-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik1
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać10
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant2
-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz3
Biblioteczka
2023-10-15
2023-10-02
Nie będę ukrywać, że do tej książki przyciągnęła mnie intrygująca okładka. Później przeczytałam opis, w którym wspomniano o mitologii greckiej i zostałam kupiona.
Choć od samego początku byłam zainteresowana tą powieścią, tak podeszłam do niej bez większych oczekiwań. Wydawało mi się, że nie da się nawiązać do mitologii greckiej w nowy sposób, ale tutaj zostałam naprawdę mocno zaskoczona.
Chyba nigdy wcześniej nie czytałam czegoś podobnego do „Zeus. Królestwo Oriona”. Ta książka to mieszanka fantastyki przesyconej magią i powieści science fiction, gdzie główną rolę grają statki kosmiczne i podróże międzyplanetarne. I choć w treści przeważają opisy, tak w ogóle mi się one nie dłużyły – całość pochłonęłam w niecałe dwa dni. Podobał mi się świat stworzony przez autorkę, motyw snów i styl pisania, a cała historia intrygowała mnie od pierwszego rozdziału do samego końca. Do tego zakończenie było tak niecodzienne – ach... chciałabym już wiedzieć, co wydarzy się dalej.
Oczywiście było też parę elementów, które nie przypadły mi do gustu, jak na przykład zmiany narracji. Moim zdaniem po prostu nie było one potrzebne, a niestety trochę wybijały mnie z rytmu. Nie jestem też do końca przekonana do głównej bohaterki, ale myślę, że to kwestia, którą rozwiąże kontynuacja.
Nie będę ukrywać, że do tej książki przyciągnęła mnie intrygująca okładka. Później przeczytałam opis, w którym wspomniano o mitologii greckiej i zostałam kupiona.
Choć od samego początku byłam zainteresowana tą powieścią, tak podeszłam do niej bez większych oczekiwań. Wydawało mi się, że nie da się nawiązać do mitologii greckiej w nowy sposób, ale tutaj zostałam naprawdę...
2023-12-21
Nie stałam się fanką „Krew i popiół”, ale nadal sięgałam po kolejne tomy tej serii, bo byłam ciekawa, jak zakończy się historia Poppy i Casteela. Do tego „Cień w żarze” nastroił mnie pozytywnie na dalsze powieści z uniwersum Jennifer L. Armentrout. Nie wahałam się więc przed sięgnięciem po „Wojnę dwóch królowych” – czwartą część cyklu o Penellaphe. Nie lubię porzucać rozpoczętych serii, ale niestety po dłużącej się lekturze tej 735-stronicowej cegiełki stwierdziłam, że czas pożegnać się ze światem stworzonym przez Armentrout, nawet jeśli wszystkie interesujące mnie wątki nadal pozostały niedokończone. A na początku było tak dobrze! Przez pierwsze rozdziały po prostu płynęłam i byłam ciekawa nowych intryg, planów i zwrotów akcji. W połowie coś się jednak popsuło (wiem co, ale nie chcę Wam tego spojlerować) i dalszą część książki przemęczyłam.
Już w poprzednich tomach zauważyłam, że autorka sama zaczęła gubić się w stworzonym przez siebie uniwersum, na czym ucierpiało wszystko – począwszy od fabuły, a kończąc na postaciach. Czytając czwarty tom, już nawet nie starałam się zapamiętać kolejnych nazw, określeń i tytułów. W serii „Krew i popiół” jest tego dużo, a brak słowniczka w ogóle nie pomaga się w tym rozeznań. Nie podoba mi się też to, że umiejętności Poppy stale się rozwijają, sprawiając, że staje się ona coraz bardziej niezniszczalna. Nie lubię, gdy moce nie mają ograniczeń. Poza tym relacja romantyczna zaczęła brnąć w takim kierunku, że aż szkoda mi na nią słów. Boję się, gdzie ta seria zmierza i czy w ogóle gdzieś podąża.
