Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Mleko i miód" - debiutancki tomik Rupi Kaur - to poetyckie studium osobistych przeżyć, straty i bólu. Autorka, pochodząca z rodziny patriarchalnej, gdzie kobiety nie miały wiele do powiedzenia, a ich los tak naprawdę obchodził innych w niewielkim stopniu, stara się poradzić sobie z piętnem, jakie ten sposób wychowania i kulturalnego uwarunkowania zostawił w jej duszy. Idzie z piórem w dłoni przez swoje mniej i bardziej udane związki, przelewa na papier ból, samotność, miłość, pożądanie.

Bardzo chciałem polubić styl Rupi. Według mnie, te wiersze, ze względu na tematykę, są ważne, zwłaszcza część "Cierpienie", która pokazuje los kobiet w świecie, gdzie słowo mężczyzny jest prawem. Być może kobiety z naszego "kraju mlekiem i miodem płynącym" odnalazłyby się w słowach Rupi, stworzyły z nią więź. Rupi dotyka problemów molestowania, braku miłości, toksycznej rodziny, a także odkrywaniu własnej seksualności. Problemów, o których nie mogła mówić podczas dorastania.

"ilekroć mówisz
swojej córce
że krzyczysz na nią
z miłości
uczysz ją mylić
złość z dobrocią
co wydaje się dobrym pomysłem
dopóki nie dorośnie i nie zacznie
ufać krzywdzącym ją mężczyznom
dlatego że tak bardzo
przypominają ciebie "

Bardzo chciałem polubić się ze stylem Rupi. Jednak, pomimo często ważnej tematyki, wiersze wydają mi się zbyt proste, zbyt lekko i infantylnie nakeślone, co spłyca odbiór i sam przekaz. Rupi pisze spotrzeżenia. Nie poezję, ale porady, uwagi, krótkie wersy, które mogłby uderzać bardziej, gdyby były ubrane w silniejsze słowa, w inną formę. Przemoc seksualna, pogarda, nietolerancja, utrata, to bardzo poważna tematyka. Być może jednak ta prostota - niewinna, nastoletnia, smutna - może sprawić, że przekaz Rupi nabierze siły - wszystko w zasadzie zależy od czytelnika - jego/jej doświadczeń i problemów/lęków.

Tomik jest podzielony na cztery części, w tym ostatnia wydaje się być raczej poradnikiem "jak żyć", niż poezją. Sentencje, w przedziwny sposób przypominające mi te stworzone przez Paulo Coelho, zwracają się wprost do czytelnika i daleko im nawet do prostego piękna poprzednich części. Rupi prawdopodobnie spisała je, bo pomogły jej w jakiś sposób na jej drodze życia - dla mnie były zbyt oczywiste.

"musisz
chcieć spędzić
resztę życia
przede wszystkim
ze sobą"

Na pewno sięgnę po inne tomiki autorki. Jestem ciekaw, jak zmieniło sie jej postrzeganie świata - i czy zmieniło się - i czy/jak ewoluował jej styl. Być może inne książki Rupi bardziej poruszą moje serce.

"Mleko i miód" - debiutancki tomik Rupi Kaur - to poetyckie studium osobistych przeżyć, straty i bólu. Autorka, pochodząca z rodziny patriarchalnej, gdzie kobiety nie miały wiele do powiedzenia, a ich los tak naprawdę obchodził innych w niewielkim stopniu, stara się poradzić sobie z piętnem, jakie ten sposób wychowania i kulturalnego uwarunkowania zostawił w jej duszy....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zwierzęta to dość wdzięczny temat na książkę, większość z nas uwielbia futrzanych ( i nie-futrzanych) przyjaciół. A kiedy dodamy do tego ożywianie zmarłych pupilów, leczenie zębów mantykorze, a może nawet egzorcyzmy na całym polu szkieletów - może z tego wyjść coś pięknego - albo porażająco dziwacznego. Jak jednak precentuje się "Necrovet" w moim prywatnym odczuciu? Myślę, że ma i trochę dziwaczności i trochę piękna. I odrobinę, bardzo intrygującej szczypty inteligentnej obserwacji człowieka jak i jego nastawienia do zwierząt.

Florka to technik weterynarii po przejściach. Głównie dręczona przez własną niską samoocenę i mobbigującego szefa, dziewczyna decyduje się wyjechać na wieś i tam pomagać chorym zwierzakom. Już na wstępie dowiaduje się, że jej szefowa jest nieumarłą, jej partnerem w pracy będzie faun, a menażeria "do wyleczenia" składa się nie tylko z kotów, psów i kóz... ale z rogatych zajęcy, zębatych stworów rodem z legend, a nawet jest spora szansa, by wypatrzyć w lesie jednorożca... żyć nie umierać, nawet jeśli jej rodzina trzęsie się o Florkę ze strachu, aż zęby klekoczą.

Bardzo ciekawym zabiegiem jest umiejscowienie akcji w naszej rzeczywistości, ale tuż po otwarciu portalu do innych wymiarów. Na ulicach zaczęły pojawiać się wróżki, krasnoludy, rozmaite magiczne stwory, ludzie wciąż nie są przyzwyczajeni w stu procentach do koegzystencji. Nekromancja instnieje, ale dużo osób uważa ją za wybryk natury. Ożywianie pupili jest oczywiście możliwe, ale to Polska - tutaj nic nie dzieje się szybko, akceptacja inności także (a może zwłaszcza). Ludzie nie ufają weterynarzowi, który proponuje im terapię przez śmierć. Nie ufają medykom, którzy potrafią rozmawiać z duchami. Florka - która także ma wątpliwości - jest jednak na tyle zafascynowana magicznym zwierzyńcem, że nie pozwala przesądom i strachom spod szafy przepędzić się z lecznicy. Dzięki temu dane jest jej przeżyć przygodę życia.

Jak wspomniałem... inteligentna obserwacja człowieka. Od masowych grobów, po ignorancję w sprawie krótkich przewodów nosowych u bokserów - autorka sama będąc technikiem weternynarii - potrafi uderzyć czytelnika tam gdzie najbardziej zaboli. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, że nawet kochając zwierzaki, możemy nieświadomie robić im krzywdę, bądź ignorować pewne cechy wrodzone bądź objawy. Człowiek, stwór omylny - ważne by uczył się na błędach i nie szedł w zaparte.

Książka nie stroni od medycznego żargonu (nie przeszkadzał mi w ogóle), opisów zabiegów czy operacji (często dosadnych i szczegółowych). Nie uważam, by było bardzo obrzydliwie, ale każdy reaguje na ropę czy pleśń inaczej - tak więc małe niewinne ostrzeżenie, że opisy są. Czasem nawet Florka miała problem. Jednak elementy te otulone są w humor i lekki styl.

Spotkałem się z opiniami, że sprawa oka jest nierzeczywista... nie zauważyłem niczego szczególnego. Wypadek, którym od razu się zajęto i który nie przeszedł całkowiecie bez echa - jak po prawdzie się spodziewałem. Być może tak to odbieram, bo byłem świadkiem takiego wybicia oka. Rekonwalescencja nie jest długa, tylko ciężko się przyzwyczaić do braku głebi. Florka oczywiście mogła trochę poczekać z jazdą na rowerze, ale to mały szczegół.

Książka jest napisana dość prostym językiem, z humorem, który osobiście bardzo mi odpowiadał. Nie jest to epickie dzieło, ale przyjemna lektura do herbaty, która przypomina nam, że zwierzęta też czują. I że każdy może marzyć... nawet o spotkaniu z jednorożcem. Czasami takie marzenia rewiduje rzeczywistość, a czasami... nie.

Zwierzęta to dość wdzięczny temat na książkę, większość z nas uwielbia futrzanych ( i nie-futrzanych) przyjaciół. A kiedy dodamy do tego ożywianie zmarłych pupilów, leczenie zębów mantykorze, a może nawet egzorcyzmy na całym polu szkieletów - może z tego wyjść coś pięknego - albo porażająco dziwacznego. Jak jednak precentuje się "Necrovet" w moim prywatnym odczuciu? Myślę,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak złe, że aż wklęsłe. Boleśnie. Niczym cios obuchem prosto w potylicę.

Skusiłem się, bo też piszę książkę o Fae. Powinienem - nauczony przykładem Sary Maas - nie sięgać po tego typu tomiszcza. Tyle, że "Mroczny książę fae" jest jeszcze gorszy od książek Maas. Dlaczego? Przecież też dyszący pożądaniem Fae i dziewoja, której miękną nogi na jego widok... ale dodatkowo - jako bonusik - autorka ma straszny styl. Praktycznie nie da się czytać.

Nie zdzierżyłem. DNF. Że też to w ogóle wydali.

Ale okładka ładna.

Tak złe, że aż wklęsłe. Boleśnie. Niczym cios obuchem prosto w potylicę.

Skusiłem się, bo też piszę książkę o Fae. Powinienem - nauczony przykładem Sary Maas - nie sięgać po tego typu tomiszcza. Tyle, że "Mroczny książę fae" jest jeszcze gorszy od książek Maas. Dlaczego? Przecież też dyszący pożądaniem Fae i dziewoja, której miękną nogi na jego widok... ale dodatkowo -...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zauważyłam pewną rzecz, znamienną rzecz, podczas lektury wszystkich tomów opowiadających historię Wiedmy. Monika Maciewicz pisze coraz lepiej, z książki na książkę dostajemy coraz więcej szczegółów z woreczka słowiańskich wierzeń i zwyczajów. Styl także coraz lepszy, postacie ewoluują, bez utraty swoich personalnych cech. Od "Wiedmy" przez "Kruki" aż do "Żmijątka" - to była niesamowita podróż przez życie, wzloty i upadki słowiańskiej kapłanki. I aż smutno się robi, że "Żmijątko" to prawdopodobnie ostatni tom. Zżyłam się z bohaterami i trudno się z nimi rozstawać. Pozostaje jeszcze nadzieja, oczywiście, że autorka znów napisze książkę zanurzoną w słowiańskim klimacie.

