, na wyciągnięcie ręki. Problem w tym, że zupełnie się ich nie dostrzega.
Całym sercem polecam „Dom na granicy.” Dzieją się w nim niezwykłe rzeczy, a bohaterowie stają się przyjaciółmi czytelnika. Romantykom nie zabraknie wątku miłosnego, bywa też zabawnie. Mam wrażenie, że w tej pozycji każdy znajdzie coś dobrego dla siebie. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam przyjemnej lektury!
Czas na powieść pełną różnorodnych emocji, mądrą, a jednocześnie pozwalającą się rozluźnić po ciężkim dniu. Zainteresowani?
„Dom na granicy” Anny Wojtkowskiej-Witali jest kolejnym dowodem na przenikliwość i wrażliwość autorki. Szybko i sprawnie przywiązuje czytelnika do powieści, tworzy więź i angażuje w niesamowitą historię. Choć pisze o pozornie zwykłych ludziach, którzy...
„I love you, I hate you.” Zarówno okładka, jak i opis sugerowały, że oto wpadłam na przyjemną, niewymagającą lekturę z silnym wątkiem romantycznym i odrobiną humoru. I choć humoru znalazłam w niej mniej niż się spodziewałam, cała reszta się zgadzała.
Luke i Nina są internetowymi przyjaciółmi. Ich relacja na Twetterze trwa już długo, a jeden drugiego rozumie doskonale. Luke nawet chciałby się spotkać, przenieść ich znajomość do świata realnego, ale natrafia na twardy opór Niny. Trwają sobie zatem w sieci i pozornie jest im z tym dobrze. Natomiast Owen i Victoria są prawnikami. Stoją po przeciwnej stronie barykady i są do siebie nastawieni naprawdę wrogo. Owen widzi w swojej rywalce zimną, wyrachowaną i dobrze sytuowaną sukę, a ona w nim rozwydrzonego, nieodpowiedzialnego i niepoważnego palanta, który za grosz nie rozumie, jak to jest martwić się o to, żeby starczyło od pierwszego do pierwszego. Co jeśli silnie pielęgnowana wrogość przekształci się w pożądanie? I co zrobią, kiedy dowiedzą się, że prócz sali sądowej i fizycznego pociągu łączy ich internetowa przyjaźń?
Tego typu powieści czyta się szybko. Służą jako odskocznia od dnia codziennego, czysty relaks. Można powiedzieć, że nic nie wnoszą do życia, ale ja zawsze coś znajdę. 😉 W „I love you, I hate you” choćby to, że przed pochopną oceną innych warto się zastanowić. Pierwsze wrażenie może być mylne, a uprzedzenia potrafią wprowadzić niezłe zamieszanie. Można powiedzieć, że to klasyczny wątek w powieściach typu hate to love. Niby nic zbyt oryginalnego, ale czasem warto sobie przypomnieć.
„I love you, I hate you” wciąga. Nie brak w niej emocji, akcji i konfliktu pomiędzy bohaterami. Wszystko w odpowiednim momencie i natężeniu. Poznając bliżej Owena i Victorię, można spokojnie zrozumieć ich motywy. Lubi się ich i chce się im kibicować, a o to między innymi chodzi.
Sposób w jaki interakcje z sieci wplatane są w tekst, początkowo może wydać się chaotyczne, ale spokojnie da się wszystko zrozumieć. Poza tym nie mam żadnych uwag do narracji, bo i wymagań nie miałam wysokich.
Jeśli ktoś lubi romantyczne historie typu „Masz wiadomość”, będzie usatysfakcjonowany. Polecam jako luźniejszą lekturę dla rozrywki. Pod tym kątem się nie zawiedziecie. Przyjemnej lektury.
„I love you, I hate you.” Zarówno okładka, jak i opis sugerowały, że oto wpadłam na przyjemną, niewymagającą lekturę z silnym wątkiem romantycznym i odrobiną humoru. I choć humoru znalazłam w niej mniej niż się spodziewałam, cała reszta się zgadzała.
Luke i Nina są internetowymi przyjaciółmi. Ich relacja na Twetterze trwa już długo, a jeden drugiego rozumie doskonale. Luke...
Ostatnio u mnie na półkach rozrywkowo i komediowo. Tym razem przyszła pora na powieść z masą żartów, zabytkowym dworkiem i więcej niż jednym trupem. Brzmi całkiem interesująco, prawda? Zatem bierzemy na tapet „Kto zabił mamusię”.
