-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać370
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
Szczegółowy, dobrze zredagowany i mimo wszystko przystępny poczet cesarzy rzymskich marzył mi się od dłuższego czasu. Aleksander Krawczuk wyszedł naprzeciw moim oczekiwaniom lepiej niż mogłem sobie wyobrazić. Czuć na każdej karcie miłość do antyku, której fundamentem jest dogłębne zrozumienie epoki oraz zgromadzona wiedza. Krawczuk to autor, jak się okazuje, z ogromnym dorobkiem i w zasadzie od dawna nie cieszyłem się tak mocno, że wraz z kolejnym odkrytym historykiem otwiera mi się nowa książkowa czytelnicza droga. Długo poluję też na dobre opracowanie historii Bizancjum i zdaje się, że jego ”Poczet cesarzy binantyjskich” w pełni mnie zaspokoi.
Pozornie historia rzymskich cesarzy to jedna wielka nuda, której fundamentem jest powtarzalność. Niekończący się cykl zdrad, narzucania każdemu gamoniowi co ma dwie ręce i dwie nogi purpury, regionalnych zrywów, biernego senatu, powolnego i konsekwentnego odchodzenia od dawnych tradycji (kroczek po kroczku), coraz śmielszego chrześcijaństwa, jeszcze śmielszych barbarzyńców, ciągnącego się od stuleci końca Cesarstwa, które kończy się ostatecznie niezauważone.
Autor temu wszystkiemu nadaje rytm, tempo. Od Gajusza Oktawiusza (a w zasadzie, także ujętego tutaj, Juliusza Cezara) widać tylko jak rzymskie ideały sprzed cesarstwa umierają, a szybko umierają także te, które przy początku okresu cesarstwa wydawać się mogły nowym standardem. Aleksander Krawczuk potrafił ująć cały proces w przejrzyste ramy. Nie jest więc to tylko wyliczanka sylwetek i źródeł, ale dogłębna analiza sporej historii Rzymu, w której Krawczuk nie ucieka od pomniejszych dygresji związanych ze sztuką, filozofią oraz religią. Jest w tym szczery, sam wielokrotnie przyznaje, że popełnia na kartach swojego opracowania małą odskocznię, ale to wszystko niesie ze sobą ważne informacje do budowy ogólnego wykształcenia, nadaje poszczególnym fragmentom ciekawy kontekst, ma w sobie lekkość.
Doceniam „Poczet cesarzy rzymskich”, bo kilka zagadnień bardzo umiejętnie wyjaśnia. Nieintuicyjną współcześnie tetrarchię przedstawiono jako oczywistą konkluzję pewnego procesu ustrojowego, podobnie z podziałem Cesarstwa. Odczarowano wizerunek, przynajmniej oddając im sprawiedliwość, wielu „szalonych” Cesarzy. Podobnie także stało się z licznymi mitami założycielskimi Chrześcijaństwa.
Warto znać nie tylko dla najważniejszych faktów, ale i pomniejszych, intrygujących postaci, zbiegów okoliczności, ironii losu. Sylwetki szalonych cesarzy wyklętych w oczach zbiorowej świadomości to niemal nic przy karykaturalnym Heliogabalu czy niedocenionym Julianie Apostacie, który jest nakreślony w sposób po prostu piękny. Chichot losu z Rommulusem Augustulusem czy zapowiedzią części imienia przyszłego cesarza, która faktycznie się spełniła, wydają się być niezłą ironią, choć nie bawią nawet w połowie tak dobrze jak fragment, gdy legiony raz zwróciły się do senatu o wybór nowego władcy i ten uchylił się od odpowiedzialności. Takich pomniejszych anegdot wartych poznania jest tutaj wiele.
Koniec lektury był niemal ulgą, ale bardzo satysfakcjonującą. Teraz czas na dłuższą przerwę i triumfalny powrót do Krawczuka i jego kolejnej opowieści, tym razem o bizancjum.
Szczegółowy, dobrze zredagowany i mimo wszystko przystępny poczet cesarzy rzymskich marzył mi się od dłuższego czasu. Aleksander Krawczuk wyszedł naprzeciw moim oczekiwaniom lepiej niż mogłem sobie wyobrazić. Czuć na każdej karcie miłość do antyku, której fundamentem jest dogłębne zrozumienie epoki oraz zgromadzona wiedza. Krawczuk to autor, jak się okazuje, z ogromnym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Od dawna nie czułem takiego dysonansu między opiniami innych użytkowników, a swoimi własnymi odczuciami. Jak dla mnie pierwsza połowa tej książki to jedno wielkie poniewieranie chłopca od samych jego narodzin. Do książki sprzed lat niemal już niepamiętanej siadałem z myślą "i znowu będą się znęcać nad tym biedakiem". Tak też właśnie było.
Nie śledzi się tych wydarzeń z satysfakcją, lecz jedynie z nadzieją pojawienia się jakiegoś przebłysku światła i nadziei. Te w końcu się pojawiają, wraz z ludźmi dobrej woli. Problem jest taki, że to wszystko wiąże się z wątkiem pochodzenia Olivera, co jeszcze nie byłoby nawet jakąś bolączką, gdyby ta cała intryga nie opierała się na zbiegach okoliczności, które nie są wytłumaczalne zwykłym rachunkiem prawdopodobieństwa. Oliver Twist w fabularnych "twistach" skrzyżuje swoje losy z przyjacielem i niedoszłym szwagrem swojego ojca, a także swoją ciotką. Jak dla mnie zdecydowanie za magicznie się to rozwiązuje takimi magicznymi przypadkami i to wcale nie jest budujące, bo wniosek może być tylko jeden: przeciętna sierota nie ma szans wyrwać się z tego ponurego świata.