W życiu Wiedmy wszystko nabiera mrocznych barw, pomimo, że nic tego nie zapowiadało. Syn Czarnego Żmija, Jaropełk, znika, pozostawiając po sobie jedynie bardzo tajemnicze dziewczę o czerwonych jak krew włosach - swoja wybrankę. Dragomir, bratanek wiedźmy cały czas sciąga na siebie kłopoty, susza toczy krainę, ogałacając pola, na horyzoncie spowodowany przez nią głód. Bogowie zdają się nie słuchać modłów. Dodatkowo, podwika wybrana przez zaginionego żmijowego syna, zaczyna siać niezgodę i klątwy. Czy tylko Wiedma i Dragomir widzą w niej zło? Czy zły czar dotknie niedługo wszystkich?

Jak już wspomniałam we wstępie, Monika Maciewicz oszlifowała swój warsztat prawie do perfekcji. Książkę czyta się z prawdziwą i czystą przyjemnością, zwłaszcza fragmenty dotyczące słowiańskich wierzeń, obrzędów, a także -i te chyba najbardziej mi sie podobały - dotyczące ziołolecznictwa i ogólnej wiedzy wiedźmowej, przy pomocy której Wiedma mogła ratować życie, bądź, w skrajnych przypadkach - kogoś przekląć. Płynie sie przez opisy ziół i ingrediencji niczym przez morze wiedzy, a wszystko wydaje się bardzo realne. Jakby Wiedma naprawdę istniała, a jej wierzenia były wciąż żywe i zdolne zmienić czyjś los.

Wiedma także ewoluowała. Z młodej dziewczyny zmieniła się w dojrzałą kobietę, która stara się czynić dobrze, jednak jej temperament i często mściwa natura, nie pozwalają jej zyskać spokoju, prowadząc często przez jary i manowce. Dlatego tak bardzo lubię Wiedmę. Nie jest postacią idealną. ma sporo wad, typowo ludzkich, które bardzo często czytelnik może znaleźć w sobie - jeśli oczywiście spojrzy na siebie krytycznym wzrokiem. Widma jest osobą. Wraz z każdym tomem, staje się coraz bardziej realna. I tak samo dzieje się z innymi bohaterami książki. Dragomir, dobry chłopak, ale porywczy. Ma dar, który przeszkadza tak samo jak pomaga. Jaropełk, którego zaślepiają uczucia, ale który gotów jest na wielkie poświęcenia. To wszystko ludzie (lub w przypadku Jaropełka, pół-ludzie). Oni żyją na kartach powieści, oddychając powietrzem sprzed setek lat.

I oczywiście część nadprzyrodzona. "Żmijątko" to książka całkowicie zanurzona w słowiańśkim folklorze i wierzeniach. Rusałki, wodniki, utopce, domowiki - wszystkie te stworzenia są realną częścią świata, żyjąc wespół z ludźmi. Żmije i smoki - one też sa realne, przez co powieść nabiera fantastycznego wydźwięku, z którym bardzo jej do twarzy. Jako osoba żywo zainteresowana słowiańskimi wierzeniami, znałam już te upiory i boginki, ale wiele osób może poczuć sie zaskoczone, jak dokładnie Maciewicz weszła w mitologię, także tą dotyczącą bóstw.

Tak, smutno odrobinę, że to koniec (prawdopodobnie). Bardzo chciałabym przeczytać więcej książek o Wiedmie i jej towarzyszach i stworach z dawnych wierzeń. Seria o mistycznej kapłance należy do moich ulubionych książek o tematyce słowiańskiej. Jest w niej czar, który oplata czytelnika oparami znad garnca, w którym wiedźma warzy swoje wywary. Jest w niej wszystko, czego słowiańska dusza może chciec od powieści. Każdy kto kocha przedchrzescijańską tematykę w powieści, powinien tej serii spróbować. Jest magiczna na swój własny, intrygujący sposób, który jest niczym bryza znad jeziora. I można rzecz jasna się z nie wiele dowiedzieć - a już na pewno o ziołach.

Zauważyłam pewną rzecz, znamienną rzecz, podczas lektury wszystkich tomów opowiadających historię Wiedmy. Monika Maciewicz pisze coraz lepiej, z książki na książkę dostajemy coraz więcej szczegółów z woreczka słowiańskich wierzeń i zwyczajów. Styl także coraz lepszy, postacie ewoluują, bez utraty swoich personalnych cech. Od "Wiedmy" przez "Kruki" aż do "Żmijątka"...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba każdy kto jako dziecko wyjeżdżał na biwak, wspomina te czasy z pewnego rodzaju nostalgią - zachody słońca nad jeziorem, przedzieranie się przez krzaki by dostać się do tajemnego miejsca w lesie, a także przyjaźnie zawiązane podczas wakacji, które być może rzadko wychodziły "poza kemping" ale były intensywne i pełne specyficznego zrozumienia pomiędzy młodymi wczasowiczami/odkrywcami nieznanego.

"Kosmiczna kraksa nad Wigrami" to opowieść o właśnie takiej grupce wakacyjnych przyjaciół. Dzieci spotykają się nad Wigrami już od dawna, tak więc są zgraną paczką. Od najmłodszej Tofinki i Teosia po starszego Skirmunta pasjonującego się archeologią. Do grupy dołącza nowy chłopiec, Albert, którego rzecz jasna trzeba najpierw wypróbować. A potem... potem w lesie rozbija się statek kosmiczny. Czy jest to prawdziwy pojazd pozaziemski, czy jakaś podejrzana sprawa, młodzi miłośnicy przygód muszą odkryć sami. Bo jak to tak, zwierzać się ze wszystkiego rodzicom?

Co naprawdę ujmuje w tej książce to nastrój. Nawet jeśli nigdy nie byliście na biwaku, z łatwością poczujecie klimat lasu i sielankowych wakacji. Od pierwszych stron poczułam się, jakbym czytała połączenie "Mumików" (ach, te naleśniki z truskawami) i "Mikołajka". Razem z naszą grupą przyjaciół będziemy kąpać sie w jeziorze, wchodzić na drzewa, a także zasuwać świeżo upieczone placki ziemniaczane z cukrem. I mimo, że zdecydowanie akcja dzieje się we współczesnych, pomilenijnych czasach (aluzje do dość nowych produkcji filmowych), to można poczuć atmosferę wakacji lat osiemdziesiątych lub dziewięćdziesiątych. Takich - że również siegnę po film - z "Sezonu na misia".

Same dzieci sa bardzo sympatyczne, też trochę przywodzące relacje młodych z dawno minionych czasów. I choć czasem trudno uwierzyć, że trzyletnia Tofinka wyraża się pełnymi zdaniami, a starsze dzieci przekręcają wyrazy, to całość czyta się jak wspomnienia z nieistniejących wakacji, na które każdy chciałby pojechać.

Dodatkowo, autorka ukradkowo wplata w treść odrobinę wiedzy, która na pewno, poprzez zabawę, zostanie w umysłach młodych czytelników. Możemy tak więc dowiedzieć się nieco z historii, geografii, a nawet o ruchach ciał niebieskich. Myślę, że taka dodatkowa porcja wiedzy jest bardzo oryginalnym urozmaiceniem przygód dzieciaków.

Dla młodego czytelnika ta opowieść powinna być bardzo udanym doświadczeniem książkowym - Barcikowska nie infantylizuje dziecięcego świata, ale także pisze w sposób, który dzieciom będzie bardzo łatwo zrozumieć. Dorosły czytelnik także znajdzie coś dla siebie - zwłaszcza taki, który kiedyś także pomykał po jeżynach i skakał ze skarpy do leśnego jeziora.

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Chyba każdy kto jako dziecko wyjeżdżał na biwak, wspomina te czasy z pewnego rodzaju nostalgią - zachody słońca nad jeziorem, przedzieranie się przez krzaki by dostać się do tajemnego miejsca w lesie, a także przyjaźnie zawiązane podczas wakacji, które być może rzadko wychodziły "poza kemping" ale były intensywne i pełne specyficznego zrozumienia pomiędzy młodymi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętam czasy, kiedy mimo mojego dość młodego wieku (trzynaście lat) pasjonowałam się historią życia na ziemi. Zaczęło się banalnie, od Jurajskiego Parku, kiedy to zachwycona prehistorycznymi stworzeniami, zaczęłam się interesować - na początku pobieżnie - paleontologią. Później, na przestrzeni wielu lat, przerodziło sie to w pasję, sięgającą wiele milionów lat wstecz. Tak więc, sięgałam po tę książkę nie będąc stanowczo laikiem. Po tylu latach od apogeum mojej pasji, wiele rzeczy, które były poukładane w mojej głowie, uleciało w niebyt, dlatego też, z wielkimi nadziejami i z wielkim zainteresowaniem podeszłam do tej pozycji.

Autor przedstawia rozwój życia na Ziemi - od powstania naszej planety po czas przyszły i śmierć słońca - w dwunastu dość krótkich rozdziałach. Na początku trochę obawiałam się tej formy - bo jak streścić taki ogrom czasu w 275 stronach, pomijając przypisy. Jednak autor dokonał niemożliwego - wcisnął gąbki, ryby i dinozaury do bardzo małego opakowania, przemilił je przez swoje zaangażowanie w temat i podał bardzo smaczne danie w postaci skrystalizowanej wiedzy.

Wiele rzeczy było dla mnie nowością. Autor przywołuje na kartach swojej książki zwierzęta i rośliny o których nigdy nie słyszałam, a które stanowiły ważne kamienie milowe ewolucji życia na Ziemi. Na przykład niepozorne Saccorthytus, czyli małe wodne stworzenia odflitrowujące zanieczyszczenia z wody, które w wyniku powstawania zagrożenia ze strony drapieżników, zaczęły wykształcać pancerze, a także ogony, by szybciej uciekać. Albo ediakarańskie galaretowe formy, bezbronne i nieuzbrojone, przeciwstawione siłom natury, przekształcające się w silniejsze i bardziej mobilne stworzenia. Natura - okrutna, ale i dająca szanse. Życie - rozwijające się najszybciej, gdy warunki są najgorsze i najmniej mu sprzyjające. Ewolucja - ruletka życia i śmierci, wciąż dążąca ku lepszemu przystosowaniu, wciąż ścigająca perfekcję.

