rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Zdawać by się mogło, iż Emmie Woodhouse – urodziwej, bystrej i zamożnej, z wygodnym domem oraz przyjemnym usposobieniem – udało się zgromadzić niektóre z najbardziej szczodrych błogosławieństw życia. Przeżyła już wszakże dwadzieścia jeden lat bez większych tragedii czy zmartwień” [1].

„Emma” to jedna z najbardziej wyrazistych powieści Jane Austen, w dodatku z wyjątkowo charakterystyczną bohaterką. Tytułowa Emma jest dziewczyną wiodącą nader komfortowe życie – nie brakuje jej pieniędzy, urody, pozycji towarzyskiej, przyjaciół i atencji. Za to nie zaszkodziłaby jej lekcja pokory i odpowiedzialności za własne czyny – i przed takimi wyzwaniami właśnie staje. XIX - wieczne realia nie były łaskawe dla kobiet. Te z wyższych sfer nie musiały pracować, ale nie zawsze to zwalniało je z obawy o przyszłość i swój byt. Najczęściej jedynym celem życia kobiety było małżeństwo – mniejsza o to, czy udane – byle tylko zapewniające odpowiednią pozycję społeczną i finansową. Zresztą nawet zaręczone panny często zwracały się do swych narzeczonych nadal per pan, a nie po imieniu. Nie o szczęście w związku chodziło, ale o realizację obowiązków narzucanych przez otoczenie. Emma za mąż wychodzić jak na razie nie musi – dobrze usytuowany i bogaty ojciec zapewnia jej nie tylko fizyczne wygody, ale i poczucie własnej wartości.

Świat angielskiej klasy wyższej w XIX wieku to specyficzny zbiór zasad i konwenansów. Pozornie wymarzony nieograniczony czas wolny i brak obowiązków wcale nie musiał przynosić szczęścia. Emma nie pracuje, pełni funkcję pani domu (jej matka nie żyje od wielu lat, starsza siostra ma własną rodzinę, a ukochana niania właśnie wyszła za mąż) i wydawać mogłoby się, że jest niezależna. A jednak ograniczają ją role i oczekiwania społeczne – dobroczynność, spotkania towarzyskie i to, co wypada, a co nie. Emma zdaje się nie odczuwać tej swoistej klatki ograniczeń społecznych w jakich ją zamknięto z racji urodzenia. Dobrze się bawi jako bogata panna na wydaniu, wykorzystując swoją pozycję towarzyską do swatania par i wpływania na życie innych. Tylko czy młoda dziewczyna posiada tyle doświadczenia życiowego i mądrości, aby móc z powodzeniem ingerować w życie innych?

Austen w „Emmie” zgrabnie operuje poczuciem humoru i tworzy wiele zabawnych sytuacji, wręcz nawiązując do komedii omyłek. Intrygi tytułowej bohaterki wywołują uśmiech, a delikatna ironia i szczypta cynizmu sprawiają, że całość powieści utrzymana jest w lekkim i pozytywnym tonie. Nie sprawia to jednak, że postacie stają się płytkie – przeciwnie charakterystyki postaci Austen są przenikliwe i błyskotliwe. Bogata galeria drugoplanowych bohaterów nadaje historii głębi i sprawia, że pozornie błahe perypetie ludzi prowadzących styl życia polegający na bywaniu u innych – stają się zajmujące. „Emma” została napisana nieco sarkastycznym i humorystycznym stylem, a postacie wysławiają się po częstokroć w bogaty i ozdobny sposób – typowy dla XIX wiecznych powieści.

Jane Austen w swoich powieściach portretowała codzienność jaką znała, kpiła ze społecznych konwenansów i skostniałego porządku rzeczy. Na przekór swoim czasom wychwalała silne i zdecydowane kobiety. Jednocześnie jak na kliszy utrwaliła epokę w której żyła – jej niewielki wycinek, dotyczący jedynie życia w określonych sferach towarzyskich, ale bardzo dokładny. I ten świat – dawno minionych pojęć, zwyczajów i rozrywek – wciąż żyje na kartach jej powieści.


[Recenzja opublikowana na innych portalach czytelniczych]

[1] Jane Austen, „Emma”, tłum. Edyta Głód, wyd. MG 2023 , s. 7.

„Zdawać by się mogło, iż Emmie Woodhouse – urodziwej, bystrej i zamożnej, z wygodnym domem oraz przyjemnym usposobieniem – udało się zgromadzić niektóre z najbardziej szczodrych błogosławieństw życia. Przeżyła już wszakże dwadzieścia jeden lat bez większych tragedii czy zmartwień” [1].

„Emma” to jedna z najbardziej wyrazistych powieści Jane Austen, w dodatku z wyjątkowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jane Austen zmarła w wieku niespełna 42 lat i pozostawiła po sobie nie tylko powszechnie znane powieści, ale również niedokończone utwory. Prace nad „Sanditon” przerwała jej śmierć, „Watsonów” nigdy nie skończyła z nieznanych przyczyn, a „Lady Susan” to wczesna w dorobku pisarki powieść epistolarna, której nie wydano za życia Austen. Te trzy – w zasadzie krótkie – utwory zostały wydane w nowym tłumaczeniu – Doroty Tukaj – przez wydawnictwo MG.

„Lady Susan” to opowieść o podstępnej i pełnej uroku uwodzicielce, która po śmierci – znacznie starszego od siebie – męża szuka najlepszego rozwiązania własnej sytuacji życiowej. Z jednej strony pragnie wydać za mąż młodą i niekochaną córkę, z drugiej sama chętnie zawarłaby ponowne małżeństwo – jednak z mężczyzną nie tylko bogatym, ale i przystojnym. Akcja powieści rozwija się za pośrednictwem wymienianych listów, a tytułowa postać w korespondencji do przyjaciółki nie ukrywa swoich prawdziwych zamiarów. Rodzina męża Lady Susan, u której ta się zatrzymuje, przeżywa nie lada obawy, widząc jak zaleca się do dużo młodszego brata pani domu. I chociaż rozwój zdarzeń jest dość przewidywalny, a charakter głównej bohaterki nieco jednoznaczny, to jest to ciekawy przykład początków prozy Austen. Widać po tej próbce jak bardzo rozwinęła się pisarka i jak ewoluował jej styl pisania.

Niedokończone „Sanditon” i „Watsonowie” (tych ostatnich wydawnictwo zdecydowało się oddać czytelnikom w wersji dokończonej przez anonimową autorkę) to historie, które są o dużo bliższe miłośnikom Jane Austen. Rozwijają się w kręgach małych społeczności, a ich bohaterkami są młode panny na wydaniu. Pozornie romansowy wątek ma charakter czysto praktyczny – małżeństwo w XIX wieku jest nie tylko życiowym celem kobiet, ale gwarantuje w wielu przypadkach spokojną i miarę pewną przyszłość (chociaż jest to epoka w której śmierć przy porodzie jest ryzykiem wpisanym w życie mężatek). Jak zauważy jedna z bohaterek „Watsonów” - „musimy powychodzić za mąż. Jeśli chodzi o mnie, całkiem dobrze radzę sobie jako panna” [1]. Z drugiej strony jej siostra – główna bohaterka, która dzieciństwo i wczesną młodość spędziła jako wychowanka zamożnego wujostwa, a smutną odmianę losu i wypadnięcie z łask przyniosło jej niespodziewane powtórne zamążpójście ciotki – powie „żeby być tak upartą w dążeniu do małżeństwa – żeby gonić za mężczyzną jedynie ze względu na jego pozycję – to po prostu wstrząsające, to mi się w głowie nie mieści. Prawda, że ubóstwo jest wielkim złem; ale dla kobiety wykształconej i uczuciowej nie powinno, wręcz nie może być złem największym. Wolałabym raczej zostać nauczycielką w szkole – a gorszego zajęcia nie umiem sobie wyobrazić – niż poślubić mężczyznę, którego nie lubię” [2]. Rozdziały „Watsonów” napisane przez Austen są zaledwie zalążkiem powieści, chociaż można już poczynić pewne przypuszczenia, co do dalszego rozwoju akcji. Ciąg dalszy dopisany w późniejszych latach nie ma w sobie już nic ze stylu pisarki i jest jedynie próbą dokończenia historii.

„Sanditon” traktuje o nadmorskim, rozwijającym się dopiero uzdrowisku i relacjach towarzyskich zawiązujących się w nowej społeczności. Ostatnia powieść Austen skrzy się charakterystycznym dla autorki humorem i zachwyca świetnie skonstruowanymi postaciami. Akcja urywa się nagle i pozostawia czytelnika z poczuciem żalu. Brak ciągu dalszego jest jednym z najbardziej dotkliwie odczuwalnych w historii literatury. Chciałoby się dalej zanurzać w tę historię, śmiać z jej bohaterów i chłonąć klimat powieści.

„Lady Susan. Sanditon. Watsonowie” to niewątpliwa gratka nie tylko dla miłośników prozy Austen. Nawet w oderwaniu od twórczości pisarki czyta się je z zaciekawieniem i uśmiechem. To opowieści z czasów nie tak odległych historycznie, ale jakże różnych od współczesności. Konwenanse, podróże bryczkami i powozami – to świat, który miał zupełnie inny rytm i koloryt. Czy warto tęsknić za czymś, czego się nie przeżyło? Nie wiem. Ale na pewno warto poznać te czasy na kartach książek.

[Recenzja opublikowana na innych portalach czytelniczych]

[1] Jane Austen, „Lady Susan. Sanditon. Watsonowie”, tłum. Dorota Tukaj, wyd. MG 2023 , s. 151.
[2] Tamże, str. 152.

Jane Austen zmarła w wieku niespełna 42 lat i pozostawiła po sobie nie tylko powszechnie znane powieści, ale również niedokończone utwory. Prace nad „Sanditon” przerwała jej śmierć, „Watsonów” nigdy nie skończyła z nieznanych przyczyn, a „Lady Susan” to wczesna w dorobku pisarki powieść epistolarna, której nie wydano za życia Austen. Te trzy – w zasadzie krótkie – utwory...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ruchome piaski” to kontynuacja debiutanckiej powieści Lucyny Leśniowskiej „Niebieska łódka”. W pierwszym tomie poznaliśmy Julię i Zygiego – mieszkających w małej nadmorskiej miejscowości nastolatków, którzy przeżywają pierwsze miłości, rozterki okresu dojrzewania i uczą się odpowiedzialności. Oboje wyrażają siebie w artystyczny sposób – ona przez malarstwo i sztukę, on szuka swojej życiowej drogi w muzyce. Kolejne lato Julii i Zygiego oznacza nową historię, ale i ciąg dalszy dorastania tej dwójki. Znowu przenosimy się do malowniczej Jastarni i obserwujemy lato nad morzem i coraz bardziej złożone problemy wkraczających w dorosłość nastolatków.

Tym razem Julia i Zygi debiutują w nowej roli – prowadzących zajęcia na koloniach szkolnych. Stają również przed nowymi wyzwaniami – tym razem to Zygmunt dostaje swoją życiową szansę, a jego przyjaciółka zmaga się z chorobą alkoholową ojca. Zmieniają się także relacje między nimi – chociaż nadal pozostają w związkach z innymi osobami, to coś przyciąga ich ku sobie. „Ja i Julia byliśmy niczym akord tristanowski – wypełnieni niepokojem i tęsknotą za czymś, czego wspólnie nie przeżyliśmy” [1].

W „Ruchomych piaskach” do paczki przyjaciół dołącza Damian pochodzący ze Śląska, który uczy dzieci malarstwa. Więcej miejsca Leśniowska poświęca także braciom Wiktorii i matce Zygiego. Na pierwszy plan zaś wysuwają się problemy Julii, która coraz gorzej radzi sobie z sytuacją rodzinną i przeżywa twórczy kryzys. Ogarniają ją leki – powracają dawne obawy, a przyszłość jawi się w ciemnych barwach. Czeka ją długa droga, aby poznać samą siebie. „Nadal bałam się wody. Bałam się też alkoholizmu ojca, jego porywczości i wulgaryzmów. Bałam się przyszłości bez perspektyw, ale w tej chwili czułam, że nic się nie dzieje bez powodu. Wszystko ma swój cel, nawet to zachodzące słońce” [2]. Również Zygi musi się zmierzyć ze starymi traumami, a jego trudna więź z matką staje się jeszcze bardziej skomplikowana. Czy muzyka może okazać się jego przepustką do sukcesu i spełnienia marzeń?

„Ruchome piaski” podobnie jak „Niebieska łódka” zostały napisane pięknym, urzekającym stylem. Portrety psychologiczne bohaterów są nieoczywiste i wielowymiarowe. U Lucyny Leśniewskiej nie ma miejsca na łatwe oceny, a postaciom trudno przypiąć jakiekolwiek łatki i zaszufladkować. Pisarka z wyczuciem porusza się po świecie emocji nastolatków i opisuje ich lęki. Świetnie oddaje atmosferę niewielkiej miejscowości i obrazowo opisuje jej malowniczość. Akcja toczy się powoli, ale ciekawie i ukazuje zwykłe, codzienne życie bohaterów, którzy muszą mierzyć się z brakiem akceptacji, niską samooceną i koniecznością uwierzenia we własne siły.

Historia Julii i Zygiego pozornie przypomina tysiące innych – opisujących pierwsze miłości i wyzwalanie się z toksycznych relacji. A jednak jest wyjątkowa – i to nie tylko dzięki subtelności z jaką została opowiedziana – ale przede wszystkim dlatego, że nie operuje stereotypami. Bohaterowie nie są powierzchowni, nie zachowują się sztampowo – przeciwnie są prawdziwi, a ich uczucia i emocje rzeczywiste. „Ruchome piaski” to powieść nie tylko dla młodzieży, ale i – a może zwłaszcza – dla dorosłych. Mówi się, że okres dojrzewania to nie tylko piękne wspomnienia, ale i piekło młodości – pierwszych porażek i zawodów - do którego nikt nie chce wracać. A może właśnie takie literackie powroty mają za zadanie przypomnieć nam, co nas ukształtowało i doprowadziło do życiowego etapu na którym jesteśmy?

[Recenzja opublikowana na innych portalach czytelniczych]

[1] Lucyna Leśniowska, „Ruchome piaski”, wyd. Marpress 2023 , s. 157.
[2] Tamże, s. 284.