Główną bohaterką najnowszej książki Małgorzaty Starosty jest… Małgorzata Starosta. Tak, wiem, jak to może brzmieć, ale uwierzcie mi, że jest to całkiem fajny zabieg, który tworzy iluzję wiarygodności historii. Daje to ciekawe wrażenie przy odbiorze całej historii, a na końcu masę pytań. Ile ze swojej bohaterki ma sama autorka? Czy cokolwiek z opowieści wydarzyło się naprawdę? Itd.
No dobrze, ale o czym właściwie jest ta książka? Tutaj dużo podpowiada tytuł. Otóż nasza Małgorzata Starosta – pisarka, zostaje wmieszana w sprawę zabójstwa swojej byłej teściowej, z którą nie miała kontaktu przez ostatnie dwie dekady. Jako autorka komedii kryminalnych nie jest w stanie przejść obok historii obojętnie. Postanawia rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci kobiety. Pomaga jej w tym policjant, który kropka w kropkę przypomina postać z jej własnych książek oraz najlepsza przyjaciółka, będąca jej pamięcią podręczną i bratnią, choć strasznie gadatliwą duszą. Na kartach powieści pojawi się również rodzina Starosty, w tym obecna teściowa, która niejednego czytelnika przyprawi o kilka dobrych minut zdrowego chichotu.
Komediowość „Kto zabił mamusię” zawdzięczamy kreacji bohaterów, ale przede wszystkim przezabawnym dialogom. Gwarantuję, że czytając każdą stronę, choć raz się uśmiechniecie, jeśli nie więcej. Rozmowy bohaterów są jednocześnie zabawne i inteligentne. To mieszanka, która wciąga i nadaje niesamowitego smaczku całości.
Sama zagadka śmierci teściowej też jest nie lada gratką. Ja do samego końca nie byłam pewna, kto zabił i dlaczego. Żeby było ciekawiej, szybko okazuje się, że zabójstwo mamusi ma związek z pewną niewyjaśnioną zbrodnią sprzed lat. Tropy prowadzą między innymi do odrestaurowanego dworku w Gruszewie, gdzie razem z bohaterami czytelnik może spędzić kilka przyjemnych chwil.
W powieści czuć doświadczone i wyszlifowane pióro autorki. „Kto zabił mamusię” to doskonała robota zarówno w kontekście komedii, zagadki kryminalnej, ale również sposobu opowiedzenia samej w sobie historii. Bawiłam się świetnie i jestem pewna, że nie ja jedna.
Całym serduchem polecam tą powieść każdemu, kto potrzebuje poprawy humoru i kilku chwil w lekko zwariowanym towarzystwie. Oj, z „Kto zabił mamusię” z pewnością nie będziecie się nudzić. 😉
Ostatnio u mnie na półkach rozrywkowo i komediowo. Tym razem przyszła pora na powieść z masą żartów, zabytkowym dworkiem i więcej niż jednym trupem. Brzmi całkiem interesująco, prawda? Zatem bierzemy na tapet „Kto zabił mamusię”.
Główną bohaterką najnowszej książki Małgorzaty Starosty jest… Małgorzata Starosta. Tak, wiem, jak to może brzmieć, ale uwierzcie mi, że jest to...
Grey w każde lato wraca do La Cachette, małego miasteczka w Luizjanie. Traktuje ten skrawek świata jak prawdziwy dom, czuje się z nim związana. Jej przyjaciele stanowią niemal rodzinę. Połączeni są wręcz magiczną więzią. To konkretne lato jednak jest inne, przepełnione żalem, smutkiem i tajemnicą. Pół roku wcześniej zaginęła najlepsza przyjaciółka Grey. Dziewczyna bierze sobie za punkt honoru, by odkryć, co stało się z jej bratnią duszą. Za wszelką cenę chce odkryć prawdę, ale dziwnym trafem wokół niej piętrzą się tylko kolejne zagadki i pytania bez odpowiedzi.
Jak to możliwe, że młoda dziewczyna mogła zniknąć bez śladu w mieście pełnym jasnowidzów i innych niezwykle uzdolnionych osób, które widzą często więcej, niż by sobie tego życzyli? Jak paskudne tajemnice kryją się na bagnach?