Powieść jednak czyta się lekko i z zaangażowaniem. Czytelnik oczekuje sprawiedliwości, a jednocześnie z ciekawością śledzi losy przestępczej grupy z najbardziej nędznych ulic Londynu. Jest tu proporcja goryczy i słodyczy, która jest na tyle pokrzepiająca, że można przebrnąć przez nią z satysfakcją.
Od dawna nie czułem takiego dysonansu między opiniami innych użytkowników, a swoimi własnymi odczuciami. Jak dla mnie pierwsza połowa tej książki to jedno wielkie poniewieranie chłopca od samych jego narodzin. Do książki sprzed lat niemal już niepamiętanej siadałem z myślą "i znowu będą się znęcać nad tym biedakiem". Tak też właśnie było.
Nie śledzi się tych wydarzeń z...
To nie do końca zdawał się być typ sci-fi, który by mi mógł odpowiadać. Rozczarowałem się w sposób pozytywny, choć też nie zbyt mocno. Początkowo „Wieczna Wojna” zdawała się być taką wojenną literaturą klasy B – swego rodzaju „soldiercore” - wyróżniającą scenerią i techniczno-fizycznym żargonem. Trup ściela się całkiem gęsto już na poziomie szkolenia, od uszkodzeń sprzętu. Główny bohater, Mandella, doczekuje się jednak swojej pierwszej bitwy, a czytelnik śledzi jego wojskową karierę od stopnia szeregowego, przez setki lat wynikające z dylatacji czasu, aż po sam szczyt.
Przesłanie antywojenne staje się oczywiste bardzo szybko, podobnie jak zalążek całkiem intrygującego światotwórstwa. Wojna napędzająca ekonomię, pokraczny ustrój istniejący na dystopijnej ziemi, wojskowa biurokracja zastawiająca pułapkę na swoich byłych członków, problemy związane z dylatacją czasu (w tym jej ekonomicznymi następstwami dla żołnierzy), postępujący homoseksualizm, aż po coraz bardziej skrajne manipulacje społeczeństwem. Mandela skacze po stopniach wojskowych i bitwach, ale i w czasie, więc przeżywamy jego zagubienie kolejnymi zmianami. To nie jest przełomowe ani też specjalnie wartościowe sci-fi, ale zdecydowanie lepsze niż sugeruje to tematyka i okładka.
To nie do końca zdawał się być typ sci-fi, który by mi mógł odpowiadać. Rozczarowałem się w sposób pozytywny, choć też nie zbyt mocno. Początkowo „Wieczna Wojna” zdawała się być taką wojenną literaturą klasy B – swego rodzaju „soldiercore” - wyróżniającą scenerią i techniczno-fizycznym żargonem. Trup ściela się całkiem gęsto już na poziomie szkolenia, od uszkodzeń sprzętu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Skrajna prawica w reportażu "od środka", mających być jakąś specyficzną wariacją gonzo. Bogactwo naszych narodowców-wolnościowców w pokemony (jak nazwał ich Jego Ekscelencja Mentzen) przekracza granice ludzkiej wyobraźni, więc jest o czym pisać i nad czym się pochylić. "Chłopcy" jednak zaczynają się i niemal kończą na Januszu Korwin - Mikke, a herosi prawicowego panteonu są jedynie liźnięci. To pozostawia spory niedosyt, choć ma swego rodzaju uzasadnienie. Korwin to rzeczywiście najbarwniejsza postać, od której wszystko się zaczęło i w większości na której wszystko dla najbardziej antysystemowych grup się w polityce musiało kończyć, często z symbolicznym procentem. Tak było przez lata. Krul na kartach tego reportażu to zaburzony emocjonalnie cyborg żywiący cukrem, z wgranym modułem robienia wszystkiego na przekrój i sypaniem anegdotami, w wolnej chwili płodzącym kolejne dzieci i z czasem coraz bardziej przysypiającym.
Mam bardzo mieszane odczucia co do stylu tej pozycji. Autor stara się podejść sprawiedliwie do omawianego zagadnienia. Nie nastawia czytelnika wrogo (zbyt mocno) względem konfederatów, czasem doceni intelekt Korwina, raz nawet pochyli się nad incelami i wbije kilka szpil lewicy. Ma bardzo dwa udane narracyjne zabiegi, tj. rozpoczynanie rozdziałów myślami z książki Korwina o brydżu oraz konsekwentne zaznaczanie anegdot Korwina, które kilka razy rozbawiło mnie do łez. Z drugiej strony kiedy ironizuje jest nieznośny i pretensjonalny, na poziomie wpisu anonimowego użytkownika internetu, a nieszczęśliwie się składa, że autor taniego i przesadzonego cynizmu używa często, obszernie i z wielkim samozadowoleniem. Nie uważam też, że ostatecznie zbyt mocno wgłębił się w temat, a w zakresie postaci z Konfederacji pominął wiele barwnych sylwetek, choćby niepozbawionego ekscesów Sośnierza czy Brauna, który dorównuje niewątpliwie Korwinowi w ekscentryzmie. Brak też wątku rosyjskiego czy innych, które nadałaby zagadnieniu jeszcze szerszy kontekst. Ja wiem, że to taki reporterski koktajl z niedowierzania, satyry i absurdów. Nie przeszkadza mi to, więc choćby dlatego można było zgłębić się w temat głębiej, odkopać jeszcze więcej diamencików.