Co mi się bardzo spodobało w tej książce, to sposób, w jaki autor przedstawia paleontologiczne zagadnienia. Zapomnijcie o suchym żargonie. Zapomnijcie o trudnych do przyswojenia akapitach. Henry Gee kocha swoja dziedzinę nauki i to widać - potrafi rozwój życia na naszej planecie przekazać jaką historię, którą rzeczywiście ono było - długą, pełną wzlotów i upadków, historią nieustępliwej walki o przeżycie, podczas gdy warunki na globie zmieniały się praktycznie cały czas. Nawet zawartość tlenu w atmosferze była diametralnie inna. A epoki lodowcowe trwały czasem jedna po drugiej przez setki milionów lat. Gee bardzo interesująco wplata anegdoty i metafory w swoją gędźbę, ukazując ją jako fascynującą podróż przez ery.

Nie jest to monografia naukowa, więc forma tej niewielkiej książki jest jak najbardziej usprawiedliwiona. Ma on pokazać piękno ewolucji, piękno życia, od najdrobniejszego stawonoga, po największego dinozaura. Nawet ludziom, którzy nigdy przedtem nie interesowali się ewolucją czy paleontologią. Myślę, że właśnie ta forma, skrócona i zwięzła, ale także bardzo gawiędziarska, może przekonać ludzi, by zainteresowali się tematem i weszli głębiej.

Wiem już, że moja pasja odżyła dzięki tej książce i znów mam chęć zacząć od nowa moja podróż przez eony i wieki, znów zagłębić się w dawno zaginiony świat. I znów poczuć spokój naszej planety, na której nie było jeszcze ludzi.

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Pamiętam czasy, kiedy mimo mojego dość młodego wieku (trzynaście lat) pasjonowałam się historią życia na ziemi. Zaczęło się banalnie, od Jurajskiego Parku, kiedy to zachwycona prehistorycznymi stworzeniami, zaczęłam się interesować - na początku pobieżnie - paleontologią. Później, na przestrzeni wielu lat, przerodziło sie to w pasję, sięgającą wiele milionów lat wstecz. Tak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Indie ubiegłego wieku. Wraz ze swoją egzotyką i kolorytem, z kastami i hinduizmem, z pięknem pod którym czai się bieda i występek, zawsze wywoływały u mnie niepokój zmieszany z zachwytem. To uczucie podobne do chodzenia ciemnymi uliczkami Nowego Jorku, samej, po zmroku, ale z dodatkiem przypraw w postaci upiornego upału i pory monsunowej. Tych Indii, tych opisanych w książce prawdopodobnie już nie ma. Czas Kali minął, jej spiew nie rozbrzmiewa. Ale czy na pewno?

Robert Luczak piszący dla małego czasopisma dostaje zlecenie odnalezienia innego twórcy, pochodzącego z Indii poety M. Dasa. Luczak udaje się wraz ze swoją żoną i małą córeczką do Kalkuty, gdzie czeka go nie tylko jet-lag, ale także szok kulturowy. Zaraz po przybyciu ma zaszczyt obejrzeć Kalkutę od jej mrocznej strony, wypełnionej biedą i brudem. Jednak to nic w porównaniu do niebezpieczeństwa, na które się narazi próbując odnaleźć Dasa. Ocierając się o kult bogini Kali, ociera się o kościste kolana śmierci.

"Pieśń bogini Kali" to książka smakowicie mroczna. Nawet nie przez brutalność, krew czy rytuały i obrzędy. Mrok mieszka na uliczkach Kalkuty, panosząc się pośród wygłodniałych dzieci bez przyszłości, pośród udających się do pracy w szarych obskórnych fabrykach członków niższych kast. W kolorach wypełniających ruchliwe arterie ulic, przez które przesuwa się masa ludzi - bo te kolory tylko maskują noc. Dan Simmons genialnie oddał ten mrok i tę noc. Czułam lepką atmosferę Kalkuty, zdominowaną przez deszcz i podskórne poczucie niebezpieczeństwa. Czułam, jakbym przeniosła się do innego świata, gdzie krwawy kult prastarej bogini jest nie bardziej niemożliwy od słońca prażącego zatłoczone miasto.

Jednak oczywiście - jest tu brutalność, krew i rytuały. Jest zagadka odnalezienie poety Dasa, która plącze się z każdym rozdziałem coraz bardziej. Są plany w planach, realizowane przez mroczną religię. Wszystko to, wraz z otoczką grozy wynikającą z charakterystyki samej Kalkuty, tworzy niesamowity nastrój, który sprawia, że do książki ciągnie jakby była namagnesowana.

Nie jest to oczywiście powieść idealna. Czuć, że autor dopiero próbuje swoich sił, że rozwija pisarskie skrzydła, że ma jeszcze więcej do powiedzenia - ale na to przyjdzie jeszcze czas. Jednak Simmons od początku błyskotliwie tka swoją sieć, snując opowieść podobną do wyjątkowo mrocznej, egzotycznej baśni, ujmując Indie w postać - jak to ujęła bardzo trafnie jedna z bohaterek - nie zupełnie przeciwstawnych zbiorów, ale całkiem odmiennej geometrii.

Zdaję sobie sprawę, że książka to debiut i Dan Simmons ma na swoim koncie prawdopodobnie jeszcze lepsze powieści. Jednak "Pieśń bogini Kali" wpisała się niezwykle umiejętnie w moje osobiste zainteresowania, w moje pasje. Jeśli tak samo uwielbiasz wręcz namacalny mrok, który przykleja się ciebie w czasie czytania - z pewnością tak jak ja, usłyszysz pieśń Kali - trudno ją po prostu będzie zignorować. I trudno będzie przed nią uciec.

Indie ubiegłego wieku. Wraz ze swoją egzotyką i kolorytem, z kastami i hinduizmem, z pięknem pod którym czai się bieda i występek, zawsze wywoływały u mnie niepokój zmieszany z zachwytem. To uczucie podobne do chodzenia ciemnymi uliczkami Nowego Jorku, samej, po zmroku, ale z dodatkiem przypraw w postaci upiornego upału i pory monsunowej. Tych Indii, tych opisanych w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Znacie ten moment kiedy wyczekiwana znakomita uczta czytelnicza zmienia się w sromotny zawód? Boli, bardzo boli. I jest podszyte gniewem, takim czytelniczym oczywiście. Zachęcona piękną okładką [ która obiecuje naprawdę dużo ] i blurbem, czekałam na “Siedmioro świętych bez twarzy" jak kania dżdżu. I tym bardziej opadły mi ręce, kiedy już się w książkę wgryzłam - omal nie połamałam przy tym zębów.

Rzecz w tym, że nie jest to książka zła. Nie jest też dobra. Jest absolutnie przeciętna, napisana bezpiecznym, prostym stylem - na tyle ciekawa, że ją skończyłam i to dość szybko, na tyle denerwująca, że biedne zęby zaciskały się coraz mocniej, sypiąc szkliwem. Paradoks? Reklamowanie tej książki jako następczynię “Szóstki Wron” zrobiło jej niedźwiedzią przysługę. Nie można oczywiście zapominać, że to debiut, ale czytałam sporo debiutów, które były genialne (jak na przykład “Bóg maszyna”). Debiuty mają to do siebie, że czasem trzeba potraktować je łagodniej, ale autorka zrobiła coś, co sprawiło, że mimo tego, gotowała się we mnie zupa z moich własnym połamanych zębów.

Poszła w dość mało strawny, naciągany romans.

W zasadzie fakt, że nie czytam romansów i podchodzę do nich jak lis do jeża, nie ma tu absolutnie nic do rzeczy. Romans pomiędzy Damianem i Roz jest tak denerwujący, że nachodzi myśl, że śledztwo w sprawie morderstwa, tak reklamowane w blurbie, mogłoby w zasadzie nie istnieć - ważne mogłyby być tylko maślane oczy Damiana i masę konfliktów wewnętrznych związanych z faktem, że Nie Powinni Być Ze Sobą, Bo To Złe. Ale po kolei.

Damian to strażnik apostolskiego Palazzo, gdzie zapadają wszystkie ważne decyzje. Chłopak po przejściach, któremu nakazano rozwiązać tajemnicę morderstwa na jednym z apostołów. Jest niepewny siebie, trochę zgorzkniały. Roz to jego dawna ukochana, która znienawidziła go gdy stała się Okropna Rzecz. Teraz spotykają się ponownie by razem dojść do osoby mordercy.

Damian to taka straszna ciapa, kiedy na scenę wchodzi Roz. Wzdycha do niej praktycznie na każdym kroku, opisy jaka jest wspaniała, jaka groźna, jaka idealna, pojawiają się nawet, kiedy śledzą podejrzanych. Po kilku razach staje się to nudne - po razach dwudziestu denerwujące. Gdy akcja wciąż jest przeplatana wzdychaniem, traci na sile. Roz nie jest lepsza: kiedy chowają się przed podejrzanymi, ona tylko myśli o jego kciuku przesuwającym się po jej ramieniu.

Przy okazji, żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie sympatii, żadnego nie “czułam”, żaden mnie nie zainteresował., żadnego nie polubiłam. Być może ma coś z tym wspólnego styl autorki, który nie potrafi oddać głębi własnych postaci. I pomimo ciekawej zagadki kryminalnej i ich roli w jej rozwiązaniu, nie można się wczuć w motywacje wyżej wymienionych bohaterów. Są jak statyści, których ktoś rzucił na pierwszy plan.

Jeszcze jedno, co mi bardzo zgrzytało to świat przedstawiony. Pomimo jasno i interesująco przedstawionych samych świętych bez twarzy i ich kultu, praktycznie nie wiemy, jak wygląda świat, jakimi zasadami się kieruje, ba, nie wiemy nawet, czy to realia przypominające renesans czy raczej współczesność. W zasadzie nic nie wiemy. Wiemy, że są pistolety i lampy, ale czy te lampy są na elektryczność czy gaz? Kreacja leży i podryguje i także sypie połamanymi zębami.