[współpraca reklamowa]
Nie stałam się fanką „Krew i popiół”, ale nadal sięgałam po kolejne tomy tej serii, bo byłam ciekawa, jak zakończy się historia Poppy i Casteela. Do tego „Cień w żarze” nastroił mnie pozytywnie na dalsze powieści z uniwersum Jennifer L. Armentrout. Nie wahałam się więc przed sięgnięciem po „Wojnę dwóch królowych” – czwartą część cyklu o Penellaphe. Nie lubię porzucać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-30
Witamy w La Cachette w stanie Luizjana, mieście pełnym mediów. Baw się dobrze, spacerując po promenadzie, ale uważaj na aligatory i kłamstwa unoszące się w powietrzu niczym zwodnicza mgła.
„W mroku płytkich kłamstw” to przede wszystkim duszny klimat małego miasteczka, gdzie każda osoba posiada jakąś magiczną umiejętność.
Ginny Myers Sain opisała La Cachette w taki sposób, że już od pierwszych stron czuć, że to miejsce skrywa wiele tajemnic i nie wszystko w nim jest takie, jakie wydaje nam się na pierwszy rzut oka. Do tego wszystko zwiastuje, że wielkimi krokami zbliża się moment kulminacyjny, kiedy cała prawda wyjdzie na jaw.
Płynęłam przez tę książkę, choć nie raz sprawiła ona, że poczułam dyskomfort czy zaniepokojenie. Ta historia od początku miała w sobie coś intrygującego. Zaginięcie Elory przenikało się z innymi wydarzeniami, które przez lata miały miejsce w La Cachette. Wszystkie one stworzyły niesamowitą, wielowątkową mieszankę, której w żaden sposób nie byłam w stanie rozwiązać. Zaczynając tę książkę, nie spodziewałam się, że tak mnie ona wciągnie. Sam finał sprawił, że długo nie mogłam dojść do siebie. Na pewno jeszcze nie raz sięgnę po twórczość Ginny Myers Sain. Jej pióro jest po prostu niesamowite, wręcz stworzone do opowiadania historii wywołujących gęsią skórkę.
Witamy w La Cachette w stanie Luizjana, mieście pełnym mediów. Baw się dobrze, spacerując po promenadzie, ale uważaj na aligatory i kłamstwa unoszące się w powietrzu niczym zwodnicza mgła.
„W mroku płytkich kłamstw” to przede wszystkim duszny klimat małego miasteczka, gdzie każda osoba posiada jakąś magiczną umiejętność.
Ginny Myers Sain opisała La Cachette w taki sposób,...
2023-12-26
2024-01-26
2023-12-14
„Przeklinam nas” to książka, która ogromnie mnie zaskoczyła. Po zapoznaniu się z opisem, wiedziałam, że będzie to powieść o miłości i zemście, jednak nie spodziewałam się, że w to wszystko zostanie wpleciony wątek mafijny. Nie za bardzo lubię ten motyw, bo trochę źle mi się kojarzy, ale tutaj nie raził mnie on aż tak. To dzięki stylowi pisania autorki, który jest naprawdę przyjemny. Poza tym całą książkę przeczytałam w jeden dzień, co nie zdarzyło mi się od dawna. Historia Bianki i Alana była na tyle intrygująca, że w pewnych momentach nie mogłam się od niej oderwać. Choć w powieści znalazłam mnóstwo schematów, to zostały one wykorzystane w umiejętny sposób. Niby podobne sytuacje i kwestie już gdzieś czytałam, a i tak podczas poznawania „Przeklinam nas” czułam się, jakbym spotkała się z nimi po raz pierwszy.
Jedynie tempo akcji nie do końca przypadło mi do gustu. Poszczególne wydarzenia w książce następują po sobie dość szybko – czasami aż trudno jest złapać oddech! Z jednej strony sprawia to, że powieść szybko się czyta (jest to idealna lektura na wieczór lub zastój czytelniczy), ale z drugiej – nie pozwala to na zapoznanie się bohaterami. Uczucia między Biancą i Alanem także pojawiają się w szybkim tempie. Będąc już przy końcu powieści, myślałam, że to dopiero pierwszy tom, bo aż tyle wątków pozostawało niedomkniętych. Niestety w ostatnich rozdziałach akcja przyspieszyła na tyle, że o niektórych sprawach ledwie wspomniano. Szkoda, bo dzięki temu zakończenie mogłoby być jeszcze bardziej zaskakujące.