„W mroku płytkich kłamstw” to thriller połączony z wątkami paranormalnymi, co stanowi wybuchową mieszankę. Zaręczam, że nie sposób oderwać się od lektury, a wierzcie mi, próbowałam kilka razy, bo wzywały mnie inne obowiązki. Choć robiłam konieczne przerwy, pochłonęłam powieść w ciągu doby, a pragnę zaznaczyć, że mam pracę, męża i dwie małe córeczki, a do tego powieść do napisania. Niemniej bawiłam się wprost wybornie, bo każdy kolejny rozdział posuwał historię do przodu, jednocześnie mnożąc znaki zapytania i zaostrzając apetyt na dalszą lekturę.
Główna bohaterka ma siedemnaście lat, poznaje siebie, szaleją hormony, ale jednocześnie jest niezwykle mądrą i odpowiedzialną młodą kobietą, która dąży do rozwikłania zagadki zniknięcia przyjaciółki. Miejscami jest rozdarta pomiędzy miłością z dzieciństwa, a kimś nowym, kto wprowadza do jej życia tyle niewiadomych, co prawdy. Jest w tym cudownie rzeczywista. Jednocześnie zwyczajna, a obdarzona niezwykłym darem, którego sens czytelnik poznaje dopiero na końcu.
„W mroku płytkich kłamstw” to thriller, ale również piękna opowieść o przyjaźni, o błędach i czasem bezwzględnej naturze ludzkiej. To opowieść o znaczeniu przeszłości, która niejednokrotnie rzuca cień na teraźniejszość.
Jest to propozycja dla młodszych, ale też starsi nie zaznają nudy. W końcu sama sprawdziłam. I cieszę się, że powstają powieści dla wkraczających w dorosłość, które nie są tylko cukierkowe, nie opowiadają jedynie o miłosnych rozterkach. Ta historia jest dla tych, którzy dla odmiany chcieliby zakosztować czegoś znacznie mocniejszego i nawet się odrobinę pobać. Właściwie na początku powieści jest ostrzeżenie o drastycznych, krwawych scenach i morderstwach. Także czytacie na własną odpowiedzialność, chociaż jeśli jednak nie tego nie zrobicie, naprawdę wiele was ominie. Wybór jak zawsze należy do was.
Grey w każde lato wraca do La Cachette, małego miasteczka w Luizjanie. Traktuje ten skrawek świata jak prawdziwy dom, czuje się z nim związana. Jej przyjaciele stanowią niemal rodzinę. Połączeni są wręcz magiczną więzią. To konkretne lato jednak jest inne, przepełnione żalem, smutkiem i tajemnicą. Pół roku wcześniej zaginęła najlepsza przyjaciółka Grey. Dziewczyna bierze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W świetle tegorocznych wydarzeń, które wprowadziły sporo zamieszania na platformie międzynarodowej, wprost nie sposób zignorować kilku postaci. Grają oni kluczowe role w konflikcie, który rozgrywa się niebezpiecznie blisko nas. Jedną z nich jest Wołodymyr Zełenski, obecny prezydent Ukrainy. Przed atakiem zbrojnym Rosji na naszych sąsiadów, niewiele wiedziałam o tym panu. Sytuacja diametralnie się zmieniła, gdy zaczął „wołać” do zachodu, wzywając do interwencji, a także prosząc o pomoc. Niejednokrotnie wykazał się odwagą, ale też hartem ducha. Wzbudził podziw, potrafił wywołać łzy, a także spowodować, że najbardziej zatwardziali politycy ze wstydem spuszczali głowy. To zupełnie naturalne, że chciałoby się dowiedzieć o nim czegoś więcej, odrobinę lepiej go poznać. Dlatego nie mogłam zignorować „Wołodymyra Zełenskiego. Ukrainy we krwi”.
W tej książce znajdziecie historię człowieka, który znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Bo kto chciałby być na jego miejscu? Taka odpowiedzialność, taka tragedia, tyle śmierci, a na jego barkach leży los kraju. Z pewnością jest to człowiek silny, ale co go ukształtowało? Tego właśnie się dowiecie z „Wołodymyr Zełenski. Ukraina we krwi.”
Książka napisana jest chronologicznie, od dorastania, poprzez karierę komika, aktora, objęcie prezydentury i pierwszych działań politycznych, do momentu wybuchu wojny. Są różne opinie osób, które miały styczność z Zełenskim, które znały go lepiej lub tylko pobieżnie. Autor inspiruje się w dużej mierze wywiadami, nagraniami ważnych wydarzeń i rozmów. Jest spora ilość dialogów, później opinie specjalistów i politologów. To wszystko wbrew pozorom czyta się gładko i z zainteresowaniem.