Ciekawe przedstawienie Korwina. To interpretacja tej politycznej postaci, która jest bardzo subiektywna, ale niekiedy bardzo trafna, a z pewnością ciekawa i z kilkoma nowymi faktami. Jeśli zaś chodzi o potraktowanie prawicowych chłopaków... ogólnie rzecz biorąc jest lekko i nawet z udanymi przemyśleniami, ale raczej dla nieznających tematu, bez wielkich rewelacji i pogłębionych biografii. Tytuł jest mylący.
Skrajna prawica w reportażu "od środka", mających być jakąś specyficzną wariacją gonzo. Bogactwo naszych narodowców-wolnościowców w pokemony (jak nazwał ich Jego Ekscelencja Mentzen) przekracza granice ludzkiej wyobraźni, więc jest o czym pisać i nad czym się pochylić. "Chłopcy" jednak zaczynają się i niemal kończą na Januszu Korwin - Mikke, a herosi prawicowego panteonu są...
więcej mniej Pokaż mimo to
Humorystyczna konwencja wydaje się być oczywista od samego początku. Angielski humor niestety nie do każdego może dotrzeć, a szczególnie ten jego specyficzny wariant. Początkowo wydawało mi się, że „Trzech panów...” to będzie historia na miarę czeskich sąsiadów, tych od remontów i partaczenia wszelkiej możliwej roboty – tylko z tą różnicą, iż okazuje się, że niekoniecznie śmieszną, bliższą historii o jednym facecie w łódce, którą ostro podsumował kiedyś pewien filmowy Fred.
Pomysł na historię jest niby głębszy niż może się wydawać. To perypetie trzech chłopów (i psa), którzy podróżują łódką, a to stanowi pretekst do opowiedzenia licznych anegdot i historyjek, podróżniczego przewodnika oraz przytłoczenia absurdem. Nie ma tu w zasadzie fabuły, nie ma wyraźnie zarysowanych bohaterów. Czasem te żarty stają się pretekstem do całkiem trafnych myśli (anegdota o pożądaniu wartości tego co nie mamy i starej sztuki) lub po prostu są na tyle absurdalne (najgorsza nieznajomość piosenki na świecie, kłamstwa związane z połowem i cała teoria wokół tego, o pasji do muzykowania), że mogą rozbawić.
To jednak nie wystarczy. Te kilka celnych historyjek znika jak kamień rzucony w Tamizę i nie pozostaje po nich nawet ślad. Można przeczytać "Trzech panów..." z lekką przyjemnością, ale to książka - która choć w swoich czasach przełomowa - współcześnie nie mogąca zaproponować nic poza absurdalnych humorem, którego mamy współcześnie wiele i to nie tylko w literaturze.
Humorystyczna konwencja wydaje się być oczywista od samego początku. Angielski humor niestety nie do każdego może dotrzeć, a szczególnie ten jego specyficzny wariant. Początkowo wydawało mi się, że „Trzech panów...” to będzie historia na miarę czeskich sąsiadów, tych od remontów i partaczenia wszelkiej możliwej roboty – tylko z tą różnicą, iż okazuje się, że niekoniecznie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Poggio Bracciolini, apostolski sekretarz i łowca antycznych ksiąg, wydobywa dla świata poemat „O rzeczywistości” Lukrecjusza, czym otwiera drzwi do renesansu... a przynajmniej autor stara się ukazać, że dzieło tego starożytnego autora swoim językowym kunsztem, epikurejską filozofią i atomistycznymi założeniami, w których nie ma nic do roboty dla opatrzności zmieniło oblicze świata. Jest wiele o antyku, kopiowaniu ksiąg i życiu w klasztorach, (anty)papieżu Janie XXIII, rozpowszechnieniu „O rzeczywistości” oraz atomistycznych podwalinach oświeceniowej myśli. Jest tutaj w zasadzie wiele o wszystkim. Czasem to największy walor, czasem niekoniecznie.
Autor oddaje wielki, piękny i szczery hołd Lukrecjuszowi. Czuć merytoryczne przygotowanie i dobre pióro, godne tego, by opowiadać o wielkich mistrzach sztuki retorycznej. Zainteresowani na pewno sięgną po poemat, bo choć jego treści ukazane jest w „Jak zaczął się renesans” jak na lekarstwo to piękno antyku jest namalowane słowami tak sugestywnie, że trudno się nie zaintrygować.
Poggio Bracciolini, apostolski sekretarz i łowca antycznych ksiąg, wydobywa dla świata poemat „O rzeczywistości” Lukrecjusza, czym otwiera drzwi do renesansu... a przynajmniej autor stara się ukazać, że dzieło tego starożytnego autora swoim językowym kunsztem, epikurejską filozofią i atomistycznymi założeniami, w których nie ma nic do roboty dla opatrzności zmieniło oblicze...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czym jest PiS ukazane słowami jego działaczy, ale pod płaszczem anonimowości. Osoby, które mogą w końcu powiedzieć co leży im na sercu (lub z czystej gadatliwości) mają tą specyficzną cechę, że równie dobrze mogą mieć włożone w usta słowa redaktora i z oczywisty sposób nikt się do dementowania ich słów nie rzuci. Powodów w spolaryzowanym społeczeństwie, by wiele podkoloryzować lub nawet wymyślić jest wystarczająco. Wszystko zależy więc od tego czy mamy zaufanie do przeprowadzającego i redagującego wywiad oraz czy obraz pisowskiej polityki upleciony ze słów jego anonimowych działaczy jest wiarygodny w świetle tego co było przed i po wydaniu książki.