[współpraca reklamowa]
„Przeklinam nas” to książka, która ogromnie mnie zaskoczyła. Po zapoznaniu się z opisem, wiedziałam, że będzie to powieść o miłości i zemście, jednak nie spodziewałam się, że w to wszystko zostanie wpleciony wątek mafijny. Nie za bardzo lubię ten motyw, bo trochę źle mi się kojarzy, ale tutaj nie raził mnie on aż tak. To dzięki stylowi pisania autorki, który jest naprawdę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-19
2023-12-13
2023-12-07
2023-11-25
„Z magią jej do twarzy” to finałowy tom serii Katarzyny Wierzbickiej pod tytułem „Między światami”. Sięgając po tę część, nie sądziłam, że będzie mi tak ciężko rozstać się z Agatą, Dawidem i innymi postaciami. Po przeczytaniu ostatniego zdania długo nie mogłam się pozbierać. Dopadło mnie to samo uczucie nostalgii, które miałam także w przeszłości – podczas kończenia innych, świetnych serii.
Sięgając po „Między światami”, dostałam nie tylko niezwykle świeże urban fantasy z elementami mitologii słowiańskiej, ale też nietypowy wątek romantyczny (warto było czekać trzy tomy na tak wspaniały finał) i nieidealną (i dzięki temu ludzką) główną bohaterkę, której nie mogłam przestać kibicować.
„Z magią jej do twarzy” to udane zakończenie trylogii. Na początku książki towarzyszymy Agacie w przygotowaniach do ślubu i wesela w iście słowiańskim klimacie. Wydaje się, że w życiu głównej bohaterki nareszcie wszystko zaczęło się układać. Szybko okazuje się, że spokój był tylko pozorny i Agata znowu musi zmierzyć się z problemami świata Iskier. Zaczyna się akcja, która aż do ostatniego rozdziału ani na moment nie zwalnia.
W tej części mnóstwo się dzieje, a autorka nie oszczędza Agaty i pozostałych bohaterów. Pojawiają się nowe postaci i kolejne dylematy. Powraca Dawid ze swoim złożonym charakterem, niechlubną przeszłością i okularami przeciwsłonecznymi. Jego relacja z Agatą jest jeszcze bardziej skomplikowana, niż miało to miejsce w poprzednich tomach. Gdzieś w tle pojawia się także Marta, która w tej części odgrywa dość znaczną rolę.
Każdy z tomów serii jest inny, ale razem tworzą cudowną całość pełną licznych zwrotów akcji i błyskotliwego humoru. Są momenty wzruszeń, śmiechu i chwile refleksji. Do tego przez książki Katarzyny Wierzbickiej po prostu się płynie, więc będą idealną odskocznią teraz, gdy za oknem coraz wcześniej robi się ciemno.
[współpraca reklamowa]
„Z magią jej do twarzy” to finałowy tom serii Katarzyny Wierzbickiej pod tytułem „Między światami”. Sięgając po tę część, nie sądziłam, że będzie mi tak ciężko rozstać się z Agatą, Dawidem i innymi postaciami. Po przeczytaniu ostatniego zdania długo nie mogłam się pozbierać. Dopadło mnie to samo uczucie nostalgii, które miałam także w przeszłości – podczas kończenia innych,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-18
2023-11-17
Podeszłam do tej książki bez wcześniejszego zapoznania się z opiniami innych. Nie miałam też wobec niej żadnych większych oczekiwań. Kojarzyłam jedynie, że autorka jest dość znana przez swoje filmiki o książkach, ale w ogóle nie wpłynęło to na moje nastawienie do zapoznania się z tą powieścią. Przeczytałam opis, prolog i pierwszy rozdział i pomyślałam sobie, że może być to naprawdę coś interesującego. Bardzo szybko przekonałam się, że się myliłam.
