Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Wystarczyło przeczytać "Rekursję", żeby Crouch kupił mnie całkowicie. Wątek podróży w czasie, zmian rzeczywistości, alternatywnych wszechświatów i linii czasowych to coś, o czym zawsze, nie ważne jak zmęczony – chętnie czytam. Pod warunkiem oczywiście, że jest to dobrze napisane. Naiwnie założyłem, że będzie tak samo w przypadku "Upgrade’u". Autor miał bowiem pomysł na całość, natomiast tak mniej więcej od połowy najwidoczniej odechciało mu się pisać. I choć odrobił lekcje z genetyki wzorowo to wystrzelał się bardzo szybko z asów, których też długo nie chował przed czytelnikiem w rękawie, a resztę powieści sprowadził do sztampowej potencjalnej postapokaliptycznej wizji świata z czasem akcji na chwilę przed nią.

Logan Ramsey – kochający i kochany ojciec i mąż, a także Agent Ochrony Genów na jednej z misji ulega poważnemu wypadkowi. Wydaje się, że tylko cud uchronił go od śmierci, ponieważ intensywne obrażenia są dosyć rozległe. Podczas gdy lekarze, co do diagnozy mają więcej pytań niż odpowiedzi, Logan zauważa zachodzące w ciele i umyśle zmiany. Staje się bystrzejszy, potrzebuje mniej snu niż zwykle, zmniejsza się jego próg bólu, a wytężony umysł pozwala oszacować z olbrzymią dawką prawdopodobieństwa zachowanie jego rozmówców. Mężczyzna, choć nie z własnej woli - został genetycznie zmodyfikowany. Pytanie komu na tym zależało.

Kontynent Afrykański, w skrajnym ubóstwie zamieszkuje cztery miliardy ludzi bez zapewnionej ciągłości zaopatrzenia w żywność. Przerwy w dostawach żywności, a także gigantyczny poziom bezrobocia w związku z zastępowaniem ludzi sztuczną inteligencją dotyka również Ameryki. Swoją drogą, Ameryki, która niczym u Orwella wydaje się być pod stałym, wszechobecnym nadzorem. Żeby przeżyć, zaczęto produkować syntetyczną żywność. (to akurat mi się podoba). W związku z okresem Wielkiego Głodu, drastycznie wzrosły ceny mięsa. Niektóre restauracje wobec tego, raz zamknięte już nigdy nie otworzyły się ponownie. Większość Miami oraz część Nowego Jorku została zalana, a po Oceanie Indyjskim dryfuje wyspa plastiku wielkości Islandii. To fantastycznie tło powieści Croucha, ale nie różni się ono wiele od potencjalnej bliskiej przyszłości świata rzeczywistego.

„Koniec homo sapiens jest bliski. Dostrzegamy go w tysiącach wymiarów” –
Logan wierzył w to twierdzenie egoistycznej (czy na pewno?) matki. Teraz jednak, kiedy jego umysł wskoczył na tytułowy wyższy poziom, postanowił to sprawdzić.

„Nawet najprostsze zmiany genetyczne mają niezamierzone i nieprzewidziane konsekwencje, czyli możliwość – prawdopodobieństwo wręcz – szkodliwych genetycznych skutków ubocznych, które mogły, na dobre lub złe, unicestwić pierwotny cel działania danego genu, starannie ukształtowany przez naturę na przestrzeni er i epok w procesie ewolucji.”
Ktokolwiek to zrobił z Loganem, „nadpisywał programowanie dokonane przez naturę i przejmował kontrolę nad ewolucją.” Jego „genom zawierał informacje zakodowane w celu lepszej lub gorszej, ale jednak samoregulacji, zwalczania chorób, toksyn, zagrożeń środowiskowych i dysfunkcji organizmu – wszystko w celu przetrwania gatunku. Edycje genów i genetyczne wstawki, które wyostrzały jego umysł, mogły też zaburzyć całą, delikatną równowagę genomu i zagrozić przez to jego życiu”.

„Gdy Watson, Crick i Franklin we wczesnych latach pięćdziesiątych XX wieku odkryli budowę podwójnej helisy DNA, zmienił się sposób myślenia nauki o odrębności gatunków. W latach osiemdziesiątych XX wieku Niles Eldredge i Joel Cracraft wysunęli hipotezę, że biorąc pod uwagę definicję filogenetyczną, wystarczy, żeby DNA dwóch gatunków zwierząt różniło się o 2%, byśmy skategoryzowali je jako odrębne gatunki.”
Czym zatem stał się główny bohater powieści, skoro jego DNA od innych reprezentantów gatunku ludzkiego różniło się o sporo więcej niż tylko 2%?

„Upgrade. Wyższy poziom” to powieść, w której ludzie wykorzystują swoją wyszlifowaną inteligencję, bawiąc się w Boga, a pojęcie słuszności, moralności, podążania za ideałami lub odwrotnie – barbarzyństwa, wynaturzenia, szkodliwości są mocno subiektywne. Podejmowane decyzje nie mają tu barwy czarnej ani białej, ale odcienie szarości. Są jednocześnie konieczne i niemożliwe do podejmowania. Zimna technologia zastępuje kręgosłup moralny, a większe uczucia wyparowują wraz z empatią. Książkę oceniam na sześć z dziesięciu możliwych oczek dlatego, że Crouch na prawdę się postarał, odrobił lekcje, zaciekawił, zaintrygował, następnie postanowił uciec w sztampę zupełnie Croucha nieprzypominającą, robiąc z tego familijne kino akcji.

PS. Podobał mi się motyw szybkiego czytania. Tę umiejętność nabył Logan po wzmocnieniu. Jeżeli do mojego kodu dostałby się marker, który zmieniłby ten genom odpowiedzialny za większą i szybszą przyswajalność wiedzy, wiedzcie, że zaszywając się w największej na świecie bibliotece, ratowanie świata to ostatnia sprawa, o której bym pomyślał.

Wystarczyło przeczytać "Rekursję", żeby Crouch kupił mnie całkowicie. Wątek podróży w czasie, zmian rzeczywistości, alternatywnych wszechświatów i linii czasowych to coś, o czym zawsze, nie ważne jak zmęczony – chętnie czytam. Pod warunkiem oczywiście, że jest to dobrze napisane. Naiwnie założyłem, że będzie tak samo w przypadku "Upgrade’u". Autor miał bowiem pomysł na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sekret Andrew Child, Lee Child
Ocena 6,5
Sekret Andrew Child, Lee C...

Na półkach: , ,

Jestem po przeczytaniu trzech z czterech pozycji napisanych przez Childa z bratem. Nie jest chyba tajemnicą, że stary dobry Lincoln jedynie sygnował te powieści swoim nazwiskiem, a cały piekielnie dobry cykl o blisko dwumetrowym żandarmie przechodzi swój bliski zmierzchowi okres przekazywania autorskiej pałeczki. Z twórczością Pana Lee Childa jest trochę tak, jak z graniem na konsoli z o wiele młodszym bratem. Jeżeli nie chcemy, żeby nam popsuł frajdę z rozgrywki, a z jakiegoś powodu musimy z nim grać, niech to robi najlepiej na odłączonym padzie. W szerokim gronie zwolenników opinii na temat spadku jakości cyklu o Reacherze w momencie przekazywania pałeczki Panu Andrew nie jestem bynajmniej sam. Ten odgrzewany kotlet, który zawsze, bo już od 24 tomów smakował wybornie, nagle się przejadł, ponieważ zaczął smakować inaczej. Po prostu kto inny zaczął go przyrządzać. W ten schemat wpisuje się czwarta napisana wspólnie (czy na pewno wspólnie?), a dwudziesta ósma ogólnie książka braci Child pt. „Sekret”. Jaki sekret ukryli przed nami autorzy i czy dane będzie nam je poznać? W sumie tak. I to już praktycznie na początku powieści.

Mamy rok 1992. Stany Zjednoczone. Dwie siostry w akcie bezmyślnej zemsty oraz sukcesywnych, usilnych próbach dotarcia do prawdy o swoim ojcu mordują naukowców, zamieszanych w tajny rządowy projekt realizowany w Indiach 23 lata temu. Zdegradowany ze stopnia majora Jack Reacher aktywnie służy w armii. Ten Reacher, którego znamy z większości powieści nie interesowałby się raczej sprawą, która go nie dotyczy. Ten Reacher z „Sekretu” interesuje się, ponieważ zainteresował się tym Departament Obrony Stanów Zjednoczonych. Ten sam Departament w związku z powyższym tworzy grupę śledczą, której potencjalnym celem jest zdemaskowanie oprawców oraz zapobieżenie śmierci kolejnych naukowców, a w której skład wchodzi agentka FBI, agent CIA, przedstawiciel Departamentu Skarbu oraz przedstawiciel armii… Reacher właśnie.

Powieść przeczytałem w kilka dni, a zazwyczaj takie „Czajldy” czytam w kilka godzin, do jednego dnia maksymalnie. Dlaczego? Chyba troszkę mi zabrakło Reachera w Reacherze i szybko traciłem zainteresowanie kontynuacją. „Sekret” to jedna z niewielu powieści, z cyklu, w której więcej i intensywniej czytamy o antagonistach niż o wielkim wojskowym wymierzającym im sprawiedliwość, zatem jako pisany przez Andrew Childa zupełnie nowy cykl, luźno związany z Jackiem, czytałoby się to lepiej niż jako pełnoprawna dwudziesta siódma kontynuacja jego przygód. Wielka szkoda, że nie dostaliśmy więcej Reachera w Reacherze, zwłaszcza, że panowie Childowie zdecydowali się już na osadzenie powieści w czasach jego służby w żandarmerii, a tego czasu akcji w całym cyklu jest niezwykle mało.

Na niezbyt chlubną uwagę zasługuje prostoliniowość w myśl skreślania przez oprawczynie kolejnych nazwisk z ich listy śmierci. Czy to nie nazbyt oczywiste, że tym, który cokolwiek wie na temat tajnego indyjskiego Projektu 192 okaże się ten ostatni do skreślenia?

Mimo, że Sekret odwrotnie do „Umrzeć próbując”, „Elity zabójców”, „61 godzin” i dwudziestu kilku pozostałych powieści, nie wywołał tego choćby chwilowego stanu, w którym robi się zimno, oddech zostaje wstrzymany, bądź wręcz przeciwnie – przyspiesza, a wzrok wodzi po kolejnych linijkach tekstu z zatrważającą prędkością, to jestem w stanie wydobyć z niego pewne plusy. Historia całkiem dobrze przemyślana i jak na cykl o Reacherze to w sumie i pasująca. Zakończenie raczej nieprzewidywalne i jak to bywało w wielu poprzedniczkach – z dnem ukrytym pod innym dnem przeplatają się ostatecznie zwroty akcji. Da się nawet z tej pozycji cieszyć, ale to, w jaką stronę zmierza ulubiony przez wszystkich „Childfanów” prawie dwumetrowy, bezdomny, emerytowany czy wciąż aktywny wojskowy nie napawa optymizmem. Panie Andrew, proszę, stwórz Pan swój cykl. Reachera zostaw proszę w spokoju.

Jestem po przeczytaniu trzech z czterech pozycji napisanych przez Childa z bratem. Nie jest chyba tajemnicą, że stary dobry Lincoln jedynie sygnował te powieści swoim nazwiskiem, a cały piekielnie dobry cykl o blisko dwumetrowym żandarmie przechodzi swój bliski zmierzchowi okres przekazywania autorskiej pałeczki. Z twórczością Pana Lee Childa jest trochę tak, jak z graniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Mimo, że otoczka niewątpliwie kosmiczna, to odczucia niestety przyziemne. Wstyd mówić, ale trzecia odsłona kanonu literatury science-fiction, jakim jest Odyseja Kosmiczna (moim zdaniem) nie dotrzymuje kroku swoim poprzedniczkom. Pamiętam, jak z wielkim zapałem zabrałem się za Odyseję 2001. To była niezwykła podróż w kierunku Saturna od pierwszej do ostatniej strony. Nie inaczej było przy okazji doświadczenia Odysei 2010 i wypadu na Jowisz. Miałem wtedy wrażenie, że każda sekunda spędzona z Floydem, HALem czy po prostu na statku Discovery albo gdzieś przy wielkim czarnym tajemniczym monolicie jest inspirująca, ważna i przyjemna. Nadeszła Odyseja 2061 i… po przeczytaniu czuję się tak, jakby ktoś mnie zahibernował i bez mojej zgody zabrał w kosmos. W takim wypadku nie miałem okazji doświadczyć tego, co przy okazji poprzednich części chłonąłem całym sobą. Jeżeli pewne kwestie były nudne, to znaczy, że nie były ważne, a jeśli były ważne i nie nudne, to i tak umykały gdzieś z głowy po zaledwie kilku czy kilkunastu stronach dalej.

Literacki świat to niestety nie youtube, w którym wystarczy przez jakiś czas kontentem przyciągać do siebie ludzi, a kiedy grono odbiorców urośnie do pożądanej wielkiej liczby, karmić ich czymkolwiek. Po pewnym czasie nie będą już zainteresowani naszym kanałowym pomysłem, a nami samymi właśnie. Wystarczy, że będziemy, a odbiorcy już będą zadowoleni. W Odysei 61’ niewystarczające okazało się początkowe zaciekawienie czytelnika HALem, dziwnym czarnym tworem, garstką osobliwych postaci, żeby potem zwyczajnie wrzucić ścisło umysłową inteligencję w statek kosmiczny i… niech sobie będą, czytelnik i tak to kupi. Da się to kupić, ale tylko z jednego powodu. Clarke zachwycił nas poprzedniczkami i pokazał swoje możliwości. Myślę, że zdecydowanie gorzej było by wtedy, kiedy to trzeci tytuł czteroksięgu zająłby miejsce pierwszego.

Do rzeczy jednak. O czym w dużym skrócie jest tak naprawdę Odyseja kosmiczna 2061? Poniekąd o łamaniu zasad. Floyd, któremu już nie wypada śpiewać urodzinowych 100 lat (ma 103 lata) wbrew powiedzeniu „Sky is the limit” postanawia na statku Universe wylądować na komecie Halleya. W tym samym czasie inny statek kosmiczny – Galaxy wbrew ostrzeżeniu z nieznajomego źródła – parafrazie boskiego nakazu „wszystkie światy są Wasze, z wyjątkiem Europy” – ląduje na Europie właśnie i… woła o pomoc. W zasadzie fabularnie to wszystko. Cała ta otoczka, w której skąpana jest fabuła to rozmyślania przez kilka dwuwymiarowych, niestanowiących integralnej części, a jedynie dopełnienie, postaci na temat tego, czy coś się zrobić da, czy nie, w oparciu o zasadę: jeżeli coś jest głupie, ale działa – nie jest głupie. Nie można powiedzieć, że opowieść do połowy książki wyhamowuje, żeby następnie przyspieszyć, ponieważ od samego początku praktycznie się nie porusza. Za połową, czyli mniej więcej wtedy, kiedy dowiadujemy się o kłopotach załogi statku Galaxy, zaczyna po prostu biec ciut szybciej.