Jestem pewna, że książka znajdzie swoich odbiorców. Po recenzjach widzę, że już znalazła. Jednak stanowczo nie jest dla mnie. Wolę zęby w mojej szczęce, niż w żołądku.

Znacie ten moment kiedy wyczekiwana znakomita uczta czytelnicza zmienia się w sromotny zawód? Boli, bardzo boli. I jest podszyte gniewem, takim czytelniczym oczywiście. Zachęcona piękną okładką [ która obiecuje naprawdę dużo ] i blurbem, czekałam na “Siedmioro świętych bez twarzy" jak kania dżdżu. I tym bardziej opadły mi ręce, kiedy już się w książkę wgryzłam - omal nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli chodzi o książki Wegnera, zabieram się za nie w momencie ciężkich kryzysów czytelniczych, bo wiem, że pomogą. Nie inaczej się miało z "Niebem ze stali". Brak chęci do czytania został zastąpiony ogromną ciekawością i podziwem do kunsztu literackiego autora. Czytanie na nowo sprawiało przyjemność, a nad głową pieniły się chmury - pogoda dopisała, żeby wpisać się w tytuł książki.

Trzeci tom meekhańskiej sagi to już nie opowiadania, jakkolwiek by były dobre. To powieść - monumentalna opowieść, której głównymi bohaterami są ludzie. W książkach Wegnera to nie akcja, czy jej miejsce, nie magia, nie fantastyczne rasy stanowią trzon historii. To ludzie są kwintesencją jego powieści. Bardzo często stawiani naprzeciw sytuacji bez wyjścia, wpisani w przerastające ich pojęcie wydarzenia. Ci ludzie - czy to strażnicy górscy, czy Wozacy [ którzy naprawdę zaimponowali mi swoją wytrwałością i organizacją ] czy członkowie legendarnej kompanii osławionego generała - są całkowicie zwyczajni, ale na tle dziejącej się historii nabierają epickich cech i legendarnych barw. Bardzo podoba mi się ten zamysł - każdy może zostać bohaterem, nawet jeśli wywodzi się z pustynnych bandytów, czy jest dowódcą zbieraniny strażników, których nikt poza nim nie potrafił utrzymać w ryzach. Jest to w pewnym sensie fascynujące, ile potrafi zdziałać silna wola i poczucie obowiązku - czy po prostu braterstwa.

Relacje międzyludzkie są postawione na piedestale - te właściwe, rzecz jasna. Przeżyjesz tylko, jeśli zaufasz kompanom, a staniesz się godny zaufania tylko jeśli jesteś tego godny. Nie pooddychasz długo, jeśli nie zasłużysz na zaufanie, które nie zależy wcale od tego, czy jesteś towarzyski i od tego jak dziwnie się zachowujesz i jak często rozmawiasz z psami - wszystko zależy od tego, gdzie masz sumienie i lojalność - wszystko inne to kwestia podrzędna. I to bardzo mi się podoba. Bo możesz być dziwakiem, a i tak będziesz stawiany ponad paniczyka z sobolim futrem na grzbiecie, jeśliby taki się napatoczył.

Książka jest brutalna, w sposób dość specyficzny. Strach, który sieją mordercy panoszący się w górach, jest strachem totalnym. Nawet ja czułam dziwne mrowienie w dłoniach podczas czytania o tajemniczych, okrutnych i intrygujących atakach na straż. To było coś... intensywnego. I miało w sobie posmak pradawnego zła, nie takiego, które można spotkać pośród najeźdźców, czy nawet najbardziej okrutnych zabójców. To było zło czyste. Bo mogli. Bo nikt im nie zabroni. I to przeraża najbardziej.

Wegner to bajarz pierwszego sortu. Nikt tak nie opowiada, jak on. Potrafi przykuć uwagę czytelnika opisując bitwę krok po kroku, dosypując soli i dodając odpowiednich przypraw. Wydaje mi się, że talent literacki autora mógłby sprawić, że będę czytać na wdechu jego listę zakupów [ co prawda to jedynie metafora, ale uważam, że zasłużona ]. Do tej pory, spośród polskich pisarzy fantastyki, jedynie Grzędowicz z jego "Panem Lodowego Ogrodu" sprawił, że nie chciałam kończyć książki. Przedłużałam przyjemność. I zgrzytałam zębami, gdy powieść dobiegała końca.

"Niebo ze stali" to wspaniała, wielowątkowa i trzymająca w napięciu historia, prowadząca powoli czytelnika przez niuanse nadchodzącej apokalipsy. I myślę, że każdy powinien choć spróbować przeczytać Meekhan. W dziewięciu wypadkach na dziesięć, będzie to strzał w dziesiątkę.

Jeśli chodzi o książki Wegnera, zabieram się za nie w momencie ciężkich kryzysów czytelniczych, bo wiem, że pomogą. Nie inaczej się miało z "Niebem ze stali". Brak chęci do czytania został zastąpiony ogromną ciekawością i podziwem do kunsztu literackiego autora. Czytanie na nowo sprawiało przyjemność, a nad głową pieniły się chmury - pogoda dopisała, żeby wpisać się w tytuł...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już na wstępie powiem, że mam ciężki orzech do zgryzienia i sama nie wiem, jaką ocenę wystawić tej książce. Z jednej strony jest to stanowczo dobra powieść, z tajemnicą w tle i odrobiną mroku, która przedstawia nie tylko obraz rodziny nieidealnej, ale także kulisy pracy niani w epoce edwardiańskiej. Z drugiej za to - przedzierałam się przez styl i akcję, niczym przez chaszcze malin, podróż przez chruśniak z nadzieją na intrygujące wydarzenia. Nie jestem zwolenniczką bardzo szybkiej akcji, nawet preferuję książki, które "dzieją się" powoli, ale... ale po kolei. Chciałabym przedstawić mój punkt widzenia, nie odstraszając osób, które mają szansę naprawdę zatracić się w "Pani England". To zupełnie subiektywne odczucia, które, być może, są wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Kiedy zabieram się za książkę, mam nadzieję na: po pierwsze ciekawe postacie, po drugie, wciągającą akcję. W "Pani England" dostałam tajemnicę i intrygujące realia, ale te dwie pierwsze rzeczy zagubiły mi się gdzieś po drodze, a chruśniak, w miarę czytania, rodził coraz mniej malin, a coraz więcej krzaczorów i ostrych gałęzi.

Główna bohaterka, niania May, została przedstawiona w sposób, który mnie trochę odstraszył. Niania, po skończonej szkole opieki nad dziećmi, która miała także ją przygotować do życia, nie wie nic na temat geografii, historii, kultury, nie zna nazw ważnych miejsc i jest zupełnie zahukaną, biedną, nieśmiałą i wystraszoną dziewczyną, która godzi się iść do pubu, by potem uciec z niego, nie mówiąc nic towarzyszkom, praktycznie bez powodu, by wracać po nocy przez las, sama - a przecież szkoła niań, do której chodziła May była elitarna! Spodziewałabym się, że wychowanki są światowe, mają pojęcie o wielu rzeczach. A niania May... niania May wydaje się bardziej potrzebować opieki niż jej wychowankowie. Tak niezdecydowanej dziewczyny nie można z miejsca polubić, a przynajmniej ja nie potrafię - nie potrafię się z nią utożsamić ani jej kibicować.

Książka raz wciąga, a raz niemożliwie się dłuży. Opisy zabaw z dziećmi, gotowania dla nich wody, ubierania - te momenty były dla mnie szczególnie trudne. Wydaje mi się, że książka miała stopniować napięcie, ale biorąc pod uwagę, że nie polubiłam głównej bohaterki, przedzieranie się przez pola i zagony jej dnia powszedniego, było niczym obrywanie w twarz gałęziami wspomnianego chruśniaka. Czasem malina spadała na dłoń, w postaci nadejścia tytułowej pani England (która była zdecydowanie najciekawszą postacią) lub tajemniczego (bo niemożliwego do rozgryzienia) pana Englanda, ale zostawała upuszczona pod nogi i rozgniatana stopą niani May.

Są to w zasadzie dwie rzeczy. Dwie rzeczy to nie jest dużo, ale na tyle utrudniały mi wciągnięcie sie w lekturę, że walory książki, takie jak intrygująca tajemnica lub bardzo dobre ostatnie rozdziały, a także ciekawe miejsce i czas akcji, niknęły gdzieś, w lesie. Jednak jestem pewna - a liczne pozytywne recenzje to potwierdzają - książka znajdzie odbiorców mniej okrutnych dla niani May, które ja polubią, a także prozę jej życia codziennego. Uważam, że sam pomysł na powieść jest bardzo dobry, ale czegoś zabrakło... czegoś, co sprawiłoby, że utonęłabym w malinach, nie w liściach i korzeniach.

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Już na wstępie powiem, że mam ciężki orzech do zgryzienia i sama nie wiem, jaką ocenę wystawić tej książce. Z jednej strony jest to stanowczo dobra powieść, z tajemnicą w tle i odrobiną mroku, która przedstawia nie tylko obraz rodziny nieidealnej, ale także kulisy pracy niani w epoce edwardiańskiej. Z drugiej za to - przedzierałam się przez styl i akcję, niczym przez...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Będąc miłośniczką starożytnego Rzymu, chętnie sięgam po powieści, których akcja toczy się w tamtych czasach. Szczególnie lubię opowieści militarne i polityczne. Rzym był wylęgarnią spisków, a legiony pacyfikowały coraz to nowe krainy, by dołączyć je do imperium - siłą rzeczy, jest to doskonałe tło dla krwistej fabuły i intrygującej akcji. Biorąc pod uwagę, że "Orły imperium" są pierwszą częścią całej serii powieści, których jest dobrze ponad piętnaście, spodziewałam się raczej wstępu do przygody. I właśnie to dostałam, jednak te zalążki i te początki nie były wcale złe czy odarte z napięcia.