„Diamante verde” do dla mnie jedna z najgorszych książek (o ile nie najgorsza), jakie przeczytałam w tym roku. Gdybym miała opisać ją w kilku słowach, powiedziałabym, że jest to czysty chaos. Rozumiem, że ktoś mógł napisać coś tak nielogicznego i nieskładnego, jednak bardzo dziwię się osobom, które puściły to dalej w świat. Widać, że tekst nie przeszedł żadnej redakcji, czy chociażby korekty. Sama historia miała potencjał, bo wątek z drezdeńskim diamentem był początkowo interesujący, ale później wszystko zostało tak spłycone, że aż szkoda mi słów. Pojawiło się tyle różnych motywów, nielogiczności i absurdalnych sytuacji, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, co tak właściwie czytam. Po przeczytaniu zobaczyłam, że książka jest promowana jako taka z wątkiem Formuły 1, i że wiele osób wymienia go, jako nieliczny plus tego tytułu. Trudno jest mi się z tym zgodzić, bo w moim odczuciu F1 i to, jak autorka wykorzystała ten sport, dodało „Diamante verde” jeszcze więcej nierealności.
Część spoilerowa
Zwykle nie opisuję dokładniej momentów w książce, ale przy tej czuję, że po prostu muszę.
Wątek z tożsamością Merliah/Roselli.
Dziwny i nierealny. Królowa Hiszpanii oddała jedną ze swoich córek siostrze, bo nie była w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa. Co więcej, jej mąż, książę Hiszpanii, przeprowadził się do swojej szfagierki i świat jakimś cudem zapomniał o jego istnieniu. Później królowa i jej córka giną i dziwnym trafem nikt nie zastanawiał się nad przyczyną śmierci, tylko wszyscy szukali „zaginionej” następczyni. Obywatele nie mieli oporów przed utrzymywaniem nowej królowej, która była niestabilną nastolatką, nieprzygotowaną do reprezentowania kraju na arenie międzynarodowej. Do tego Rosella opuszczała pałac, kiedy miała na to ochotę, bo nikt jej nie pilnował, a ochrona to już w ogóle miała ją gdzieś. Skoro jedna królowa nie żyła, to po co mieli przejmować się drugą.
Wątek z Milicent.
Najpierw Rosella miała dobry kontakt z siostrą, a ta nawet zapewniała ją, że razem poradzą sobie z Charlsem. Tego samego dnia Milicent wpuściła go do domu, bo przecież on i Rosella musieli sobie pewne sprawy wyjaśnić. Następnie okazało się, że Milicent przez całe życie knuła za plecami siostry i robiła wszystko, by Rosella i Charles nie mieli ze sobą kontaktu.
Wątek romantyczny.
Relacja Roselli i Charlesa była tak nierealna, że aż trudno było mi uwierzyć, że ta dwójka darzyła się większym uczuciem. Ciągłe kłótnie, wyzwiska, zmienianie zdania... To było gorsze niż telenowela. Do tego motyw z przyjaciółką Charlesa był niepotrzebny i uwypuklił, jaką niedojrzałą osobą była Rosella.
Wątek mafijny.
Akcja pędziła bezrefleksyjnie do przodu, po drodze zostawiając mnóstwo dziur fabularnych. W końcu już nie wiedziałam, kto i dlaczego ściga Rosellę i o co chodzi w całym konflikcie. Poza tym miałam wrażenie, że gdzieś w połowie książki zapomniano o całej intrydze z zielonym diamentem, bo porwania i pościgi zastąpiły libacje alkoholowe i wyścigi F1 (wszystkie oczywiście wygrał Charles).
[współpraca reklamowa]
Podeszłam do tej książki bez wcześniejszego zapoznania się z opiniami innych. Nie miałam też wobec niej żadnych większych oczekiwań. Kojarzyłam jedynie, że autorka jest dość znana przez swoje filmiki o książkach, ale w ogóle nie wpłynęło to na moje nastawienie do zapoznania się z tą powieścią. Przeczytałam opis, prolog i pierwszy rozdział i pomyślałam sobie, że może być to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-09
Miałam ocenić ją wyżej, bo książka mnie wciągnęła, ale wspomnienia Romea to było za wiele (podczas czytania przewracałam oczami). Pierwszy rozdział był naprawdę dobry i zachęcający, do tego przypominał klimatem „Bridgetonów”, ale później coś się popsuło. Ta historia nie zawładnęła moim sercem, na pewno nie będę do niej wracać myślami, ale polecam ją osobom, które polubiły się z serią „Twisted” – „My Dark Romeo” ma podobny vibe.