Prócz biografii Zełenskiego znaleźć w tej pozycji można sporo o samej Ukrainie. O ich ustroju, najnowszej historii i nastrojach. Pozwala to zrozumieć jakim cudem aktor, który grał w popularnym serialu prezydenta, został nim naprawdę i to bez większego trudu, bo sporą większością głosów. Można powiedzieć, że był człowiekiem w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Tak inny od wszystkich polityków, nie obiecujący niczego konkretnego, za to mówiący o wolności i słuchaniu głosu narodu, spełnianiu jego oczekiwań. To fascynujące, bo jego kampania nie przypominała żadnej poprzedniej. Była w sporej części medialna, oparta na granej wtedy przez niego postaci prezydenta. I może właśnie o to chodziło. O marzenie, które obiecał spełnić i o walkę z wszelką niesprawiedliwością korupcji oraz oligarchii, którą zobligował się stoczyć.
Myślę, że „Wołodymyr Zełenski. Ukraina we krwi” to pozycja dla każdego, kto choć trochę pragnie zrozumieć otaczający nas, współczesny świat. Gorąco polecam.
W świetle tegorocznych wydarzeń, które wprowadziły sporo zamieszania na platformie międzynarodowej, wprost nie sposób zignorować kilku postaci. Grają oni kluczowe role w konflikcie, który rozgrywa się niebezpiecznie blisko nas. Jedną z nich jest Wołodymyr Zełenski, obecny prezydent Ukrainy. Przed atakiem zbrojnym Rosji na naszych sąsiadów, niewiele wiedziałam o tym panu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W okolicy domu Harringtonów pojawia się niemowlę. Rodzina przygarnia je w tajemnicy. Mała dziewczynka wnosi do ich życia ukojenie po niedawno przebytej stracie. W niedługim czasie ich sielanka zostaje przerwana. Tym razem w pobliżu pojawia się martwe ciało. Kto zginął i dlaczego? Co wspólnego z całą sprawą ma kobieta, która po wielu latach szuka w okolicznym lesie odpowiedzi na pytania dotyczące własnego życia?
Kiedy przeczytałam opis „Szklanego domu” w księgarni internetowej, pomyślałam, że ta historia musi być ekscytująca. Cóż, na tą ekscytację musiałam odrobinę poczekać, ale było warto. Pod koniec wręcz pochłaniałam kolejne strony.
„Szklany dom” to powieść pełna tajemnic do odkrycia. Jest też kilka niespodzianek, które trudno przejrzeć. Historia opowiadana jest w dwóch ramach czasowych. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Całość możemy obserwować oczami trzech bohaterek: niani Harringtonów, Hery – ich córki, oraz Sylvie. Dwie pierwsze postaci opowiadają, co działo się kiedyś, natomiast trzecia zdaje nam relację z czasu obecnego.
Sylvie jest w separacji. Niedawno przeniosła się do wynajmowanego mieszkania. Ma też nastoletnią córkę i matkę, która uległa wypadkowi, wskutek czego znalazła się w śpiączce. To wszystko sprawia, że coś ją popycha do okrycia tajemnicy o własnym pochodzeniu. Gdy w biurku matki znajduje stare wycinki z gazet, nic nie jest jasne. Czy coś ją łączy z rodziną Harringtonów i tajemniczym morderstwem sprzed lat? Co chciała ukryć przed nią matka? Tego postanawia się dowiedzieć, jednocześnie stawiając czoła licznym wyzwaniom, które stawia przed nią los.
Powieść nabierała tempa powoli, ale rozpędzała się sukcesywnie, by ostatecznie pochłonąć czytelnika. Niezaprzeczalnie ma swój własny, silnie wyczuwalny klimat. Choć ramy czasowe przeplatają się regularnie, przyjemnie czytało się całość i ciężko mi stwierdzić, czy wolałam „być” w przeszłości, czy może raczej w czasie obecnym.
„Szklany dom” to powieść, co do której miałam wielkie nadzieje. Początkowo byłam krok od rozczarowania, bo czytałam głównie z obowiązku. Ostatecznie się do tego zobowiązałam. Jednak to wrażenie szybko zniknęło. Czasem tak bywa, że książki są jak ludzie. Potrzebują odrobiny czasu, by nas do siebie przekonać. Niemniej polecam, bo okazało się, że w gruncie rzeczy bawiłam się świetnie poznając tajemnice Harrigtonów, ich niani i Sylvie.