W moim przypadku zaufanie do Kamila Dziubki jest spore, większe nawet niż sądziłem przed lekturą. Nie czuję, żeby ktoś tutaj cokolwiek naginał do swojej wizji (byłego już szczęśliwie!) obozu władzy. Wiele postaci ma obraz bardziej pozytywny niż świadczyłby to ich medialny wizerunek lub ich postawa. Nie ma też tutaj tak naprawdę czegoś co zmieni oblicze polityki, bo śledzący bieżące wydarzenia sieć zależności między tuzami prawicy znają i nie jest to wiedza tajemna. Książka nie jest jednak publicystycznym gamechangerem, bo ujawnia nowe fakty, lecz raczej dlatego, że porządkuje obraz systemowej patologii PiS, którą utkał Kaczyński i dodatkowo robi to słowami samych pisowców oraz ich przystawek.
Są elementy ciekawe i nieoczywiste. Duda w kontekście ustawy medialnej, socjopatyczny i zdradziecki Kurski, miotający Ziobro, zadziwiająco pozytywna Szydło na tle cwaniaka Morawieckiego, bezkompromisowy Obajtek. Przewijają się też postacie mediów (Karnowscy, a nawet Mazurek). To właśnie (anty)bohaterami stoją "Kulisy PiS". Narracja stawia na ukazywanie kolejnych postaci prawicowego panteonu i dzięki fenomenalnemu tempu, doborowi wypowiedzi i segregacji treści lekturę się dosłownie pochłania. Ta pozycja jest po prostu fantastycznie zredagowana. Pochłonąłem ją w dwa wieczory i jedyna przykrość następowała, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że to nie fikcja, lecz rzeczywistość. Nie sądziłem, że to napiszę, ale nie bałbym uznać, że to jest faktycznie wiarygodna pozycja publicystyczna, nawet jeśli będąca zbiorem anegdot.
Czym jest PiS ukazane słowami jego działaczy, ale pod płaszczem anonimowości. Osoby, które mogą w końcu powiedzieć co leży im na sercu (lub z czystej gadatliwości) mają tą specyficzną cechę, że równie dobrze mogą mieć włożone w usta słowa redaktora i z oczywisty sposób nikt się do dementowania ich słów nie rzuci. Powodów w spolaryzowanym społeczeństwie, by wiele...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z lewicową polityką nie jest mi po drodze, ale niekoniecznie już tak jest z lewicową „Polityką” i jej publicystyką. Symetryzm to pojęcie, które wsiąkło głęboko w debatę publiczną, choć definiowane na różne sposoby. Okazuje się, że ma ono dwóch autorów, którzy zresztą ochoczo wyjawią jego pierwotne i rzeczywiste znaczenie. Nie oberwie się tutaj nikomu z imienia i nazwiska (może i szkoda), ale przynajmniej pojawi się zasłużona blizna na pielęgnowanym tak ochoczo etosie krytycznego inteligenta, zawsze pozornie zdystansowanego, a będącego tylko trybikiem autorytarnej władzy, która potrzebuje taki element między informacyjnymi bańkami, by zatruć debatę publiczną. Te wszystkie „nie straszcie PISem” zebrało swój plon w bardzo feralnym dla kraju zwycięstwie przekory.
Jest coś złego co przeniknęło zbiorowe myślenie. Pomieszanie wartości. Jeśli jabłko jest zgniłe w połowie to mówi się o nim, że po prostu jest zgniłe. Pakiety socjalne, ochrona granic, wrażliwość społeczna – wszystko to bardzo piękne i potrzebne, tego ludzie wymagali, oczywiście! Jakby Pisowcy dostali za to medale to bym i nie protestował, bo i bardzo zasłużenie przecież. Potem niech tylko oddadzą wszystkie rozkradzione pieniądze i grzecznie wsiądą do autokarów zmierzających pod zakłady karne. Białe jest białe. Czarne jest czarne. Wprowadzenie autorytarnej ochlokracji to nie jest coś co się wybacza lub wlicza do bilansu plusów i minusów. Polityka to nie gra, pokaz co lepszych sztabowych spinów. Gonienie od afery do afery, bez szerszego kontekstu. Są rzeczy, których się nie wybacza, których się nie racjonalizuje lub nie relatywizuje. To jest naprawdę bardzo proste.
Autorzy tej książki to nie są może jakieś wybitnie poczytne pióra, ale mieli rację od samego początku. Swoje preferencje mają, ale w zasadzie na pewno gdzieś mają czy wygra konkretna partia, bo liczy się dla nich odsunięcie tylko tej (czy raczej tych), co sama otwarcie chce wyjść poza dotychczasowe ramy, a czego symetryści nie potrafią dostrzec. Zbiorowa ślepota. Przegniły, źle rozumiany etos dziennikarski społeczeństwa. Ktoś w końcu stawia kawę na ławę.
Książkę przeczytałem już po zwycięskich wyborach partii demokratycznych w 2023 roku. Dzięki temu zapoznałem się z jej treścią z wymaganym chłodem i odrobiną entuzjazmu, że jednak udało się pokonać hydrę. Przed nimi pewnie byłaby to gorzka, denerwująca lektura. Bardzo potrzebna książka i aż szkoda, że brakuje w niej pazura i odwagi na parę bardziej osobistych riport.
Z lewicową polityką nie jest mi po drodze, ale niekoniecznie już tak jest z lewicową „Polityką” i jej publicystyką. Symetryzm to pojęcie, które wsiąkło głęboko w debatę publiczną, choć definiowane na różne sposoby. Okazuje się, że ma ono dwóch autorów, którzy zresztą ochoczo wyjawią jego pierwotne i rzeczywiste znaczenie. Nie oberwie się tutaj nikomu z imienia i nazwiska...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-06
Bardzo udana obyczajowa literatura traktująca o utraconych szansach w pogoni za zawodowym perfekcjonizmem i wyimaginowaną godnością. Na tyle subtelna oraz zręcznie rozwijana w ukazywaniu w relacji kamerdynera i jego chlebodawcy, że sprawia przyjemność śledzenie jak dynamika tych postaci odsłania naturę Stevensa. Na tyle jednoznaczna (w ten romantyczny sposób), że wyczekuje się spotkania kamerdynera i byłej gospodyni, nawet jeśli wie się, że pewne szanse już przepadły.