„Ruchome piaski” to kontynuacja debiutanckiej powieści Lucyny Leśniowskiej „Niebieska łódka”. W pierwszym tomie poznaliśmy Julię i Zygiego – mieszkających w małej nadmorskiej miejscowości nastolatków, którzy przeżywają pierwsze miłości, rozterki okresu dojrzewania i uczą się odpowiedzialności. Oboje wyrażają siebie w artystyczny sposób – ona przez malarstwo i sztukę, on...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Od tygodni spała snem tak lekkim i niespokojnym, że usłyszała ich, kiedy weszli na podwórze. Musiało być bardzo wcześnie. Przez wytarte zasłony do pokoju sączyło się blade światło, wydobywało z półmroku kontury mebli, omiatało ściany i nadawało otoczeniu jednolity, zimno-szary kolor. Wsłuchiwała się w te głosy, a jej strach rósł. Nie mogła wprawdzie rozróżnić słów, ale to nie był znajomy, chropowaty jidysz porannych handlarzy. Z podwórka kamienicy dochodził język rosyjski, napastliwy, nieznoszący sprzeciwu. Mówiły co najmniej trzy osoby, ich głosy niosły się echem, odbijały od ścian kamienicy i ze zwielokrotnioną siłą docierały nawet tu, na drugie piętro [1].”

Jest majowy poranek 1881 roku, gdy w Piotrkowie, w mieszkaniu młodej nauczycielki rozpoczyna się rewizja rosyjskich władz. Zofia jest podejrzana „o szerzenie wśród uczennic materiałów wywrotowych” [2], a poszukiwane są zakazane książki i broszury – takie, które mogą zostać uznane za patriotyczne i szerzące polską kulturę. Ordynarne przeszukanie to dopiero początek szykan organów ścigania. Wkrótce Zofia będzie zmuszona do przyjęcia jakiejkolwiek posady, żeby się utrzymać. I w ten sposób trafi do Milicza – niedawno wynajętej ziemskiej posiadłości, w roli guwernantki jedenastoletniej Basi.

„Gdy powracają cienie” to powieściowy debiut Aleksandry Gehrke, kryminał osadzony w realiach XIX - wiecznego zaboru rosyjskiego. Już od pierwszych stron przyciąga uwagę czytelnika niezwykle wyrobionym stylem i pięknym, starannym językiem. Bardzo łatwo przenieść się do początku lat 80. XIX wieku i przemierzać wraz z bohaterami powieści piotrkowskie ulice. Akcja toczy się niespiesznie, a mimo to nie sposób oderwać się od lektury i nie analizować zachowań i potencjalnych motywów zbrodni wszystkich bohaterów.

Aleksandra Gehrke zabiera czytelnika do świata pełnego konwenansów i zasad, gdzie życie toczyło się utartym rytmem, a urodzenie i stan posiadania decydowały o pozycji w towarzystwie. To czasy z jednej strony pasjonujące elegancją, szykiem i dystynkcją, z drugiej zniechęcające klasowością społeczeństwa, sztywnością reguł społecznych, podwójną moralnością i brakiem równości. Chociaż autorka wybiera okres z dziejów Polski w którym nie ma jej na mapach, a nierówności społeczne szerzą się w najlepsze, to odmalowuje go w takim sposób, że chce się poznać te czasy i zanurzyć w opowiadaną historię. A jest w co się zanurzać, bo kryminalna intryga jest rozbudowana, fabuła bogata w szczegóły, a bohaterowie z krwi i kości.

Zofia wplątuje się w sieć powiązań i zdarzeń, a zagadkowa śmierć jej pracodawczyni tylko komplikuje i tak niełatwe już życie. Po raz kolejny czekają ją przesłuchania i spotkania z poznanymi już wcześniej w dramatycznych okolicznościach przedstawicielami rosyjskiego wymiaru sprawiedliwości. Jednocześnie poznajemy tę historię również z punktu widzenia dwóch śledczych – Polaka i Rosjanina, których na przekór sytuacji polityczno – społecznej łączy przyjaźń. I to jest kolejny walor tej powieści – przekraczanie stereotypowego myślenia i czarno – białego podziału na dobro i zło. Gehrke porusza temat stosunków polsko – rosyjskich w trakcie zaborów w życiu codziennym i społecznym. Pokazuje trudności z jakimi musiały mierzyć się związki Polek z Rosjanami i Rosjanek z Polakami, ostracyzm związany z narodowością i powody kolaboracji z rosyjską władzą.

Jednak przede wszystkim „Gdy powracają cienie” to wytrawny kryminał ze sprawnie zarysowaną akcją i bardzo bogatym tłem historycznym. Zachwyca w nim dbałość o szczegóły i drobiazgowość w opisach życia codziennego. Kontekst historyczny epoki został potraktowany z pietyzmem, Gehrke dba o każdy element i drobiazg – od właściwego nazwania popularnych środków lokomocji (kto wie jaka była różnica między doktorką a lando?), przez precyzję w opisie mebli po zawiłości medykamentów dostępnych w aptekach. Również rzeczywiste zdarzenia (powstanie styczniowe, represje po powstaniu) zostały przedstawione zgodnie z historią. Podobnie rzecz ma się w odniesieniu do struktury rosyjskich organów ścigania i systemu prawnego. Nawet moda – damska i męska jest ściśle osadzona w realiach epoki.

Współczesne kryminały często epatują przemocą, a ich autorzy posługują się nie tylko wulgarnym językiem, ale także wulgaryzują rzeczywistość. Gehrke wie, że nie trzeba szokować opisami, słownictwem, aby wywrzeć wrażenie na czytelniku. Potrafi wywoływać emocje bez sięgania po najprostsze formy wyrazu. Nawiązuje w ten sposób nie tylko do klasyki kryminału i Agathy Christie, ale wykazuje się szacunkiem wobec czytelnika, pozostawiając pewne kwestie niedopowiedziane i otwarte.

„Gdy powracają cienie” to kilkaset stron świetnej prozy, błyskotliwej, będącej intelektualną zabawą, ale też podróżą w czasie. Wyróżnia się tym samym w gatunku kryminałów retro (gdzie często kuleje intryga albo sceneria historyczna), ale przede wszystkim wybija się przenikliwością i dojrzałością stylu w kategorii debiutów. I po takie kryminały chce się sięgać – nie tylko dla rozrywki, ale także poszerzania wiedzy i intelektualnej pożywki.


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Aleksandra Gehrke, „Gdy powracają cienie”, wyd. Empik Go 2023, s. 2.
[2] Tamże, str. 4.

„Od tygodni spała snem tak lekkim i niespokojnym, że usłyszała ich, kiedy weszli na podwórze. Musiało być bardzo wcześnie. Przez wytarte zasłony do pokoju sączyło się blade światło, wydobywało z półmroku kontury mebli, omiatało ściany i nadawało otoczeniu jednolity, zimno-szary kolor. Wsłuchiwała się w te głosy, a jej strach rósł. Nie mogła wprawdzie rozróżnić słów, ale to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ranga małżeństwa


„Niewątpliwie jednak liczba majętnych mężczyzn na tym świecie nie dorównuje liczbie pięknych kobiet, które na nich zasługują” [1].

Jeszcze w XIX wieku w niemal wszystkich grupach i klasach społecznych zawarcie małżeństwa było dla kobiety gwarancją pewnego bezpieczeństwa. Chociaż mogła jako żona cierpieć niedostatek i padać ofiarą przemocy, to paradoksalnie dzięki małżeństwu nie znajdowała się poza nawiasem społeczeństwa. Stare panny najczęściej nie miały środków do życia, były zdane na pomoc innych i spotykały się z uszczypliwymi uwagami. Stąd małżeństwo zdawało się być życiowym celem każdej kobiety, a presja aby je zawrzeć była ogromna.

„Mansfield Park” jak żadna inna z powieści Jane Austen poświęcona jest rodzinie i związkom. Fanny Price to uboga siostrzenica żony zamożnego posiadacza ziemskiego, przez którego zostaje przyjęta na wychowanie. Dziewczynka dorasta wraz z kuzynostwem w komfortowych warunkach – w dobrze utrzymanej posiadłości położonej w malowniczej okolicy. Jednak Fanny nie funkcjonuje na równych prawach z pozostałymi członkami rodziny – przydzielono jej nieogrzewaną sypialnię, a z czasem może korzystać z dawnego pokoju do nauki, przy czym nie przysługuje jej możliwość rozpalania w nim kominka. Rola ubogiej krewnej narzuca też i inne ograniczenia – Fanny spełnia każdą prośbę i polecenie ciotek, ubiera się skromnie, jest cicha, pokorna i zna swoje miejsce w Mansfield Park.

Kuzynki Bertram wchodzą na rynek matrymonialny, co staje się okazją do obserwacji panujących obyczajów i moralności młodzieży. Bo przecież „ze wszystkich transakcji na świecie małżeństwo jest tą właśnie, w której człowiek najwięcej oczekuje od drugiego, a sam jest najmniej uczciwy” [2]. W dodatku w Mansfield Park zaczyna coraz częściej gościć rodzeństwo pastorowej z pobliskiej plebanii. Nowe znajomości skutkują nie tylko flirtami, rozrywkami i wspólnymi spacerami, ale również dyskusjami, które obnażają niejednokrotnie moralność rozmówców i ich materializm. Bo czyż rzeczywiście, „małżeństwo jest dla każdego jeśli jest to małżeństwo odpowiednie. Nie jestem za tym, żeby się daremnie poświęcać; trzeba wychodzić za mąż wtedy, kiedy można wyjść za mąż z korzyścią” [3]? Ponadto nie zawsze wymiany poglądów prowadzą do twórczej i intelektualnej konwersacji, w większości rozmów królują banały i obiegowe opinie. Jak powie jedna z urodziwych bohaterek „mówię to, co mi się wydaje powszechną opinią, a opinia jeśli powszechna, na ogół jest słuszna” [4].

„Mansfield Park” to również uwieczniony obraz codzienności z początku XIX wieku. Austen zamknęła w niej migawki z życia dwóch sfer – zamożnych posiadaczy ziemskich i zubożałej klasy średniej. Znudzona i żądna zabawy młodzież zamierza w Mansfield Park wystawić sztukę (której treść Austen przedstawia jako wątpliwą moralnie – co nie przetrwało próby czasu), ich rówieśnicy, którzy nie mieli tyle szczęścia z urodzenia, w tym czasie już pracują i nie dbają o zachowanie dobrych manier.

Zasadniczym problemem, oprócz roli małżeństwa w życiu, podejmowanym przez Austen w tej powieści jest moralność i postawy etyczne. Młode pokolenie zaczyna kwestionować tradycyjne wartości, nie traktuje małżeństwa poważnie, angażuje się w liczne flirty i przelotne znajomości. W pewnym sensie następuje kryzys rodziny – rodzice nie są autorytetami, małżonków nie łączą głębokie więzy. W tym kontekście przesłanie „Mansfield Park” nie przetrwało do współczesnych czasów, archaiczne zdaje się być oczekiwanie potępienia rozwódek (podczas gdy rozwiedziony mężczyzna mógł liczyć na powrót na łono społeczeństwa, kobieta była praktycznie wyeliminowana na zawsze z życia towarzyskiego). Gdzieś obok toczy się również wątek Fanny, od której oczekuje się wdzięczności i posłuszeństwa za okazaną jej łaskę. Austen nieco moralizuje starając się udowodnić, że skromność i pokora popłaca, a za każdy występek czeka kara.

„Mansfield Park” to okno, przez które możemy oglądać świat sprzed ponad dwustu lat oraz przyglądać się stosunkom społecznym w Anglii i podpatrywać ówczesną codzienność. I chłonąć niepowtarzalny, skrzący się humorem styl Jane Austen.

[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Jane Austen, „Mansfield Park”, przeł. Anna Przedpełska – Trzeciakowska, wyd. MG, 2023, str. 5.
[2] Tamże, str. 52.
[3] Tamże, str. 49.
[4] Tamże, str. 124.

Ranga małżeństwa


„Niewątpliwie jednak liczba majętnych mężczyzn na tym świecie nie dorównuje liczbie pięknych kobiet, które na nich zasługują” [1].

Jeszcze w XIX wieku w niemal wszystkich grupach i klasach społecznych zawarcie małżeństwa było dla kobiety gwarancją pewnego bezpieczeństwa. Chociaż mogła jako żona cierpieć niedostatek i padać ofiarą przemocy, to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wszystko zaczyna się w dniu, w którym na znanym mi dotąd świecie pojawiają się pierwsze rysy. (…) Na pierwszy rzut oka wygląda to jak typowy sobotni poranek – wszystko wydaje się zwyczajne. Powinienem był jednak wyczuć pismo nosem. Jestem wszak mistrzem gry pozorów…” [1].

Jonathan ma szesnaście lat i żyje w latach 70. XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Pozornie jest przeciętnym nastolatkiem, usiłującym odnaleźć swoje miejsce w życiu. Jednak on sam uważa, że jest popsuty i desperacko stara się naprawić – być taki jak inni. Jonathan wychowuje się bez matki, która zmarła przy jego narodzinach, mieszka z ojcem prowadzącym rozrywkowy tryb życia. Jednak to nie trudna sytuacja rodzinna, ani brak popularności w szkole i brak akceptacji przez rówieśników sprawia, że chłopiec czuje się zepsuty. To jego orientacja seksualna – odbierana przez niego i jego otoczenie jako coś, co można wyleczyć – sprawia, że nastolatek zmaga się z problemami, które go przerastają.

15 grudnia 1973 roku Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne przestało uznawać homoseksualizm za zaburzenie psychiczne (Światowa Organizacja Zdrowia wykreśliła homoseksualizm z Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób dopiero 17 maja 1990 roku), jednak nie oznaczało to końca stosowania terapii konwersyjnej i innych praktyk mających na celu zmianę orientacji seksualnej.

„Ziggy, Stardust i ja” to powieściowy debiut Jamesa Brandona i próba zmierzenia się z tematem homofobii, szerzenia tolerancji, ale również przeciwdziałania rasizmowi – na gruncie literatury kierowanej do młodzieży. I w tym gatunku literackim to niewątpliwe książka wyróżniająca się ujęciem problemu. Chociaż w tle nie brakuje wątku romansowego, to jednak nie na nim skupia się fabuła. Problemy Johnatana również nie należą do popularnych dylematów nastolatków, a sytuacje w których musi się odnaleźć przerosłyby większość dorosłych.