Zastanawiam się, czy jeżeli 95% tej pozycji rozczarowuje, to jeśli zakończenie okaże się bardzo do reszty powieści podobne – można powiedzieć, że (zakończenie) również rozczarowało? Przecież tego można się było spodziewać, sugerując się trzystoma stronami wstecz. W takim wypadku zakończenie rozczarowałoby chyba w sposób pozytywny, jeżeli okazałoby się inne niż cała reszta powieści. Niestety – tu zakończenie nie jest pozytywnie rozczarowujące. Rozczarowuje zatem tak samo, jak cała Odyseja 2061. To przykre.

Jak bardzo źle nie wyglądało by wszystko, co z tą częścią związane, autorowi należy się szacunek za stworzenie arcydzieła jako całokształt i warto powtórzyć za okładkowym „The New York Times Book Review” :

„Clarke pozostaje mistrzem w opisywaniu wszechświata, łączącym wierność naukowym faktom z pisarskim artyzmem”.

Mimo, że otoczka niewątpliwie kosmiczna, to odczucia niestety przyziemne. Wstyd mówić, ale trzecia odsłona kanonu literatury science-fiction, jakim jest Odyseja Kosmiczna (moim zdaniem) nie dotrzymuje kroku swoim poprzedniczkom. Pamiętam, jak z wielkim zapałem zabrałem się za Odyseję 2001. To była niezwykła podróż w kierunku Saturna od pierwszej do ostatniej strony. Nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bez planu B Andrew Child, Lee Child
Ocena 6,3
Bez planu B Andrew Child, Lee C...

Na półkach: , ,

W roku 2022 na drogach w Stanach Zjednoczonych zginęło prawie 43 tysiące osób. Niewiele mniej w roku 2021. Zdecydowana większość wypadków dotyczy sytuacji kolizji i karamboli, ale wśród ogółu znajduje się ten mały odsetek, w których giną piesi. Gdy weźmiemy pod uwagę tylko śmiertelność pieszych, rocznie na ulicach ginie ich średnio 19,2 na milion mieszkańców. (Odsetek śmiertelnych wypadków z udziałem pieszych w Polsce to ponad 20). W ciągu dnia na ulicach Stanów zostaje zastrzelonych średnio 316 osób. W wyniku morderstw, masowych strzelanin, interwencji policji i samobójstw. Biorąc pod uwagę powyższe dane statystyczne oraz łącząc fakty, odsetek osób ginących pod kołami samochodów na ulicach USA w wyniku udanych prób samobójczych musi być tak mały, że praktycznie niemierzalny i uznawany za bardzo rzadki przypadek.

Reacher nie wierzy w przypadki. Wierzy jednak w sprawiedliwość. I siłę uderzenia swojej pięści. Wie, że stojąca na przejściu dla pieszych kobieta nie mogła zupełnie świadomie i z własnej woli rzucić się pod nadjeżdżający autobus. Nie ważne, jak bardzo na rękę jest to miejscowej policji, to się po prostu nie zdarza. Wyglądający na niefortunny wypadek doprowadza naszego byłego wojskowego do sieci wzajemnych powiązań i koneksji, niezamykających się nawet w granicach jednego Stanu. Zaczyna się od Gerrardsville w Kolorado w siedzibie Minerwy – organizacji świadczącej usługi penitencjarne, a kończy (jeżeli można tak powiedzieć) w stanie Missisipi, w więzieniu w Winson.

Powieść, tak samo jak wspomniane więzienie Winson stanowi punkt wyjścia i w zasadzie ostateczny cel podróży trzech postaci, dla których bracia Child postanowili stworzyć odrębne wątki. Skoro to nadal cykl o Reacherze, to chcę czytać o Reacherze. Pan Lee przyzwyczaił mnie do tego, że nawet jeżeli wplata w swoje powieści inne wątki, to są one zgrabnie połączone z Reacherem właśnie. I jakkolwiek dałoby się wyjaśnić sens owianego tajemnicą wątku Lva Emersona w „Bez planu B”, tak postać Jeda – zawieszonego w wiecznej podróży dzieciaka, który chce poznać swojego ojca - już niekoniecznie. Odnoszę wrażenie, że gdyby wątek z Jedem wyciąć, powieść absolutnie niczego poza objętością by nie straciła.

Próby eksperymentowania braci Child wychodzą chyba niezbyt na dobre całemu cyklowi. Przebiegły, wielki, myślący zawsze kilka kroków wprzód były żandarm zostaje nagle poddany próbie czasu i dążąc za współczesnym dopasowaniem, mam wrażenie, że coś naszemu Reacherowi zostało zabrane. Nie wiem czy to rezultat zaproszenia do kontynuacji cyklu Andrew Childa, ale coś musi być na rzeczy, skoro to właśnie wspólnie z bratem pisane powieści uchodzą za te mniej lubiane. Nie tylko przeze mnie.

Wracając do „Bez planu B”, Lincoln potrafił zawsze doskonale wyważyć postać Reachera, dzięki czemu faktycznie rozwalał on łby oprawcom, ale zawsze w granicach realizmu. Nawet jeżeli w niektórych przypadkach pewne zbiegi okoliczności mogły wyglądać na zbyt naciągnięte, nadal w głowie pojawiało się „autousprawiedliwienie” w postaci: „ej, przecież mogło się tak zdarzyć, to nic nadzwyczajnego”. „Bez planu B” wygląda pod koniec trochę jak „Z planem B, C, D i tak do Z”, ponieważ to co się tu dzieje mocno przekracza wspomnianą granicę realizmu. Reacher to nie marvelowy Hulk, nie jest postacią o nadprzyrodzonych zdolnościach, któremu zawsze sprzyjają zbiegi okoliczności, a tak to tu trochę wygląda.

Do reacherowego cyklu mam ogromny sentyment. „Bez planu B” mimo iż ma sporo elementów, do których można się śmiało przyczepić, chyba nie zniechęciło mnie jeszcze na tyle, żeby rzucić powieści o znanym i lubianym żandarmie w kąt. Aczkolwiek nie jestem pewien, czy dalsze historie w takiej formie jak ta nie przybliżą mnie do niechętnej realizacji tego planu.

W roku 2022 na drogach w Stanach Zjednoczonych zginęło prawie 43 tysiące osób. Niewiele mniej w roku 2021. Zdecydowana większość wypadków dotyczy sytuacji kolizji i karamboli, ale wśród ogółu znajduje się ten mały odsetek, w których giną piesi. Gdy weźmiemy pod uwagę tylko śmiertelność pieszych, rocznie na ulicach ginie ich średnio 19,2 na milion mieszkańców. (Odsetek ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Co świadczy o wyjątkowości Kontaktu na tle innych powieści z gatunku science-fiction (a przynajmniej tych, które przeczytałem)? Podczas gdy większość z tych skupiających się na kontakcie z obcą cywilizacją koncentruje się na szybkim czynnym (często destrukcyjnym) ich wpływie na ludzkość i odwrotnie, tu wszystko analizujemy na chłodno, powoli, dokładnie i wydawałoby się sztampowo, bowiem poza wielką garścią nauki i dedukcji, nic odkrywczego raczej nie znajdziemy. Czy jest wobec tego nudno? No właśnie nie! I to jest zastanawiające…

Zostaliśmy jako ludzkość wplątani w grę, której znaczenia nie znamy, a w którą i tak bylibyśmy wplątani prędzej czy później. Z jakiegoś dalekiego zakątka kosmosu dostajemy znak świadczący o próbie kontaktu. Przerabiamy go na zaszyfrowany ciąg cyfr, który uznajemy za narzędzie niezbędne w dalszym procesie poznawczym i krok po kroku rozszyfrowujemy. Kolejnym przechwyconym sygnałem jest cyfrowy zapis wystąpienia znanego niemieckiego niedoszłego akwarelisty na igrzyskach olimpijskich w Berlinie. Dlaczego?

Problem, wokół którego oscyluje cały Saganowy Kontakt polega na tym, że zdecydowaną większość założeń dotyczących kontaktu obcej cywilizacji musimy poprzyjmować w ciemno i na tej podstawie przyjąć kolejne założenia. Wydaje się, że w momencie, w którym bierze w łeb cała logika, zostaje nam w ręku jedyny as, którym należy się słusznie posiłkować – matematyka. Dlatego naukowcy od pierwszych kart powieści głowią się nad matematycznym udowodnieniem pewnych rzeczy, na których można się bezpiecznie oprzeć. Co jednak jeśli w innych rejonach wszechświata rzeczywistość bazuje na zupełnie odmiennych niż nasza tezach?

W większości przypadków, kiedy obcy odwiedzają naszą planetę, bądź podejmują próbę kontaktu, zniszczeniu częściowemu bądź całkowitemu ulega Ameryka i ostatecznie to w Ameryce właśnie wszystko jest rozwiązywane. Ameryka ma śmiałków, którzy głowią się nad rozwiązaniami itp. Wydawałoby się, że nie inaczej jest w przypadku Kontaktu. Tu tajemniczy sygnał pochodzący z systemu Wega oddalonego od Ziemi o 26 lat świetlnych przechwycony zostaje przez doktor Eleanor Arroway w ramach programu SETI w centrum radioteleskopów w Nowym Meksyku. Wątpliwe jest jednak by obca cywilizacja kierowała swą uwagę akurat na Wuja Sama. Bez wątpienia faktem jest natomiast, że ta silna, inteligentna i pracowita Ellie reprezentuje w tym wypadku całą ludzkość. Ciekawi mnie to, czy osiągnęłaby tyle ile osiągnęła, będąc zdecydowanie bardziej podatna na rady innych ważnych w jej życiu osób niż na swoją własną intuicję.

Książce zdecydowanie bliżej do kierunku popularnonaukowego niż do emocjonującej fabularnej powieści. Dlatego mimo głównego celu, jakim niewątpliwie jest zrozumienie, co obca cywilizacja chce nam przekazać, Kontakt zachwyca typowo naukowym rozkładem na czynniki pierwsze procesów, zjawisk i podejmowanych w związku z postępami dalszych przedsięwzięć. Zamiast zielonych humanoidalnych stworzeń z wielkimi czarnymi oczami, Sagan pozwala nam puścić wodze fantazji i niczego nie narzuca. Coś się z nami kontaktuje i to coś przesyła instrukcje. Nikt nie wie jak to coś wygląda i po co robi to, co robi, a nawet jeżeli wie ktokolwiek, to do grona tego nie można z pewnością zaliczyć czytelnika. Zamiast budować kosmiczny statek, którym to w granicach jednego czy dwóch rozdziałów podryfujemy w kierunku wspomnianej Wegi, tu czytamy o całym procesie jego tworzenia, począwszy od pierwszych intuicyjnych poszlak sugerujących nam jego budowę.

Na uwagę zasługuje również ta część powieści, która zajmuje olbrzymie miejsce, a dotyka odwiecznego wszystkim dobrze znanego problemu. Mianowicie starcia dwóch od lat podgryzających się dziedzin. Nauki i religii. Coś obcego wysyła nam sygnał. Skąd pewność, że to coś (o ile to jest właśnie czymś) ma dobre intencje? Skąd tak łatwe wykluczenie roli Boga w tym wszystkim? Może to właśnie On się z nami kontaktuje? Jeżeli tak, to dlaczego teraz i dlaczego w ten sposób? Gdyby postawić po jednej stronie równoważni doktor Ellie z grupą innych naukowców zamieszanych w próby badania przechwyconego sygnału, po drugiej przewijających się w powieści duchownych showmanów wtrącających swoje teorie gdzie tylko i komu można, mogłoby się okazać, że siła argumentów utrzyma szalę w równowadze. Wielostronicowe filozoficzne dysputy pomiędzy stronami równoważni to jeden z przykładów pięknej, choć już granicznej dialektyki erystycznej, zapomnianej nieco w czasach dzisiejszych. Czytelnik jest świadkiem przedstawienia, w którym zamiast wzajemnego okładania się po głowach teleskopem i krzyżem, postaci rozmawiają. I mimo tego, że obie strony starają się zawzięcie przekonać do słuszności swoich przekonań, to nie złorzeczą, zatem cenniejsza jest siła argumentu, nie argument siły i o tym czyta się wybornie.

Przez długi czas głowiłem się nad tym, dlaczego jestem tak bardzo w tyle z wybitną literaturą światową, niezależnie od gatunku. Teraz zdaję sobie sprawę z tego, że poznawanie po raz pierwszy tych wszystkich wartych dzieł na przykładzie Kontaktu, sprawia mi olbrzymią frajdę.

Co świadczy o wyjątkowości Kontaktu na tle innych powieści z gatunku science-fiction (a przynajmniej tych, które przeczytałem)? Podczas gdy większość z tych skupiających się na kontakcie z obcą cywilizacją koncentruje się na szybkim czynnym (często destrukcyjnym) ich wpływie na ludzkość i odwrotnie, tu wszystko analizujemy na chłodno, powoli, dokładnie i wydawałoby się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„It took me so long to do so many important things, it’s just hard to accept that I spent so many years being less happy than I could’ve been. Jim was five feet from my desk and it took me four years to get to him. It’d be great if people saw this documentary and learned from my mistakes. Not that I’m a tragic person. I’m really happy now, but it would just make my heart soar if someone out there saw this and she said to herself, „Be strong. Trust yourself. Love yourself. Conquer your fears. Just go after what you want, and act fast ‘cause life just isn’t that long””
~ Pam Beesly.

„The weird thing is now I'm exactly where I want to be. I've got my dream job at Cornell, and I'm still just thinking about my old pals. Only now they're the ones I made here. I wish there was a way to know you're in "the good old days", before you've actually left them”
~ Andy Bernard

To jedne z cytatów pochodzących z tego mistrzowskiego serialu, będące z jednej strony potwierdzeniem tego, że „The Office” potrafi oprócz bólu brzucha ze śmiechu, wywołać u widza także zadumę i wzruszenie (i to wielokrotnie), a z drugiej strony nieco zdradzające fabułę, ale myślę, że jeżeli ktoś dotarł do recenzji książki bazującej w całości na serialu, to sam serial ma już za sobą, zatem o spojlerach nie ma mowy.