To w zasadzie zapis wspomnień i dziennika z podróży, czyniącą „Okruchy dnia” specyficzną, dosłowną historią drogi w ciekawych realiach powojennej Anglii. Stevens jako narrator doskonale ukazuje zawodowe wyzwania kamerdynera i równie uparcie racjonalizuje sobie wiele spraw, m.in. nazistowskie sympatie byłego pracodawcy. Zrośnięty ze swoją Lordowską Mością odrzucił od siebie możliwość popełnienia własnych błędów, stawiając na obce życie, którego wyborów nie rozumiał w pełni, choć i tak je usprawiedliwiał. Nie potrafił zrzucić maski konwenansów i chłodnego profesjonalizmu, których tak jak on nawet w połowie nie potrafili przywdziać jego pracodawcy i ich goście ze światowej elity.
Podoba mi się bardzo kilka fabularnych rozwiązań, jak np. dychotomia Stevensa i Kenton co do umiejętności kontrolowania uczuć czy wątek ojca, który doskonale ilustruje obawy, ideały i profesjonalizm protagonisty. Świetnie napisane przemyślenia zawodowe Stevensa, doskonale zresztą nakreślonego swoimi formalnymi, krótkimi wypowiedziami. Autor unika nieszczęśliwie dłuższych dialogów, w tym tego kluczowego, w herbaciarni i po wielu latach rozłąki. To ogromna stracona szansa i jakby odrzucone wyzwanie. Dobry pisarz stworzyłby świetne ujście dla zgromadzonych w czytelniku oczekiwań w toku lektury. Brakuje mi też kilku detali bardziej uwiarygadniających co panna Kenton widziała w bezdusznym kamerdynerze. Jest w tej książce jednak na tyle ukrytych subtelności, że nawet ta w zasadzie prosta historia z oczywistym morałem wydobywa z siebie... „godność”.
Chętnie wróciłbym po lekturze do jej ekranizacji z lat '90. Nie porwał mnie seans, ale mam już pewność, że Hopkins i Thompson to były fenomenalne role, idealnie dobrane castingi.
Bardzo udana obyczajowa literatura traktująca o utraconych szansach w pogoni za zawodowym perfekcjonizmem i wyimaginowaną godnością. Na tyle subtelna oraz zręcznie rozwijana w ukazywaniu w relacji kamerdynera i jego chlebodawcy, że sprawia przyjemność śledzenie jak dynamika tych postaci odsłania naturę Stevensa. Na tyle jednoznaczna (w ten romantyczny sposób), że wyczekuje...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-27
Przychodzi taki moment, gdy człowiek rozumie już, że do nadrobienia zostaje już coraz mniej z ulubionego Dostojewskiego i kiedyś w końcu nastąpi kres czytelniczej przygody z tym klasykiem. W momencie zakończenia lektury kolejnej pozycji jednak przychodzi zbawienna ulga, bo wie się już, że do osobistego kanonu – nawet jeśli nie do ścisłej czołówki – dochodzi kolejna wartościowa pozycja (sama w sobie) oraz nieszczęśliwie przegapiony, ważny klucz interpretacyjny do zrozumienia samego Dostojewskiego.
Cała ta relacja z więziennych lat stylizowana na odnaleziony po fikcyjnym bohaterze dziennik to jedynie pretekst, by przelać na papier osobiste wydarzenia, które tak ukształtowały autora. Fabularyzowane wspomnienia ukazują okres, w którym Dostojewski nabył (a może raczej: wydobył z siebie) umiejętność bezbłędnej analizy psychologicznej innych osób z możliwością przelania swoich spostrzeżeń w celnej, krótkiej i poruszającej formie. Miał na tego rodzaju analizy czas, bo rutyna zesłania była nieubłagana. Rutyna ta zresztą nie była zbyt często spleciona z ciekawymi wydarzeniami, co ma wpływ na tę pozycję, ale to nie na akcji opierają się te wspomnienia, lecz na powrocie do rutyny i tego wyjątkowego tygla zesłańców. Szlachta ściera się z biedotą i prostym ludem, mordercy z przestępcami politycznymi, rosjanie z innymi narodowościami, religie z innymi religiami, a przede wszystkim – postawy i temperamenty z innymi postawami i temperamentami. Dostojewski kreśli bogate spektrum różnorodnych postaci wypełnionych nawykami, ułomnościami i trudną przeszłością. Wszystkie te postaci łączy niepisany kodeks i umowne obyczaje, ale przede wszystkim praca, rutyna, nuda i marzenia. Autor opowiada o mordercach, oprychach, krętaczach i dziwakach, opowiada nawet o strażnikach odosobnienia, ale nigdy nikogo nie ocenia. Zamiast oceniać, wylewać żale woli za to wzruszyć opisem teatru, przejąć się losem bywalców szpitali, poświęcić nawet osobny fragment zwierzętom towarzyszącym odosobnieniu – ma po prostu serce.