Brandon porusza w swojej powieści nie tylko kwestię społecznego ostracyzmu wobec osób homoseksualnych w latach 70 XX wieku, ale także metod leczenia rzekomej choroby – za jaką uznawano wówczas homoseksualizm. Jonathan zostaje poddany drastycznej terapii z użyciem bodźców elektrycznych, która ma sprawić, że będzie odczuwać obrzydzenie wobec obrazów, jakie dotychczas wywoływać mogły w nim ekscytację.

Jednocześnie z dorastaniem zaczynają zachodzić w życiu głównego bohatera inne zmiany. Poznaje Weba – indiańskiego nastolatka, który nieoczekiwanie pojawia się w szkole w ostatnich tygodniach nauki przed wakacjami. Ta znajomość spada jak grom z jasnego nieba, a Web szybko odnajduje nić porozumienia z wyalienowanym rówieśnikiem. Razem słuchają muzyki i snują marzenia. Dotąd samotny Jonathan szukający zrozumienia w wyimaginowanym świecie, gdzie mógł rozmawiać ze zmarłą matką i swoim idolem, zaczyna dojrzewać emocjonalnie i podejmować decyzje mogące ukształtować jego przyszłe życie. Zderza się z problemem rasizmu i walki o równość, w tym o prawa kobiet.

„Ziggy, Stardust i ja” to opowieść o społecznym wykluczeniu i odnajdowaniu samego siebie. To chwytający za serce obraz dorastania będącego walką o każdy dzień. Brandon pisze prostym, ale specyficznym stylem – wyróżniając kursywą i wielkimi literami część tekstu, co nie tylko jest sygnałem dla czytelnika, kiedy akcja przenosi się do wyobraźni głównego bohatera, ale niesie również za sobą ładunek emocjonalny. W tle historii Jonathana toczy się codzienne życie lat 70. XX wieku, Brandon akcentuje najważniejsze wydarzenia polityczne, społeczne i kulturowe – ciekawie odmalowując realia życia i amerykańskie rodziny.

Umysł nastolatka często jest zagadką, łatwo zapominamy o tym, co czuliśmy dorastając i jak trudno było wejść w dorosłość. „Ziggy, Stardust i ja” umożliwia mentalną podróż do wewnętrznego świata nastoletniego chłopca oraz podróż w czasie i przestrzeni – do momentów w historii Stanów Zjednoczonych, które nie mogą nikogo napawać dumą. To swoiste rozliczenie się z przeszłością, ale również przytyk do teraźniejszości. I tego właśnie oczekujemy po dobrej literaturze – wywoływania w nas dyskomfortu, zmuszania do przekraczania barier i zachęcania do poznawania innych światów.


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] James Brandon, „Ziggy, Stardust i ja”, przeł. Piotr Cieślak, wyd. beYA, 2023, str.9.

„Wszystko zaczyna się w dniu, w którym na znanym mi dotąd świecie pojawiają się pierwsze rysy. (…) Na pierwszy rzut oka wygląda to jak typowy sobotni poranek – wszystko wydaje się zwyczajne. Powinienem był jednak wyczuć pismo nosem. Jestem wszak mistrzem gry pozorów…” [1].

Jonathan ma szesnaście lat i żyje w latach 70. XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Pozornie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jane Eyre – jedna z najbardziej znanych literackich heroin. Uwięziona w XIX wiecznych konwenansach, żyjąca w ubóstwie i ograniczona pozycją społeczną. Jak odnalazłaby się w XXI wieku? Czy byłaby przysłowiową szarą myszką, czy jej wewnętrzna siła i hart ducha sprawiłby, że stałaby się niepokorną kobietą sukcesu?

Rachel Hawkins w „Pokoju na piętrze” przenosi dobrze znaną opowieść w czasy współczesne i reinterpretuje ją, tworząc zupełnie nową, zaskakującą historię. Jane wyprowadza psy mieszkańców zamożnej dzielnicy, kiedy przypadkowo poznaje Eddiego – bogatego i przystojnego wdowca, który od razu zwraca na nią uwagę. Znajomość rozwija się szybko, chociaż Rochester niedawno stracił żonę w niewyjaśnionych okolicznościach.

„Pokój na piętrze” toczy się w stylu thrillera psychologicznego, i chociaż każdy, kto zna „Dziwne losy Jane Eyre” może przewidzieć pewne elementy fabuły, to Hawkins stworzyła swoją własną wersję losów Jane, a niejednokrotnie rozwój akcji może zaskoczyć. Nie brakuje w niej zagadek, napięcia i zaskoczeń.

Jane ucieka od przeszłości i kreuje swój wizerunek, bo „chcę istnieć wyłącznie w świecie Eddiego, wskoczyć do niego w pełni uformowana, bez przeszłości, którą dałoby się poznać” [1]. Niespodziewanie w nowym życiu czeka na nią dobrobyt, luksus i eleganckie znajome. Uświadomi sobie, że „zawsze sądziłam, że chodziło mi wyłącznie o pieniądze, ale kiedy w tej chwili patrzę na Emily, rozumiem, że pragnęłam też tego. Ludzi, którzy by się o mnie troszczyli. Którzy by mnie akceptowali” [2]. Jednak o akceptację w tym środowisku nie jest łatwo, zwłaszcza że Jane zajmuje miejsce zmarłej tragicznie żony Eddiego.

Jednocześnie z historią Jane toczy się historia tej drugiej – pani Rochester. Idealnej żony, kobiety sukcesu, która od zera zbudowała finansowe imperium, lojalnej przyjaciółki, pani domu zaangażowanej w lokalną społeczność. Jak można konkurować z piękną, zawsze doskonale ubraną i posiadającą swój styl poprzedniczką, która w dodatku nie żyje, więc nikt nie mówi o niej źle? Jane zdaje się być jej przeciwieństwem – poza młodością, ma jedynie bagaż doświadczeń. Nie ma za to pieniędzy, wykształcenia i obycia. Domowy budżet dotąd ratowała w specyficzny sposób i nikt nie wziąłby jej za damę.

W tym wszystkim, gdzieś pomiędzy tkwi Eddie – najbardziej zagadkowa z postaci. Pewny siebie, rozsiewający urok i tajemniczy. Może „facet, który przecenia własną inteligencję, to taki, którym łatwo manipulować. Okazuje się jednak, że to również facet, który potrafi stanowić prawdziwe zagrożenie” ? [3]

„Pokój na piętrze” to pozornie lekka, trzymająca w napięciu opowieść. Kryją się jednak w niej nie tylko liczne nawiązania i międzypokoleniowy dyskurs z najbardziej znaną z powieści Charlotte Brontë, ale również ciekawie nakreślone postacie zainspirowane bohaterami „Dziwnych losów Jane Eyre”. Hawkins pisze językiem pełnym humoru i odniesień do współczesności, momentami wręcz potocznym, łatwym w odbiorze. Perypetie Jane bawią, ale i wywołują mieszane uczucia. Trudno zresztą polubić jakąkolwiek z postaci „Pokoju na piętrze”, co jest najlepszym dowodem na niejednoznaczność tej powieści.

Miłośnicy prozy Charlotte Brontë znajdą u Hawkins wiele ciekawych smaczków i niejednokrotnie zachwycą się swoistą grą z oryginałem. Fani thrillerów zostaną natomiast zaskoczeni przewrotnością i złożonością tej historii. Historii, która zaczyna się w deszczowy dzień, w który nie sposób wyjść na spacer…

[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Rachel Hawkins, „Pokój na piętrze”, przeł. Katarzyna Rosłan, wyd. W.A.B., 2023, str. 48.
[2] Tamże, str. 185.
[3] Tamże, str. 343.

Jane Eyre – jedna z najbardziej znanych literackich heroin. Uwięziona w XIX wiecznych konwenansach, żyjąca w ubóstwie i ograniczona pozycją społeczną. Jak odnalazłaby się w XXI wieku? Czy byłaby przysłowiową szarą myszką, czy jej wewnętrzna siła i hart ducha sprawiłby, że stałaby się niepokorną kobietą sukcesu?

Rachel Hawkins w „Pokoju na piętrze” przenosi dobrze znaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Akcja trzeciej powieści Celeste Ng – znanej amerykańskiej pisarki, tworzącej wielowymiarowe powieści obyczajowe – dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, gdzie kryzys ekonomiczny i walka o wartości prowadzi do powstawania jednorodnego kulturowo społeczeństwa. Dystopia staje się dla Ng okazją do ukazania wpływu literatury i sztuki na kształtowanie się jednostek i społeczeństw.

„Aspiracje jej rodziców przeniosły ich przez ocean, dla niej więc pełne aspiracji imię: Margaret. Premierka, księżniczka, święta. Imię z rodowodem długim jak sam czas, solidy pień wyrastający z mocnych korzenia: po francusku, la marguerite, stokrotka; po łacinie, Margarita, perła” [1].

Margaret – amerykanka chińskiego pochodzenia i poetka staje się twarzą ruchu oporu walczącego z PAKTem. „PAKT, jak podkreślali jego orędownicy, wzmocni i zjednoczy naród. Niewypowiedzianym uzupełnieniem tej myśli było to, że jedność wymaga wspólnego wroga” [2]. Ta swoista regulacja prawno – społeczna ma chronić obywateli przed szkodliwymi wpływami, plenić wpływy kultury azjatyckiej, a w konsekwencji zakazywać swobodnego myślenia i ograniczać wolność słowa. Jej ubocznym skutkiem są relokacje dzieci – czyli przymusowe umieszczanie ich w rodzinach zastępczych, jeśli rodzice biologiczni okazują się nie wyznawać wymaganej ideologii.

Bird jest synem Margaret – od kilku lat nieobecnej w jego życiu, który zaczyna dorastać i zadawać pytania. Nie tylko o matkę, ale także o otaczający go świat, o dyskryminację z jaką się spotyka z powodu swojego pochodzenia i wyglądu, bo „niebezpiecznie jest wyglądać jak on” [3]. O wyobcowanie jakiego doświadcza w szkole i o to, dlaczego „czasem samotność jest mniejszym złem” [4]. Niespodziewana wiadomość, która może doprowadzić go do matki pociągnie za sobą ciąg zdarzeń i zaburzy dotychczasowy pozornie bezpieczny rytm życia chłopca.

Świat jaki kreuje Ng w „Naszych zaginionych sercach” powstał na skutek kryzysu. Zapaść gospodarki spowodowała nieodpartą chęć znalezienia winnych. A najłatwiej ich szukać wśród obcych i innych, zaś społeczeństwo zjednoczone wizją złego, który niszczy dobrobyt i propaguje szkodliwe idee, może powstać z kolan i odbudować kraj. Mechanizmy psychologiczne do których odwołuje się amerykańska pisarska są znane od wieków, ale wciąż żywe. Aby móc walczyć z wrogiem, należy pozbyć się niebezpiecznych poglądów i ograniczyć wolność słowa. „Każda szkoła dokonuje własnych, niezależnych ocen, ciągnęła nauczycielka. Decyduje, które książki mogą przydać się uczniom, a które mogą wystawić ich na niebezpieczne idee” [5]. Książki zostają usunięte, ale w poprawny politycznie i ekologiczny sposób. „Nie palimy naszych książek, powtarza ona. Przerabiamy je na masę papierniczą. To dużo bardziej cywilizowane, nie?” [6].

„Nasze zaginione serca” to opowieść o ryzyku, które niesie za sobą demagogia i populizm. O tym, co oczywiste i wszystkim dobrze znane, ale wciąż sprawdzające się w społeczeństwie – o rządzeniu za pomocą strachu, odwoływania się do najniższych instynktów. Poszukiwaniu fikcyjnych wrogów, po to, aby móc sterować społeczeństwem. I bez różnicy czy będą to przedstawiciele innej rasy, jakiejkolwiek mniejszości – religijnej, seksualnej czy kulturowej. O zagrożeniach pisze Ng, wskazując je obrazowo i dosadnie, zauważając do czego prowadzi propaganda, ograniczanie wolności słowa, zabranianie nauki logicznego rozumowania i swobodnego myślenia.

W tej gorzkiej i ponurej historii nie brak świetnie zarysowanych portretów psychologicznych postaci i inspirujących bohaterów. Ng – jak we wcześniejszych powieściach – wnika w psychikę, szuka odpowiedzi na pytania o motywacje kierujące ludźmi, wczuwa się w nich emocje, oddaje ich uczucia. „Nasze zaginione serca” napisane są przejmującym stylem. Nieco utrudnia odbiór powieści sposób zapisywania dialogów. Można to odbierać jako zamierzony sposób na zmuszenie do refleksji i spowolnienie akcji.

Jak wygląda jednorodne kulturowo społeczeństwo? Czy chcemy żyć w kraju, gdzie władza decyduje o tym, jakie należy mieć poglądy, co czuć i jak myśleć? Ng zostawia czytelnika z wieloma pytaniami, także z tym - czy poczucie bezpieczeństwa płynące z poczucia, że ktoś decyduje za nas, nie jest jedynie złudą i oszustwem?

[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Celeste Ng, „Nasze zaginione serca”, przeł. Elżbieta Janota, wyd. Relacja, 2023, str.165.
[2] Tamże, str. 198.
[3] Tamże, str. 91.
[4] Tamże, str. 38.
[5] Tamże, str. 40.
[6] Tamże, str. 67.

Akcja trzeciej powieści Celeste Ng – znanej amerykańskiej pisarki, tworzącej wielowymiarowe powieści obyczajowe – dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, gdzie kryzys ekonomiczny i walka o wartości prowadzi do powstawania jednorodnego kulturowo społeczeństwa. Dystopia staje się dla Ng okazją do ukazania wpływu literatury i sztuki na kształtowanie się jednostek i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedenaście niezbyt długich opowiadań – o miłości, przyjaźni, śmierci, traumach, dyskryminacji i poszukiwaniu siebie. „Mleko krew żar” to debiut amerykańskiej pisarki, której pojedyncze opowiadania już wcześniej doczekały się nagród. Danitel W. Moniz wybiera krótką formę dla swoich utworów i zmyka w nich celnie opowiedziane historie o przełomowych momentach w życiu. Nie zawsze przełom następuje spektakularnie, czasem to uświadomienie sobie pewnych faktów i uczuć. I te chwile stara się uchwycić Moniz, tworząc barwną i czasem zaskakującą kompozycję emocji, spostrzeżeń i refleksji.