Kiedy w 2005 roku telewizja NBC wystartowała z pilotem „Biura”, stanowiącego remake brytyjskiego serialu o tym samym tytule, amerykańscy odbiorcy podeszli do tej nowości dość sceptycznie. „Dziwadło” kręcone w specyficzny sposób, bez dogranych w odpowiednich momentach śmiechów publiczności, opisujące zwyczajne życie zwyczajnych ludzi w zwyczajny sposób, w role których nie wcielał się ani jeden z rozpoznawalnych w tamtych czasach aktorów/aktorek. Nawet Steve Carrel – kotwica i motor napędowy produkcji nie był wówczas aż tak popularny. Niechęć do przekonania się do nowości była tak duża, że po 5 odcinkach 1 sezonu pozostanie „Biura” na antenie wisiało na włosku. Na szczęście zaplecze reżyserskie (i nie tylko) miało przeogromne samozaparcie i wolę przetrwania. Jak się okazuje słusznie, bowiem serial odniósł i nadal odnosi spektakularne sukcesy.

Andy Green w książce pt. „The Office. Opowieść o kultowym serialu” zabiera nas w ponowną podróż po tym wspaniałym pod każdym względem mockumencie. Dużo czasu poświęca na tematy przeróżnych perturbacji, jakie miały miejsce na starcie produkcji i w trakcie zdjęć. Jeden odcinek to zaledwie 20 minut bez czołówki i napisów końcowych, a w rzeczywistości to pospinanie grafików wszystkich osób zamieszanych, setki ujęć, mimo tego, że przy kręceniu dbano głównie o naturalne, zwyczajne, przez co niekiedy nudne zachowanie postaci, dogranie wielu innych rzeczy, często nieprzewidzianych itp. Oprócz wywiadów z producentami, autor karmi nas rozmową z aktorami. Ci zdradzają jak z ich strony wyglądało przygotowanie do najlepszych pod różnym względem odcinków w niemal każdym sezonie oraz jak tworzyły się przez lata pielęgnowane relacje między tą wielką biurową rodziną. Gdyby nie wyrozumiałość zdecydowanej większości osób mających swój udział w powstaniu serialu, ich altruizm, poświęcenie na wielu płaszczyznach oraz chęć pchania tego wielkiego wózka mimo ewidentnie odpadających kół, nie udałoby się osiągnąć sukcesu. Po pewnym czasie odbiorców udało się do mockumentu przekonać właśnie tym, że na ekranach telewizorów nie widzieli kolejnej grupy rozśmieszaczy i oszustów, ale samych siebie. „Zaraz zaraz… myślałem, że tylko moja robota tak wygląda…” – "The Office" obroniło się szczerą prawdą wywołując konsternacje wśród widzów. A skoro już widzów przyciągnęło to musiało zatrzymać na dłużej zasypaniem żenadą, sarkazmem, amerykańskim absurdalnym humorem wolnym od wychodzącej nam teraz bokami poprawności politycznej, wolnym od obrażania się na wszystkich i wszystko. Nawet nie wiadomo kiedy Michael Scott zmienia się z nadętego przeszkadzającego dupka, którego nie cierpimy w nadętego przeszkadzającego dupka, któremu współczujemy. Pracownicy Dunder Mifflin to w większości ludzie, których nie sposób nie lubić, choć czasem lubić jest ich trudno. Są naszymi lustrami i to jest zauważalne.

Osobiście nienawidzę tego okrutnego kaca doświadczanego rzadko, acz bardzo intensywnie i każdorazowo po produkcji, w której przywiązuję się do postaci. Bez względu na to, czy to książka, czy serial, czy pełnometrażówka. Tak było z moim ukochanym Władcą Pierścieni, tak było z Big Bang Theory, tak było z Jak poznałem waszą matkę, tak było z … (mógłbym jeszcze trochę powymieniać) i tak jest z amerykańskim „The Office”. Jeśli ten serial można by było wstrzykiwać prosto w żyłę, to czułbym się dumny, będąc narkomanem. Podobnie jak rzesza fanów, która w obawie przed kacem poprodukcyjnym, tuż po ostatnim odcinku dziewiątego sezonu odpaliła pierwszy z pierwszego, wahałem się również ja, jednak wolałem przetrawić to po swojemu. Rozbici na kawałki pozostali także aktorzy wraz z całym zapleczem scenarzystów, reżyserów, producentów, którzy mimo wielkich chęci na kontynuację do jeszcze kilku sezonów, jednogłośnie przyznali, że zwyczajnie pora już kończyć. W moim kierunku pomocną dłoń wyciągnął Andy Green pisząc tę książkę. Miałem okazję jeszcze ciut dłużej spędzić wśród tych ludzi, pośmiać się z nimi, ponarzekać i dowiedzieć wielu rzeczy.

Znam pracę zza biurka lepiej niż własną kieszeń. Obserwacja codziennych wydarzeń w tym miejscu pracy mogłaby być przedłużeniem serialu „The Office” gdyby nie fakt, że zabawna jest tylko ta na ekranie. Mimo sporej (ale niewystarczającej!) ilości sezonów "Biura", obejrzenie całości nie zajmuje długo, zważywszy na fakt pochłaniania od kilku do kilkunastu przy każdym podejściu. Andy Green zebrał wszystko, co potrzebne do kupy, żebyśmy mogli sobie jeszcze o "Biurze" przypomnieć.

„It took me so long to do so many important things, it’s just hard to accept that I spent so many years being less happy than I could’ve been. Jim was five feet from my desk and it took me four years to get to him. It’d be great if people saw this documentary and learned from my mistakes. Not that I’m a tragic person. I’m really happy now, but it would just make my heart...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Pierwsze słowa, jakie stały się początkiem późniejszej "Odysei Kosmicznej 2001" zostały wstukane na papier za pomocą maszyny do pisania około 5 lat przed wylądowaniem Armstronga na Księżycu. Współpraca Arthura Clarke’a i Stanleya Kubricka przyniosła znakomite efekty w dość krótkim czasie, zatem załoga astronautów misji Apollo zdążyła zobaczyć film przed wyruszeniem w kierunku ziemskiego naturalnego satelity. Na przestrzeni lat, jakie dzieliły początki powstawania pierwszego oraz drugiego tomu Odysei sporo się wydarzyło.

„Księżyce Jowisza były tylko jasnymi punktami w okularach teleskopów i wiedzieliśmy o rzeźbie ich powierzchni tyle, co prekolumbijscy kartografowie o Ameryce […] Teraz dysponujemy obrazami tych globów dostarczonymi przez sondę kosmiczną Galileo, ukazującymi detale o średnicy ledwie kilku metrów. Co jeszcze dziwniejsze, mogę w każdej chwili przywołać te obrazy na ekranie monitora w moim gabinecie za pomocą ledwie kilku uderzeń w klawiaturę (gdy zaś wcisnę coś nie tak, co zdarza się całkiem często, słyszę znajomy głos mówiący: „Przykro mi, Dave, nie mogę tego zrobić”)”

Od momentu tajemniczego zniknięcia Dave’a Bowmana, jako ostatniego załoganta statku Discovery mija 9 lat. Amerykańsko rosyjska ekipa składająca się m.in. z doktora Floyda Heywooda, który miał już swoje błyskotliwe 5 minut w poprzedniej Odysei, kapitan Tatiany Orłowej oraz pochodzącego z Indii amerykańskiego doktora nauk komputerowych Sivasubramaniana Chandrasegarampillaia, twórcy HALa 9000, zwanego przez współtowarzyszy po prostu Chandrą, wyrusza na pokładzie Leonowa w kierunku Jowisza, aby sprawdzić co się z nimi, u diabła stało. Będąc w pobliżu zdają sobie sprawę z tego jak bardzo HAL 9000 namieszał. To jednak nie jedyny problem. Mimo rzekomej rosyjsko amerykańskiej przyjaźni, pomiędzy tymi narodami od zawsze trwał swego rodzaju wyścig. Przepychanki kto pierwszy ten lepszy muszą jednak poczekać, ponieważ kiedy Leonow zbliża się w okolice dryfującego Discovery, wszystko wskazuje na to, że to Chińczycy na pokładzie Tsiena wejdą w posiadanie informacji jako pierwsi. Sytuacja wymyka się spod kontroli po raz kolejny w momencie katastrofalnego w skutkach lądowania na Europie (jednym z księżyców Jowisza). Tu też jest ten cholerny czarny monolit. Tylko nieco większy…

Książki nie muszą być wypchane akcją, żeby zaciekawić i trzymać w napięciu. Często wystarczy właśnie taki Chandra, Floyd, Bowman, który nie wiadomo czym się stał oraz niezmierzona tajemnicza mroczna "clarke’owska" przestrzeń kosmiczna, po której razem z nimi dryfujemy. Tu aż słychać tę ciszę! Długie naukowe dysputy prowadzone w pierwszym tomie na pokładzie Discovery, w drugim tomie na pokładzie Leonowa, rozważania i przewidywania, tłumaczenie sobie nawzajem, a przy okazji i czytelnikowi pozornie zawiłych zjawisk, no i wreszcie zwyczajne niczym nie wyróżniające się życie spędzane na zaspokajaniu najważniejszych potrzeb, tyle, że z nieco inną grawitacją, mogą nużyć, ale nie mnie. Książkę przeczytałem w zaledwie kilka godzin, zahipnotyzowany stylem i umiejętnościami autora. "Odyseja kosmiczna 2010" to taki sam kawał znakomitej pracy, jak w przypadku poprzedniczki. Zjawiska paranormalne mieszają się z rzeczywistością w sposób intrygujący, często przerażający. Silne osobowości tworzące wnętrze Leonowa to naukowcy z krwi i kości, którzy przezwyciężają ponadczasowe „czucie i wiarę” właśnie ich „szkiełkiem i okiem”, dzięki czemu ta książka to arcydzieło światowe, a nie kolejna space opera. Clarke okazał się być konsekwentny kierując się prostotą w pisaniu. Nie trzeba dużego wysiłku, żeby zrozumieć, co bohaterowie planują, jak chcą to osiągnąć i kiedy. Mimo tego dialogi nie są błahe, każda kwestia istotna i potrzebna, a mimo to znajdą się tu elementy zaskoczenia.

Uwielbiam ten cykl i czekam na kolejne dwa tomy Odysei. Będzie bardzo miło za jakiś czas przeczytać cały komplet ponownie.

Pierwsze słowa, jakie stały się początkiem późniejszej "Odysei Kosmicznej 2001" zostały wstukane na papier za pomocą maszyny do pisania około 5 lat przed wylądowaniem Armstronga na Księżycu. Współpraca Arthura Clarke’a i Stanleya Kubricka przyniosła znakomite efekty w dość krótkim czasie, zatem załoga astronautów misji Apollo zdążyła zobaczyć film przed wyruszeniem w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Rok 1969 wydał na świat takie sławy jak m.in. Jennifer Lopez, Michael Schumacher, DJ Tiesto, czy nasz rodowity Zenek Martyniuk, ale zabrał taką sławę, jak Witold Gombrowicz.

W roku 1969 Nagrodę Nobla otrzymał Samuel Beckett (ten od Godota).

Był to również rok, w którym do wózka inwalidzkiego został już na zawsze przykuty Stephen Hawking, ale oczy i uszy większej części ludzkości prawdopodobnie były w lipcu 69 skierowane w jedno miejsce. Pierwsza załogowa misja lotu na Księżyc. Dowódca Apollo 11, amerykański pilot i astronauta, Neil Armstrong użył po lądowaniu pamiętnych słów:

„That's one small step for a man, one giant leap for mankind”

Parafrazując te słowa, "Odyseja Kosmiczna 2001" Arthura C. Clarke’a to z pozoru niewielka objętościowo lekturka, ale jakże ważna i jakże gigantycznie inspirująca reprezentantka science-fiction. Lem ma w moim serduchu odpowiednie miejsce do spoczynku, które za całokształt twórczości po prostu mu się należy. Nie inaczej jest z szanownym Asimovem. Myślę, że na przestrzeni lat, rozbuduje jeszcze kilka miejsc, żeby pomieścić tam wszystkich tych, którzy mnie zachwycą (mówimy tu tylko o science-fiction rzecz jasna, dlatego o szanownych Tolkienie i Pratchett’cie nie wspominam). Clarke powinien tam być już dawno. Mimo iż zarówno książka, jak i filmowy scenariusz powstawały w tym samym czasie, to rzucając gdzieś w tłumie hasło Odyseja Kosmiczna! Wielu ludzi najpierw pomyśli o Kubricku. I w dobie cyfryzacji nie powinno to dziwić. Stanley już sporo czasu przed Lśnieniem odwalił kawał dobrej roboty (przy Lśnieniu zrobił to ponownie). O to, który z panów zerżnął potocznie mówiąc z drugiego mogą toczyć się spory. Wystarczy jednak przeczytać wstęp do Odysei… we wznowionym jej wydaniu z serii: Wehikuł Czasu wydawnictwa Rebis, aby rzucić trochę światła, na to, jak było naprawdę. Zadziwiający jest fakt, jak autorowi udało się tak doskonale uchwycić zjawiska, które dopiero rok później (po lądowaniu na Księżycu) mieliśmy okazję zaobserwować (i to też fragmentarycznie). M.in. na podstawie jego koncepcji powstały dzisiejsze stacje kosmiczne!

Wydaje się, że młode powiastki z gatunku science-fiction muszą być grube, żeby czytelnik czuł ten kawał dobrej literatury, muszą być nafaszerowane tą całą techniczno-naukową nomenklaturą, żeby czytelnik wiedział, że nie ma do czynienia z byle kim, a im mniej zrozumie, tym więcej ów dzieło powinno znaczyć. Otóż nie do końca. "Odyseja Kosmiczna 2001" to prostota sama w sobie poczynając od tytułu. Odys podobnie jak statek Discovery tułał się po świecie (ten drugi bardziej po wszechświecie). Fabuła powieści skupia się na wyprawie w kosmos w kierunku pierścieni Saturna w celu zbadania… w sumie nie wiadomo czego, ponieważ załoga statku nie zna prawdziwego celu misji. Pomaga im w tym (do pewnego czasu) pokładowy superkomputer HAL 9000 – prototyp sztucznej inteligencji. Dave Bowman i Frank Poole, jako jedni z załogantów staną przed niejednym wyzwaniem dotyczącym nie tylko rzeczy pozornie zrozumiałych, ale i tych, których nijak ludzkim rozumem wyjaśnić nie można. A wszystko za sprawą jednego dziwnego monolitu, który wylądował gdzieś na terenie Afryki olbrzymi kawał czasu temu i teraz przypomniał o sobie… z Księżyca.