Miałam ocenić ją wyżej, bo książka mnie wciągnęła, ale wspomnienia Romea to było za wiele (podczas czytania przewracałam oczami). Pierwszy rozdział był naprawdę dobry i zachęcający, do tego przypominał klimatem „Bridgetonów”, ale później coś się popsuło. Ta historia nie zawładnęła moim sercem, na pewno nie będę do niej wracać myślami, ale polecam ją osobom, które polubiły...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-08
2023-11-07
Podobałam mi się mniej niż poprzednia część. Niesamowicie fascynuje mnie świat stworzony przez autorkę, jednak irytują nieustannie powtarzające się pytania i dziwne przeskoki czasowe. Potrzymuję zdanie o tym, że niestety ta seria nie zestarzała się zbyt dobrze. Zapewne sięgnę po kolejne części, by dowiedzieć się, jak dalej potoczy się akcja.
Podobałam mi się mniej niż poprzednia część. Niesamowicie fascynuje mnie świat stworzony przez autorkę, jednak irytują nieustannie powtarzające się pytania i dziwne przeskoki czasowe. Potrzymuję zdanie o tym, że niestety ta seria nie zestarzała się zbyt dobrze. Zapewne sięgnę po kolejne części, by dowiedzieć się, jak dalej potoczy się akcja.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-10-30
Ja i „True Beauty” mamy długą wspólną historię. To dzięki tej książce (wtedy jeszcze publikowanej w internecie jako „Buzzcut Season”) po raz pierwszy spotkałam się z twórczością Mańki Smolarczyk. I tak, to przez tę powieść całkowicie przepadłam dla jej lekkiego stylu i poczucia humoru. Przeczuwałam, że nadejdzie dzień, w którym historia Lou i Blake'a doczeka się wersji papierowej i nawet nie wiecie, jak się cieszę, że wreszcie mogę mieć tę książkę u siebie.
Co tak bardzo zachwyca mnie w „True Beauty”? Jest tych elementów dość sporo.
Po pierwsze Lou i Blake – darzę tę dwójkę przeogromną miłością. Nie ukrywam, że w Louise odnalazłam cząstkę siebie ze swoich gimnazjalnych lat i to dlatego, za każdym razem, gdy wracam do „True Beauty”, mocno przeżywam jej perypetie. Blake to za to bardzo złożona postać, która potrafi zaskoczyć i wzruszyć. Myślę, że w kolejnej części będzie z nim jeszcze więcej takich momentów, które porozrywają moje serce na kawałeczki.
Po drugie – postaci drugoplanowe i ich historie. Hailey, Audrey i Cloude – każda z nich jest inna i ma nam coś ważnego do powiedzenia. Mówię Wam, nie da się ich nie polubić, nawet jeśli w przypadku Audrey pierwsze spotkanie nie pokazuje jej w zbyt dobrym świetle.
Po trzecie – wyjątkowy charakter, który książka zyskała w wersji papierowej. Klimat Szkocji i elitarnej szkoły totalnie mnie kupił. No i wolontariat Lou w bibliotece szkolnej. Uwielbiam, gdy w młodzieżówkach pojawiają się takie drobne elementy, które powodują, że powieść wyróżnia się na tle innych.
Na koniec – gra w czarne karty. Ten pomysł jest świetny! Dzięki niemu historia, a zwłaszcza relacja Lou i Blake'a, nabrała dynamiki.
„True Beauty” sprawiło, że się uśmiechnęłam, ale też nieraz zakręciła mi się łezka w oku. Czekam na kontynuację, bo końcówka zostawiła mnie w takim momencie, że aż musiałam wyżalić się Mańce.
[współpraca reklamowa]
Ja i „True Beauty” mamy długą wspólną historię. To dzięki tej książce (wtedy jeszcze publikowanej w internecie jako „Buzzcut Season”) po raz pierwszy spotkałam się z twórczością Mańki Smolarczyk. I tak, to przez tę powieść całkowicie przepadłam dla jej lekkiego stylu i poczucia humoru. Przeczuwałam, że nadejdzie dzień, w którym historia Lou i Blake'a doczeka się wersji...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-10-19
Uwielbiam romanse. Sięgam po ten gatunek najczęściej i choć moją słabością są nostalgiczne opowieści o miłości, to nie pogardzę dobrze napisanymi komediami romantycznymi.