Każde z opowiadań podejmuje inny temat – dorastanie, choroba, szukanie miejsca w życiu czy relacje z najbliższymi. Wszystkie jednak zdaje się łączyć poczucie wyalienowania ich bohaterów, pragnienie akceptacji i zrozumienia. Jesteśmy tak różni zdaje się mówić Moniz – pokazując bohaterów różnych ras, płci i światopoglądów na innych etapach życia – a jednocześnie tak podobni – udowadniając, że targają nimi podobne emocje, dylematy i stają przed w gruncie rzeczy zbliżonymi wyzwaniami.

Szczególnie w „Mleko krew żar” wybrzmiewa tematyka dotycząca pozycji kobiety w społeczeństwie. Jedna z postaci szybko zauważy, że „historii, które opowiada pastor, nauczył się od innych mężczyzn, przekazywanych przez pokolenia niczym dżuma, aż wniknęły głęboko do umysłu, prawami przyjętymi z niebieskookiego, wyśnionego przez mężczyznę Nieba. (…) czego Zey miała nigdy się nie dowiedzieć: że nie jest druga, nie pochodzi z żebra Adama, że cała jej istota to Bóg; że pastor i jemu podobni dalej będą krzyczeć z ambony, wychowując chłopców (…) na pełnych nienawiści i przestraszonych” [1]. Jednocześnie zrozumie jak bardzo zdaje się odstawać od swojego środowiska i niektórych innych kobiet. „Dziewczyny te były jeszcze uległe, pragnęły, by ktoś zrobił na nich wrażenie, ich miękkie i świeże policzki rumieniły się na nawet najbardziej banalne komplementy. Urocze staromodne cechy, które mężczyźni pragnęli zamknąć w butelce i zachować dla siebie”. [2].

Moniz sięga w dusze bohaterów kolejnych opowiadań i wydobywa z nich na światło dzienne to, co woleliby ukryć. Obnaża lęki, analizuje traumy i relacje międzyludzkie, wnika w umysły dziewcząt, mężczyzn i doświadczonych przez los kobiet. Robi to jakby mimochodem, przy okazji opisywania zupełnie innych okoliczności. Jednocześnie okazuje zrozumienie, nie ocenia i nie osądza – czasem jedynie zaskakując zwrotem akcji, celną ripostą czy niespodziewanym zakończeniem.

„Mleko krew żar” to zbiór opowiadań napisanych łatwym w odbiorze językiem i przystępnym stylem, który jest zarazem bardzo trafny i bogaty literacko. Portrety psychologiczne postaci przyciągają uwagę – a nie jest prosto je nakreślić głęboko i przekonywująco, mając do dyspozycji tak krótkie formy, jakimi są opowiadania.

Proza Moniz to także pochylenie się nad losem powtórzonym, błędami popełnianymi przez kolejne pokolenia i nad pułapką uprzedzeń zrodzonych ze strachu i niewiedzy. Czy można wyrwać się z kręgu dyskryminacji i bezsilności? Jak rodzą się więzy międzyludzkie i jakie maja znaczenie?

„Wszędzie były kobiety – przyjaciółki babki i nieznajome z pobliskiego miasteczka, niektóre jeszcze z odleglejszych miejsc. Kobiety, które uczyły dzieci, kobiety porządkujące dokumenty, kobiety sprzątające toalety. Kobiety biznesu, kobiety niepracujące, kobiety zamężne i takie, które nigdy nie wyszły za mąż. Kobiety w kwiatach, w spódnicach z trawy, w warkoczach, koralikach, kobiety tylko w swoich skórach. Stare kobiety, młode kobiety, wysokie kobiety. Kobiety przytulające się i śpiewające, biegające i modlące się, kobiety pijące nocą. Las kobiet roztaczał się pod pełnym księżycem żniwiarzy. Siedziałam wśród nich, pochłonięta opowieściami, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, że każda z nas to ogniwo sięgające wstecz, od matki do córki do matki, w nieprzerwanym łańcuchu biegnącym od środka czasu, połączone mlekiem i krwią” [3].

[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Dantiel W. Moniz, „Mleko krew żar”, przeł. Dobromiła Jankowska, wyd. Pauza, 2023, str. 37.
[2] Tamże, str. 42.
[3] Tamże, str. 160-161.

Jedenaście niezbyt długich opowiadań – o miłości, przyjaźni, śmierci, traumach, dyskryminacji i poszukiwaniu siebie. „Mleko krew żar” to debiut amerykańskiej pisarki, której pojedyncze opowiadania już wcześniej doczekały się nagród. Danitel W. Moniz wybiera krótką formę dla swoich utworów i zmyka w nich celnie opowiedziane historie o przełomowych momentach w życiu. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Kto kazał mi usiąść akurat przed tą dwójką wariatów rozprawiających o sprawach, które dotykają mnie tak osobiście? Czy człowiek zwraca uwagę tylko na to, co go bezpośrednio dotyczy, i wycina z nieskończonego chaosu codzienności jedynie takie elementy?”[1].

Lucas jest pisarzem po czterdziestce przeżywającym kryzys finansowy, małżeński i osobowościowy. Jednodniowy wyjazd do Urugwaju po ustalone honorarium za przyszłe książki przeradza się w życiową wyprawę – w głąb siebie i ulic Montevideo. „Urugwajka” to swoisty strumień świadomości głównego bohatera, który w trakcie wycieczki dokonuje przeglądu swojego życia i fantazjuje o przypadkowo poznanej rok wcześniej kobiecie, oczekując na ponowne spotkanie.

Pedro Mairal kreśli obraz Argentyny trawionej galopującą inflacją, kryzysem ekonomicznym, której gospodarka się rozpada, a Argentyńczycy zmuszeni są do szukania alternatyw. Takich jak przemycanie własnych pieniędzy do kraju i wymienianie ich po nieoficjalnym kursie. „Nikt do końca nie wiedział, ile co kosztuje. Peso traciło na wartości, inflacja szalała. I zaczęły się kontrole kursów wymiany. Zupełnie jakby w środku lata płacili ci lodem i zakazywali używania lodówek. Wszyscy rozpaczliwie pożądali dolarów. Rynek rozdwoił się na oficjalny i równoległy, a pośrodku pojawili się cinkciarze, pośrednicy, przyjaciele kuzynów” [2]. W tym wszystkim stara się odnaleźć pisarz, który mimo bogatej wyobraźni i życia wewnętrznego nie jest w stanie przelewać swoich myśli na papier i tworzyć. Krótki wyjazd do Urugwaju ma być rozwiązaniem wszelkich problemów – podratować budżet domowy, zapewnić środki na kilka najbliższych miesięcy w których będzie mógł pisać w miarę komfortowych warunkach – a przede wszystkim ma zapewnić wenę twórczą przez spotkanie z potencjalną kochanką. Młoda Urugwajka niepodzielnie króluje w fantazjach Lucasa i napędza go do działania. Główny bohater uważa wręcz, że „kiedy dwie osoby tak bardzo się pociągają, dziwna telekineza usuwa im z drogi wszelkie przeszkody. Owszem, takie to banalne. Rozstępują się przed nimi góry” [3].

Rzeczywistość jednak zawsze dość szybko weryfikuje marzenia i rozwiewa mrzonki. Ponowne spotkanie nie przebiega według wyśnionych scenariuszy. Fascynacja jednak nie opuszcza Lucasa „twój dzisiejszy wygląd niewiele miał wspólnego z tym, co zapamiętałem. Byłaś zbyt rzeczywista, niepodatna na manipulacje mojej pamięci. Przez wszystkie te miesiące miałem cię w głowie i mogłem te obrazy dowolnie przewijać, przeskakiwać do przodu, wciskać pauzę. Otwierałem i zamykałem maile od ciebie. Sama wiesz, co się dzieje, jak wracamy do wspomnień, przeżywamy je na nowo... I kiedy się dziś zjawiłaś, tak jakby wyparłaś tamto moje wspomnienie, bezceremonialnie odsunęłaś je na bok” [4].

„Urugwajka” to także analiza relacji międzyludzkich i kondycji rodziny, podważenie stereotypów i ról społecznych. Bo jak zauważy Lucas „myślałem o rodzinie i małżeństwie jako takich. To zabrzmi, jakbym się wymądrzał, ale naprawdę: musimy zacząć myśleć inaczej. Dorastaliśmy w ramach pomysłu na rodzinę, którego słabości – gdy je dostrzegliśmy – wypełniły nas lękiem” [5]. Mairal zarazem wnika w szarą codzienność i rutynę zamieniającą miłość w nienawiść. „Nienawidziliśmy się dzień po dniu, z tymi naszymi listami rzeczy do zrobienia. (…) Twoje listy mnie wykańczały. I zakładam, że te moje, niewidzialne, wykańczały ciebie. Moje przemilczane listy, zmienne oczekiwania” [6].

Historia Lucasa angażuje czytelnika, wciąga w wir – czasem wręcz surrealistycznych zdarzeń – i zmusza do spojrzenia na postacie z innej perspektywy. Ciekawie konstruuje portrety psychologiczne, warunkując ich odbiór poprzez pryzmat głównego bohatera i jego monolog wewnętrzny. „Urugwajka” została napisana refleksyjnym, interesującym językiem, który – jakby dla przeciwwagi zawiera też wulgaryzmy. Mairal gładko przechodzi od literackiego, subtelnego stylu do wręcz obscenicznych opisów i obelżywych słów. Jednocześnie prowadzenie narracji w pierwszej osobie sprawia, że główny bohater staje się czytelnikowi bliższy, niezależnie od tego, czy da się go polubić i zaakceptować.

„Urugwajka” to nieco smutna, filozoficzna i intelektualna proza. Mairal zmusza do zastanowienia się nad życiowymi wyborami – często tymi oczywistymi i każe zadawać sobie pytanie, czy wypełnianie oczekiwań społecznych musi przynosić szczęście.


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Pedro Mairal, „Urugwajka”, przeł. Barbra Jaroszuk, wyd. Pauza, 2023, str. 23.
[2] Tamże, str. 40.
[3] Tamże, str. 21.
[4] Tamże, str. 86.
[5] Tamże, str. 113.
[6] Tamże, str. 107.

„Kto kazał mi usiąść akurat przed tą dwójką wariatów rozprawiających o sprawach, które dotykają mnie tak osobiście? Czy człowiek zwraca uwagę tylko na to, co go bezpośrednio dotyczy, i wycina z nieskończonego chaosu codzienności jedynie takie elementy?”[1].

Lucas jest pisarzem po czterdziestce przeżywającym kryzys finansowy, małżeński i osobowościowy. Jednodniowy wyjazd do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Spokój jest ostatnią rzeczą, jakiej pragnę. Spokój, który zmieni się w czekanie na… na co? Na to, kiedy będzie wieczór, kiedy będzie wypłata albo kiedy trafię na jakąś wyprzedaż, czekanie na męża, na dzieci, na wnuki, na przejście na emeryturę, na śmierć” [1].

Adéla ma piętnaście lat i przechodzi okres buntu. Kolejne eksperymenty z używkami wyznaczają jej rytm dni, a szkoła jest niechcianym i odrzucanym obowiązkiem. Ciasne mieszkanie dzielone z matką i wizyty u ojca i jego partnerki doprowadzają nastolatkę do coraz dalej idących aktów sprzeciwu. Adéla nabiera doświadczeń – z mężczyznami, alkoholem i podejmując coraz bardziej ryzykowne doświadczenia. W końcu porzuca edukację, wyprowadza się z domu i zaczyna dorabiać jako niewykwalifikowany personel.

„W ciszy” to opowieść o ciemniejszej stronie życia, o pragnieniu bycia lepszym, ładniejszym, bogatszym i ważniejszym. O tym jaką cenę płaci się za niezgodę na zwyczajność i za ucieczki od rutyny. Alžběta Bublanova kreśląc losy zwykłej dziewczyny opowiada o pułapce codzienności, przeciętności i losie powtórzonym – przez kolejne pokolenia. Adéla buntuje się przeciwko temu, co ją czeka – latami nauki, pięciem się po szczeblach kariery i pogoni za miłością, po to, aby założyć rodzinę. Spogląda na otaczających ją ludzi i widzi obecne na ich twarzach rozczarowanie. „Może kiedyś była piękna na buzi, ale odcisnął na niej swoje piętno codzienny męczący, wyniszczający bieg życia, widzę na jej twarzy nagromadzony gniew z powodu wszystkiego, przez co przeszła, przez co przechodzi i przez co przejdzie, widzę tam rozpadające się marzenia, a raczej marzenia dawno już się rozpadły” [2].

Adéla nie akceptuje siebie, ani rzeczywistości w której żyje. „Wcale nie czuję się ładna. I taka brzydka będę aż do śmierci. Albo będę brać udział w wyścigu na ciągłe upiększanie się, dopóki i tak go nie przegram” [3]. Jednocześnie desperacko usiłuje dostosować się do świata z którym nie czuje wspólnoty. Początkowo pragnie być zauważona i doceniona, z czasem dorastając chce być taka jak wszyscy, układa kolejne listy i plany dnia, aby wpasować się w ramy społeczeństwa. A jednak jej próby są z góry skazane na niepowodzenie, bo wciąż oczekuje od życia czegoś więcej. Bez nadziei biegnie w życiowym wyścigu, który nazywa kołowrotkiem. Każdy jej dzień zdaje się być taki sam i przynosi te same emocje i uczucia.

Alžběta Bublanova posługuje się prostym, ale bardzo trafnym stylem. Idealnie trafia w sedno problemów, ukazuje ludzi takimi jakimi są – w wiarygodny i prawdopodobny sposób. Obserwuje społeczeństwo i tworzy jego zbiorowy portret. Zagląda w dusze swoich bohaterów i nie boi się wyciągać na światło dzienne ich wad, słabości i rozterek. Jednocześnie jest dla nich wyrozumiała i nie ocenia niczyich wyborów. „W ciszy” napisane jest ładnym językiem, często potocznym, ale potrafiącym zachwycić celnymi uwagami i porównaniami. Pozostawia czytelnika po lekturze właśnie w ciszy, w natłoku myśli i refleksji.

W końcu „wszyscy żyjemy tak samo. Wszyscy układamy takie same życiowe puzzle. Rano wstajemy, chodzimy do pracy, gdzie pracujemy jak szaleni, w południe wszyscy znikamy na chwilę w najbliższych barach, po południu pijemy kawę, a wieczorem idziemy do domu, gdzie śpimy, jemy albo się kochamy” [4].


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Alžběta Bublanova, „W ciszy" , przeł. Justyna Pokorska, wyd. Moc Media, 2022, str. 50.
[2] Tamże, str. 49.
[3] Tamże, str. 108.
[4] Tamże, str. 109.