Słowa nie są w stanie wyrazić jak bardzo ważna jest dla mnie ta książka, a jednak Arthur Clarke użył odpowiednich słów, żeby trafić zarówno do mnie, jak i do wielu wielu innych czytelników do reszty jego twórczością kupionych. Jak na ironię, powieść, która dotyczy nieznanych, bądź mało znanych zakamarków kosmosu jest prosta, ale w żadnym wypadku nie niewymagająca. Coś, co nie jest zrozumiałe dla czytelnika jest dokładnie tożsame dla autora, więc jeśli nie rozumiecie tego, co znajduje się pod koniec książki, to znaczy, że właśnie takie powinno być, a sposób w jaki zostało to opisane to istny majstersztyk. Kosmos opisany ręką Clarke’a i podany ludziom na ekranach oczami Kubricka jest dla mnie punktem wyjścia pod wiele filozoficznych ale i stricte naukowych rozważań. A co jeśli po śmierci stajemy się… istotą poznania natury wszechrzeczy? Myślą? Wszystkim i niczym? A co, jeśli żeby się takim stać, w cale nie należy umierać?

Rok 1969 wydał na świat takie sławy jak m.in. Jennifer Lopez, Michael Schumacher, DJ Tiesto, czy nasz rodowity Zenek Martyniuk, ale zabrał taką sławę, jak Witold Gombrowicz.

W roku 1969 Nagrodę Nobla otrzymał Samuel Beckett (ten od Godota).

Był to również rok, w którym do wózka inwalidzkiego został już na zawsze przykuty Stephen Hawking, ale oczy i uszy większej części...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Zbuntowana, niezrównoważona psychicznie i emocjonalnie dziewczyna, której zachowanie pozostawia wiele do życzenia jest idealnym przykładem kogoś, kto twierdząc, że nie potrzebuje innych ludzi, potrzebuje innych ludzi tylko po to, żeby im powiedzieć jak bardzo ich nie potrzebuje. Jest wulgarna i skrajnie chamska w wielu sytuacjach. Prowokuje, przez co ściąga na siebie i towarzyszy coraz to nowsze problemy. O tak negatywnej, toksycznej postaci nie czytałem chyba nigdy (albo bardzo dawno) (…) denerwowała mnie ze strony na stronę coraz bardziej i ze strony na stronę liczyłem, że może stanie jej się coś, przez co nie będę jej musiał już znosić…”
Tak o jednej z głównych bohaterek pisałem jeszcze pod koniec 2020 roku przy okazji recenzji debiutu Pani Kingi Chojnackiej. Moje zdanie na temat Marion Dallas nie zmieniło się, ale nadal mam ochotę podziękować autorce, ponieważ to, że postać irytuje, więc wpływa na odbiorcę - czyni ją jakąś. Nie, jak milion drewnianych postaci z miliona innych powieści. Dzięki postępom w fabule rozjaśnia się nieco również to dlaczego jest jaka jest.

Mamy rok 2023. Drugi tom Stref, bo to o nich mowa wpadł mi w ręce w okolicach września 2022 i jak wielkie nadzieje i ciekawość towarzyszyły mi przez te dwa lata do jego premiery, tak wielkiego rozczarowania doświadczyłem już w trakcie czytania. Pierwszą część kończy jakże radosny w moim odczuciu obrót spraw z będącym w pewnym sensie porwaniem szanownej Marion do Strefy B i przetrzymywaniem jej tam. Moje szczęście wzrastające wprost proporcjonalnie do jej nieszczęścia niestety nie trwa zbyt długo, ponieważ tej udaje się uciec… Dobrze, że to opasłe, prawie 800 stronicowe tomiszcze nie skupia się na tej, którą opisałem na początku. Autorka skacze rozdziałami raz do Marion, raz do tego wyglądającego jak połączenie Bucky’ego Burnes’a i Chad’a Kroeger’a naiwnego faceta o bardzo małym rozumku i bardzo dużym szacunku do wszystkiego, co żywe, nawet jeśli wrogie – czyli Ethana. Tym razem przyjdzie im stoczyć niejedną walkę i to nie tylko ze strefowymi, ale osobno i na swój sposób. Ethan za wszelką cenę dąży do odnalezienia Marion, ale kiedy ma okazję wspomóc niewinnych ludzi w czymkolwiek, robi to. Marion ma bardzo głęboko w poważaniu Ethana, czego można się było spodziewać i w sumie to nie wiadomo jaki ma cel. Nie chce się nikomu podporządkowywać, sama też nie jest w stanie niczego sensownego wymyślić, ale jak trzeba przejść przez tłum uzbrojonych wrogów to choćby nie miała rąk i nóg, udaje jej się to tak zjawiskowo, jak Neo w Matrixie. Całe szczęście jest jeszcze Emma, która chyba jako jedyna ma głowę na karku i gdyby nie Marion, już dawno znalazłaby sposób jak radzić sobie z Czarną Falą, a jeszcze szybciej rozwikłałaby zagadkę co takiego knują za murami Strefy B. Wątek tej pani jest zdecydowanie najciekawszy.

W książce zabrakło mi pociągnięcia wątku z uwięzieniem Marion. Już nawet nie przez fakt, że ta postać irytuje mnie odkąd miałem okazję o niej przeczytać po raz pierwszy i cicho liczyłem na to, że skoro umrzeć nie może, to może zwyczajnie przesiedzi te 800 stron w zapomnieniu i odda pierwsze skrzypce komuś innemu. Przecież można było trochę wyciszyć atmosferę, nie ujmując wysokości napięcia. Niestety jak szybko ją uwięziono, tak szybko udaje jej się zwiać. I wracamy prawie, że do punktu wyjścia. Tu non stop ktoś kogoś odbija, wszędzie słychać wybuchy i strzały, jeżeli ktoś nie krzyczy, to tylko dlatego, że najprawdopodobniej nie żyje. Myślisz sobie, ok, rozdział skończył się odparciem ataku na jedno z miast, teraz zanurzymy się w wątku Rose Pletner. Nie prawda. Ethan z ekipą jedzie gdzieś, gdzie słychać znowu jak nie strzały to wybuchy, wszystko rozchrzaniają drony, a wszyscy ci, którzy nie krzyczą to… wiecie sami.

Kolejny fakt niepozwalający pozytywnie odnieść się do tej części cyklu, to nadludzka wytrzymałość Marion. Jest wielką, obrażoną na cały świat buntowniczką, rozumiem. Została naszprycowana Różą (mimo, że nie wiem kiedy) – rozumiem. Ale tyle obrażeń, co ta kobieta otrzymała, wylizując się z nich w przeciągu stosunkowo dość krótkiego czasu stawia ją gdzieś pomiędzy Loganem, a Hulkiem. Mimo, że to oczywista fikcja literacka i sensacja, to takie zjawiska odbierają książce realizm, a to skutkuje brakiem empatii już nie tylko w stosunku do samej Marion, ale także do innych postaci przewijających się przez książkę. Zwyczajnie guzik obchodziło mnie co się z nimi stanie (no może z wyjątkiem Emmy).

Na tych 800 stronach znajdziemy co najmniej kilka irracjonalnych zachowań i zjawisk. Książka znudziła mnie do tego stopnia, że już sam nie wiem, czy to nie jest po prostu efekt mojego przysypiania nad lekturą. Poza wątkiem z badaniami Emmy w tym tomie Stref, niestety zrobiło się nudno, przewidywalnie i przede wszystkim powtarzalnie.

Nie mam absolutnie pretensji odnośnie do kreacji świata. Nie jest, co prawda odkrywczy, o sztampie pisałem już przy okazji recenzji pierwszego tomu, ale książek osadzonych w świecie post-apo powstało pierdyliard i mimo kolejnej – tej spod pióra Pani Chojnackiej, tego typu światy znajdują duży popyt wśród czytelników, także u mnie. To uniwersum zwyczajnie nie może się nam „ulać”. Opuszczone blokowiska, dziwna zaraza, „ci lepsi” pochowani w bezpiecznych strefach, „ci gorsi” umierający z głodu, choroby, albo potopieni w kwaśnym deszczu, to klimat znany, ale wciąż doceniany. Chcemy to oglądać, chcemy to eksplorować i chcemy o tym czytać.

Podsumowując:

Jestem książkowym masochistą? Jestem

Mordowałem się przy tomie drugim Stref? Nieziemsko.

Świetnie bawiłem się przy tomie pierwszym? A jakże! Oceniłem na 9!

Jest zatem 1:1. Pani Kingo, proszę pisać tom trzeci. Jest co wyjaśniać, a ja chętnie zerknę.

„Zbuntowana, niezrównoważona psychicznie i emocjonalnie dziewczyna, której zachowanie pozostawia wiele do życzenia jest idealnym przykładem kogoś, kto twierdząc, że nie potrzebuje innych ludzi, potrzebuje innych ludzi tylko po to, żeby im powiedzieć jak bardzo ich nie potrzebuje. Jest wulgarna i skrajnie chamska w wielu sytuacjach. Prowokuje, przez co ściąga na siebie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jak już pisałem przy okazji Odysei, obecnie dysponujemy jedynie poszlakową wiedzą na temat jej genezy. I tak raczej zostanie. Nie inaczej jest w przypadku Iliady, a także jej potencjalnego autora. Homer, jako postać otoczona legendami, według szczątkowych informacji Greków w okresie klasycznym i hellenistycznym miał narodzić się z takim samym prawdopodobieństwem w Itace, co w Smyrnie, w Pylos, Argos, na Kolofonie, w Atenach, czy Chios. Według niektórych źródeł był ślepy (Homer z gr. „ślepy”, „zakładnik”, „towarzysz”), inne źródła w ogóle o nim nie wspominają, tak, jak gdyby nie istniał. Bez względu na wszystko, Iliada – mimo, iż powstała teoretycznie po Odysei, a opisuje wydarzenia wcześniejsze, tak samo jak jej następczyni urosła do ponadczasowego kanonicznego dzieła literackiego i jednego z najważniejszych źródeł w dziejach starożytnej Grecji. Najważniejszego, bo opisującego fakty z wielkiej potyczki Trojan i Achajów. Nieco przez Homera podkoloryzowanego.

Pieśń o Troi, bo tak można tłumaczyć Iliadę, to składający się, tak jak Odyseja z 24 ksiąg grecki epos, opisujący 49 dni Wojny Trojańskiej. Jest to zaledwie maleńki końcowy wycinek starcia, ponieważ cała potyczka trwała długie 10 lat.

Podobieństwo do Odysei widać również w rozpoczynającej dzieło inwokacji wszechobecnego i wszechwiedzącego, acz obiektywnie relacjonującego narratora, w której zwraca się on do muz o natchnienie, aby jak najlepiej oddać słowem faktyczny stan rzeczy, a także pełnię mocy, jaką niosą za sobą gniew, rozpacz i wola walki. Nie ma czasu na zbędną gadaninę, od razu jesteśmy wrzuceni w sam środek trojańskiej bitwy. Wszystko zaczęło się od porwania Heleny – żony Menelaosa – brata przewodzącego Achajom Agamemnona, przez Parysa – syna przewodzącego Trojanom Priama. Niecałe 10 lat później jesteśmy świadkami nieuniknionej kłótni pomiędzy Achillesem, a Agamemnonem, która krótko rzecz ujmując została wywołana niezbyt przemyślanymi kaprysami greckiego władcy. Achilles odmawia dalszego udziału w wojnie, a dodatkowo wpływa pośrednio na Zeusa poprzez swoją matkę – Tetydę. Szala zwycięstwa przechyla się na stronę Trojańczyków.

Cała akcja Iliady podporządkowana jest ściśle przewodniemu motywowi, którym jest gniew Achilla. Charakterystyczny styl eposu homeryckiego, tak jak w przypadku Odysei w znacznej mierze kształtuje specyfika użytych środków stylistycznych, zwłaszcza porównań (homeryckich, urastających często do odrębnych pieśni) i epitetów. W Iliadzie w odróżnieniu od Odysei widać natomiast symetrię budowy, w którą dodatkowo Homer zgrabnie przeplótł świat boski i ludzki. Bogowie także toczą tu swoje bitwy, nie są jednak wszechwiedzący, jak można by śmiało zakładać, a podatni na ludzkie sugestie. Sceny batalistyczne zazwyczaj zaczynają się rankiem, kończą nocą. Jeżeli cała pieśń poświęcona jest intensywnym opisem zmagań wojennych po obu stronach, za chwilę następuje odpoczynek zarówno dla owych stron konfliktu, jak i dla czytelnika doświadczającego eposu. Taka dbałość sprawia przyjemność.

Baśniowa, snuta powoli opowieść o Odyseuszu, tu zastąpiona została epickim opisem batalistycznych scen, co wiąże się także z nieco bardziej patetycznym tonem. Myślałem, że w związku z tym będzie mi się to czytało trudniej. Okazało się wręcz przeciwnie. Choć nadal wymagało to dużego skupienia, doświadczało się przyjemnie.

Podczas lektury miałem w głowie ironiczny obraz kilku bogów, którzy postanowili się pobawić w wojnę, tylko w pewnym momencie postaci przez nich sterowane poplątały się sznurkami, dzięki którym były poruszane. Zeus jest wielce zdziwiony dlaczego szala zwycięstwa przechyla się na stronę Trojańczyków, w momencie, kiedy ci mają przy sobie jego samego, Aresa, Apollo i Afrodytę. Takie samo zdziwienie towarzyszy mu, kiedy ewidentnie zwyciężają Grecy z pomocą Hery, Ateny, Posejdona i… jego samego właśnie. Postanawia się więc nie wtrącać w ludzkie losy, ale splątanych sznurków ludzie sami nie rozplączą, w związku z czym krew przelewana jest na darmo zarówno po jednej, jak i drugiej stronie. Wydaje się, że gdyby bogowie nie wtrącali się do ludzkich problemów w ogóle, ci być może doszliby do ostatecznego porozumienia i wojna nie trwałaby aż 10 lat. W kilku pieśniach udowodnili, że potrafią nagle przerwać boje i próbowali pertraktować.