Katon to syn wyzwoleńca, który zostaje wcielony do wojska. Za poleceniem samego cesarza Klaudiusza, otrzymuje z miejsca stopień optiona. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że ma dopiero szesnaście lat i nie posiada żadnego wojskowego doświadczenia. Chłopak ma trudności z adaptacją, a legioniści nie szanują go. Jednak Katon otrzymuje dar od Jowisza - przyjaźń starego wiarusa - centuriona Macro. Dzięki jest pomocy, a także kilku innym przychylnym zrządzeniom losu, Katon uczy się powoli swojej nowej roli. Tymczasem w obozie działa szpieg frakcji przeciwnej rządom Klaudiusza. Katon zostaje przez przypadek wplątany w intrygę. Czy legat Wespazjan (tak, ten Wespazjan) uwierzy chłopakowi, którego już podejrzewa, że został wysłany z pałacu nie bez powodu?

Brzmi ciekawie, prawda? I byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie kilka wad.

Główną wadą jest język powieści - zbyt współczesny jak na starożytny Rzym. Nie oczekuję oczywiście, że książka napisana będzie łaciną, ale słowa, których używają postacie nie istniały w tamtych czasach, a niektóre można rozpoznać jako dość młodzieżowy slang - współczesny, rzecz jasna. Właśnie to najbardziej razi mnie w wielu powieściach historycznych - uwspółcześnienie języka. Zupełnie tak, jakby autor nie mógł zdecydować się, czy pisze beletrystykę historyczną, czy współczesną powieść przygodową. Dlatego też bardzo cenię sobie powieści, które choć trochę starają się oddać ducha epoki, przez stosowanie odpowiednio archaicznego słownictwa - niekoniecznie używając niezrozumiałych teraz słów. Po prostu, chciałabym, żeby centurion nie mówił "wywalę cię", a o schadzce z kobietą - "okazja do przelecenia".

Powieść w pierwszej części skupia się bardzo na treningu Katona. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie trwało to przez dobre pół książki. Rozumiem, oczywiście potrzebę pokazania ciężkiej drogi, jaką nasz bohater musi przejść, by zasłużyć na miano optiona i żołnierza. Jednak można byłoby to odrobinę skrócić. Całe szczęście, gdy Katon nauczy się już żołnierki w dostatecznym stopniu, mamy przyjemność zanurzyć się w spiski i wielką politykę, której przeciwstawiony zostaje główny bohater - dzieciak naprzeciw molocha, którego nawet w zasadzie nie rozumie.

Powieść, pomijając początek powiązany z treningiem, toczy się wartko i co rozdział wyskakują nowe pogmatwane tajemnice. Jest to zdecydowanie na plus, bo na akcję naprawdę nie możemy narzekać. Powieść jest intrygująca, ciekawa i łatwo się ją czyta - być może, paradoksalnie, ze względu na ten nieszczęsny współczesny język, który być może razi, ale sprawia, że wyjątkowo szybko znikają strony. Jest to książka wypakowana akcją i spiskami, czyli coś dla miłośników przygody i polityki.

Postacie są bardzo ładnie zarysowane, można głównych bohaterów z miejsca polubić. Odrobinę nieporadny Katon, dość konkretny jednak i starający się stanąć na wysokości zadania. Oraz twardy żołnierz Macro, który w pewnym sensie traktuje chłopaka jak swojego syna, biorąc za punkt honoru utrzymanie go na powierzchni. Te tak różne charaktery - przaśny i prosty centurion i wykształcony, zagubiony młodzik - sprawiają, że czuje się to tego duetu sympatię.

Myślę, że pomimo wad, które wymieniłam, zalety przeważają i zdecydowanie zamierzam przeczytać pozostałe części serii Simona Scarrowa. Mam nadzieję na jeszcze bardziej wartką akcję i rozwinięcie wątków politycznych, które stanowią główną atrakcję powieści.

Będąc miłośniczką starożytnego Rzymu, chętnie sięgam po powieści, których akcja toczy się w tamtych czasach. Szczególnie lubię opowieści militarne i polityczne. Rzym był wylęgarnią spisków, a legiony pacyfikowały coraz to nowe krainy, by dołączyć je do imperium - siłą rzeczy, jest to doskonałe tło dla krwistej fabuły i intrygującej akcji. Biorąc pod uwagę, że "Orły...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy przechodzimy obok Cmentarza Zapomnianych Książek, wrażliwy nos może poczuć zapach kurzu i starych kartek. Książki, których nikt nie chce, oprócz tej jednej, wybranej osoby, wołają ku niej, by wreszcie je zobaczyła - i zaadoptowała. I jest to miłość na całe życie.

Książka o tytule "Cień wiatru" to nie tylko adoptowane dziecko Daniela Sempere, który, ogarnięty marzeniami o innym życiu i zaintrygowany przeszłością autora, pędzi we mgle, by dotrzeć do sedna sekretu otaczającego pisarza. To także książka, która prawdopodobnie była mi pisana, dokładnie tak, jak jej odpowiednik był pisany Danielowi.

Jedno słowo. Piękna.

Zazwyczaj trzymam się gatunku fantasy, jednak już pierwsza kartka książki sprawiła, że ciarki przeszły mi po plecach. Ten styl... jakbym szła wieczorem pustą - lub prawie pustą - ulicą, dawno temu, w latach czterdziestych, wdychała powietrze znad rzeki i marzyła o czymś nieokreślonym. Styl Zafóna to malarstwo w czystej postaci.

Daniel Sempere jest ciekawym bohaterem. Z jednej strony jego zachowanie, czasami niezbyt rozważne, dziecinne wręcz, drażniło mnie, jednak wciąż zacierałam łapki na kolejne jego przygody i jego przemyślenia. Człowiek-paradoks, lubi się go, a jednocześnie nie lubi. Jestem ciekawa, ilu czytelników miało takie samo odczucie?

Ważną bohaterką tego malarsko napisanego dzieła jest też sama Barcelona. Miasto pod rządami okrutnego wymiaru sprawiedliwości, ledwo podźwigające się z wojennej pożogi. Miasto chcące mieć nadzieję na lepsze jutro - ale kiedy ono nastanie? Wraz z bohaterami poznajemy okrucieństwo policji, przemykamy malowniczymi uliczkami czy zanurzamy się w prostym życiu ubogich dzielnic. Barcelona - możemy ją poczuć, znienawidzić i pokochać.

Zafascynował mnie Carax. Bardzo bym chciała dowiedzieć się treści tytułowego "Cienia Wiatru". Czuję, że charakter pisarza przelewał się przez karty, mamiąc młodego Sempere i sprawiając, że zapominał o całym świecie.

Bardzo podobały mi się wspomnienia - snute przez księdza czy opiekunkę stają się częścią tajemnicy i jeszcze ją pogłębiają, zamiast wyjaśniać. To powoduje, że nie można przestać myśleć o Caraxie.

Piękna powieść. Dla mnie stanowiła jednocześnie wielką zagadkę i stała się na okres czytania moją obsesją. Nieczęsto spotykam książki tak boleśnie i namacalnie cudowne i to nawet pomimo trudnych czasów, które opisuje.

Gdy przechodzimy obok Cmentarza Zapomnianych Książek, wrażliwy nos może poczuć zapach kurzu i starych kartek. Książki, których nikt nie chce, oprócz tej jednej, wybranej osoby, wołają ku niej, by wreszcie je zobaczyła - i zaadoptowała. I jest to miłość na całe życie.

Książka o tytule "Cień wiatru" to nie tylko adoptowane dziecko Daniela Sempere, który, ogarnięty marzeniami...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękny, zachwycający. Umięśniona klata, lodowate pociągające oczy, włosy czarne jak u kruka. Wojownik, jakich mało, jego umiejętności są na poziomie co najmniej mistrzowskim. Uprzejmy i dworny. Ideał mężczyzny. Posiadający także zupełny brak zrozumienia jeśli chodzi o sferę obejmującą stosunki międzyludzkie.

Jestem świeżo po lekturze "Powiernika mieczy" i wciąż się uśmiecham. Historia Rezkina, który sprawia, że nogi miękną kobietom na widok jego wyrzeźbionych mięśni ("Michał Anioł go dłutem haratał"), a jednocześnie nawet nie wie dlaczego, który uważa "przyjaciół" za jakąś tajemną klikę, do której trzeba się zapisać i który morduje z zimną krwią, bo tak każą mu zasady, sprawiła, że z nową werwą spojrzałam na gatunek fantasy.

Mamy tu naprawdę dużo komizmu sytuacyjnego. Książkę czyta się, niczym poradnik "Jak nie zachowywać się w towarzystwie, a i tak zjednywać sobie ludzi." Rezkin dosłownie kipi niewinną nieznajomością tematu, jednak jego urok osobisty robi swoje - wszyscy go podziwiają, wszyscy padają przed nim na kolana. A on nadal nie wie dlaczego.

Styl autorki jest odrobinę mechaniczny, gdy dochodzi do opisywania uczuć Rezkina, jednak nadaje on jeszcze więcej komizmu. Rezkin jest jak Data ze "Star Treka" - bardzo chce zrozumieć ludzi, ale brak mu wyrobionych ludzkich uczuć i odruchów, których nie nabył, szkoląc się w tajemniczej fortecy, u nie mniej tajemniczych mistrzów. Jego dziewiętnastoletnie życie było od małego szkraba wypełnione bólem bezlitosnego treningu. Posiada on ogromną wiedzę na temat świata, jednak nie na temat ludzi - nie w sensie emocjonalnym.

Świat przedstawiony jednak, w przeciwieństwie do żywych i zabawnych postaci, kuleje. Nie dowiadujemy się ani trochę o kulturze i obyczajach Ashai, za wyjątkiem paru rozmów na temat szlachty i wojny w domu generała. Liczyłam na więcej szczegółów, autorka bardzo skupia się na postaciach i ich relacjach, dając nam w zasadzie sterylny świat, który otacza bohaterów, ale praktycznie nic o nim nie wiemy.