„Spokój jest ostatnią rzeczą, jakiej pragnę. Spokój, który zmieni się w czekanie na… na co? Na to, kiedy będzie wieczór, kiedy będzie wypłata albo kiedy trafię na jakąś wyprzedaż, czekanie na męża, na dzieci, na wnuki, na przejście na emeryturę, na śmierć” [1].

Adéla ma piętnaście lat i przechodzi okres buntu. Kolejne eksperymenty z używkami wyznaczają jej rytm dni, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Andromeda oferuje coś pięknego” [1]

„To na tym tarasie odbywają się przyjęcia. Stojąc na górze, człowiek ma wrażenie, że całe miasto do niego należy, wszystko leży u jego stóp. Z wolna otacza cię zmierzch, podpełza coraz bliżej, a gwar gości się wzmaga, zapala się mnóstwo girland z lampionami” [2].

Sofie rozpoczyna staż w renomowanym wydawnictwie i niespodziewanie dzięki jednej przypadkowo wyrażonej uwadze - na temat wydanej powieści - zwraca na siebie uwagę Gunnara, kierownika działu literackiego. Odtąd tych dwoje połączy specyficzna intelektualna więź, a Sofie szybko i niestandardowo awansuje w pracy, wykorzystując swój talent.

„Andromeda” to podróż w głąb świata wydawców i spojrzenie na tworzenie literatury od kuchni, ale to także historia o wędrówce przez życie i poszukiwaniu w nim bezpieczeństwa, prawdy i zrozumienia. Nieprzypadkowo Therese Bohman czyni – nieco zresztą przekornie - mottem powieści cytat niemieckiego poety, prekursora romantyzmu – Novalisa o podążaniu ku domowi. Sofie i Gunnar w niejednoznacznej i złożonej relacji jaka ich połączy, znajdować będą te same wartości, zmierzać ku wspólnym celom, odczuwać podobną nostalgię za czasami, które ich ominęły.

„Literatura zawiera tak wiele wspomnień, szczegółów, które żyją nadal, ponieważ ktoś zechciał je sformułować, spisał je i wplótł w opowieść” [3]. Bohman nadaje „Andromedzie” nieco filozoficzny, niemal poetycki wymiar i prowadzi czytelnika przez meandry codzienności w wydaniu metafizycznym. „Codziennie znikają całe światy. Całe systemy wspomnień i relacji ulegają zagładzie, a potem wszystko po prostu toczy się dalej” [4]. I w tę nić złożoności, wielości bytów, ale i rutyny wikła szwedzka pisarka swoich bohaterów, nadając im cechy przeciętnych ludzi, jednak pozostających w tej swojej zwyczajności w ciągłej niezgodzie ze sobą i otaczającym ich światem. Sofie buntuje się przeciwko poważnym związkom, nawiązuje jedynie powierzchowne relacje. Gunnar pozornie szczęśliwy w małżeństwie, pozostaje jednak tak naprawdę wciąż wyalienowany i idzie pod prąd. Zaskakująco tych dwoje w – zdawałoby się wyłącznie zawodowej relacji – odnajdzie intelektualną i emocjonalną przestrzeń dla siebie.

„Andromeda” obnaża niedoskonałości, burzy mity rodzinne i pokazuje życie takim, jakie jest, bez romantycznej narracji. „To zabawne, jak ludzie wyobrażają sobie, że kiedyś wszystko było bardziej uporządkowane: mniej rozwodów, rodziny trzymały się razem, ludzie byli zdrowsi i uczciwsi, a społeczeństwo – nieskomplikowane. Jeśli zeskrobać wierzchnią warstwę, ujawnia się bajzel. Niemal w każdej rodzinie znajdą się bękarty i adoptowane dzieci, ktoś, kto dorastał u ciotki albo babki zamiast u rodziców, ktoś o słabych nerwach albo upośledzony, ktoś, kto wyszedł do stodoły i się powiesił” [5].

Bohamn posługuje się prostym, a jednak niezwykle subtelnym językiem. W pozornie łatwy i przystępny sposób pisze o rzeczach, uczuciach i relacjach niezmiernie złożonych i skomplikowanych. Tak jakby rozłożenie ich na czynniki pierwsze spowodowało, że stały się zrozumiałe. Odwrotnie rzecz się ma z bohaterami – na pierwszy rzut oka jednoznaczne postacie okazują się być wielowarstwowe. Bohman pogłębia ich analizę psychologiczną, jakby mimochodem, przy okazji snucia refleksyjnej opowieści o codzienności.

„Dziwne, jak życie po prostu się wydarza. W młodości byłem przekonany, że wszystkie ważne decyzje podejmuje się po dokładnym przemyśleniu, że za każdym wykonanym krokiem stoją głębokie dociekania i że każda zmiana to wynik negocjacji z samym sobą. Wszystko, co zawarte w życiu, jest rezultatem aktywnych wyborów. Ale rzeczy po prostu się wydarzają” [6].

[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Safona – fragment wiersza za: Therese Bohman, „Andromeda”, przeł. Justyna Czechowska, wyd. Pauza, 2023, str. 31.
[2] Therese Bohman, „Andromeda”, przeł. Justyna Czechowska, wyd. Pauza, 2023, str. 5.
[3] Tamże, str. 30.
[4] Tamże, str. 78.
[5] Tamże, str. 80.
[6] Tamże, str. 120.

„Andromeda oferuje coś pięknego” [1]

„To na tym tarasie odbywają się przyjęcia. Stojąc na górze, człowiek ma wrażenie, że całe miasto do niego należy, wszystko leży u jego stóp. Z wolna otacza cię zmierzch, podpełza coraz bliżej, a gwar gości się wzmaga, zapala się mnóstwo girland z lampionami” [2].

Sofie rozpoczyna staż w renomowanym wydawnictwie i niespodziewanie dzięki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na przełomie XVIII i XIX wieku triumfy święciły romanse gotyckie – powieści o perypetiach miłosnych okraszone atmosferą grozy i ciągiem nieprawdopodobnych zdarzeń. „Opactwo Northanger” to jedyna z powieści Jane Austen, która jest swego rodzaju parodią – dzieł Ann Radcliffe i pokrewnych, ale także satyrą na ówczesne czasy.

Katarzyna Morland jest siedemnastoletnią panną z dobrego domu, o średnim statusie majątkowym, niezbyt obytą w świecie, ale niepozbawioną miłego i kulturalnego obejścia. Na zaproszenie zaprzyjaźnionego małżeństwa wyjeżdża do Bath – modnego uzdrowiska, gdzie zawiera nowe znajomości, nabiera ogłady i zaczyna rozumieć zasady panujące w towarzystwie.

„Opactwo Northanger” to pierwsza sprzedana wydawcy powieść Jane Austen, która jednak została opublikowana pośmiertnie – pod zmienionym tytułem. Z uwagi na parodystyczny charakter opowiedziana w niej historia różni się znacznie od pozostałych utworów Austen. Mniej w niej fabuły i rozbudowanych postaci, więcej kpin ze zwyczajów arystokracji oraz z obłudy i hipokryzji prezentowanej przez socjetę w codziennym życiu. Opowieść koncentruje się na kilku miesiącach, podzielonych na pobyt w Bath i w tytułowym Opactwie Northanger, które ma przypominać gotyckie zamczysko.

Katarzyna skupia w sobie wszelkie cechy, które składają się na przeciętność. Jest ładna, ale nie należy do piękności, posiada podstawową, ale powierzchowną wiedzę, jest sympatyczna i wciąż jeszcze naiwna. W swej prostoduszności nie rozumie zasad panujących w towarzystwie – podwójnej moralności, przewrotności i fałszywej skromności – przez co zbyt dosłownie odbiera słowa i gesty. Nieśmiałość doprowadza do komicznych sytuacji, kiedy „obawiając się wypowiedzenia własnej opinii, sprzecznej ze zdaniem tego zadufanego mężczyzny” [1] bohaterka milczy i wywiera mylne wrażenie. Jednocześnie „Katarzyna nie przywykła do formułowania samodzielnych sądów” [2], co sprawia, że mężczyźni postrzegają ją jako idealną towarzyszkę do ukształtowania według własnych potrzeb. Jakże niepodobna jest do powieściowych heroin, które są dla niej wzorem – w końcu zawsze wygrywa w niej rozsądek, a wyczekiwane przygody okazują się mrzonkami. Katarzyna zaczyna też rozumieć, że chociaż „przyjaźń jest niewątpliwie najskuteczniejszym lekiem na cierpienia zawiedzionej miłości” [3], to już wybór przyjaciółki może okazać się zbyt pochopny, a nie każda obiecująca znajomość okazuje się wartościową.

„Opactwo Northanger” wykpiwając powieść gotycką tak naprawdę kpi z konwenansów, wyobrażeń o rzeczywistości, i czarno – białego widzenia świata. „Może między Alpami a Pirenejami ludzie mają charaktery z jednej bryły. Może tam żyją albo anioły bez skazy albo wcielone szatany. W Anglii jednak jest inaczej. Anglicy chyba są, chociaż nie w równym stopniu, mieszaniną dobrego i złego, o czym świadczą zarówno ich serca, jak i obyczaje” [4].

Austen w „Opactwie Northanger” wyśmiewa hipokryzję, jej styl opływa w humor, ironiczne riposty i aluzje. Przekonywujące są również portrety psychologiczne postaci, z bezlitośnie uwydatnionymi wadami i sprzecznościami charakterów. Nawet drugoplanowi bohaterowie są niezwykle żywi i prawdopodobni. Aż nie sposób nie uważać, że niektórych z nich Austen nie obdarzyła cechami rzeczywistych i znanych jej osób.

Wieki mijają, a ludzka natura nie zmienia się wiele. Nie ma już podziałów klasowych, a zamki i pałace sprowadzono niemal jedynie do roli muzealnej. A jednak przywary, hipokryzja i nieszczerość są tak samo obecne wśród nas, jak wśród naszych przodków. I to sprawia, że literatura portretująca społeczeństwo nie starzeje się nigdy, tak jak nie straciły na aktualności cięte uwagi Jane Austen.


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Jane Austen, „Opactwo Northanger”, przeł. Anna Przedpełska – Trzeciakowska wyd. MG, 2023, str. 40.
[2] Tamże, str. 57.
[3] Tamże, str. 25.
[4] Tamże, str. 175.

Na przełomie XVIII i XIX wieku triumfy święciły romanse gotyckie – powieści o perypetiach miłosnych okraszone atmosferą grozy i ciągiem nieprawdopodobnych zdarzeń. „Opactwo Northanger” to jedyna z powieści Jane Austen, która jest swego rodzaju parodią – dzieł Ann Radcliffe i pokrewnych, ale także satyrą na ówczesne czasy.

Katarzyna Morland jest siedemnastoletnią panną z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Literatura – piękna oraz faktu – zwykła często szukać sensacji, emocji i fascynacji według znanych schematów, w zgodzie z określonymi zabiegami fabularnymi. Stąd archetypy, toposy i motywy literackie oraz cała sieć nawiązań i interpretacji. Czytelnik jest przygotowany na to, że uzależnienie od alkoholu i dysfunkcyjna rodzina wiążą się z ubóstwem, przemocą fizyczną i intelektualnym zagłębiem. Z kolei w tak zwanym dobrym i bogatym domu dominować może snobizm, kult pieniądza i brak empatii. A jak jest naprawdę? Czy rzeczywiście życie biegnie po utartych ścieżkach, toczy się w rytm tych samych melodii?

Michał Paweł Urbaniak po raz kolejny udowadnia, że polscy pisarze potrafią pisać dobre powieści psychologiczne i przełamywać schematy. „Doll story” to historia znana z między innymi z „Małej księżniczki”, „Kopciuszka” – ale opowiedziana na odwrót. Już od samego początku Urbaniak wywraca wszystko do góry nogami, bo w roli sieroty osadza nastolatka, a i głównym bohaterem czyni chłopca. Potem będzie jeszcze radykalniej – żadna z postaci nie zechce odgrywać swojej archetypowej roli – strażniczki domowego ogniska, wdzięcznego wychowanka, prawdziwego mężczyzny. Fabuła także nie rozwinie się w oczekiwanym kierunku, a podział na dobro i zło ulegnie zatarciu.

„Doll story” już rozpoczyna się niespodziewanym zwrotem akcji – oto Wolfgang – główny bohater, piętnastolatek nie wychodzący z domu, chce mieć przyjaciela. I okazuje się, że zdobycie takowego jest wyjątkowo proste, właśnie rusza społeczna akcja propagująca Maskotki, polegająca na zawieraniu umów z dziećmi po przejściach i z nizin społecznych. Podopieczni mają się stawać płatnymi przyjaciółmi i spędzać czas ze swoimi pracodawcami. Swoista instytucja dam do towarzystwa znana z minionych wieków, przeniesiona w czasy współczesne. Idea szczytna, prowadząca do tego, że obie strony powinny być wygrane. Dzieci otrzymują dom, utrzymanie i uposażenie, a ich opiekunowie oddanych przyjaciół i towarzystwo. Czy coś mogłoby pójść nie tak? Urbaniak pokazuje, że wszystko.

Sytuacja w jaką wikła swoich bohaterów autor „Listy nieobecności” wydaje się jednoznaczna i oczywista. Ale relacje międzyludzkie takie nie są, życie nie jest czarno – białe, a charaktery dobre albo złe. Maskotki mają za sobą traumatyczne przeżycia, a przyszli opiekunowie decydują się na taki układ nie z chęci niesienia pomocy, a dla realizacji własnych emocjonalnych potrzeb. I tu zaczyna się piekło niedomówień, sprzecznych oczekiwań i różnic nie do pogodzenia.