Iliada wydana przez wydawnictwo MG w tłumaczeniu Pana Franciszka Ksawerego Dmochowskiego, to pięknie wykonana część cyklu trojańskiego. W odróżnieniu od Odysei, tu bije po oczach czerwień zamiast błękitu. I słusznie. Kojarzy się z brutalnym rozlewem krwi, jaki ma tu miejsce. Wydanie zostało powiększone o ilustracje autorstwa Henri-Paula Motte oraz Johna Flaxmana. Nie są one jednak ani pod względem rozmiaru ani treści tak epickie jak w przypadku Odysei.

Jak już pisałem przy okazji Odysei, obecnie dysponujemy jedynie poszlakową wiedzą na temat jej genezy. I tak raczej zostanie. Nie inaczej jest w przypadku Iliady, a także jej potencjalnego autora. Homer, jako postać otoczona legendami, według szczątkowych informacji Greków w okresie klasycznym i hellenistycznym miał narodzić się z takim samym prawdopodobieństwem w Itace, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Obecnie dysponujemy jedynie poszlakową wiedzą na temat tego kto był tym pierwszym aojdą, który wyśpiewał Odyseję (wygodnie autorstwo przypisuje się Homerowi, aczkolwiek wg niektórych źródeł, on jedynie rozpowszechnił heksametrem to, co wg antycznej ustnej tradycji epickiej było przekazywane od dawna). Kto ją potem spisał i czy niczego nie przegapił (być może również Homer?), a także kiedy dokładnie jej stworzenie pojawiło się na kartach historii – nie wiadomo. Bez względu na wszystko (nawet na to, czy Homer w ogóle istniał, bo to również poddawane jest w wątpliwość) zapis losów Odyseusza jest dziełem ponadczasowym. Chcąc wierzyć badaczom, pierwszeństwo w europejskim tłumaczeniu dzieła przypisuje się Lucjuszowi Liwiuszowi Andronikowi. Gość zrobił to podobno w pierwszej połowie III wieku p.n.e. zatem „euro-Odyseja” ma już ponad 2000 lat. Zapiski dotyczące początku jej rozpowszechniania „w oryginale” datowane są na 8 wiek p.n.e. Wtedy też musiał żyć Homer.

Odyseja to składający się z 24 ksiąg grecki epos, opisujący wydarzenia, jakie miały miejsce po wojnie trojańskiej. Itaka boryka się z problemem bezkrólewia. Mija już 20 rok od czasu, kiedy Odyseusz opuścił dom i wyruszył pod Troję. Zdecydowana większość itackiej społeczności uważa władcę za poległego, w związku z czym domaga się wybrania nowego króla. Część z nich okupuje domostwo samego Odysa, trwoniąc jego dobytek na zabawach. Zalotnicy oprócz przejęcia tronu, mają także nadzieję na rękę Penelopy – żony dawno niewidzianego władcy.

Historię rozpoczyna inwokacja wszechobecnego i wszechwiedzącego narratora, w której zwraca się on do bogów o natchnienie, aby jak najlepiej oddać słowem faktyczny stan rzeczy. Niedługo potem jesteśmy świadkami jak syn Odyseusza – Telemach wyrusza w podróż aby zdobyć jakiekolwiek informacje o zaginionym ojcu. Po czwartej księdze stoimy już obok narratora bezpośrednio przy Odysie. Śledzimy więc jego losy na bieżąco, bądź słuchamy jego opowieści.

Nie miałem przyjemności czytać Odysei w jednym z najlepszych według internautów przekładów na język polski. Tym bardziej tej przyjemności nie miałem, jeśli chodzi o oryginał. Nie mam zatem porównania, jednakże tłumaczenie Pana Lucjana Siemieńskiego wydaje się być naprawdę w porządku. Zrozumienie epickiej historii nie było dla mnie tak trudne, jak za czasów matury, kiedy pisząc m.in. o Odysei przy okazji tematu: „Motyw podróży w różnych tekstach literackich” musiałem posiłkować się opracowaniami. Fakt, że od matury minęło sporo czasu, a mi udało się wskoczyć te kilka szczebelków wyżej w myśl rozwoju, w związku z czym przyswajam literaturę inaczej niż wtedy, ale homerycka epika bez względu na tłumaczenie, nie jest tekstem do miłego poczytania do poduszki. To wymaga skupienia.

To, co podobało mi się podczas czytania to niezaprzeczalny talent „bajdurzeniowy”, który od prawie 3000 lat miewał wzloty i upadki, w kolejnych pokoleniach był mniej lub bardziej wyraźny, jednak ostatecznie z przykrością trzeba przyznać – pikuje w dół. Gdyby nie te kilkanaście (może kilkadziesiąt) nazwisk, które na przestrzeni tychże lat opanowały mistrzostwo w wymyślaniu epickich historii oraz ich przekazywaniu, a dla których natchnieniem były dzieła Homera, dziś zgnuśnielibyśmy do reszty. Postaci stworzone przez Homera stały się ponadczasowe i urosły do rangi archetypów i symboli. Penelopa – wierna żona, Odyseusz – wędrowiec, pielgrzym. Jakże aktualne w dzisiejszych czasach jest również powiedzenie „hulaj dusza piekła nie ma”, które w sumie można odnieść do trwonienia odysowego przybytku przez setkę zalotników, podczas jego nieobecności. Powrót do Itaki, jako symbol osiągnięcia długo oczekiwanego celu oraz przyjemny koniec wędrówki. Na koniec – odzwierciedlenie polskiej mentalności w akcie błagania bogów o pomyślność dla swoich i klęskę dla wrogów. „Boże spraw, żebym ja miał, a „somsiad” nie miał”, chociaż to bardziej jest chyba widoczne w drugim z homerowskich poematów – Iliadzie.

Podsumowując i spłycając, Odyseja rzuca dziwne światło na główną część greckiego Panteonu. Bogowie lubią sterować ludźmi i jednak są przekupni, a ponadto niekoniecznie wszechwiedzący, ponieważ człowiek – jak pokazał Homer – może ich łatwo oszukać. Nie wiem nadal jak to działa, ale wg ludności przewijającej się przez ten epos, to nie tylko bogowie wpływali na losy ludzkie, ale ludzie wpływali także na decyzje bogów. Wyruszasz na otwarte morze? Zabij baranka, a najlepiej kilka. To spodoba się bogom. Nie jesteś pewien przyszłości? Zabij koźlątko, a najlepiej kilka. To spodoba się bogom. Chcesz czegokolwiek innego, czego sam nie możesz teoretycznie zdobyć? Zabij cielaczka, a najlepiej kilka. Bogowie ci to dadzą. Chcesz zesłać plagę na swoich wrogów? Zabij… itd. Tylko co, kiedy ów wróg chce twojej klęski i zabije tego dwa razy więcej? Najlepiej jeśli zwierzaki będą młodziutkie. To bardziej się bogom podoba. Homer nie włożył jednak w usta żadnego z bogów ani jednej wypowiedzi, mogącej brzmieć: wow, Odyseuszu! To jagniątko spaliłeś bardzo ładnie! W nagrodę masz tu obietnicę, że przepłyniesz bezpiecznie morze. PS: Posejdona biorę na siebie.

Ile odysowych przygód, tyle interpretacji w myśl symboliki. Biedny Polifem nikomu nie szkodził. Żył sobie na wyspie i pasł owieczki. Jeśli dobrze zrozumiałem to nawet ich nie jadł, a żywił się mlekiem i serem od nich pozyskanymi. W momencie, w którym gdziekolwiek pojawia się człowiek, możemy spodziewać się obrotu spraw najgorszego z możliwych. I pojawia się taki Odys ze zgrają. Polifem oślepiony, zhańbiony, zwyzywany, a trzoda skradziona, zjedzona i popalona dla bogów. Czy to na pewno odległa fikcja? Bo podobieństwo do XXI wieku jest aż nazbyt zauważalne.

Kiedy Odyseusz wraca do Itaki planuje odrobić sobie roztrwoniony przez zalotników majątek… na grabieży. Logiczne. I tak w tym wszystkim pomoże mu zapewne Atena. Gdyby jednak Posejdon chciał go podczas przyszłych podróży potopić, zawsze się przecież znajdzie jakaś krowa do spalenia, prawda?

Odyseja wydana przez wydawnictwo MG w tłumaczeniu Pana z nazwiska wymienionego wyżej, oprócz morskiej szaty graficznej oraz triery na okładce, wyposażona została w cudne szkice Theodoora van Thuldena. Nie oddają one w pełni (a czasem w ogóle) tego, o czym aktualnie czytamy, ale dają jako takie wyobrażenie odnośnie do czytanej historii.

Obecnie dysponujemy jedynie poszlakową wiedzą na temat tego kto był tym pierwszym aojdą, który wyśpiewał Odyseję (wygodnie autorstwo przypisuje się Homerowi, aczkolwiek wg niektórych źródeł, on jedynie rozpowszechnił heksametrem to, co wg antycznej ustnej tradycji epickiej było przekazywane od dawna). Kto ją potem spisał i czy niczego nie przegapił (być może również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kiedyś, jeszcze za czasów licealnych wziąłem do szkoły butelkę kompotu, o której zapomniałem. Nijak się ten fakt ma do recenzji tejże powieści, ale właśnie mija 14 rok, odkąd ta sama butelka kompotu leży w piwnicy. Przetrzymywanie jej tam to już tradycja. Gdyby Edmunda wtrącili do lochów dokładnie wtedy, kiedy szedłem z kompotem do szkoły, dziś zapewne już cieszyłby się wolnością. Jak ten czas leci…

Ilekroć w telewizji emitowany był Hrabia Monte Christo, zawsze widziałem tylko jedną scenę, bo albo za późno włączyłem, albo musiałem się zająć czymś innym, więc chwilę po ucieczce Edmunda mój seans dobiegał końca (rozpoczynał się zawsze chwilę przed ucieczką). W związku z tym faktem, dopowiadałem sobie historię sprzed i po wydarzeniach z ekranu. Kto go do tych lochów wsadził? Kiedy? I dlaczego? Kim był przed uwięzieniem? Kim stał się po ucieczce? Kim był ów starzec, który w jakimś stopniu umilał Edmundowi pobyt w celi poprzez zwykłą rozmowę? Tak dużo pytań. I chociaż na większość z nich odpowiedzi tworzyłem sobie sam, to byłem pewien dwóch w 100%. Dantes siedzi tu za niewinność i… film zapewne kończy się niedługo po ucieczce. Aleksander Dumas wyjaśnił mi dopiero teraz, że samo trafienie do więzienia, pobyt w nim oraz wspomniana ucieczka zamyka się na zaledwie kilkuset stronach. Co jest w takim razie na pozostałym tysiącu?

Powieść rozpoczyna wpłynięcie do Marsylii trójmasztowca „Faraon”, którego kapitanem niebawem ma zostać młodziutki Edmund Dantes – oficer marynarki. Dwudziestolatek szykuje się również do zaręczyn z piękną Kastylijką – Mercedes. Sława, chwała, bogactwo, miłość, wymarzona praca i przyjaźń. Te furtki zostają przez Edmunda prawie, że jednocześnie pootwierane. Przejść przez nie jednak nie daje mu zazdrość współtowarzyszy, którym się to nie podoba. Postanawiają „utrzeć nosa” młodziakowi, pisząc oparty jedynie na domysłach donos. W XIXw. Francji, w której piłeczkę przerzucają sobie ciągle bonapartyści z rojalistami, zdrada stanu jest surowo karana. Dziwne zbiegi okoliczności, a także chęć zatuszowania pewnych spraw przez rządzących, doprowadzają Edmunda do lochów twierdzy If, gdzie spędzi następne 14 lat. W jednej chwili następstwa „niewinnych żartów” zabierają mężczyźnie wszystko. Mozolny proces naprzemiennego łamania i stabilizowania psychiki Edmunda doprowadza do jego ostatecznej przemiany. W ciągu 14 długich lat z kiełkującego w nim ziarenka zemsty rodzi się wielkie drzewo intrygi. Dantes po ucieczce kolejno obdarowuje swoich oprawców jego owocami.

Powiedzieć o tej powieści, że jest intrygująca, ciekawa i dobrze napisana to jak nic nie powiedzieć. Nie wiedziałem, że książka może aż tak wciągnąć. Dumas odwalił duży kawał bardzo dobrej roboty pisząc w 1844 roku Hrabiego. To po prostu od początku do końca trzymało w napięciu i nie ważne czy znajdowałem się akurat na „Faraonie”, czy w lochu twierdzy If, czy podglądałem sukcesywne, powolne, rozsmarowane na tysiącu stron realizowanie zemsty przez Edmunda. To się nie dłużyło. Mam wrażenie, że Dumas od pierwszego do ostatniego wyrazu opisał każdy wątek dokładnie tak, jak sobie to zaplanował. Stworzył szlachetnego ale i naiwnego młodzieńca i profesjonalnie zamienił go w inteligentnego, wyrachowanego, ekscentrycznego i przewidującego każdy krok mężczyznę, nadal szlachetnego, ale kierowanego już zdecydowanie mniej szlachetnymi pobudkami. Napisał po prostu genialną powieść o wyrównaniu rachunku krzywd, w myśl łacińskiego „pede poena claudo” („kara o kulawej nodze” tzn. powolna, acz pewna) ale nie tylko…

Hrabia Monte Christo to taki pryzmat, z momentem rozszczepienia w chwili metamorfozy głównego bohatera, co interpretowane jest przez niego samego m.in. jako przekazanie „boskiej pałeczki”. Od tej chwili to on wymierza sprawiedliwość, a wszystkie zbiegi okoliczności, często aż nazbyt rażące tylko potęgują jego postać w oczach czytelnika. Powieść zauważalnie dąży do pewnego rodzaju równowagi. Oczywiście w rozumieniu głównego bohatera. Wszyscy ci, którzy doprowadzili do skazania Edmunda dostają to, na co zasłużyli. Wynagrodzeni zostają również ci, którzy pozostali mu wierni od początku. Każda postać, która pojawia się w powieści często zupełnie przypadkowo, okazuje się kolejnym malutkim elementem Edmundowej układanki, bez której nie da się patrzeć na dzieło w pełnej okazałości. Niektórych rzeczy nie da się jednak ponaprawiać, tak samo jak nie da się naprawić w całości złamanej psychiki Dantesa.

Dzięki temu całemu wielkiemu teatrowi, w którym postaci zyskują możliwość ruchu ewidentnie dzięki Edmundowi – wielkiemu konstruktorowi misternego planu, mamy doskonałą okazję poznać przemycone przez Dumasa sylwetki XIX wiecznych „ludzi pieniądza”, Francuzów (głównie) i Włochów, ich mentalność, a także życie codzienne, tych brylujących na salonach oraz tych, którzy są niczym innym, jak dumasowskim „żużlem z pieca, w którym kotłuje się społeczeństwo”. Tłem oczywiście nadal są bonapartystyczno-rojalistyczne przepychanki.