To samoświadomie nakreślone wspomnienia, co do których „dynamiki” z samokrytyką i pokorą autor sam się odnosi, zwieńczając jeszcze historię wspomnieniem ucieczki więźniów i prostym, ale efektownym w swoim wydźwięku zakończeniem kary przez protagonistę, który rozpoczyna nowy żywot. Dostojewski opowiedział o wszystkim co ważne i z aptekarską precyzją, nie pomijając najważniejszych elementów życia zesłańców, nie szczędząc goryczy i rutyny, ale nie dodając nic fałszywego od siebie. Po prostu: sama prawda, wielkie serce i zmierzenie się z własnymi doświadczeniami. Jak dla mnie obowiązkowa lektura dla miłośników Dostojewskiego, która ukazuje kluczowy fragment jego życia oraz mniej charakterystyczny sposób opowieści. To także dobra lektura o trudach życia w pozbawieniu wolności.
Przychodzi taki moment, gdy człowiek rozumie już, że do nadrobienia zostaje już coraz mniej z ulubionego Dostojewskiego i kiedyś w końcu nastąpi kres czytelniczej przygody z tym klasykiem. W momencie zakończenia lektury kolejnej pozycji jednak przychodzi zbawienna ulga, bo wie się już, że do osobistego kanonu – nawet jeśli nie do ścisłej czołówki – dochodzi kolejna...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kończy się rok 2023. Z serii amerykańskiej sięgnąłem po trzy pozycje poświęcone wielkim metropoliom nowego świata, kolejno: Nowemu Yorkowi, Los Angeles oraz Detroit. W przypadku książki poświęconej NYC porównania są raczej pozbawione celu, bo to zupełnie inny styl opowiadania i tonu. "Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach" to jednak inny przypadek i o parę porównań można się pokusić, szczególnie, że kluczowa różnica między tymi pozycjami dobrze wskazuje na największy walor "Detroit. Sekcji zwłok Ameryki". Książka Leduffa jest po prostu osobistą książką.
Czasami zbyt osobistą. Formuła gonzo nie zawsze służy, gdy perspektywa autora zdaje się wąska, ten nagle odkrywa swoje czarne korzenie lub po prostu zdaje się przesadzać. Po prostu jest trudno uwierzyć w upadek miasta na taką skalę. To jest dosłownie apokalipsa. Niestety więcej w tragedii Detroit prawdy niż przesady. Za gorzką autopsję Leduffa duży szacunek, bo ten za równo dobrze jak o Detroit opowiada o mentalności Ameryki, jak i grzebie w swoich prywatnych brudach, by wywlec je na wierzch. Wielu ten styl odrzuci, ale dla mnie jest jakaś piękna, niepokojąca szczerość w opowieści o miejscu, gdzie opuszczone domostwa pali się dla rozrywki. Między wierszami też można lepiej poznać historię oraz polityczną stronę Detroit, nawet jeśli pozostaje w tej kwestii niedosyt.
PS Jak ktoś zauważył - przypisów jest za mało, a jak już są to nie są tymi, których bym oczekiwałi. Pod tym względem nie jest najlepiej.
PS
Kończy się rok 2023. Z serii amerykańskiej sięgnąłem po trzy pozycje poświęcone wielkim metropoliom nowego świata, kolejno: Nowemu Yorkowi, Los Angeles oraz Detroit. W przypadku książki poświęconej NYC porównania są raczej pozbawione celu, bo to zupełnie inny styl opowiadania i tonu. "Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach" to jednak inny przypadek i o parę...
więcej mniej Pokaż mimo to
Cixin Liu absolutnie kupił mnie trylogią zatytułowaną „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”. Chińska perspektywa była świeża, pomysłów związanych z fantastyką naukową ogrom, a cykl zakończył się z ogromnym rozmachem. To naturalne, że sięgnąłem po „Piorun Kulisty”. To naturalne, że raczej będę zadowolony, choć przyznać muszę, że początek był lekko rozczarowujący.
Zaczynamy teoretycznie doskonale, bo od trzęsienia ziemi – tragedii rodzinnej, a dokładniej spopielenia rodziców protagonisty w dniu jego urodzin przez piorun kulisty, w sposób błyskawicznie przerażający. Teoretycznie mamy tutaj idealny element dramatyczny, kamień węgielny pod zawiązanie akcji oraz element emocjonalny, który zwiąże czytelnika z bohaterem. Napisane to jest jednak w pozbawiony pisarskiej iskry sposób (nie jak w "Problemie Trzech Ciał", gdzie zresztą też książka zaczynała się od śmierci rodzica), więc odczucia miałem raczej mieszane, licząc, że autor odbije sobie stroną fantastyczno-naukową. Tak też się stało.
Tragedia Chena daje mu motywację i cel, a w zasadzie: obsesję. Nie liczy się nic poza zbadaniem fenomenu tajemniczego, do dziś dosyć obcego nam pioruna kulistego, który jako taka potwierdzona naukowo, ale w zasadzie biała karta może być zapisana w dowolny sposób. Zaczynamy od próby napisania pracy o nim, pojawiają się też inni bohaterowie z podobną obsesją, która albo wygasła i tkwi w uśpieniu (promotor) lub wciąż tkwi, lecz w innym kontekście i jako środek, a nie cel sam w sobie (pewna tajemnicza kobieta z wojska). Bohater broni swój dyplom z teoretycznego modelu pioruna kulistego, który jest co wymowne nic nie wart, ale w końcu dochodzi do momentu, gdy może brać udział w eksperymentach związanych z jego obsesją, którą zresztą może też dzielić z kimś innym. Pojawiają się teoretyczne sposoby wzbudzenia pioruna, zaczyna się bardzo ciekawy fortel podpięcia się pod projekt szukania inteligencji w kosmosie, by zyskać moc obliczeniową, co doprowadza do nietypowego kontaktu z Rosji. Jak niby syberyjski naukowiec wiedział gdzie szukać podobnych mu osób? Takich logicznych naiwności jest sporo, trzeba oko przymknąć, by cieszyć się lekturą. Trudno.