Z jednej strony mamy w „Doll story” Wolfganga – chorowitego piętnastolatka, dla którego dom jest więzieniem, nawet jego edukacja odbywa się w czterech ścianach. Chłopiec rozpaczliwie pragnie życia jakie wiodą jego rówieśnicy, a przez alienację od społeczeństwa nie potrafi dorosnąć. Nawet jako pełnoletni zda sobie sprawę, że „nie był odpowiedzialny. Zresztą dlaczego miałby być? Zawsze to nim się opiekowano! Nie umiał być dorosły” [1]. Z drugiej strony jest Mariusz – młody, niemal osiemnastoletni mężczyzna, który desperacko szuka swojego miejsca w życiu, powtarzając „wiem, że powinienem być lepszy. Co zrobić, skoro jestem tylko sobą?” [2]. Nic nie wiadomo o jego przeszłości i planach na przyszłość. Zderzenie tych dwóch osobowości – infantylnego nastolatka z pozornie dobrego domu i zagadkowego przyjaciela do towarzystwa wyzwoli serię wydarzeń w których nikt nie będzie mógł wygrać. W tle mamy świetnie zarysowane postacie drugoplanowe i wybijająca się na pierwszy plan matkę Wolfganga – nazywaną przez niego generał Rajchert. Nie sposób zapomnieć tej bohaterki, zdaje się być realną osobą z krwi i kości, chociaż konia z rzędem temu, kto chciałby się z nią zaprzyjaźnić. Szczególnie wtedy, gdy mówi, że „każdy sam musi dbać o swój los, troszczyć się o siebie. Jeżeli nie umie, jego problem!” [3].


Urbaniak wciąga czytelnika w sieć nieporozumień, toksycznych relacji i skomplikowanych więzi. Tworzy fabułę w którą nie sposób zagłębiać się bez wyjścia z własnej strefy komfortu, porzucenia wygodnych poglądów i rezygnacji z łatwych ocen. „Doll story” pokazuje nagą prawdę o świecie, odrzuca hipokryzję i udowadnia, że oprócz znanej dobrze wszystkim przemocy fizycznej i słownej, istnieje jeszcze dużo bardziej wyrafinowana jej forma w postaci przemocy psychologicznej, która wymyka się definicjom. Manipulacje, podważanie poczucia wartości drugiej osoby, zawoalowane groźby, pozorna troska, która wynika z egoizmu, czy czerpanie satysfakcji z poniżenia innej osoby oraz ukrywany alkoholizm. To tylko niewielka próbka tego, co mogą wzajemnie czynić sobie wykształcone, kulturalne i zamożne rodziny. Urbaniak nie boi się nazywać rzeczy po imieniu i wydobywać na światło dzienne prawdziwych motywacji.

Nie brak w „Doll story” licznych nawiązań literackich, a ich analiza to temat na osobną rozprawę. Zaczynając od tego, że biblioteczka w pokoju Maskotki wypełniona jest utworami o sierotach – z „Anią z Zielonego Wzgórza” na czele, do wszechobecnych w powieści kryminałów Agathy Christie. Na tym jednak inspiracje autora się nie kończą i Urbaniak wplata w swoją ostatnią powieść wiele cytatów i odniesień do literatury. Sama „Doll story” może być odczytywana w różnych kontekstach i interpretowana przez pryzmat „Małej księżniczki” czy szeregu znanych XIX wiecznych powieści – którymi fascynację wyraźnie widać. I to jest cechą dobrej literatury – ta możliwość poszukiwania znaczeń, nawiązań i wielu niejednoznacznych interpretacji.

Michał Paweł Urbaniak przyzwyczaił już swoich czytelników do pięknego, literackiego języka i starannej polszczyzny. Jednocześnie bohaterowie mówią w charakterystyczny dla siebie sposób, adekwatny do swojego wieku, stopnia rozwoju i wykształcenia. I znowu – jak zawsze – lektura powieści tego autora to rejs w nieznane, z poczuciem dyskomfortu wywołanym koniecznością refleksji nad niewygodnymi tematami, a nawet z nutą zagadki. A jednak nie sposób nie zanurzać się w tej prozie i nie łaknąć jej więcej.

Czy we współczesnym świecie przyjaźń można kupić? Czym właściwie przyjaźń jest, jakie niesie za sobą obowiązki i czy na pewno polega na spełnianiu oczekiwań innych? A jeśliby przyszło zapytać słowami Maskotki „a kiedy ja chciałem czegoś więcej, mogłem się pożegnać z mianem przyjaciela, tak?” [4].


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Michał Paweł Urbaniak, „Doll story”, wyd. Mova 2023, s. 416.
[2] Tamże, str. 197.
[3] Tamże, str. 464.
[4] Tamże, str. 394.

Literatura – piękna oraz faktu – zwykła często szukać sensacji, emocji i fascynacji według znanych schematów, w zgodzie z określonymi zabiegami fabularnymi. Stąd archetypy, toposy i motywy literackie oraz cała sieć nawiązań i interpretacji. Czytelnik jest przygotowany na to, że uzależnienie od alkoholu i dysfunkcyjna rodzina wiążą się z ubóstwem, przemocą fizyczną i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wszelkie dowody wskazywały na to, że jest winny. Nie miał nikogo bliskiego, kto by go wspierał. Rodzice nie żyli, a swojej rodziny nie zdążył założyć. Jedyną osobą, która do końca wierzyła w jego niewinność, był on sam. Ale więzienie uczy pokory. Uczy też, że każdy siedzi za niewinność. Nie był wyjątkiem, kiedy twierdził, że został wrobiony, i nikt nie traktował jego słów poważnie” [1].

Mówi się, że więzienia pełne są niewinnych – bo mało kto z osadzonych w nich skazanych przyznaje się do popełnionych czynów. Miłosz wychodzi z zakładu karnego po piętnastu latach i wciąż czuje się tak samo pokrzywdzony przez wymiar sprawiedliwości, jak w dniu zatrzymania. Szybko jednak odnajduje się w nowej rzeczywistości – jako wolny człowiek i rozpoczyna własne śledztwo mające wyjaśnić tajemnicę śmierci przyjaciela – zbrodni za którą został skazany. Nie może przy tym liczyć na niczyją pomoc, a piętno mordercy utrudnia mu poszukiwania poszlak.

„Za żywopłotem” to frapujący kryminał o rozwiązywaniu zagadki zbrodni sprzed lat, wycieczce w przeszłość, która musi skutkować poszukiwaniami prawdy o sobie samym. Czytelnik wraz z głównym bohaterem podąża trudnymi do uchwycenia starymi tropami i usiłuje odnaleźć prawdziwego zabójcę. Po drodze poznaje historie osób uwikłanych w tę zbrodnię nie z własnego wyboru i zaczyna rozumieć jak bardzo zmieniła życie wielu osób – nie tylko rodziny zabitego, ale także pośrednich ofiar tego dramatu.

Maria Biernacka – Drabik ciekawie buduje postacie, nadając im wiarygodne rysy psychologiczne. Ciężar żałoby, której nie sposób przepracować, traumy pozostające już na zawsze i będące swoistymi bliznami na duszy – ukazane są w „Za żywopłotem” bardzo przekonywująco. Świetnie też pisarka oddaje frustrację, rozżalenie i bunt głównego bohatera. Jednak nie do końca przekonuje portret psychologiczny Miłosza w kontekście jego umiejętności funkcjonowania w społeczeństwie po piętnastu latach pozbawienia wolności, w szczególności uwzględniając postęp cyfryzacyjny, jaki dokonał się w tym czasie. Niemniej, nie tego – czyli rozbudowanej i wielowymiarowej psychologii postaci byłego więźnia – szuka czytelnik w kryminale, czy thrillerze – a trzymającej w napięciu akcji z celnie zarysowanymi bohaterami. I niewątpliwe w debiucie Biernackiej – Drabik otrzymuje o wiele więcej, bo postacie są ludźmi z krwi i kości.

Najbardziej zachwyca w „Za żywopłotem” warstwa narracyjna i opisy. Autorka posługuje się pięknym, literackim stylem i oczarowuje plastycznymi, refleksyjnymi opisami przyrody. Szczególnie hipnotyzujące są obrazy Bieszczad i Krakowa – trudno o lepszą zachętę dla odwiedzenia tych miejsc. „Gdy oparty o wieżę na Wielkiej Rawce patrzył na rozciągające się po horyzont szczyty, po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że tu ziemia łączy się z niebem. Tu stykają się ze sobą dwa światy – tak od siebie dalekie, a jednocześnie tak bliskie. Kiedyś pan Józef powiedział mu, że w górach człowiek spotyka Boga. Nie tylko dlatego, że ich szczyty dotykają nieba wyżej niż spiczaste dachy gotyckich katedr. Nie dlatego, że ich zbocza dyskretnie spisują historię świata niesioną na barakach tych, którzy przemierzają ich szlaki od wieków jako pielgrzymi, włóczędzy, posłańcy czy skazańcy. Przede wszystkim dlatego, że w górach człowiek rozmawia ze sobą” [2].

Chyba największym mankamentem polskich kryminałów jest nierealne przedstawienie procesu karnego i polskiego prawa. Niestety przepisy kodeksu karnego nie sprzyjają tworzeniu sensacyjnych fabuł – zamiast tego są nudne dla czytelnika, stąd trzymanie się procedur paradoksalnie zabija całą akcję i suspens. Marii Biernackiej – Drabik niemal udaje się uniknąć większych wpadek w tym zakresie - i nie cierpi na tym wbrew pozorom intryga i dynamiczność powieści - chociaż uwagę zwraca amerykańska formułka (masz prawo milczeć i ustanowić adwokata) recytowana przez funkcjonariuszy policji oraz kara dwudziestu lat pozbawienia wolności za zabójstwo.

Warto się w fabułę „Za żywopłotem” zanurzyć – nie tylko szukając rozrywki rozwiązywania intrygi kryminalnej i podążania za sprawnie rozwijającą się akcją – ale dla refleksyjnej opowieści o winie i karze, o świecie, który nie jest czarno – biały, ale pełen niuansów i emocji. I, dla takich jak ten opisów – „Księżyc oświetlał dachy kamienic, docierał do odsłoniętych uliczek, bawił się cieniami. Jak złudny może być ten spokój nocy. Co ukrywał? W tym samym momencie, gdy jedni bawili się, śmiali, pili, inni płakali, bali się, nie radzili sobie z życiem. (…) A wszystko pod osłoną tej samej nocy, w świetle tego samego księżyca” [3].


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Maria Biernacka - Drabik, „Za żywopłotem”, wyd. Muza, 2023, s. 11.
[2] Tamże, str. 122.
[3] Tamże, str. 138.

„Wszelkie dowody wskazywały na to, że jest winny. Nie miał nikogo bliskiego, kto by go wspierał. Rodzice nie żyli, a swojej rodziny nie zdążył założyć. Jedyną osobą, która do końca wierzyła w jego niewinność, był on sam. Ale więzienie uczy pokory. Uczy też, że każdy siedzi za niewinność. Nie był wyjątkiem, kiedy twierdził, że został wrobiony, i nikt nie traktował jego słów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Co zrobić z kimś, kto tak śmiało łamie normy kulturowe, a do tego przez większość życia grzmi o obronie kultury i tradycji?” [1].

Maria Rodziewiczówna – powieściopisarka znana z poczytnych bestsellerów, w tym „Lata leśnych ludzi”, „Dewajtisa” i „Między ustami a brzegiem pucharu”. Kojarzona jako pisarka patriotyczna, tworząca „ku pokrzepieniu serc” i autorka rzewnych romansów. Przez lata szufladkowana przez swoją prozę jako tradycjonalistka, konserwatystka i katoliczka sympatyzująca z prawicą i nacjonalistami. Podpisywała się Rodziewicz, nosiła z męska i miała nieugięty charakter. Jaka była naprawdę, czym kierowała się w życiu i kogo kochała?

Emilia Padoł podjęła się niełatwego zadania – napisać biografię kobiety, która wymykała się wszelkim klasyfikacjom, była pełna sprzeczności i chroniła swoją prywatność – to praca znojna, pełna trudów i przypominająca po częstokroć walkę jaką prowadziły bohaterki Rodziewicz, aby dojść do celu. Czy Padoł udało się odnaleźć prawdziwą pisarkę, wejrzeć w jej wnętrze i odkryć, to co pozornie niewidoczne? Ależ udało się, i to jeszcze jak.

„Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza” to biografia przełamująca stereotypy i przedstawiająca pisarkę bez żadnej tezy, nie za pomocą żonglowania fragmentami już znanych publikacji na temat Rodziewicz. Padoł sama przeprowadza badania, sięga do rękopisów, poszukuje źródeł – po czym drobiazgowo je analizuje, wyciąga wnioski i nie boi się podważać obiegowych faktów na temat życia pisarki. Taka biografia – będąca intelektualną rozmową z czytelnikiem, rzetelnym i obiektywnym opracowaniem – musi przykuwać uwagę już od pierwszych stron. Tym bardziej, że Padoł nie brakuje żaru w przedstawianiu sylwetki Rodziewiczówny – chociaż nigdy nie daje się ponosić emocjom i nie gra na uczuciach, nie ucieka w slogany i schematy. Pisze rzeczowym, potoczystym językiem, analizuje najbardziej znane z utworów Rodziewicz, przywołuje okoliczności w jakich powstały i bada zawarte w nich wątki autobiograficzne.

Historię życia Marii Rodziewicz rozpoczyna powstanie styczniowe – w trakcie którego się rodzi (lub rok po jego wybuchu – źródła nie są jednoznaczne), a kończy powstanie warszawskie – po którego upadku umiera. Można uznać tę klamrę spinającą życie jednej z najpoczytniejszych polskich pisarek za symboliczną – oba dramatyczne w swym przebiegu powstania miały decydujący wpływ na jej życie i niejako wyznaczyły jego rytm. Padoł nieco retorycznie pyta „Jak wiele sprzeczności może mieścić się w jednej osobie?” [2], można więc zapytać – czy mogłoby być inne życie kobiety toczące się pomiędzy dwoma tragicznymi w skutkach zrywami narodowościowymi?