Książka przypomniała mi oglądany kiedyś pierwszy odcinek polskiego "Wiedźmina" z Michałem Żebrowskim. Geralt był tak samo naiwny kulturowo, jak Rezkin, po raz pierwszy widziana przez niego kobieta stanowiła dla niego zagadkę. Tu mamy coś bardzo podobnego, oczywiście w mniejszym stopniu, gdyż Rezkin posiada naprawdę dużą wiedzę o świecie, jako ogóle. Jednak to nasuwa parę intrygujących myśli na temat wychowania w izolacji. Myślę, że autorka zgrabnie poprowadziła ten temat - Rezkin jest w zasadzie bardzo dobrze wyszkolonym człowiekiem-robotem, który dopiero musi poznać, co naprawdę jest ważne.

I mam nadzieję towarzyszyć mu w tej drodze w kolejnych częściach. Jeśli lubicie humor serwowany ze smakiem, "Powiernik mieczy" może stać się dla was przykładem, że można napisać postać dobrą we wszystkim, ale nie dać jej przykleić niesławnej i raczej drażniącej łatki marysuizmu.

Piękny, zachwycający. Umięśniona klata, lodowate pociągające oczy, włosy czarne jak u kruka. Wojownik, jakich mało, jego umiejętności są na poziomie co najmniej mistrzowskim. Uprzejmy i dworny. Ideał mężczyzny. Posiadający także zupełny brak zrozumienia jeśli chodzi o sferę obejmującą stosunki międzyludzkie.

Jestem świeżo po lekturze "Powiernika mieczy" i wciąż się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Słaboniowa a to zmorę wygoni i do butelki wciśnie wszetecznicę, a to strzygonia ukatrupi, a to z diabołem pójdzie w tany i wygra z nim jeszcze na dodatek... ot, życie na wsi polskiej, zwyczajne, z pajdą chleba za pasem i twarogiem świeżo robionym... i tylko te dziwy i południce nastroje psują.

To opowieść o kobiecie niebagatelnej, z historią godną zapamiętania i rozważenia i z niemałym bagażem lat na karku. I kobiecie skrzywdzonej i do zemsty zmuszonej i widzącej o wiele więcej niż zwykła zielarka.

Muszę przyznać, że powieść mnie urzekła, i to nawet pomimo kilku zgrzytów, jak sceny erotyczne na początku - o mało nie rzuciłam Słaboniowej w kąt i dobrze, że tego nie zrobiłam. Były jedynie niepowtórzonym już później epizodem. I tak, jak powieść rozwijała się, tak coraz więcej szacunku miałam do Słaboniowej. I do samej autorki. Jeśli chodzi o słowiańskość, przeczytałam naprawdę masę książek, jednak jedynie Łańcucka opisała czarty i demony w sposób, który jednocześnie zaciskał pętlę niepokoju na szyi i w tym samym czasie kazał prosić o więcej.

Powieść to jedna wielka tajemnica, Słaboniową cechuje nie tylko ostry język i umiejętność łacnego gromienia sił nieczystych, ale także mroczna, prawie diabelska przeszłość. Wiedźma i wiedząca, ale taka naprawdę maczająca palce w mroku i naprawdę używając tego mroku do czynienia zła.

Styl pasuje do treści, jak Południca do pola w samo południe. Jest dość szorstki, oszczędny, ale pełen tajemniczego uroku. Taki powinien być styl książki, która o wiedźmie prawi.

I choćby dla ostatniego opowiadania warto sięgnąć po Słaboniową. Mimo, że krótkie, to jednak sprawiło, że wraz z odchodzącą dziewczynką w niebieskiej sukience i kotem o białych łapach, łzy pojawiły mi się w kącikach oczu, całkiem nieproszone.

Gdyby nie te nieszczęsne erotyczne wtręty, które są dość wulgarne (a ja mimo, że nie jestem niewinną dziewicą ani mimozą, jestem uczulona na wulgarność, zwłaszcza w literaturze - bądź co bądź - pięknej), byłaby to powieść idealna. Łańcucka stworzyła świetny zbiór opowiadań, o źle mieszkającym w duszy ludzkiej, które wychodzi pod postacią poczwar różnorakich. Bies stuka kopytami i śmieje się nad wsią, gdzie każdy ma trupa w szafie.

Warto. Po stokroć warto przeczytać. Każdy kto choć trochę kocha słowiańskie strachy, licha i czorty, znajdzie w "Starej Słaboniowej..." swojską przystań.

Słaboniowa a to zmorę wygoni i do butelki wciśnie wszetecznicę, a to strzygonia ukatrupi, a to z diabołem pójdzie w tany i wygra z nim jeszcze na dodatek... ot, życie na wsi polskiej, zwyczajne, z pajdą chleba za pasem i twarogiem świeżo robionym... i tylko te dziwy i południce nastroje psują.

To opowieść o kobiecie niebagatelnej, z historią godną zapamiętania i rozważenia...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Fae wysokiego rodu. Już sama nazwa przyciąga i kusi, aż chce się zagłębić w lekturę i czytać o elfach, dworach, niezrównanym pięknie i zaczarowanej krainie, do tej pory niedostępnej dla żadnego człowieka. Fae, walczące między sobą, odprawiające tajemne rytuały… a także obarczone klątwą, która wysysa światło z ich krainy, a pewna okrutna lady miesza w kotle - dosłownie - by podporządkować sobie wszystko i wszystkich.

Z zasady powinno mi się bardzo bardzo podobać. Dlaczego więc się nie podoba?

"Dwór Cieni i Róż" to niestety mieszanka "Zmierzchu" i opowieści o Pięknej i Bestii, która może jest lepsza od opowieści o wiecznym nastolatku-wampirze, ale ma podobne mankamenty. Główna bohaterka, łowczyni Feyra, jest niemożebną wręcz, upartą dziewczyna, która zawsze musi postawić na swoim, co zazwyczaj nie wychodzi jej na dobre. Wiedząc, że grożą jej niebezpieczeństwa, że świat fae jest okrutny, wszędzie wejdzie, wszystko sprawdzi, jednocześnie myśląc cały czas, jak tu jest niebezpiecznie. Niczym bohaterka Krzyku, robi wszystko, by coś złego ją dopadło.

Czy pamiętacie zachwyty nad alabastrową skóra Edwarda w "Zmierzchu"? Tutaj mamy zachwyty nad złotą skórą Tamlina, nad jego mięśniami i niestety wtręty o pociągu bohaterki do tegoż fae, które ograniczają się do "miękkich nóg" i "żaru między nogami". Także raz po raz wtrącane informacje o tym, jak bardzo niebezpieczny dla zwykłej śmiertelniczki jest Tamlin, jak przewyższa rasę ludzką, będąc księciem fae... tego tak bardzo chciałam uniknąć, eh.

Co książę fae, to gorszy i powoduje silniejsze mięknięcie nóg Feyry. Tamlin - piękny i tajemniczy, ale ogólnie pozytywny elf, który nie dręczy bohaterki, ani jej nie chce ugryźć (do czasu). Dobrze, z nim jeszcze nie było tak źle, mimo, że Tamlin na swoje nieszczęście był miękki i dał sobą pomiatać rzeczonej złej. Ale Rhysand... Maas obdarowała go wszystkimi cechami bożyszcza - niebezpieczny, tajemniczy, mroczny, cudowny, oh i ah. Aż nóż się w kieszeni otwiera.

Gdybym miała dwanaście lat pewnie bym inaczej spojrzała na tę powieść, ponieważ napisana jest ładnym językiem, przedstawia moje ukochane fae i ma w sobie coś pociągającego. Jednak zawiera także elementy, które wywołują u mnie niesmak i chęć trzaśnięcia książką o ścianę.

Jeśli ktoś chciałby przeczytać o fae, ale napisanych z dużo większym polotem, zapraszam do zapoznania się z książką "Panowie i Damy" Terry'ego Pratchetta. To dopiero wstrętne z charakteru i piękne zarazem elfy! A jeśli potrzebuje pięknego i boskiego przedstawiciela płci męskiej, polecam "Powiernika Mieczy" - i na wesoło i groźnie.

Fae wysokiego rodu. Już sama nazwa przyciąga i kusi, aż chce się zagłębić w lekturę i czytać o elfach, dworach, niezrównanym pięknie i zaczarowanej krainie, do tej pory niedostępnej dla żadnego człowieka. Fae, walczące między sobą, odprawiające tajemne rytuały… a także obarczone klątwą, która wysysa światło z ich krainy, a pewna okrutna lady miesza w kotle - dosłownie - by...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo często przechodzimy obok naszego miejscowego Urzędu Pocztowego. Zapewne wydaje nam się, że praca w nim jest nudna i nieciekawa. I zapewne mamy rację. Jednak co by było, gdybyśmy przenieśli się do Ankh-Morpork, do tamtejszego, podniszczonego trochę, Urzędu Poczty i przypatrzyli się trochę temu, jak odradza się na nowo, jak roztacza wokół czar minionych chwil i jak staje się jednym z najważniejszych budynków w mieście. Brzmi interesująco? Z pewnością różni się od naszej miejscowej Poczty. Tutaj Poczmistrzem jest były oszust, pracownikami golemy i staruszkowie o dziwnych przyzwyczajeniach, a nad wszystkimi, także nad budynkiem, wisi widmo klęski.

Ale po kolei. Albert Spangler ma zostać powieszony. Nie byłoby nic w tym dziwnego, w końcu w Ankh wielu rzezimieszków jest wieszanych, bo kółka muszą się kręcić, a tryby zazębiać, jednak co do tego przestępcy Lord Havelock Vetinari ma specjalne plany. Albert Spangler, a tak naprawdę Moist von Lipwig (oszust ten ma bowiem mnóstwo imion i nazwisk, na każdy dzień tygodnia), ma postawić na nogi Urząd Pocztowy Ankh-Morpork, który jest obecnie jedynie marnym cieniem tego, czym był kiedyś. Moist jest sprytny niczym lis, a znając jego kartotekę, Vetinari słusznie przypuszcza, że może mu się udać ożywić przesył listów i podkopać monopol na komunikację będący w ręku podstępnego Reachera Gilta, właściciela sieci sekarów. Moist ma przeciw sobie wiele sił, w tym także samą pocztę, ale dla chcącego nic trudnego, Moist bowiem ma pokłady inteligencji i zdolności interpersonalnych, o które nikt by go nie podejrzewał. On naprawdę może przywrócić Urząd do życia. A także wynaleźć znaczki, poznać miłość swego życia i zagrać na nosie wielkim tego świata.