Po przeczytaniu powieści zastanawia mnie nadal kilka rzeczy. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, czy pobyt w twierdzy If był jednoznacznie taki zły, zmieniając Edmunda z łatwowiernego naiwnego chłopca w dojrzałego, inteligentnego mężczyznę? Oczywiście wiele zostało mu wydarte, ale czy bez tego zabiłby w sobie chłopca? Jak potoczyłyby się jego losy w alternatywnych okolicznościach? Jak pielęgnowałby przyjaźń, miłość i łączył to wszystko z pracą? I czy nie byłby potężniejszy w oczach czytelników, gdyby cała ta zemsta, którą genialnie zaplanował nie była od początku sponsorowana przez starego księdza – towarzysza odsiadki dzięki jego zakopanemu kiedyś na wyspie wielkiemu majątkowi? Wystarczyłoby żeby ów skarb nie istniał i można dojść do oczywistego wniosku, przytaczając fragment jednego znanego polskiego filmu.

„Pieniądze to nie wszystko, ale wszystko bez pieniędzy to … nic”

Kiedyś, jeszcze za czasów licealnych wziąłem do szkoły butelkę kompotu, o której zapomniałem. Nijak się ten fakt ma do recenzji tejże powieści, ale właśnie mija 14 rok, odkąd ta sama butelka kompotu leży w piwnicy. Przetrzymywanie jej tam to już tradycja. Gdyby Edmunda wtrącili do lochów dokładnie wtedy, kiedy szedłem z kompotem do szkoły, dziś zapewne już cieszyłby się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kiedyś, jeszcze za czasów licealnych wziąłem do szkoły butelkę kompotu, o której zapomniałem. Nijak się ten fakt ma do recenzji tejże powieści, ale właśnie mija 14 rok, odkąd ta sama butelka kompotu leży w piwnicy. Przetrzymywanie jej tam to już tradycja. Gdyby Edmunda wtrącili do lochów dokładnie wtedy, kiedy szedłem z kompotem do szkoły, dziś zapewne już cieszyłby się wolnością. Jak ten czas leci…

Ilekroć w telewizji emitowany był Hrabia Monte Christo, zawsze widziałem tylko jedną scenę, bo albo za późno włączyłem, albo musiałem się zająć czymś innym, więc chwilę po ucieczce Edmunda mój seans dobiegał końca (rozpoczynał się zawsze chwilę przed ucieczką). W związku z tym faktem, dopowiadałem sobie historię sprzed i po wydarzeniach z ekranu. Kto go do tych lochów wsadził? Kiedy? I dlaczego? Kim był przed uwięzieniem? Kim stał się po ucieczce? Kim był ów starzec, który w jakimś stopniu umilał Edmundowi pobyt w celi poprzez zwykłą rozmowę? Tak dużo pytań. I chociaż na większość z nich odpowiedzi tworzyłem sobie sam, to byłem pewien dwóch w 100%. Dantes siedzi tu za niewinność i… film zapewne kończy się niedługo po ucieczce. Aleksander Dumas wyjaśnił mi dopiero teraz, że samo trafienie do więzienia, pobyt w nim oraz wspomniana ucieczka zamyka się na zaledwie kilkuset stronach. Co jest w takim razie na pozostałym tysiącu?

Powieść rozpoczyna wpłynięcie do Marsylii trójmasztowca „Faraon”, którego kapitanem niebawem ma zostać młodziutki Edmund Dantes – oficer marynarki. Dwudziestolatek szykuje się również do zaręczyn z piękną Kastylijką – Mercedes. Sława, chwała, bogactwo, miłość, wymarzona praca i przyjaźń. Te furtki zostają przez Edmunda prawie, że jednocześnie pootwierane. Przejść przez nie jednak nie daje mu zazdrość współtowarzyszy, którym się to nie podoba. Postanawiają „utrzeć nosa” młodziakowi, pisząc oparty jedynie na domysłach donos. W XIXw. Francji, w której piłeczkę przerzucają sobie ciągle bonapartyści z rojalistami, zdrada stanu jest surowo karana. Dziwne zbiegi okoliczności, a także chęć zatuszowania pewnych spraw przez rządzących, doprowadzają Edmunda do lochów twierdzy If, gdzie spędzi następne 14 lat. W jednej chwili następstwa „niewinnych żartów” zabierają mężczyźnie wszystko. Mozolny proces naprzemiennego łamania i stabilizowania psychiki Edmunda doprowadza do jego ostatecznej przemiany. W ciągu 14 długich lat z kiełkującego w nim ziarenka zemsty rodzi się wielkie drzewo intrygi. Dantes po ucieczce kolejno obdarowuje swoich oprawców jego owocami.

Powiedzieć o tej powieści, że jest intrygująca, ciekawa i dobrze napisana to jak nic nie powiedzieć. Nie wiedziałem, że książka może aż tak wciągnąć. Dumas odwalił duży kawał bardzo dobrej roboty pisząc w 1844 roku Hrabiego. To po prostu od początku do końca trzymało w napięciu i nie ważne czy znajdowałem się akurat na „Faraonie”, czy w lochu twierdzy If, czy podglądałem sukcesywne, powolne, rozsmarowane na tysiącu stron realizowanie zemsty przez Edmunda. To się nie dłużyło. Mam wrażenie, że Dumas od pierwszego do ostatniego wyrazu opisał każdy wątek dokładnie tak, jak sobie to zaplanował. Stworzył szlachetnego ale i naiwnego młodzieńca i profesjonalnie zamienił go w inteligentnego, wyrachowanego, ekscentrycznego i przewidującego każdy krok mężczyznę, nadal szlachetnego, ale kierowanego już zdecydowanie mniej szlachetnymi pobudkami. Napisał po prostu genialną powieść o wyrównaniu rachunku krzywd, w myśl łacińskiego „pede poena claudo” („kara o kulawej nodze” tzn. powolna, acz pewna) ale nie tylko…

Hrabia Monte Christo to taki pryzmat, z momentem rozszczepienia w chwili metamorfozy głównego bohatera, co interpretowane jest przez niego samego m.in. jako przekazanie „boskiej pałeczki”. Od tej chwili to on wymierza sprawiedliwość, a wszystkie zbiegi okoliczności, często aż nazbyt rażące tylko potęgują jego postać w oczach czytelnika. Powieść zauważalnie dąży do pewnego rodzaju równowagi. Oczywiście w rozumieniu głównego bohatera. Wszyscy ci, którzy doprowadzili do skazania Edmunda dostają to, na co zasłużyli. Wynagrodzeni zostają również ci, którzy pozostali mu wierni od początku. Każda postać, która pojawia się w powieści często zupełnie przypadkowo, okazuje się kolejnym malutkim elementem Edmundowej układanki, bez której nie da się patrzeć na dzieło w pełnej okazałości. Niektórych rzeczy nie da się jednak ponaprawiać, tak samo jak nie da się naprawić w całości złamanej psychiki Dantesa.

Dzięki temu całemu wielkiemu teatrowi, w którym postaci zyskują możliwość ruchu ewidentnie dzięki Edmundowi – wielkiemu konstruktorowi misternego planu, mamy doskonałą okazję poznać przemycone przez Dumasa sylwetki XIX wiecznych „ludzi pieniądza”, Francuzów (głównie) i Włochów, ich mentalność, a także życie codzienne, tych brylujących na salonach oraz tych, którzy są niczym innym, jak dumasowskim „żużlem z pieca, w którym kotłuje się społeczeństwo”. Tłem oczywiście nadal są bonapartystyczno-rojalistyczne przepychanki.

Po przeczytaniu powieści zastanawia mnie nadal kilka rzeczy. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, czy pobyt w twierdzy If był jednoznacznie taki zły, zmieniając Edmunda z łatwowiernego naiwnego chłopca w dojrzałego, inteligentnego mężczyznę? Oczywiście wiele zostało mu wydarte, ale czy bez tego zabiłby w sobie chłopca? Jak potoczyłyby się jego losy w alternatywnych okolicznościach? Jak pielęgnowałby przyjaźń, miłość i łączył to wszystko z pracą? I czy nie byłby potężniejszy w oczach czytelników, gdyby cała ta zemsta, którą genialnie zaplanował nie była od początku sponsorowana przez starego księdza – towarzysza odsiadki dzięki jego zakopanemu kiedyś na wyspie wielkiemu majątkowi? Wystarczyłoby żeby ów skarb nie istniał i można dojść do oczywistego wniosku, przytaczając fragment jednego znanego polskiego filmu.

„Pieniądze to nie wszystko, ale wszystko bez pieniędzy to … nic”

Kiedyś, jeszcze za czasów licealnych wziąłem do szkoły butelkę kompotu, o której zapomniałem. Nijak się ten fakt ma do recenzji tejże powieści, ale właśnie mija 14 rok, odkąd ta sama butelka kompotu leży w piwnicy. Przetrzymywanie jej tam to już tradycja. Gdyby Edmunda wtrącili do lochów dokładnie wtedy, kiedy szedłem z kompotem do szkoły, dziś zapewne już cieszyłby się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ostatnio w internecie można było przeczytać artykuł, w którym naukowcy wyjaśniają ile lembasów należy zjeść, aby przetrwać ponad 3 miesięczną podróż z Shire’u do Mordoru śladami tolkienowych bohaterów. Nie ma to żadnego związku z debiutancką powieścią Franka Bella, ale jedno z użytych przez autora określeń nie pozwoliło mi przejść obok tematu obojętnie i nie nawiązać do znanego dzieła twórcy Śródziemia. Lembasy. Oczywiście jak tym słodkim elfickim pieczywem z chęcią bym się zajadał, tak bellowskich lembasów wolałbym nie jeść… to by było bardzo dziwne.

Oaza to teoretycznie hermetycznie zamknięty gigantyczny zbiornik, w którym uchowała się resztka ludzi na chwilę przed tym, jak ziemię przykryła woda. Dlaczego teoretycznie? Ano dlatego, że o tym, jak tak naprawdę wygląda świat na zewnątrz wiedzą tylko ci, którzy zamieszani byli mniej lub bardziej w stworzenie Oazy. Samozwańczy „rządziciele” katastrofalny obrót zdarzeń uznali za doskonałą okazję dla wprowadzenia reżimu i podporządkowania sobie ludzi m.in. poprzez znaczne ograniczenie wolności. Rozwój technologiczny i dostęp do materiałów pozwoliły im na stworzenie tzw. Kompletów – urządzeń z opracowanym systemem edukacji prowadzonej podczas snu. Po 18 latach młody Paweł Swain buntuje się przeciwko systemowi, ucieka i stara za wszelką cenę dowiedzieć, jaki los spotkał jego ojca – Tomasza, który to jako jeden z założycieli ruchu oporu został zesłany lata temu na tajemniczy Fundament. Pomocny w tym przedsięwzięciu może okazać się rówieśnik oraz sąsiad Pawła – Kosma Urban.

Książka byłaby naprawdę ciekawa, gdyby nie lekki chaos, który nie wiem kiedy się w nią wkradł i wiem, że niestety się tu zadomowił, ale o tym za chwilę. Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy po chwyceniu za ten tytuł to Metro. Prawdopodobnie poprzez zamknięcie akcji w klaustrofobicznym środowisku. W „Wyśnionej” mamy niby możliwość „wyskoku” poza szarą jarzeniówkową rzeczywistość dzięki wspomnianym wcześniej Kompletom, ale to tylko dalszy ciąg tego ograniczonego, sterowanego świata. System karze użytkowników za wszystko, nagradza niebyt często (o ile w ogóle), a zaprogramowani specjalnie pod to wirtualni nauczyciele podają szczątkowe i mijające się z prawdą informacje dokładnie w takiej dozie, jaką należy przyswoić, aby nie myśleć o buncie. Trochę to Orwellowskie. Możliwość dostosowania swoich kompletowych awatarów w myśl wyglądu i cech charakteru do aktualnego „widzimisię” daje złudną namiastkę wolności i nadziei. Myślę, że coś, co rządzący nazywają buntem, jest zwykłą ciekawością tego, dlaczego ten zamknięty świat wygląda tak, a nie inaczej.

Czytając, warto mieć z tyłu głowy okładkowe słowa. Sen czasem bywa prawdziwszy niż to, co nas otacza. Będziemy lawirować pomiędzy rzeczywistością, a projekcją, ale te ze sobą nie będą się mieszać na tyle często, aby nie wyłapać, której aktualnie doświadczamy, spokojnie. Problem natomiast może sprawić kreacja tego mikroświata i zdarzenia towarzyszące pędzeniu akcji ku rozwiązaniu. Było mi ciężko wyobrazić sobie zarówno to, jak dokładnie wygląda Oaza, jak i to, co i jak chcieli osiągnąć ci z Triady i ci drudzy. Ogólną pustkę wewnątrz przybytku (za wiele postaci tu nie poznamy) można tłumaczyć zakazem opuszczania kwater mieszkalnych. Tak samo irracjonalne zachowania bohaterów tłumaczyć może kontrolowane wieloletnie ogłupianie poprzez Komplety. Paweł z Kosmą mają po 20 lat, a zachowują się jak dzieci i tak ich sobie wyobrażałem czytając.

Podsumowując, zaproponowany przez Franka Bella pomysł na „Wyśnioną” nie jest zły. Jego wykonanie ciut gorsze, ale nie na tyle, aby przeszkadzało. Stopniowe docieranie do prawdy intryguje, tym bardziej, jeśli na koniec nie wszystko zostaje wyjaśnione.

Ostatnio w internecie można było przeczytać artykuł, w którym naukowcy wyjaśniają ile lembasów należy zjeść, aby przetrwać ponad 3 miesięczną podróż z Shire’u do Mordoru śladami tolkienowych bohaterów. Nie ma to żadnego związku z debiutancką powieścią Franka Bella, ale jedno z użytych przez autora określeń nie pozwoliło mi przejść obok tematu obojętnie i nie nawiązać do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Diuna. Powieść graficzna. Księga 2. MuadDib Raúl Allén, Kevin J. Anderson, Brian Herbert, Frank Herbert, Patricia Martin
Ocena 7,5
Diuna. Powieść... Raúl Allén, Kevin J...