W okolicy domu Harringtonów pojawia się niemowlę. Rodzina przygarnia je w tajemnicy. Mała dziewczynka wnosi do ich życia ukojenie po niedawno przebytej stracie. W niedługim czasie ich sielanka zostaje przerwana. Tym razem w pobliżu pojawia się martwe ciało. Kto zginął i dlaczego? Co wspólnego z całą sprawą ma kobieta, która po wielu latach szuka w okolicznym lesie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Od najmłodszych lat wpaja się dziewczynkom, że życie księżniczki jest wprost cudowne i zawsze zakończone happy endem. Rzeczywistość jednak nie jest bajką. Jest brutalna, nieokiełznana i często nie pozostawia nam wielkiego wyboru. Między innymi właśnie o tym mówi „Królewska buntowniczka. Powieść o księżniczce Małgorzacie Windsor”, obok której po prostu nie mogłam przejść obojętnie. O samej Małgorzacie, wiedziałam niewiele, ale tytułowa zapowiedź jej nieokrzesanej natury, nieźle mnie zaintrygowała. Reszty dopełniła nieziemsko czarująca okładka.
Księżniczkę Małgorzatę poznajemy oczami Very. To młoda kobieta, która w momencie rozpoczęcia historii ma dwadzieścia cztery lata i w towarzystwie już zaczyna uchodzić za starą pannę. Wywodzi się co prawda z wyższych sfer, ale z zubożałej po wojnie rodziny. Vera marzy o Nowym Yorku i karierze pisarskiej. Potajemnie sprzedaje swoje gorące romanse, publikując je pod pseudonimem. Gdy młoda Windsor się o tym dowiaduje, sprawia, że Vera wkracza do kręgu jej najbliższych znajomych, a później nawet zostaje drugą damą dworu. Nasza narratorka staje się przyjaciółką księżniczki, jej powierniczką i pocieszycielką.
Sama Małgorzata jest następczynią następczyni tronu. Z jednej strony brakuje jej wolności, z drugiej szanuje rodzinę, w której przyszło jej się urodzić. Jest wybuchowa i kapryśna, a przy tym rozrywkowa i często nierozsądna, co przy jej statusie była kłopotliwe. Zewsząd otaczają ją reporterzy, którzy łakną nowinek na jej temat. Ciągle pod presją, na świeczniku. Szarpie się pomiędzy marzeniem o tym, kim chciałaby być, a obowiązkiem wobec korony. Do tego dochodzą zakazane romanse i kolejne skandale. Gdy głębiej przyjrzeć się jej historii, jest ona o tyle fascynująca, co tragiczna. I choć zachowanie księżniczki nie raz raziło Verę i mnie samą, potrafiłam ją zrozumieć, a nawet jej współczuć.
„Królewska buntowniczka. Powieść o księżniczce Małgorzacie Windsor” autorstwa Georgie Blalock jest nie tylko opowieścią o samej księżniczce, ale również o regułach, które rządzą wyższą sferą angielskiej socjety. Na początku odrobinę się gubiłam w protokole, tym co można, a czego nie, i jakie są zasady zachowania w obliczu rodziny królewskiej. Później było już łatwiej, zupełnie jakbym zagłębiła się w tamten świat.
Epoka powieści to czas po drugiej wojnie światowej do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Przejście ze starych obyczajów do nowoczesności, pomiędzy którymi uwięziona była Małgorzata. Dzięki temu lektura okazała się jeszcze ciekawsza i zajmująca.
Obowiązek i marzenie – te dwie sfery gryzły się w tej historii. Obie bohaterki nie raz stawały przed wyborem, co jest dla nich ważniejsze. Status i rodzina, czy szczęście, które obiecywała zmiana, przy jednoczesnej utracie wszystkiego, czym były. Stanięcia przed taką decyzją w żadnym razie im nie zazdrościłam.
Szczerze zachęcam do przeczytania „Królewskiej buntowniczki”. Nie jest to może prosta historia, ale czuć w niej prawdę i ma niepowtarzalną atmosferę. Dzięki niej możemy zajrzeć do świata angielskiej monarchii, ich codzienności i zachowań. Możemy im zazdrościć, albo współczuć. Wszystko zależy od was. Dla mnie była to przyjemna odmiana po innych, bardziej współczesnych światach, którymi ostatnimi czasy witały mnie powieści.