"Piekło Pocztowe" to Pratchett w najlepszej formie. Mamy tu nową postać, którą autor wprowadza z prawdziwą brawurą - Moist von Lipwig, człowiek, którego nie można nie lubić, odbywa drogę od zera do bohatera. Moist jest miły i sprytny i nawet jeśli wiemy o jego grzeszkach, w dalszym ciągu czujemy do niego sympatię. Podobnie jest z pozostałymi postaciami - poczciarze z Urzędu, sympatyczni staruszkowie z bardzo specyficznym podejściem do świata oraz młody Stanley z pasją do szpilek, a także duża rola niezastąpionego Lorda Vetinariego (który co prawda nową postacią nie jest, ale za to na pewno jedną z najbardziej lubianych).

Ankh-Morpork bardzo się zmieniło, w miarę jak seria szła do przodu. Porównując "Piekło Pocztowe" do "Straż! Straż!", widzimy jak w miasto przeradza się z brudnego i niebezpiecznego molocha w... jeszcze bardziej brudne i niebezpieczne, ale wypełnione nowinkami technologicznymi i nową siłą pomysłów. Teraz do komunikacji służą nie listy, ale sekary, które, domyślam się, są odpowiednikiem telegrafów.

Unowocześnienie miasta, tak jak rewolucja przemysłowa na początku dwudziestego wieku, daje szansę młodym i sprytnym, ale także rekinom finansowym, takim jak Reacher Gilt, główny "zły" "Piekła Pocztowego". Jest on typem wstrętnym, zepsutym do szpiku kości, ale i genialnym. Jest to doskonała przeciwwaga dla pozostałych postaci, które, jak wspomniałam, jesteśmy przez autora prawie że zmuszeni lubić.

Sam Terry oszlifował swój warsztat do błysku i perfekcji, co można było zauważył już przy paru poprzednich tomach Dysku. "Piekło Pocztowe" lśni literacko jak złoty strój Moista - humor stał się jeszcze ostrzejszy, a same wprowadzenie nowej postaci po tylu latach mogło nie obyć się bez turbulencji, jednak Moist okazał się strzałem w dziesiątkę. Pratchett wręcz krzyczy - "dla chcącego nic trudnego! Chcieć to móc! Naucz się biegać zanim zaczniesz chodzić!". Jest to nie tylko zabawna i ciekawa powieść, ale także niezwykle motywująca.

Myślę, że powieść jest skierowana do każdego, kto ceni sobie inteligentny humor i porywające postacie - uważam, że nie trzeba być nawet fanem fantastyki, by podążyć krętymi ścieżkami Ankh-Morpork i zaginąć pośród niedoręczonych listów.

Bardzo często przechodzimy obok naszego miejscowego Urzędu Pocztowego. Zapewne wydaje nam się, że praca w nim jest nudna i nieciekawa. I zapewne mamy rację. Jednak co by było, gdybyśmy przenieśli się do Ankh-Morpork, do tamtejszego, podniszczonego trochę, Urzędu Poczty i przypatrzyli się trochę temu, jak odradza się na nowo, jak roztacza wokół czar minionych chwil i jak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W poprzednich częściach Trylogii Zimowej Nocy, Katherine Arden ujęła mnie wyjątkowo plastycznym, magicznym stylem, który wpasował się w opowiadaną przez nią historię, jak dłoń w puchową rękawiczkę. Gdy sięgnęłam po "Zimę czarownicy" byłam pewna, że się nie zawiodę - jednak książka zaskoczyła mnie na naprawdę wielu polach - i to jak najbardziej pozytywnie.

Wasilisa Pietrowna ocaliła swoich rodaków przed złem Kościeja, jednak nie był to koniec jej zmagań - zło nadciąga z przeszłości, którą Wasia sądziła, że zostawiła dawno za sobą. Zło, które jest mistrzem manipulacji, a jedynym jego celem jest sianie niezgody i zniszczenia. Czytelnicy poprzednich części prawdopodobnie mogą się domyślać, czym i kim jest ta zła siła. Wasilisa, podczas podróży pod północnym zimowym niebem, odkryje w sobie nową moc, moc wynikającą z połączenia dwóch światów, a jej determinacja pomoże jej ocalić Ruś.

Jakże piękna to powieść. Arden doskonale zna się na historii średniowiecznej Rusi, wplatając do opowieści faktyczne historyczne zdarzenia, ubarwiając je magią i szczyptą tego trudnego do nazwania uroku, który rzuca na czytelnika - i który prawdopodobnie także jest pochodną magii - magii jej malowniczego i urzekającego stylu.

Warstwa fantastyczna powieści jest jeszcze lepiej poprowadzona, niż w poprzednich częściach. Arden rzuca czar zimy, która skrzy się pod nocnym niebem, a postać Morozki nabiera jeszcze więcej tajemnicy i wydaje się jeszcze bardziej intrygująca. I oczywiście budząca się potężna moc Wasi, rosnąca z każdym krokiem - siła nie dająca się zaklasyfikować, zarówna okrutna i niszcząca, jak i dobra i dająca życie. Wasia uczy się brać odpowiedzialność za swoje czyny, a także dorasta. Jest to doskonały obraz kobiety, która powoli rozwija swoje przymioty, całkowicie polegając na swoim własnym doświadczeniu i sile charakteru.

Autorce udało się także stworzyć postać, którą kocha się nienawidzić - mówię o batiuszce, który wywołuje naprawdę silne emocje, a które obudzić może jedynie dobrze napisana postać. Czasami, by sprawić, byśmy kogoś znienawidzili, trzeba więcej talentu, niż byśmy kogoś pokochali.

Nigdy, muszę przyznać, żadna książka, nawet najlepsza, nie poruszyła mnie do tego stopnia, bym naprawdę życzyła sobie, by czytanie trwało bez końca. "Zimie czarownicy" zdecydowanie się to udało. Namalowane słowem, dawne czasy ożywają, magia rozplata warkocze, by owinąć nimi czytelnika.

Myślę, że książka, a także cała seria Zimowej Nocy, może spodobać się zarówno tym, którzy kochają ulotną i tajemniczą magię, piękny styl, a także fantastykę z domieszką gawędy o dawnych czasach. Jest co prawda sporo książek zanurzonych w słowiańszczyźnie, jednak ta seria zdecydowanie wyróżnia się pośród nich. Widać, że autorka ma nie tylko bardzo dużą wiedzę o średniowiecznej Rusi, ale także doskonale czuje się pośród tamtejszych legend i przypowieści. Udało jej się stworzyć słowiańską perełkę, zamrożoną w bryłce lodu.

W poprzednich częściach Trylogii Zimowej Nocy, Katherine Arden ujęła mnie wyjątkowo plastycznym, magicznym stylem, który wpasował się w opowiadaną przez nią historię, jak dłoń w puchową rękawiczkę. Gdy sięgnęłam po "Zimę czarownicy" byłam pewna, że się nie zawiodę - jednak książka zaskoczyła mnie na naprawdę wielu polach - i to jak najbardziej pozytywnie.

Wasilisa...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

O "Idź i czekaj mrozów" dowiedziałam się poprzez stronę samej autorki. Buszowałam po sieci w poszukiwaniu słowiańskich cudów i w ten sposób natychmiast zapałałam ogromną chęcią przeczytania książki, w której są wilki, dawna magia i życie na skraju lasu, opatulone dawną legendą.

Słowiański świat Wilczej Doliny jest wypełniony po brzegi klątwami wiedźm, przepowiedniami i leśnymi stworzeniami. W tym to świecie młoda Venda dostaje zadanie opieki nad wsią, co nie jest ani proste ani bezpieczne. Gdy jej nauczyciel odchodzi, Venda musi zmierzyć się z własnymi obawami, z własnym strachem przed podjęciem tak wielkiej odpowiedzialności... a także z uczuciem do postaci z legend, która powraca, by wypełnić mroźne proroctwo bóstwa wilków.

Zazwyczaj nie jestem miłośniczką romansu w literaturze i omijam książki, które bazują na nim. W "Idź i czekaj mrozów" romans jest, jest także dość ważną częścią składową i wyznacza działania Vendy. Jednak Marta Krajewska ominęła szerokim łukiem motyw miłości od pierwszego wejrzenia i idealnego uczucia - Venda i jej wilczy oblubieniec dogryzają sobie, fukają na siebie i jednocześnie, a może właśnie przez to, wątek miłosny jest całkiem zabawny i nie razi osoby, która ma dość Rhysandów i Cardanów.

Styl pani Marty jest niespieszny, przyjemny i lekki. Wątek obyczajowy jest poprowadzony doskonale, warstwa życia na wsi przeplata się ze słowiańskością i czarami, które stanową nieodłączną część bycia mieszkańcem Wilczej Doliny. I tak jak pomiędzy Wilkiem i Vendą rośnie uczucie, tak między mieszkańcami wyrasta kolczasty cierń nieufności i zgryzoty. Każdy trzyma parę szkieletów w szafie i te szkielety wychodzą w nocy, trzeszcząc kośćmi i zakłócając spokój.

Jeśli chodzi o postacie, Pani Marta stworzyła pełnowymiarowych ludzi, którzy zachowywali się... jak ludzie właśnie, naturalnie, wrednie, zachowawczo - autorka z wielkim talentem ukazała przywary i małe zawiści, które zwykle gnębią mieszkańców małych wsi, gdzie każdy zna każdego.