Do „Poważnego i nieromantycznej” przyciągnęła mnie estetyczna okładka. Od razu przeczytałam opis i wiedziałam już, że ta książka będzie dla mnie idealna. Ghostwriterka pisząca romanse, na dodatek rozmawiająca z duchami? Zabrzmiało to tak interesująco, że nie potrafiłam przejść obok tej powieści obojętnie. Poza tym czytałam wcześniej inną książkę Ashley Poston i naprawdę przypadł mi do gustu jej lekki styl pisania. Byłam ciekawa, jak autorka, którą poznałam dzięki młodzieżówce, poradziła sobie z romansem. Nie będę Was trzymać dłużej w niepewności – wyszło świetnie!
Jestem po prostu zakochana w „Poważnym i nieromantycznej”. Takiej książki od dawna potrzebowałam – lekkiej, przyjemnej, z dawką humoru i jednocześnie poruszającej trudniejsze tematy, skłaniającej do refleksji i takiej po prostu mojej. Ashley Poston w wyjątkowy sposób podeszła do gatunku, jakim jest komedia romantyczna, bo opowiedziała w swojej książce nie tylko historię dwójki ludzi, którzy się w sobie zakochują, ale również przybliżyła temat śmierci. Ta powieść jest zabawna i urocza, ale do tego niesie ze sobą naprawdę ważne przesłanie – wszyscy, których tracimy, tak naprawdę nigdy nie odchodzą. Rozmyślania Florence uderzyły we mnie i sprawiły, że długo wpatrywałam się w strony, próbując zebrać myśli. W dodatku podczas czytania bardzo utożsamiałam się z główną bohaterką. Współczułam jej, gdy opowiadała o swojej przeszłości i z przyjemnością obserwowałam przemianę, jaka w niej zachodziła.
Cała otoczka wątku romantycznego jest niezwykle urokliwa i przynajmniej mi przywodziła na myśl jesień (co ciekawe akcja książki ma miejsce wiosną). Mamy tutaj: rodzinę od lat prowadzącą dom pogrzebowy; ghostwriterkę, która uciekła z rodzinnych stron po tym, jak duchy pomogły jej rozwiązać zagadkę kryminalną; deadline na oddanie manuskryptu, który wciąż dobija Florence i małe miasteczko, w którym wszyscy się znają i nic się nie ukryje.
Czytajcie, bo naprawdę warto.
[współpraca reklamowa: wydawnictwo media rodzina]
Uwielbiam romanse. Sięgam po ten gatunek najczęściej i choć moją słabością są nostalgiczne opowieści o miłości, to nie pogardzę dobrze napisanymi komediami romantycznymi.
Do „Poważnego i nieromantycznej” przyciągnęła mnie estetyczna okładka. Od razu przeczytałam opis i wiedziałam już, że ta książka będzie dla mnie idealna. Ghostwriterka pisząca romanse, na dodatek...
2023-10-15
2023-10-13
Za oknem robi się zimno i ponuro. W takie dni mam ochotę sięgać po tytuły, dzięki którym czuję się jakoś tak raźniej. Seria powieści graficznych „Klub Smutnych Duchów” autorstwa Lize Meddings to zbiór historii rozgrzewających serce podczas czytania. Odnalazłam w nich dużo siebie i żałuję, że podobnych tytułów nie było wtedy, gdy dorastałam.
Polecam „Klub Smutnych Duchów” szczególnie młodszym czytelnikom, chcących zacząć swoją przygodę z powieściami graficznymi. Myślę jednak, że także ci starsi znajdą w nich słowa dodające otuchy. Tytułowy klub to coś, czego każdy z nas potrzebuje, a zapoznając się z serią Lize Medding, możemy poczuć się częścią tej wspierającej społeczności chociaż przez chwilę.
[współpraca reklamowa]
Za oknem robi się zimno i ponuro. W takie dni mam ochotę sięgać po tytuły, dzięki którym czuję się jakoś tak raźniej. Seria powieści graficznych „Klub Smutnych Duchów” autorstwa Lize Meddings to zbiór historii rozgrzewających serce podczas czytania. Odnalazłam w nich dużo siebie i żałuję, że podobnych tytułów nie było wtedy, gdy dorastałam.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPolecam „Klub Smutnych Duchów”...