Więcej recenzji na www.milosniczkaslow.pl
Od najmłodszych lat wpaja się dziewczynkom, że życie księżniczki jest wprost cudowne i zawsze zakończone happy endem. Rzeczywistość jednak nie jest bajką. Jest brutalna, nieokiełznana i często nie pozostawia nam wielkiego wyboru. Między innymi właśnie o tym mówi „Królewska buntowniczka. Powieść o księżniczce Małgorzacie Windsor”, obok której po prostu nie mogłam przejść...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czasami mamy wobec książki jakieś oczekiwania. Dobrze jest, gdy powieść je spełni, nieco gorzej, gdy ukłuje nas rozczarowanie. W przypadku „Apaszki w kwiaty jabłoni” Anny Wojtkowskiej-Witali spotkała mnie trzecia opcja. Po poprzednich treściach autorki spodziewałam się miło spędzonego czasu i ogólnie dobrej jakości, tymczasem oprócz tego doznałam ewidentnego zachwytu. Po prawdzie przez pryzmat lektur „pomiędzy” już trochę zapomniałam, jak dobrze czyta się jej książki i jak wiele emocji w sobie składują. Tym bardziej cieszę się, że zdecydowałam się na tak przyjemne przypomnienie.
„Apaszka w kwiaty jabłoni” to po części prequel „Potknięć miłości.” W tle historii Piotra i Hani poznałam oryginalne rodzeństwo, Dorotę oraz Marka Aureliusza. Kompletnie mnie wtedy oczarowali. Rozumiecie zatem, że nie mogłam przejść obojętnie obok historii tego drugiego. Z wielkim zainteresowaniem zaczęłam czytać i kolejny raz wzruszyłam się już na samym początku. Później wertowałam kartki jak szalona, nie mogąc doczekać się dalszego rozwoju wypadków.
W powieści jednocześnie poznajemy córki Marka Aureliusza, czy może raczej Aureliusza Marka. Szczególnie blisko Teresę, która samotnie zmaga się z życiem i właściwie nie ma większych nadziei na romantyczne uniesienia. Marzy za to gorąco o posadzie bibliotekarki. Póki co pracuje w sklepie ze starociami i ledwie łączy koniec z końcem.
Wyprowadzka matki kobiet do Karpacza i zerwanie kontaktu z córkami, naprowadza je na informacje, że ojciec, którego od najmłodszych lat uważały za zmarłego, żyje. Tak zaczyna się powolne odkrywanie prawdy o własnej rodzinie, a dla Teresy dodatkowo niemałe zawirowania w życiu miłosnym.
Anna Wojtkowska-Witala prowadzi czytelnika przez dwie równolegle toczące się historie. Skaczemy z teraźniejszości w przeszłość i powolutku dowiadujemy się, że życie potrafi pisać naprawdę zawiłe, czasem nieprzyjemne scenariusze. Całe szczęście, że zawsze tli się nadzieja na dobre zakończenie, choć na nie Marek Aureliusz już raczej nie liczył.
Gorąco Was zachęcam do sięgnięcia po „Apaszkę w kwiaty jabłoni.” Nie oderwiecie się od lektury, która z pewnością skradnie Wasze serca. Możecie mi wierzyć. Już dawno nie czytałam czegoś równie dobrego.
Gdyby całe powyższe okazało się zbyt małą zachętą, zdradzę, że sięgając po tą powieść, zwiedzicie Mikołów, odwiedzicie Wrocław, Karpacz, a nawet wybierzecie się kilka razy nad morze. Wszystko to nawet nie ruszając się z fotela, bo autorka ma niezaprzeczalny dar przenoszenia czytelnika w opisywane okolice. 😉
Czasami mamy wobec książki jakieś oczekiwania. Dobrze jest, gdy powieść je spełni, nieco gorzej, gdy ukłuje nas rozczarowanie. W przypadku „Apaszki w kwiaty jabłoni” Anny Wojtkowskiej-Witali spotkała mnie trzecia opcja. Po poprzednich treściach autorki spodziewałam się miło spędzonego czasu i ogólnie dobrej jakości, tymczasem oprócz tego doznałam ewidentnego zachwytu. Po...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to