W młodości Rodziewicz, rola kobiet w społeczeństwie była jasno określona „w latach 80. XIX wieku kostium kobiecy oznacza poddaństwo, męski – przywileje” [3]. Jednak młoda Maria przywdzieje męską marynarkę i krawat, obetnie krótko włosy. Nie wyrzeknie się spódnic, ale tylko dlatego, że „w tamtych czasach spodnie u kobiet były akceptowane jako strój do uprawiania sportów czy na plażę, ale na co dzień paradowanie w nich nie mieściło się w głowie” [4]. Wchodzi więc pisarka w rolę mężczyzny (nie ona jedna – znane w tym okresie feministki ubierały się i strzygły podobnie), a jednak nie uważa się za emancypantkę, przeciwnie jest gorliwą katoliczką, patriotką i przykładną ziemianką. Walczy o utrzymanie zadłużonego majątku, którym zarządza już jako młoda dziewczyna, jednocześnie zaczyna tworzyć i angażować się w pracę społeczną. „Żyła z kobietami, z nimi pracowała, otaczała się nimi, czuła się wśród nich bezpiecznie, wspierała je, na pewno się z nimi przyjaźniła i tworzyła silne relacje. Ale czy potrafiła znaleźć słowo na to, co do nich czuje?” [5]. Rodziewicz nigdy nie wyszła za mąż, dzieliła życie z dwoma kobietami. Między Helenę Weychert i Jadwigę Skirmuntt rozdzielała swój czas. Współczesnych sobie szokowała swoją prezencją i osobowością, jednak mimo niekobiecego – w obiegowej opinii – wizerunku, zdawała się stać na straży tradycji, wiary i moralności. A jednak Padoł zwraca uwagę na mniej oczywiste sytuacje z życia pisarki – fascynację buddyzmem, branie w obronę kobiet chcących rozstać się z mężem i umiłowanie przyrody, w tym przywiązanie do jamników (ukochanych psów). Jednocześnie autorka „Rodziewicz-ówny” nie przemilcza niewygodnych faktów – antysemickich oraz ksenofobicznych wypowiedzi i poglądów Rodziewicz, bliskich związków z organizacjami nacjonalistycznymi, brania w obronę arystokracji i ziemiaństwa, przy jednoczesnym potępianiu chłopów.

„Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza” jest niezwykle złożoną biografią, zakreślającą szerokie tło społeczno – polityczne epok w których żyła Rodziewicz. Padoł skrótowo przytacza wiele ze zdarzeń historycznych, pochyla się nad skomplikowaną sytuacją klasową na Kresach, nawiązuje do nastrojów społecznych (w tym rosnącego w kobietach gniewu po klęsce powstania styczniowego i wobec nadchodzących zmian gospodarczych, które nie niosły za sobą jednak żadnego zrównania płci i praw), nakreśla tło czasów, które ukształtowały pisarkę. Jednocześnie Padoł bardzo szczegółowo opisuje Hruszową – majątek Rodziewiczów – jej okolice i stosunki Marii z sąsiadami, światem literackim i politykami. Niezwykle ciekawa jest ta – tak bardzo niejednoznaczna – pozycja Rodziewiczówny w życiu publicznym. Z jednej strony występuje jako obiekt drwin, z drugiej jest powszechnie czytaną pisarką (i to w okresie, gdzie analfabetyzm sięgał powyżej 30 % społeczeństwa - jeśli nie więcej). Najsmutniejsze są ostatnie rozdziały biografii – przywoływanie relacji z życia codziennego w trakcie II wojny światowej, tułaczki – blisko osiemdziesięcioletniej wówczas Rodziewicz wraz z towarzyszącą jej wiernie Jadwigą, brutalności parcelowania majątków, zniszczeń dworów i okrucieństw okupantów.

Padoł odczarowała Marię Rodziewiczównę, przywróciła jej pamięć nie jako autorce niejednokrotnie wyśmiewanych ckliwych powieści, ale jako niezwykłej kobiecie, która nie bała się żyć po swojemu i znacznie wyprzedzała własne czasy. Nie buntując się wprost, przeciwnie konsekwentnie pogrążając się w coraz większe sprzeczności i nie tracąc przy tym siły i wiary w lepsze jutro. Nieprzypadkowo chyba Rodziewicz tak kochała słońce i wieś – to one ukształtowały ją jako pełną nadziei i wytrwałą osobę.


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Emilia Padoł, „Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza”, Wydawnictwo Literackie 2023, s. 35.
[2] Tamże, str. 323.
[3] Tamże, str. 35.
[4] Tamże, str. 259.
[5] Tamże, str. 98.

„Co zrobić z kimś, kto tak śmiało łamie normy kulturowe, a do tego przez większość życia grzmi o obronie kultury i tradycji?” [1].

Maria Rodziewiczówna – powieściopisarka znana z poczytnych bestsellerów, w tym „Lata leśnych ludzi”, „Dewajtisa” i „Między ustami a brzegiem pucharu”. Kojarzona jako pisarka patriotyczna, tworząca „ku pokrzepieniu serc” i autorka rzewnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Seria książek Lucy Maud Montgomery o Ani Shirley jest jedną z najbardziej znanych w literaturze młodzieżowej. Nie starzeje się mimo upływu lat i nie traci uroku. W nowym wydaniu, w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej historia słynnej rudowłosej marzycielki powraca do korzeni dzięki jak najwierniejszego przekładu powieści Montgomery. Nie tylko Ania staje się Anne, a wszyscy inni bohaterowie noszą swoje oryginalne imiona, ale także Szumiące Topole stają się – zgodnie z pierwotną wolą pisarki – Szumiącymi Wierzbami.

Anne po perypetiach miłosnych odnajduje bezpieczną przystań w narzeczeństwie z dawnym przyjacielem, jednak zanim przyjdzie im dzielić ciepło domowego ogniska, muszą jeszcze upłynąć trzy lata. Przez ten czas Gilbert zdobywa upragniony dyplom lekarski, a Anne oddaje się pasji nauczania przezwyciężając po drodze nieprzyjemności, zawirowania, i jak zawsze rozwiązując problemy innych. Summerside wita nową kierowniczkę szkoły źle skrywaną niechęcią, za która stoi miejscowa rodzina - zwana królewską z uwagi na pozycję towarzyską.

„Anne z Szumiących Wierzb” to ciepła powieść na którą składają się anegdotki z pracy nauczycielki, obraz społeczeństwa niewielkiego miasteczka i krótkie opowieści o pobocznych postaciach stających się bohaterami niektórych z rozdziałów. Szczególnie w tworzeniu tych ostatnich – trafnych i zwięzłych charakterystyk drugoplanowych postaci oraz wplataniu w fabułę drobnych, czasem humorystycznych wątków objawiał się talent Montgomery. Zdaje się, że tylko u tej kanadyjskiej pisarki spacer po cmentarzu może przerodzić się w pełen dykteryjek i anegdotek monolog, który będzie łączył ze sobą elementy dramatycznych zdarzeń z często niezamierzonym przez wypowiadającą go bohaterkę humorem. Przyjaźnie, zdrady, drobne nieprzyzwoitości i podejrzenia o zbrodnię mieszają się w jedną opowieść o zmarłych, którzy mieli swoje niewątpliwe zalety, ale i skrywane wady. Czyż jedna ze spoczywających tam kobiet naprawdę była tak zapatrzona w małżonka, że „śmierć to jedyna rzecz, na którą się odważyła bez pytania męża o zgodę” [1]?

Anne zamieszkuje u wdów w Szumiących Wierzbach – przy Zaułku Duchów, skąd rozpościera się nie tylko widok na Summerside, ale gdzie w zacisznym zakątku może odpocząć od ludzi. Zaś z pokoju we wieżyczce podziwiać może wschody i zachody słońca – oraz snuć pełne fantazji i poezji marzenia. Nietuzinkowe są również mieszkanki tego miejsca – dwie wdowy oraz ich gospodyni – tworzące sympatyczne, chociaż niepozbawione nieporozumień towarzystwo, dające Anne wielokrotnie okazję do przemyśleń. „Ciotka Kate brzydzi się takimi przesądami, natomiast ja chyba lubię przesądnych ludzi. Dodają życiu koloru. Czy świat nie wydawałby się bezbarwny, gdyby wszyscy byli mądrzy, rozsądni i … dobrzy?” [2].

Dalsze losy rudowłosej nauczycielki toczą się w rytm znany czytelnikom ze wcześniejszych powieści. Anne szybko zawiera przyjaźnie, przełamuje najtęższe lody i przekonuje do siebie najbardziej nieprzejednanych wrogów. Sprawia, że nawet nowo poznane osoby otwierają przed nią serca – mimo świadomości, że „zawsze nienawidzimy ludzi, którym powierzyliśmy nasze sekrety pod wypływem impulsu” [3].

„Anne z Szumiących Wierzb” w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej zaciekawia nie tyle wiernością oryginalnym nazwom, co oddaniu ducha powieści. Ten przekład odczarowuje czwarty tom przygód Anne, przywraca pominięte fragmenty i zachwyca językiem. Książka, która często bywała dotychczas traktowana przez czytelników nieco po macoszemu odzyskuje swój blask. Nieco nużące opowieści okazują się mieć więcej humoru i głębi w nowym tłumaczeniu, a niektóre gry słów niknące w innych przekładach odnajdują znaczenie.

Anne jako bohaterka każdej z powieści Montgomery przywodzi uśmiech na twarzy i poprawia humor. „Anne z Szumiących Wierzb” również nie zawodzi i wywołuje ciepło w duszy wołając „nigdy nie dopuszczaj do siebie lęku. To taka straszna niewola! Lepiej już być śmiałym, żądnym przygód i gotowym na wszystko. Wyjdźmy tanecznym krokiem naprzód życiu i temu wszystkiemu, co może nam przynieść, nawet jeśli oznacza to masę kłopotów” [4].


[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Lucy Maud Montgomery, „Anne z Szumiących Wierzb”, przeł. Anna Bańkowska, wyd. Marginesy 2023, s. 72.
[2] Tamże, str. 55.
[3] Tamże, str. 158.
[4] Tamże, str. 244.

Seria książek Lucy Maud Montgomery o Ani Shirley jest jedną z najbardziej znanych w literaturze młodzieżowej. Nie starzeje się mimo upływu lat i nie traci uroku. W nowym wydaniu, w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej historia słynnej rudowłosej marzycielki powraca do korzeni dzięki jak najwierniejszego przekładu powieści Montgomery. Nie tylko Ania staje się Anne, a wszyscy inni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie tak dawno – bo przed półtora wiekiem, życie toczyło się innym rytmem – wyznaczanym przez pracę, pory roku i uregulowanym sztywnym gorsetem norm społecznych. Codzienność była ściśle zdeterminowana przynależnością do klasy społecznej i statusem majątkowym. Arystokracja mogła korzystać z odziedziczonych dóbr i nie musieć się troszczyć o swój byt, najbiedniejsi zaś nie byli niejednokrotnie w stanie utrzymać się dzięki nawet najcięższej pracy. Między tymi dwoma stanami istniał jednak także cały wachlarz klasy średniej – zubożała szlachta, mieszczaństwo (również podzielone na żyjące na wysokiej stopie i znacznie gorzej sytuowane) i aspirujący chłopi, którzy wzbogacili się przez lata. Tak złożone, barwne społeczeństwo tworzyło mozaikę w której liczył się nie tylko status majątkowy, ale także pochodzenie, koligacje i płeć. Najmniejsze znaczenie dla zajmowanego miejsca na swoistej drabinie społecznej miało po częstokroć wykształcenie, kompetencje i posiadane cechy charakteru.

I w tych – nie tak odległych czasowo, ale diametralnie różnych ideowo od współczesności – latach drugiej połowy XIX wieku toczy się akcja „Młyna nad Flossą”. George Eliot osadziła fabułę swojej – podobno najbardziej autobiograficznej powieści – w czasach sobie współczesnych i zawarła w niej nie tylko szereg własnych przemyśleń, ale również wnikliwy obraz codzienności oraz mentalności ludzi tego okresu. „Młyn nad Flossą” to niezmiernie refleksyjna, ale i filozoficzna opowieść o odmienności i przerastaniu epoki w której przyszło żyć bohaterom powieści.

Madzia rodzi się jako córka młynarza i urodziwej mieszczanki – pochodzącej ze znanej, dobrze sytuowanej rodziny – za to obdarzonej przeciętną inteligencją i posłuszeństwem wobec męża. Od urodzenia dziewczyna charakteryzuje się żywym usposobieniem i otwartym umysłem. Młynarzówna łaknie wiedzy, świata i czyta wszystko, co wpadnie jej w ręce. A jednak to jej brat Tomek z racji płci dostaje szansę na edukację i wykształcenie. Madzi są one niepotrzebne – nie taka ma być jej życiowa rola zresztą „za mądra kobieta to tak jak owca z długim ogonem – nie zdobędzie za to lepszej ceny” [1]. Poza tym w jej otoczeniu pokutuje wciąż przeświadczenie, że nawet będąc mężczyzną trzeba mieć fach w ręku, a nie obycie w świecie i podstawową wiedzę o jego funkcjonowaniu. Jak powie jej pracownik ojca - „nie mogę znać się na tylu rzeczach i jeszcze na własnej robocie. Właśnie dlatego ludzie idą na szubienicę, że się znają na wszystkim, tylko nie na tym, czym mogą na chleb zarobić” [2].

„Młyn nad Flossą” to przede wszystkim rozbudowany i wielowarstwowy obraz społeczeństwa angielskiego z drugiej połowy XIX wieku – ograniczony do klas średnich i częściowo niższych. Barwne opisy i szczegółowe charakterystyki ciotek Madzi od strony matki składają się nieomal literacki reportaż o mieszczaństwie. Eliot relacjonuje jak wyglądały domostwa klasy średniej w tym okresie – kontrastująco zestawiając je z obrazem podupadłego gospodarstwa siostry młynarza – zanurza się w plotki, opisuje ówczesną modę (jakie emocje wywoływał zakup nowego czepka i jak ważnym był wydarzeniem w życiu mężatki; zresztą nie jedna rzecz „była już wystarczająco stara na to, by wrócić znów jako modna” [3]), objaśnia reguły rządzące codziennym życiem i prezentuje dziecięce zabawy i obowiązki domowe.

Eliot w swym – poniekąd monumentalnym dziele – porusza wiele kwestii społecznych. Jedną z nich jest pozycja kobiety w społeczeństwie, jej brak praw i ochrony. XIX wiek to czas, kiedy „nie pytamy, co kobieta robi, ale czyją jest własnością” [4]. Madzia i jej rówieśniczki nie mają możliwości podejmowania decyzji i wyboru drogi życiowej. Ograniczają je oczekiwania rodziny, normy – nie tylko prawne, ale i społeczne – cenzus majątkowy i pochodzenie. Co prawda kobieta może wyrobić sobie niezachwianą pozycję w małżeństwie (co robi ciotka Madzi), jednak zawsze pozostaje schowana za fasadą męża, który firmuje jej poczynania i może decydować nie tylko o sobie, ale o każdym członku rodziny. „Młyn nad Flossą” obrazuje również siłę konwenansów i zasad moralnych – nie mających zresztą w istocie wiele wspólnego z moralnością – mogących zniszczyć komuś życie. Wedle tych reguł dziewczyna jest tylko zabawką w rękach mężczyzny, który może zniweczyć jej reputację pozostawaniem z nią zbyt długo w odosobnieniu, czy nawet działaniom wbrew jej woli. Ratunkiem jest wtedy jedynie małżeństwo – z często niechcianym adoratorem, będący niejednokrotnie inicjatorem rzekomego upadku kobiety.