Dla kogo jest pierwszy tom Wilczej Doliny? Na pewno dla czytelników kochających słowiańskość. Dla ludzi szukających wytchnienia od stereotypu romansu. Dla każdego kto ceni niespieszną akcję i dobrze napisaną warstwę obyczajową.

I dla tych, którzy kochają wilki. Wilki, które nadchodzą.

O "Idź i czekaj mrozów" dowiedziałam się poprzez stronę samej autorki. Buszowałam po sieci w poszukiwaniu słowiańskich cudów i w ten sposób natychmiast zapałałam ogromną chęcią przeczytania książki, w której są wilki, dawna magia i życie na skraju lasu, opatulone dawną legendą.

Słowiański świat Wilczej Doliny jest wypełniony po brzegi klątwami wiedźm, przepowiedniami i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo “Śmiech Diabła” czekał na swoją kolej na mojej półce nieprzeczytanych. Muszę przyznać, że o nim odrobinę… zapomniałam. A kiedy już przypomniałam sobie o jego istnieniu i przeczytałam blurb z tyłu okładki i dwie pierwsze stronice, wiedziałam już, że to studnia bez dna i będzie i oryginalnie i nietuzinkowo.

Głównymi bohaterami powieści są Aine zwana Wilgą i Bertram Armin. Ten drugi szczególnie to bardzo interesująca postać. Pochodzący z rodu morderczych dzieci Starych Bogów, młody Armin stara się odciąć od swojego okrutnego ojca, dokonując szeregu bardzo ryzykownych wyborów. Gdy spotyka Wilgę, jego życie nabiera barw i ma po raz pierwszy szansę na normalność, o boku nowej rodziny i samej Aine, która staje się dla niego bliższa niż siostra. Ale macki przeszłości potrafią sięgnąć naprawdę głęboko, a Wilga i Bertram stracą wszystko, co dla nich ważne. Jednak to nie koniec zła w ich życiu - to dopiero początek bardzo trudnej wędrówki.

Postacie są nietuzinkowe i niejednoznaczne. Możemy kogoś polubić, by potem, pod koniec książki stwierdzić, że nie możemy go znieść. Dokonują trudnych wyborów, dają się nawet powodować siłom, których ich umysły nie obejmują. Potrafią być odważne, głupie, naiwne, waleczne i uparte. Nie ma tutaj podziału na dobro i zło - owszem, są postacie do gruntu złe, ale główni bohaterowie to różne odcienie szarości. Będą popełniać błędy, będą obwiniać innych. Nie są doskonali, nie zawsze też mają rację. Bardzo mi się to podobało.

Co jest naprawdę niesamowite w tej książce to klimat. Duszna, mistyczna, odrobinę oniryczna atmosfera, która oplata czytelnika pajęczyną zrobioną z tajemnicy. Czy to przemierzamy okrutny las Lai Silnen, czy próbujemy przeżyć w trzaskającym mrozie, czy śmiejemy się z towarzyszami - ta pajęczyna sięga coraz głębiej, coraz bardziej zatapiając się w naszym umyśle i duszy, stajemy się powoli częścią tego świata. Powieść trzyma mocno w szponach nienazwanego, sypiąc z przepastnego rękawa coraz to nową enigmą . Jest cały czas obecne to niepokojące uczucie w sercu, ta radość z nieodkrytego i coś, co każe nam czytać szybciej, by choć trochę z tego wszystkiego zostało wyjaśnione.

Choć twarda ze mnie dziewczyna, to nawet ja muszę przyznać, że książka jest wyjątkowo mroczna i okrutna. Gdybym miała ją do czegoś przyrównać w tym względzie, to chyba “Wojny makowe”, gdzie wrogie armie dopuszczały się podobnych zbrodni, co najemnicy Armina. I choć to okrucieństwo jest potworne, też tkwi w nim swego rodzaju mroczna i przewrotna tajemnica. Autorka splotła jej nić wraz z wydarzeniami w książce tak mocno, że wszystko jest nią przesycone.

Miela podjęła się dość ryzykownego sposobu narracji - mianowicie bardzo często przeskakujemy w czasie do przodu, przez co akcja wydaje się na początku scenami z życia, jakby autorka wybierała je, jako najważniejsze dla akcji. Czasami idziemy wiele lat w przód, a czasem kilka miesięcy. I mimo, że zazwyczaj jestem przeciwna takiemu szatkowaniu, tutaj następowało to bardzo naturalnie i pasowało do stylu, w jakim została napisana książka. Dodawało tajemnicy, której i tak już było bardzo dużo.

“Śmiech diabła” posiada także bardzo intrygującą mitologię. Nie tylko samych Starych Bogów czy najstarszych rodów, które podobno mają boskie korzenie. Najbardziej intrygujące są Ziarnia Relenvel, których szukają prawie wszyscy - ostatnie boskie istoty, istoty, które mogą zmienić losy całego świata, a także losy samych bogów. Jest w tej starej legendzie bardzo realny i chwytający za serce mroczny czar.

Powieść Agnieszki Mieli nie trafi do wszystkich. Trzeba się przy niej skupić, trzeba ją zrozumieć. Jest niczym kręta ścieżka w nieznane. Niektórzy nią pójdą, nie bacząc na niebezpieczeństwa, a niektórzy zawrócą. Nie wiadomo, co czeka na końcu tej ścieżki. Ale czy nie to właśnie tak ciągnie nas, by nią podążyć?

Długo “Śmiech Diabła” czekał na swoją kolej na mojej półce nieprzeczytanych. Muszę przyznać, że o nim odrobinę… zapomniałam. A kiedy już przypomniałam sobie o jego istnieniu i przeczytałam blurb z tyłu okładki i dwie pierwsze stronice, wiedziałam już, że to studnia bez dna i będzie i oryginalnie i nietuzinkowo.

Głównymi bohaterami powieści są Aine zwana Wilgą i Bertram...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy jeszcze byłam młodą dziewoją, kochałam opowieści o piratach. Uwielbiałam warstwę historyczną - która nijak się miała do romantycznego, podkolorowanego łotra morskiego występującego w filmach. Kochałam też te filmy, które miały pewien hollywoodzki urok. Żeby przypomnieć sobie dobre czasy młodości, zdecydowałam się na “Morza wszeteczne” Marcina Mortki, który zebrał u mnie już jedną dobrą notę - za “Nie ma tego złego”.

Powieść jest kwintesencją tego, co w piratach było brudne i złe, przedstawione w taki sposób, że stoimy po ich stronie (a nie powinniśmy). Już samo to zasługuje na pochwałę - piraci Mortki to okropne dranie, które tylko kradną, zabijają, chędożą i przeklinają - ale są także zabawni, a ich prostota powoduje wiele okazji dla humoru sytuacyjnego. “Morza wszeteczne” wydają się parodią, pastiszem powieści awanturniczej. I jako taka zdecydowanie się sprawdza. Niepoważna, odrobinę groteskowa, wulgarna i niecodzienna - tak określiłabym książkę Mortki.

Sam świat przedstawiony jest dość prosty. Nie mamy dużego wglądu w kulturę państw, z którymi mierzy się kapitan Roland. Mamy za to dużo generalizacji i tak zwanych “cech narodowych”. Tak więc Orrhianie wszyscy są sknerami, którzy własną matkę by sprzedali za cebulę (bez wyjątków), a Visslandczycy są specjalistami od niekorzystnych ofert handlowych (także wszyscy). Jest to dość zabawne, jednak na dłuższą metę, nużące. Religia wokół Mórz Wszetecznych i na nich jest także prosta - anioły i demony, toczące wieczną walkę dobra ze złem. Z chęcią dowiedziałabym się odrobinę więcej jak to wszystko działa, ale wydaje mi się, że tak, jak wojna demonów i aniołów jest motywem przewodnim naszej zgrai piratów, to znów, tak, jak w “Nie ma tego złego”, autor postawił na zabawne i dobrze zarysowane postacie, których mimo licznych wad nie da się nie polubić.

Styl Mortki lubię. Jest dosadny, w tej książce dodatkowo zyskał na ostrości, ponieważ… to piraci. Niewykształceni, prości przestępcy, który myślą tylko o paru rzeczach, w tym większość związana jest z potrzebami ciała. I to mi się właśnie podobało, że piraci Mortki nie mówią pięknym językiem, nie są bohaterami, ale potrafią dobrze refować żagle, wiedzą jak dokonać abordażu i może boją się biblioteki, ale wroga nigdy w życiu. Brutalne, dzielne chłopy. Dobrzy kompani i zabójcze bestie w jednym.

Jak już jesteśmy przy refowaniu żagli… nie jestem specjalistką w dziedzinie żeglarstwa, a przeczytałam, że autor interesuje się statkami i żeglugą. Książce dobrze by zrobiły przypisy, objaśniające, co znaczy dane słowo w języku marynarzy. Bo sprawdzanie online, podczas gdy w książce toczy się bitwa na śmierć i życie nie kusi, a bardziej przeszkadza. Część ze słów znałam z innej książki Mortki (“Płonący Union Jack”), ale też nie wszystkie. Jakiś leksykon na końcu książki, może?

Powieść jest lekka, zabawna, może zbytnio spieszy się akcją, ale na pewno nie można zarzucić jej nużącej treści. Dla czytelników, którzy lubią pastisz, nie boją się natłoku wulgaryzmów i lubią klimaty morskie. Dla osób, które nie oczekują wybitnej literatury, ale lubią się pośmiać. A także dla tych, którzy lubią zżyć się z postaciami bardziej niż ze światem - dla tych, którzy kochają odrobinę brutalności, leczonej szybko sympatią do bohaterów. Bo bohaterów Mortka potrafi pisać.

Gdy jeszcze byłam młodą dziewoją, kochałam opowieści o piratach. Uwielbiałam warstwę historyczną - która nijak się miała do romantycznego, podkolorowanego łotra morskiego występującego w filmach. Kochałam też te filmy, które miały pewien hollywoodzki urok. Żeby przypomnieć sobie dobre czasy młodości, zdecydowałam się na “Morza wszeteczne” Marcina Mortki, który zebrał u mnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to