Na półkach: , , , , , ,

Kiedy otrzymałem drugi tom graficznej powieści Diuny z nic dla mnie jeszcze nieznaczącym podtytułem Muad’dib – jak się z treści okazało – oznaczającym w mowie Fremenów jakieś dziwne podobne do myszoskoczka stworzonko przemierzające Arrakis – byłem zadowolony, ale i zdziwiony. Zadowolony dlatego, że Diuna w wersji graficznej wygląda przepięknie. Zdziwiony – początkowo dlatego, że od momentu, kiedy trzymałem w rękach pierwszy tom, aż do teraz, kiedy trzymam drugi minęło bardzo niewiele czasu. Potem zdziwiłem się jeszcze bardziej, kiedy uświadomiłem sobie, że premiery obu tomów dzieli długie półtora roku. Szybko zleciało. Bardzo szybko.

Witamy się z Brianem Herbertem, Kevinem J. Andersonem, Raulem Allenem, Patricią Martin oraz oczywiście "diunoprotoplastą" – Frankiem Herbertem ponownie przy okazji Diuny vol.2 jeśli można to tak nazwać. Bardzo miło powitać artystów, których praca zdecydowanie cieszy od lat oko czytelnicze. Na Rebisowego Muad’diba w przełożeniu Marka Marszała i Sławomira Folkmana patrzy się tak samo przyjemnie, jak patrzyło się (i nadal patrzy) na Księgę pierwszą. Ten festiwal kolorów tak przyjemnie koi umysły, że zanurzanie się w ten niewątpliwie bardzo trudny herbertowski świat jest jak relaksacyjna kąpiel w domowym zaciszu. Znana z pierwszej księgi konwencja zmiany kolorystyki wprost proporcjonalnie do zmiany klimatu, miejsc oraz rodów, przedstawianych aktualnie w powieści została utrzymana. Wszelkie odcienie niebieskiego, które towarzyszą Atrydom – tu kojarzą się z ciepłą tajemniczą nocą. I słusznie. Paul wraz z matką przez całą powieść uciekają przez pustynną Arrakis przed Harkonnenami, ukrywając się jednocześnie przed czerwiami. Schronienie dają im wspomniani wcześniej Fremeni, jednak wcielenie do ich grona wiąże się z pewnymi wyzwaniami. Wyraziste barwy czerwieni, pomarańczy, brązu, ale i czerni to czas Harkonnenów. Baron Vladimir w tej części kontynuuje swoje intrygi i knucie, mające doprowadzić do szybkiego schwytania młodego Atrydy. Sposób ukazania jego wielkości i wpływów wprawiał w drżenie zarówno na wielkim ekranie, jak i na kartach powieści, zatem twórcom jednym i drugim znakomicie udało się tę postać przeskalować.

Niestety w dalszym ciągu sposób przedstawienia losów protagonistów i antagonistów razi w oczy. I nie wiem czy jest to wynik upchnięcia kilkunastotomowej Diuny w trzy stosunkowo cienkie tomy, wynik przekładu, czy sposób mega uproszczenia zawiłego świata. W księdze drugiej proporcja części oglądanej i części czytanej przeważa zdecydowanie na korzyść tej pierwszej. Cieszymy zatem oko malowniczym światem, ale to, co sam Herbert rozciągnął na niekiedy kilkaset stron, tu dostajemy na dwóch kartach. I nie jest to tak proste, jak mogłoby się wydawać, ponieważ zazwyczaj, na tych kartach znajduje się krótki opis, który wnet wyłapią jedynie psychofani gatunku, albo osoby, które grubą Diunę mają już za sobą. W dodatku przebrnięcie przez pozycję od pierwszej do ostatniej strony zajmuje jakieś pół godziny przy podziwianiu komiksowej kreski oczywiście.

Podsumowując – powieść graficzna nie stanowi godnego zamiennika pełnoprawnego, opasłego pierwowzoru, a jedynie bardzo dobrą przypominajkę, w momencie, kiedy nie do końca pamiętacie główne wątki i nie macie czasu na to, aby ponownie przeczytać pierwowzór. Muad’dib od strony szaty graficznej intryguje, skłania do refleksji, doskonale oddaje klimat, ale od strony czytanej, bardziej śmieszy niż ciekawi.

Kiedy otrzymałem drugi tom graficznej powieści Diuny z nic dla mnie jeszcze nieznaczącym podtytułem Muad’dib – jak się z treści okazało – oznaczającym w mowie Fremenów jakieś dziwne podobne do myszoskoczka stworzonko przemierzające Arrakis – byłem zadowolony, ale i zdziwiony. Zadowolony dlatego, że Diuna w wersji graficznej wygląda przepięknie. Zdziwiony – początkowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Sto osiemdziesiąt pięć stopni różniej wielkości” w dół… i jakieś kilkaset, bądź nawet kilka tysięcy metrów wprzód. Tyle dzieli świat rzeczywisty od baśniowego. I chcąc wierzyć staremu stetryczałemu Bowditchowi, że jest tak faktycznie, to dla poszukiwaczy przygód nie jest to żadne szczególne wyzwanie. Istnienie baśniowego świata jednak należy utrzymać w tajemnicy. Wyobrażacie sobie, co by się stało gdyby dowiedziały się o nim światowe mocarstwa? Dobrze zatem, że wiedzą o nim tylko dwie osoby. I pies. Ale ten ostatni raczej nikomu sekretu nie wyjawi.

Charlie Reade to zwyczajny nastolatek. Traumatyczne przeżycia zmusiły go jednak do tego, aby przyspieszył swoje dojrzewanie. W wieku 10 lat stracił matkę. Ojciec całkowicie się załamał i uciekł w alkohol. Na barkach chłopaka spoczęło brzemię nie tylko opieki nad ojcem, ale również utrzymywanie w jako takich ryzach wszystkiego wokół. W trakcie przynoszącej pozytywne rezultaty terapii, mężczyzna wychodzi z nałogu, a Charlie w ramach podziękowania za piękną zmianę w jego życiu, składa Bogu obietnicę. Zrobi wszystko, aby ojciec nigdy więcej nie sięgnął po kieliszek. Od tego momentu usilnie próbuje spłacić dług, jaki zaciągnął wobec Stwórcy. Oprócz drobnych sąsiedzkich przysług, nadarza się wreszcie okazja na dopełnienie swojej części obietnicy. Przechodząc nieopodal „domu z Psychozy”, jak nazywali ten straszny budynek wraz z kumplem słyszy psie ujadanie. Czworonóg prowadzi go w głąb przerażającej posiadłości do potrzebującego pomocy właściciela – wspomnianego wyżej – pana Bowditcha. Charlie zaczyna opiekę nad starym stetryczałym „piernikiem”, krusząc po trochu jego twarde lodowe serducho, a ten również po trochu wyjawia mu pilnie strzeżoną tajemnicę…

…i na tym wg mnie (i nie tylko mnie jak widziałem) ta powieść powinna się skończyć. Mamy punkt zaczepienia charakterystyczny dla mistrza grozy w postaci potencjalnie nawiedzonego domu? Mamy. Mamy całkiem znośną i nawet ciekawą obyczajówkę, w której zwykli ludzie przeżywają swoje zwykłe życie, radząc sobie ze zwykłymi problemami, często w sposób niezwykły i daje się to czytać? Mamy! Skoro już King chciał to nazwać „Baśniową opowieścią” to nie można podciągnąć procesu napełniania ciepłem miłości, serca starca i jednocześnie braku lekceważenia potrzeb starszych ludzi, przez tzw. Millenialsów – ukrytym baśniowym przesłaniem? No chyba można. To dlaczego 2/3 książki toczy się w tym fikcyjnie stworzonym świecie, na który szanowny Pan Stephen być może i miał jakiś pomysł, ale niezbyt umiejętnie i w sumie to chyba też niezbyt potrzebnie go przedstawił…? (O Boże, na prawdę to napisałem?)

„Baśniowa opowieść” po tych dwustu obyczajowych stronach, nie jest tragiczna, ale trochę się dłuży i średnio mi do mistrza grozy pasuje. Staruszek King pokazywał swoje prawdziwe oblicze (o jak bardzo!) w kilku momentach w powieści, ale to już nie to samo co kiedyś.

Odłóżmy na bok czepialstwo, ponieważ powieść mimo odejścia (ale niezbyt daleko) od konwencji baśni, posiada mnóstwo odwołań do wątków fantastycznych w bajkach i baśniach starych i znanych, a King chciał chyba przedstawić twór, który ani na pierwszy ani na drugi, ani nawet na trzeci rzut oka nie wygląda na baśniowy – w sposób baśniowy właśnie. Co do nawiązań – mamy Rumpelsztyka, pełno magii, dwa księżyce, inteligentne koniki polne, mówiące ludzkim głosem zwierzęta, stereotyp walki dobra ze złem, odwracanie biegu wydarzeń na wielkim zegarze słonecznym i wiele wiele innych. Charlie początkowo wyrusza w ten świat w jednym celu. Chce ratować Radar – suczkę Bowditcha, przed śmiercią ze starości (i choroby) i dzięki temu wątkowi King zasługuje na laury. O losie zarówno psiaka, jak i jego młodego nowego opiekuna, więzi, jaka tworzy się między nimi natychmiast, a potem tylko zacieśnia i ogólne o spojrzeniu na psią szczerą miłość i oddanie czyta się bardzo przyjemnie. Na miejscu chłopiec spotyka wiele osób potrzebujących pomocy, żeby im jej jednak udzielić, będzie musiał poznać ów świat i dziwne prawa nim rządzące.

Mam wrażenie, że książka może zyskiwać na wartości dlatego, że jest napisana właśnie przez Kinga. Gościowi z takim dorobkiem można sporo wybaczyć, można nawet przekonać się do tego, co początkowo nie bardzo przykuło naszą uwagę. Podsumowując, King nie stracił w moich oczach ani trochę ani przez tę powieść, ani przez to, że w podziękowaniach nawołuje czytelników do szczepień przeciwko COViD. Czy mogę się określić jako fan twórczości Kinga? Oczywiście! Jako fan baśniowego świata Kinga? Owszem. Jako fan "Baśniowej opowieści"? Nie. Ale miło było ją w końcu przeczytać.

„Sto osiemdziesiąt pięć stopni różniej wielkości” w dół… i jakieś kilkaset, bądź nawet kilka tysięcy metrów wprzód. Tyle dzieli świat rzeczywisty od baśniowego. I chcąc wierzyć staremu stetryczałemu Bowditchowi, że jest tak faktycznie, to dla poszukiwaczy przygód nie jest to żadne szczególne wyzwanie. Istnienie baśniowego świata jednak należy utrzymać w tajemnicy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Dlaczego tak kocham twórczość Asimova? Dlatego, że oprócz pełnoprawnego, znakomicie napisanego science-fiction, w swoich książkach poruszał tematy filozoficzne, skłaniające do rozważań jeszcze na długo po odłożeniu lektury. "Koniec Wieczności". Już sam tytuł jest w pewnym sensie sprzecznością, gdyż wieczność mimo, że oznaczać może zaledwie 200 lat, to jednak kojarzy się z liczbą nieskończoną. Asimov przedstawia nam jej prawdopodobny koniec, a w zasadzie prawdopodobne przyczyny jej prawdopodobnego końca.

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy to kim jesteście, gdzie mieszkacie, czym się zajmujecie i szereg waszych innych charakterystycznych cech być może jest z góry zaplanowane? Coś, na co macie realny wpływ raczej ciężko określić chaosem, a zatem ktoś tego oprócz Was samych musi pilnować. Ktoś musi pociągać za sznurki, wprowadzać w ruch trybiki i pilnować, aby wszystko grało. O ile jest to potrzebne światu. Powiedzmy w dużym uproszczeniu, że tym właśnie zajmuje się Wieczność. To miejsce, które istnieje poza Czasem i czuwa nad prawidłowym przebiegiem wszystkich linii czasowych. To tu wprowadza się konsekwentnie i sukcesywnie wszelkie drobne i wielkie zmiany w historii, tak, aby nadać jej prawidłowy bieg. Tu żyje i pracuje Andrew Harlan – główny bohater powieści (zakładając, że główniejszym nie jest cała ludzkość).

Mimo, iż to książka o czasie, to gadki o czasowych paradoksach jest tu raczej niewiele. Jak wspomniałem wyżej, Asimov przemycił tu sporo filozofii. Weźmy na tapetę całą tą organizację trzymającą pieczę nad rzeczywistością. Rzekomo robią wszystko dla dobra ludzkości, jednak kosztem jednostek. Jeżeli zatem w którymśtam stuleciu wprzód urodzi się wynalazca super przydatnego mechanizmu, przedmiotu, idei, leku etc. i przyczyni się tym światu znacznie w jeszcze dalszej przyszłości (jak dorośnie), ale niestety ceną za to odkrycie jest całkowita zmiana tożsamości łącznie z pamięcią kilku pozornie „nic nie znaczących” osób kilka stuleci wstecz, organizacja w tym pomaga. Ktoś może powiedzieć, że odwalają tym samym kawał dobrej roboty, ja pytam natomiast kto dał im pozwolenie na to, aby decydować o losach jednostek? Skąd mają tę czarodziejską różdżkę ingerencji w losy świata? Kto ich obsadził na stanowiskach? Czy są samozwańcami? I wreszcie czym kierują się, w imię dobra ludzkości uśmiercając jednego randomowego człowieka? Niezbyt to obiektywne, zważywszy, że w organizacji siedzą również ludzie. Jak większość rzeczy na tym świecie nie jest czarna lub biała, tak i Wiecznościowcy posiadają odcienie szarości. A to świadczy o tym, że nie należy szufladkować ich jednoznacznie jako tych złych.

Kolejny wątek (chyba nawet przewodni w powieści) to oczywiście miłość (albo pożądanie). Żyjący w celibacie, początkowo zatwardziały, ale powiedzmy, że raczej sumiennie wykonujący swoje obowiązki Harlan poznaje Noys Lambent. O ile dobrze pamiętam jedyną, albo jedną z niewielu od czasu założenia Wieczności kobietę, zasilającą szeregi organizacji. I oczywiście się zakochuje. Uczucie tak nim włada, że rzucając na bok pełen profesjonalizm, zasady moralne i szeroko rozumianą etykę zawodową, stawia na szali posadę, czas, własne i cudze życie, byle by pomóc kobiecie. Jak to się skończy? Na pewno nie zgadniecie. Sam byłem zdziwiony obrotem spraw, ale taki właśnie jest Asimov!

"Koniec Wieczności" to krótka lektura, będąca niejako pasem startowym pod długie filozoficzne rozważania. Podczas czytania brakowało mi tego zanurzenia w wątku o zmianie biegu historii, jednakże kilka dni po odłożeniu lektury na półkę, ze spokojem mogę przyznać, że może i dobrze, że go nie było. Dzięki temu powieść ma inny wydźwięk, jest prostsza w konsumpcji a zarazem dająca do myślenia. Prawdy w niej zawarte są ponadczasowe, ciągle aktualne.