George Eliot pisała bardzo rozbudowanym, bogatym językiem, obfitującym w dygresje i drobiazgowe opisy. W fabułę wplatała wiele przemyśleń – wręcz filozoficznych – co sprawia, że nie sposób czytać „Młyna nad Flossą” pospiesznie i z zapartym tchem. To lektura wymagająca wyrafinowania – którą sączy się niby najlepszy trunek. Być może dziś niektóre z uwag Eliot trącą moralizatorstwem, a jednak ta powieść zupełnie się nie zestarzała – jest wręcz zaskakująco aktualna w pewnych kwestiach obyczajowych i intryguje trafnością charakterystyk postaci.

Eliot pozostawia czytelnika w pewnym rozdarciu po ostatnich frazach powieści, zmuszając go do zastanowienia się nad przemijaniem. „Natura naprawia poczynione przez siebie spustoszenia – lecz nie wszystkie. Wyrwane z korzeniami drzewa nie wrastają z powrotem w ziemię – rozdarte pagórki nie łączą się nigdy. Jeśli coś na nich wyrasta, to już nie te same drzewa, co poprzednio, a pagórki pod zielonym płaszczem noszą ślady dawnego rozdarcia. Dla oczu, które znały przeszłość, nie może być pełnej naprawy” [5].

[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] George Eliot, „Młyn nad Flossą”, przeł. Anna Przedpełska - Trzeciakowska, wyd. MG 2022, s. 14.
[2] Tamże, str. 37.
[3] Tamże, str. 67.
[4] Tamże, str. 533.
[5] Tamże, str. 654.

Nie tak dawno – bo przed półtora wiekiem, życie toczyło się innym rytmem – wyznaczanym przez pracę, pory roku i uregulowanym sztywnym gorsetem norm społecznych. Codzienność była ściśle zdeterminowana przynależnością do klasy społecznej i statusem majątkowym. Arystokracja mogła korzystać z odziedziczonych dóbr i nie musieć się troszczyć o swój byt, najbiedniejsi zaś nie byli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Choć na nim gwiazdy niezliczone,
Gwiazdy miłości tam nie było” [1].

„Ponieważ wiemy o niej tak niewiele, pozwala uruchomić wodze wyobraźni. Od stu siedemdziesięciu lat Emily Brontë jest najpiękniejszym marzeniem, jakie śni literatura. Biografom daje swobodę. Czytelnikom pozwala się z sobą doskonale utożsamiać” [2].

Emily Brontë - autorka „Wichrowych Wzgórz” i jedna z najlepszych angielskich poetek, jest jednocześnie jedną z najbardziej zagadkowych kobiet w historii literatury. Jest tą z sióstr Brontë, którą owiewa największa tajemnica. Eryk Ostrowski w „Emily Brontë. Królestwo na wrzosowisku” usiłuje przeniknąć mgły, którymi spowita jest historia Haworth i odkryć sekret dziewczyny chodzącej własnymi ścieżkami.

„Emily nie parała się magią; wolała realizm, rzeczywiste otoczenie, wyraziste dialogi, zdrowy rozsądek” [3]. Kim była siostra Charlotte Brontë, kogo kochała, dlaczego wolała ukrywać się za pseudonimem i czemu nie potrafiła żyć poza murami plebanii? I najważniejsze – czy to rzeczywiście ona jest autorką „Wichrowych Wzgórz”? Eryk Ostrowski stawia trudne pytania i śledząc losy Emily poprzez lekturę listów jej najbliższych, relacje zebrane przez pierwszych biografów rodziny Brontë i teksty środkowej z sióstr, stawia hipotezy – niekiedy odważne (jak ta o autorstwie „Wichrowych Wzgórz”) oraz sprawdza tropy – w tym te literackie.

Niezależna, odważna, ale i nie potrafiąca się odnaleźć w wielkim świecie – czy może uparta i pozbawiona ambicji? Lektura „Królestwa na wrzosowisku” nie daje czytelnikom łatwych i oczywistych odpowiedzi. Raczej zachęca do tego, aby dać się porwać wyobraźni i szukać własnej interpretacji tego literackiego fenomenu, jakim jest Emily Brontë. W świecie powszechnego dostępu do niemal każdej informacji i tendencji do sprzedaży własnej prywatności, musi zdumiewać jak mało śladów pozostało po siostrze Charlotte Brontë. Czy rzeczywiście zniszczono juwenalia poetki i wiele z jej późniejszych rękopisów, jak i korespondencji? A może jedynie przepadły gdzieś, nieszczęśliwie zagubione? Oszczędność źródeł jakimi dysponują biografowie Emily Brontë zmusza do analizowania każdego znanego faktu z jej życia i rekonstrukcji wielu zdarzeń, w których brała lub mogła brać udział.

Eryk Ostrowski pisze chwytającym za serce i wywołującym emocje stylem. Z każdą stroną „Królestwa na wrzosowisku” ma się wrażenie, że jego autor uchyla rąbka tajemnicy i pozwala zajrzeć na plebanię w Haworth i podpatrywać codzienność jej mieszkańców. Chociaż można nie zawsze zgadzać się z jego wszystkimi twierdzeniami – to nie sposób odmówić mu niezwykłej umiejętności opowiadania i ożywiania historii. Sceny, które odmalowuje i to jak wnika w dusze i umysły ludzi – nieżyjących od lat, a znanych jedynie ze źródeł pisanych – budzą nie tylko zainteresowanie, ale i fascynację.

Niektóre z hipotez Ostrowskiego mogą wydawać się kontrowersyjne. Chociażby założenie, że „Wichrowych Wzgórz” nie mogła napisać kobieta, bo reprezentują męski punkt widzenia i styl pobudza do dyskusji. Pomijając rozważania nad tym, czy rzeczywiście literatura ma płeć, a mężczyźni piszą inaczej niż kobiety, to intryguje portret psychologiczny Emily Brontë nakreślony w „Królestwie na wrzosowisku”. Czyżby jednak – wbrew obrazowi wyłaniającemu się z kolejnych rozdziałów książki – była eteryczną i wrażliwą kobietą, niepotrafiącą obserwować i wzdrygającą się na dźwięk przekleństw? Czy na pewno umiemy jednoznacznie ocenić jakie świat ktoś nosi w sobie? Czytelnicy znający już wcześniejsze biografie Ostrowskiego odnajdą także wiele ciekawych przemyśleń autora – widać, jak niektóre z jego teorii i analiz ewoluują, zostały wzbogacone o kolejne szczegóły.

„Tu jednak nie o historię literatury chodzi, lecz o wiarę. Tak, wiarę. W to, że uda się wniknąć w tę strefę mroku, rozwiać mgłę niedomówień, przemilczenia i zrozumieć, co motywowało wyobcowaną, stroniącą od ludzi kobietę do napisania tak realistycznej i męskiej w swej naturze i poglądach książki. A ponieważ ściany plebanii w Haworth nie przemówią, zaś legenda „Wichrowych Wzgórz” będzie fascynować kolejne pokolenia, historię tę można snuć bez końca” [4].

„Królestwo na wrzosowisku” to okazja do nietuzinkowej literackiej podróży i pewnej przygody. Zachwyci nie tylko pasjonatów sióstr Brontë, ale i czytelników, którzy dotąd nie interesowali się pisarkami z Haworth. Zaintryguje również miłośników poezji – chociażby z uwagi na piękne przekłady wierszy Emily Brontë autorstwa Doroty Tukaj – ale również liryczny charakter biografii.

„Czemum wytrwale od tych dróg stroniła,
Którymi inni biegną, a chodziłam
Osobną ścieżką, co dziwnie zawiła” [5].

[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Emily Brontë, „It was nigt and on the mountains”, przeł. Dorota Tukaj w: Eryk Ostrowski, „Emily Brontë. Królestwo na wrzosowisku”, wyd. MG, 2022, str. 558.
[2] Eryk Ostrowski, „Emily Brontë. Królestwo na wrzosowisku”, wyd. MG, 2022, str. 12.
[3] Tamże, str. 51.
[4] Tamże, str. 20.
[5] Emily Brontë, „Plead for Me”, przeł. Dorota Tukaj w: Eryk Ostrowski, „Emily Brontë. Królestwo na wrzosowisku”, wyd. MG, 2022, str. 362.

„Choć na nim gwiazdy niezliczone,
Gwiazdy miłości tam nie było” [1].

„Ponieważ wiemy o niej tak niewiele, pozwala uruchomić wodze wyobraźni. Od stu siedemdziesięciu lat Emily Brontë jest najpiękniejszym marzeniem, jakie śni literatura. Biografom daje swobodę. Czytelnikom pozwala się z sobą doskonale utożsamiać” [2].

Emily Brontë - autorka „Wichrowych Wzgórz” i jedna z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powrót do Brighton.

„Brighton leży na skraju Anglii i czasem ma się wrażenie, jakby znajdowało się w zupełnie innym wymiarze. Daleko od pogrodzonego żywopłotami, przygnębiającego Surrey albo mokrych, zapadniętych ulic Oksfordu. Dzieją się tu rzeczy – choćby tylko przelotnie – których próżno szukać gdzie indziej” [1].

Lata pięćdziesiąte XX wieku w Anglii. Nastoletnia Marion nie należy do piękności – zbyt wysoka, pozbawiona zgrabnej figury, za to rudowłosa. Gdy zwraca na nią uwagę przystojny, starszy brat przyjaciółki, jej życie nabiera nowego sensu. Chociaż szybko okazuje się, że zainteresowanie młodego mężczyzny jest czysto koleżeńskie, to Marion nie traci nadziei. Czeka, aż Tom wróci z wojska i zacznie karierę w miejscowej policji. A wtedy uznaje, że jej uczuć wystarczy, aby stworzyć szczęśliwy związek. Niespodziewane oświadczyny i szybki ślub mają być przepustką do wyśnionej przyszłości. „Matka lubiła mi przypominać, że jeszcze nie jest dla mnie za późno. Jeszcze” [2] – wspomina Marion, więc małżeństwo i praca nauczycielki są dla niej spełnieniem marzeń.

Tom nie potrafi odnaleźć się w społeczeństwie, próbuje różnych dróg, aż w końcu odnajduje się jako stróż prawa. Podczas jednej ze służb na ulicy, poznaje Patricka – starszego od niego artystę, który pracuje w muzeum. Pod pozorem pozowania do portretu mężczyźni nawiązują znajomość, opierającą się z jednej strony na zafascynowaniu policjanta światem sztuki i wyrafinowanym, wykształconym przyjacielem, a z drugiej zauroczeniem młodym i przystojnym funkcjonariuszem przez artystę.

Pomiędzy tą trójką nawiązuje się relacja, której Marion początkowo nie może być świadoma, chociaż od początku podejrzewa, że Tom jest inny niż wszyscy znani jej mężczyźni. W końcówce lat pięćdziesiątych jednak nikt nie mówi głośno i jawnie o homoseksualizmie, a stosunki między dwoma mężczyznami wychodzące poza przyjacielskie uznawane są za niemoralne i będące przejawem dewiacji seksualnej. Dewiacje stanowią natomiast przestępstwo za które grozi kara więzienia. Co prawda „istnieją komitety, petycje, lobbyści i im podobni, którzy walczą o zmiany w prawie, ale cóż, w umyśle przeciętnego Brytyjczyka zbliżenie między dwoma mężczyznami stoi w jednym szeregu z ciężkim uszkodzeniem ciała, napadem z bronią w ręku i poważnym oszustwem” [3]. Rozsądnie jest zatem znaleźć bezpieczną przystań w małżeństwie, nawet jeśli ma być ono jedynie fasadą, potrzebną do prowadzenia prawdziwego życia.

„My Policeman” to złożony dramat w którym wszyscy są przegrani już na starcie. Splątani konwenansami, oczekiwaniami i niemożliwymi do spełnienia pragnieniami bohaterowie nie mają szans w żadnym z możliwych scenariuszy ich życia. Marion – pochodząca z ubogiej i niewykształconej rodziny – nie odnajdzie poczucia własnej wartości w związku z kimś, kto nie dostrzega jej potrzeb i nie chce jej naprawdę poznać. Obwiniać będzie jednak siebie, widząc wciąż własne wyimaginowane wady, bo „nic dziwnego, iż Tom okazał się innym mężem, niż się spodziewałam, skoro stałam się kiepską gospodynią, używającą wytartych, poplamionych ścierek do naczyń” [4]. Patrick szukając intelektualnej i artystycznej podniety w pięknie ludzkiego ciała początkowo nie będzie zważać na emocje i uczucia innych osób, zaś Tom nie potrafiąc zdobyć się na szczerość wobec samego siebie, nie nauczy się budować dojrzałych relacji.

Bethan Roberts posługuje się prostym, ale zróżnicowanym stylem – w zależności od tego, któremu z bohaterów oddaje głos, i tworzy opowieść utkaną z niedomówień i aluzji. Kreśli dogłębne portrety psychologiczne głównych postaci, nie zapominając o tle społecznym lat pięćdziesiątych XX wieku. Opisuje na przykładach drugoplanowych postaci, rolę i pozycję kobiet – ograniczającą się do bycia żoną i matką – ale także i zmiany jakie zaczynają zachodzić w tym zakresie. Poza wszystkim „My Policeman” jest również chwytającą za serce historią o nieszczęśliwych miłościach i rozpaczliwym pragnieniu akceptacji. O tym, że każdy chce kochać i być kochanym.

[Recenzja została opublikowana na innych portalach czytelniczych]


[1] Bethan Roberts , „My Policeman”, przeł. Jacek Żuławnik, wyd. Wielka Litera, 2022, str. 192.
[2] Tamże, str. 83.
[3] Tamże, str. 303.
[4] Tamże, str. 326.

Powrót do Brighton.

„Brighton leży na skraju Anglii i czasem ma się wrażenie, jakby znajdowało się w zupełnie innym wymiarze. Daleko od pogrodzonego żywopłotami, przygnębiającego Surrey albo mokrych, zapadniętych ulic Oksfordu. Dzieją się tu rzeczy – choćby tylko przelotnie – których próżno szukać gdzie indziej” [1].

Lata pięćdziesiąte XX wieku w Anglii. Nastoletnia...

więcej Pokaż mimo to