Autor nadrabia pomysłami i mylonymi kierunkami fabularnymi. Przeczucie miałem, że zagadka pioruna kulistego będzie związana z alternatywną formą życia elektromagnetycznego, a nie związanego z materią. Koncept znany już mi z cyklu „Gateway” F. Pohla zostaje zasygnalizowany, lecz autor nie idzie w tym kierunku. To za proste. Swoją drogą – pobyt na Syberii wyjawia, że piorun kulisty już został powołany do życia, dalej nie wiadomo jak, a z tym wszystkim jeszcze związany jest kolejny osobisty dramat na tle totalitarnego, paranoicznego systemu oraz obsesji naukowej. Jedno autorowi trzeba przyznać – cała ta historia fantastyczno-naukowa wpisana jest w bardzo konkretne ramy opowieści o tym jak wiele można poświęcić dla swojego marzenia. Motyw znany, niemal ograny, trudno o zaskakującą puentę, ale od tego momentu można stanowczo powiedzieć, że czytelnik wsiąka w ten dylemat, ten przedstawiony świat, tą żonglerkę pomysłami.
Rozwiązanie zagadki piorunów kulistych to bardziej sfera fantazji niż nauki, sprytnie nieweryfikowalna, ale w ramach książki udana, bo przewrotna i stwarzająca wielkie możliwości. Otóż pioruny kuliste to makroelektrony, czy w zasadzie ich manifestacja. Założenie: jeśli mogą istnieć cząstki w mikroskali dla naszego świata, to mogą też istnieć cząstki w makroskali, która dla innej płaszczyzny rzeczywistości jest skalą mikro. Proste, ale opis dojścia do tej konkluzji w ramach eksperymentów i teorii, jak i sama konkluzja sensu stricte to kawał dobrej lektury. Nie przewidziałem, że te cząstki podzielą dualizm korpuskularno-falowy ze znanymi nam odpowiednikami z mikroskali, choć było to oczywiste – ten motyw pojawił się za szybko. Nie zdążyłem też przewidzieć, że dotyczyć też będą ich efekty kwantowe, choć powinienem. Momentalnie jednak przewidziałem, że skoro są makroelektrony, to będą też inne cząstki, których zderzenie umożliwi fuzję jądrową. Cóż, wiele elementów fabularnych można przewidzieć. Nie chodzi jednak o nie same, lecz ich wykorzystanie. „Piorun Kulisty” po prostu dobrze się czyta.
To ten typ fantastyki naukowej, który naukę wykorzystuje do teoretycznych podwalin pod fantazje, które potem ogrywa się na wymyślne sposoby. Dopóki jest to przewrotne, wymaga jakiegokolwiek progu wejścia oraz jest inspirujące naukowo to nie mam w tym problemu, bo to literatura sci-fi, która jest po prostu fair. Dlatego przymykam oko na widmo makrocząstek, które niczym linie papilarne definiują co niszczyć będą pioruny kuliste wykorzystane jako broń, przymykam oko na sposoby ich „pochłonięcia” i na wiele pomniejszych, ale kluczowych dla całej narracji elementów. To się czyta dobrze, jako i dobrą historię, jak i wyzwanie jak autor wykorzysta elementarne cząstki w makroskali. Motywu z kamerą śledzącą jedną z bohaterek – uzasadniony naukowo! - mocno mnie rozbawił.
Obsesje doprowadzają finalnie do katastrofy. Bohater schodzi z drogi obsesji. Zresztą po odkryciu tajemnicy piorunów kulistych w połowie książki druga jej część konsekwentnie ujawnia, że ich ofiary stają się kwantowym rachunkiem prawdopodobieństwa, co eksplorowane jest z kuszącą tajemnicą i odsłanianiem kolejnych niuansów, a także wykorzystane do kilku emocjonalnych chwil, szczęśliwie jednak w granicach rozsądku. Dzięki tej powściągliwości i umiarowi na trochę więcej można sobie przyzwolić przy bardzo pięknym zakończeniu.
Kwantowa róża w wazonie to dla mnie jeden piękniejszych, a przy tym sensownych epilogów we współczesnym sci – fi. Bardzo szybko zapominam puenty i zakończenia książek tego gatunku, a na powierzchnię wypływają w mojej pamięci tylko liczne wynalazki, koncepty i przewrotki fabularne. Na pewno szybko zapomnę o wątku tornad, anarchoprymitywistycznym zamachu terrorystycznym czy minie w płynie, ale o tej róży w morzu rachunku prawdopodobieństwa – raczej nie.
Cixin Liu absolutnie kupił mnie trylogią zatytułowaną „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”. Chińska perspektywa była świeża, pomysłów związanych z fantastyką naukową ogrom, a cykl zakończył się z ogromnym rozmachem. To naturalne, że sięgnąłem po „Piorun Kulisty”. To naturalne, że raczej będę zadowolony, choć przyznać muszę, że początek był lekko rozczarowujący.
Zaczynamy...
Moje drugie zetknięcie z „Serią Amerykańską”, wydawniczym cyklem o USA. Wcześniejsze było o Nowym Yorku to jednak miało mnie zapoznać z jego następcą, miastem-państwem Los Angeles. To odmienny klimat, inni mieszkańcy, inna historia.