Uwielbiam czytać o podróżach w czasie. Uwielbiam science fiction. Uwielbiam filozofię. Uwielbiam twórczość Asimova. „Koniec Wieczności” zawiera te wszystkie elementy. Czego zatem trzeba więcej?

Dlaczego tak kocham twórczość Asimova? Dlatego, że oprócz pełnoprawnego, znakomicie napisanego science-fiction, w swoich książkach poruszał tematy filozoficzne, skłaniające do rozważań jeszcze na długo po odłożeniu lektury. "Koniec Wieczności". Już sam tytuł jest w pewnym sensie sprzecznością, gdyż wieczność mimo, że oznaczać może zaledwie 200 lat, to jednak kojarzy się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie da się ukryć, że cała ta techniczna nomenklatura, którą posługuje się autor w „Iluzji” jest dosyć ciężkim orzechem do zgryzienia (a w tym przypadku do zrozumienia), jednakże lubię czytać powieści osób, które mają łeb na karku i ową nomenklaturą nie posługują się na pokaz (hej patrz jaki jestem mądry, czytaj to i lub to), ale z profesjonalizmem przedstawiają kreowany być może przez lata świat. Swój świat. I na swój sposób. Jeszcze bardziej zaskakuje fakt, że niektóre z takich właśnie pozycji to debiuty. Takie piękne kwiatki, które wreszcie odważyły się pokazać światu. Widać to właśnie poprzez "Iluzję" Pana Wronki.

Chociaż opis książki sugeruje nam, że fabuła skupiać się będzie na tajemniczym, nagłym i wydawałoby się w pełni świadomym samobójstwie córki pani inżynier Soleco, to w cale tak do końca nie jest. Owszem, młoda robi to na oczach matki, a ta wydaje się być zaskoczona tylko przez jakiś czas. Niestety odniosłem wrażenie, że na pokaz. Od tego momentu autor rzuca nas w czasie to wstecz, to wprzód więc jeśli będziemy uważnie śledzić lata, w jakich osadzono dany rozdział, uda nam się poznać Soleco od strony żony, matki, pani inżynier, przyjaciółki no i napalonej kochanki, która przez ponad pół książki zastanawia się, czy seks w technokratycznym świecie to zdrada. Mimo iż najpierw działa, potem myśli, to raczej nie widać po niej żalu. Nie ma co się jednak dziwić. Mamy XXIV wiek. Zaczęliśmy dawno temu ekspansję kosmosu. Podróżujemy statkami kosmicznymi. Bioniczne wszczepy i wspomagacze są dostępne od ręki. Możemy całkowicie przesterować swój wygląd, metabolizm, zniwelować ograniczenia. Ludzkość nie goni już za pieniądzem ani władzą. Cennym kruszcem stała się informacja. Jeżeli nam się zemrze, jesteśmy zapisani w chmurze, możemy zrobić backup w każdej chwili, a spożywanie mięsa stało się nielegalne. I chociaż to ostatnie chętnie wprowadziłbym już teraz, to biorąc pod uwagę całokształt, wobec takiej ewolucji, pojęcia m.in. sentymentu, seksu z miłości, czerpania radości z chwili, strachu przed śmiercią nieco się zatarły i wciąż zacierają.

Autor co kilkadziesiąt stron funduje nam odskocznię od fabuły i na kilku lub kilkunastu kolejnych, w tzw. Kronikach Przejścia wyjaśnia dlaczego, kiedy i jak ludzkość ewoluowała od czasów Globalnej Wojny Informacyjnej w latach 90 XXI wieku. Tu używa już języka typowo naukowego, a całość wygląda jak autentyczna podręcznikowa nota.

Ważnym elementem w powieści jest Aaru – wirtualny świat, do którego możemy się przenosić kiedy nam się podoba i dowolnie go programować, bez konieczności zakładania tych śmiesznych gogli, jak w Player One. Ludzkość osiągnęła już zatem chyba wszystko. Kreowanie rzeczywistości, przepis na długowieczność, modyfikacja wyglądu wewnętrznego i zewnętrznego. Pozostaje teraz tylko doczekać czasów, kiedy życie zacznie się nudzić. Mając pod ręką absolutnie wszystko, po jakimś czasie to wszystko wreszcie powszednieje. A wtedy podejrzewam, że nachodzi człowieka myśl o śmierci bez backupu.

Nie da się ukryć, że cała ta techniczna nomenklatura, którą posługuje się autor w „Iluzji” jest dosyć ciężkim orzechem do zgryzienia (a w tym przypadku do zrozumienia), jednakże lubię czytać powieści osób, które mają łeb na karku i ową nomenklaturą nie posługują się na pokaz (hej patrz jaki jestem mądry, czytaj to i lub to), ale z profesjonalizmem przedstawiają kreowany być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Jak długo istnieje klasa niższa – należę do niej. Jak długo istnieje element przestępczy – wywodzę się z niego. Jak długo choćby jedna dusza przebywa w więzieniu – nie jestem wolny.”


Spośród tych powieści, które z dorobku Vonneguta udało mi się przeczytać, z wielką przykrością i lekkim wstydem muszę przyznać, że Hokus-Pokus jest niestety tworem najgorszym. Wątek autobiograficzny w tej powieści nie jest tak wyraźny jak chociażby w Rzeźni numer 5, ale trzeba przyznać, że postać Eugene’a Debsa Hartke’go coś z samego Kurta ma. Obaj byli żołnierzami, obaj wykładali w szkołach wyższych, na szczęście dla tego drugiego (realnego), tylko ten pierwszy skończył w więzieniu. W rzeczywistości, pisarz w osobie bohatera powieści zaklął dwie postacie historyczne. Obie związane z wojną wietnamską. Obie związane z polityką. Z Rzeźnią numer 5, jak już przy niej jesteśmy, Hokus-Pokus łączy również krótko przedstawiony wątek Tralfamadorian.

Hokus-Pokus to gorzka opowieść snuta przez weterana wojny w Wietnamie, który zdecydowanie bardziej zamiast do West Point, wolał trafić do klubu jazzowego, najlepiej na stołek przy fortepianie. Rzucony już od małego na wzburzone wody życia, po długim czasie zaczyna się przyzwyczajać do tego, że jego losem kieruje chaos. Ten natomiast powinien być mieszaniną złego i dobrego, a póki co Eugene za dużo tego drugiego nie doświadcza. Trauma związana z Wietnamem, niemożność (a może niechęć) stworzenia normalnej rodziny (mimo posiadania dzieci), obranie ciągłych zmian jako ciągłej stałej, praca początkowo w szkole z osobami w pewnym sensie ograniczonymi, następnie w więzieniu, w którym doświadcza wątpliwej przyjemności pobytu po obydwu stronach krat. Po tej mniej komfortowej spisuje swoje wspomnienia. I to w wątku przewodnim byłoby na tyle. Vonnegut nie byłby jednak sobą, gdyby nie ukrył dna drugiego.

Hokus-Pokus został wydany w 1990 roku jako jedna z ostatnich powieści Kurta. I pomimo oczywistego sarkazmu, ironii, groteski, satyry i wytykania głupoty, nie tyle zauważalnych, co po prostu bardzo wyraźnie widocznych we wszystkich jego powieściach, tu autor patrzy na świat (bardziej na Amerykę) w momencie, w którym głupota wiedzie prym i rozszalała się na dobre. Vonnegut nie zwraca się już do nas czytelników z apelem:

„patrzcie do czego może doprowadzić ludzka głupota… mimo tego, że doskonale to wiecie, nic z tym nie robicie”,

ale bardziej:

„patrzcie, nic z tym nie robiliście, a teraz jest już za późno ale w sumie mam to mocno i daleko w poważaniu”.

Mimo takiej mojej interpretacji, widzę w książce również ziarenko nadziei. Jakby Kurt wiedząc, że dla ludzi nie ma już ratunku, chciał nam pokazać nagą prawdę o zaprzepaszczonych, niewykorzystanych szansach i do czego takowe prowadzą.

W tej pozycji zdecydowanie bardziej niż w innych zauważalny jest chaos. Całość określiłbym mianem kolażu z tych wszystkich chusteczek, serwetek, zwitków, kartek i karteczek, na których swoje myśli zapisuje Hartke, a co robił również sam autor i o czym wprost informuje nas na początku książki. Dużo przeskoków czasowych, dużo postaci, dużo wydarzeń, z których większość ważna tylko dla tych, którzy je przeżyli. Wszystko to, jeżeli można w ogóle powiedzieć, że połączone, to bardzo bardzo luźno.

Chciałbym móc powiedzieć o tej książce, że podczas czytania „chciało mi się śmiać jak wszyscy diabli”, ale humor nie grał tu pierwszych skrzypiec. Mógłbym rzec, że w trakcie przerzucania kolejnych kart powieści czułem jakby „ekskrementy trafiły w klimatyzator”, jednakże nadal obecna groteska mi to uniemożliwiła. Wystarczy zatem chyba, jeżeli powtórzę po pewnym martwym już jeleniu, który spisał swoją „autobiografię” ręką Abdullaha Akbahra, zachęconego do tego przez Hartke’go. Mianowicie kiedy jeleń jeszcze żył, podchodząc, kierowany głodem w pobliże farm zaplątał się w drut kolczasty. Konając od kuli myśliwego, duma nad tym po co w ogóle się urodził i wypowiada ostatnie w swoim żywocie słowa:

„O co w tym wszystkim, do diabła, chodziło?”

"Jak długo istnieje klasa niższa – należę do niej. Jak długo istnieje element przestępczy – wywodzę się z niego. Jak długo choćby jedna dusza przebywa w więzieniu – nie jestem wolny.”


Spośród tych powieści, które z dorobku Vonneguta udało mi się przeczytać, z wielką przykrością i lekkim wstydem muszę przyznać, że Hokus-Pokus jest niestety tworem najgorszym. Wątek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Większość z Was, znawców twórczości Dicka, czy to z własnego doświadczenia w myśl przeczytanych książek jego autorstwa, czy z opowieści nieznajomych i znajomych, którzy mają owe książki za sobą, wie, że Dick jest zbyt wielki żeby zamknąć go w granicach zwykłego science-fiction. On ramy tego gatunku zwyczajnie rozrywa.

Paradoksalnie, mimo dużego warsztatu pisarskiego na wartość jego dzieł olbrzymi wpływ miały psychiczne zaburzenia, z którymi przez długi czas się zmagał. Dzięki temu takie pozycje, jak m.in. Radio Wolne Albemuth możemy teraz rozkładać na czynniki pierwsze na wielu płaszczyznach. Niewątpliwie bazę stanowi tu wspomniane wyżej science-fiction, ale widać również bardzo dużo odniesień do religii (i zastanawiam się czy to nie ona stanowi tu kanwę), pojawiają się wątki filozoficzne, a fabularnie można to nawet podciągnąć pod dobrej klasy thriller psychologiczny, z dużym naciskiem na „psychologiczny”. Fakt osadzenia przez Dicka w powieści samego siebie, jako jednego z bohaterów pozwala odnieść wrażenie, że Radio… lekko zarysowane jest także wątkiem biograficznym. Być może po przeczytaniu samego okładkowego opisu tego nie widać, ale środek powieści bardzo mocno przypomina Orwellowski 84. Państwo policyjne, wszechobecna inwigilacja, indoktrynacja, krzycząca z głośników propaganda, sukcesywne skłócanie ludzie nawzajem, tworzenie podziałów i walka z wyimaginowanym wrogiem w celu odwrócenia uwagi (tu z tajemniczą organizacją Aramchek)

Radio Wolne Albemuth to taki cztero-, a może i pięciokrotny dramat. Dramat Nicholasa Brady’ego, który wiedziony tajemniczym głosem całkowicie podporządkowuje mu (głosowi) swoje życie i diametralnie je przewartościowuje. Valis, jak ów pozaziemski byt Nick nazywa przygotowuje go na można by rzec nadejście nowego świata, jednocześnie wykorzystując jako narzędzie do głoszenia prawdy wśród innych i podając pośrednie instrukcje do tego, jak odsunąć pewnego obłąkanego prezydenta od stanowiska, które świeżo co piastuje.

Drugie i trzecie oblicze dramatu dotyczy samego Philipa K. Dicka. Z jednej strony jako postaci w powieści – tu również jest kontrowersyjnym pisarzem, zgrabnie z konieczności omijającym podkładane zewsząd świnie (narkotyki, bezpodstawne oskarżenia i oszczerstwa), starającym się zrozumieć paranormalne zjawiska, które rzekomo dotykają jego przyjaciela – Nicka. Z drugiej strony jako samego autora. Znając zarys biograficzny wiemy, że największe dzieła Philipa powstawały albo po alkoholu, albo po narkotykach, albo po jednym i drugim wzmocnionym dodatkowo przez schizofreniczne wizje.

Czwarte oblicze dramatu dotyka wszystkich tych pozostałych ludzi, którzy albo nie są świadomi tego w jakiej bańce żyją, albo właśnie są świadomi na tyle, żeby zdawać sobie sprawę z bezsensowności podejmowania jakiejkolwiek walki z systemem.

Piąty, ostatni dramat klaruje się w głowie czytelnika w momencie, kiedy uzmysłowi sobie, że to, o czym czyta jakoś bardzo nie różni się od rzeczywistości za oknem. Nawet pomimo tego, że Dick w Radio… opisał alternatywną antyutopijną wizję Ameryki w latach 80, a my za oknem patrzymy na XXI wieczną Polskę.

W powieści dosyć mocno widać religię. Osobliwość, której nie widzimy i nie rozumiemy, głoszenie prawdy, proces rozliczenia po śmierci, i selekcji na dobrych i złych za pomocą sprawiedliwych narzędzi. Autor wrzucił tu całą masę symboliki, której poszukiwanie sprawia dodatkową frajdę. Radio... polecam każdemu bez wyjątku. Wbrew opiniom, z którymi się spotkałem, nie jest to lektura trudna.

Większość z Was, znawców twórczości Dicka, czy to z własnego doświadczenia w myśl przeczytanych książek jego autorstwa, czy z opowieści nieznajomych i znajomych, którzy mają owe książki za sobą, wie, że Dick jest zbyt wielki żeby zamknąć go w granicach zwykłego science-fiction. On ramy tego gatunku zwyczajnie rozrywa.

Paradoksalnie, mimo dużego warsztatu pisarskiego na...

więcej Pokaż mimo to