Niestety pomimo lekkiej lekturze i udanej narracji w formie lekcji treści jest tutaj zadziwiająco mało, przede wszystkim o administracji, że nie wspomnę o niezarysowanej nawet historii czy ikonicznych obiektach. Jest to w zasadzie intencjonalne, bo to historia o ludziach, a głównie ich mentalności i nierównościach, które trawią nie tylko Kalifornię. Można poczuć żar tego asfaltowego molocha bez jasnego centrum, przejść się oczami wyobraźni po Skid Row czy gigantycznym lotnisku, ale bardziej niż swobodę LA czytelnika ograniczają ramy horyzontów i poglądów autora. Lewicowa perspektywa jest wiodącą i choć jako jedyna zdaje się widzieć problemy to jednak jest bardzo naiwna.
Osobiście poleciłbym, ale tylko brnącym przez cały cykl o Ameryce, bo autor stawiając na historie konkretnych, wyrazistych osób zawęża perspektywę i narracyjnie jeszcze zbyt szatkuje to co mają do powiedzenia - myślę, że ci bohaterowie mieliby do powiedzenia o wiele więcej niż wciśnięci w narracyjne klamry autora. Rozczarowanie.
Moje drugie zetknięcie z „Serią Amerykańską”, wydawniczym cyklem o USA. Wcześniejsze było o Nowym Yorku to jednak miało mnie zapoznać z jego następcą, miastem-państwem Los Angeles. To odmienny klimat, inni mieszkańcy, inna historia.
Niestety pomimo lekkiej lekturze i udanej narracji w formie lekcji treści jest tutaj zadziwiająco mało, przede wszystkim o administracji, że...
Teoretycznie powinienem mieć problem z oceną tej książki, ale po bardzo krótkiej refleksji stwierdzam jednak, że tutaj nie ma – jak śp. pamięci pan Szostak – niczego komplikować. To dobre i czytelne wprowadzenie do najsłynniejszego i najbardziej medialnego zaginięcia w historii współczesnej polski, jednocześnie zły reportaż ze sprawy (początkowo obiecujący, potem obracający się w paranormalną histerię), jednocześnie absolutnie wciągająca historia doprawiona elementami fantastycznymi oraz jeszcze przy okazji ciekawe studium śledczej obsesji, która zaszkodziła ewidentnie autorowi i zmąciła jego osąd. Brzmi to może skomplikowanie, ale to mój szczery pogląd na „Kto zabił Iwonę Wieczorek?”, myślę, że czytelny i oczywisty po lekturze tej książki.
Doceniam oddanie sprawie, utrzymujący przez długi czas profesjonalizm oraz nietuzinkowość osoby pana Szostaka, ale ten ewidentnie nie zaakceptował, że początkowe zaniechania śledczych oraz brak poszlak ostatecznie zamykają drogę, by rozwiązać tę sprawę do momentu aż ktoś nie puści pary z ust. Nie posądzam go o cynizm i to nawet biorąc pod uwagę, że jedną dobrze sprzedającą się sprawę ten sprzedał po raz wtóry, deklarując, że zna prawdę, ale wcale jej nie nie uprawdopodabniając, nawet nie przybliżając jej zarysu, ale za to dodając w nowym wydaniu (tutaj się posiłkuję opiniami innych) jasnowidzów i szarlatanów oraz wyjątkowe mniemanie o swojej racji i osądach wobec innych. Gdyby element paranormalny był tylko sprytnym wytrychem, by przelać własne przypuszczenia lub nie wydać świadków byłoby to i fair wobec źródeł, jak i z lekkim i barwnym podkręceniem emocji przy lekturze. W przypadku kiedy Szostak odpływa w ciąg sprzecznych ze sobą wizji szarlatanów oraz wyrzutów wobec osób związanych ze sprawą, w tym matki Iwony, którą śledzi i ocenia z niebywałą lekkością (i to wysługując dobranymi hejterskimi komentarzami z sieci) – cóż, słabo. Ego autora napuchło do granic możliwości, niestety.
Od strony pisarskiego rzemiosła też nie ma tutaj rewelacji, ale przyznać muszę, że tempo jest genialne, szczególnie jak na sprawę, z której tak mało treści w zasadzie można ulepić. Nie jest to może zbyt obszerna lektura, ale pochłonąłem „reportaż” Szostaka ciągiem, w jeden wieczór. Ostatni raz zdarzyło mi się to wiele lat temu. To dobrze świadczy o tej książce jako historii z dreszczykiem, którą doprawiono paranormalnymi bzdurami (które tak lubimy!) oraz rzeczywistym tłem, przy czym ogrom ciemnych plam tego zaginięcia pozwala dopowiedzieć sobie wszystko. Mogę rzec, W KOŃCU, że rozumiem fenomen tej sprawy. Za to dla Szostaka brawa. Za obrócenie historii Iwony w studium nad śledczą obsesją autora i opowieścią o braku skrupułów oraz skromności – niestety już zdecydowanie nie.
PS Jeśli miałbym wybierać czy Patryk czy jednak Paweł to jednak obie z tych wersji są tak samo prawdopodobne w mojej skromnej ocenie, która i tak jest nie wiele warta bez znajomości akt sprawy. Gdyby nie mącenie Patryka, słowa jego znajomych oraz pewne psychologiczne prawdopodobieństwo zdarzeń to nie byłoby absolutnie nic na podparcie takiej tezy. Autor jednak dosyć uparcie ją forsuje.
Teoretycznie powinienem mieć problem z oceną tej książki, ale po bardzo krótkiej refleksji stwierdzam jednak, że tutaj nie ma – jak śp. pamięci pan Szostak – niczego komplikować. To dobre i czytelne wprowadzenie do najsłynniejszego i najbardziej medialnego zaginięcia w historii współczesnej polski, jednocześnie zły reportaż ze sprawy (początkowo obiecujący, potem obracający...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dudek poznany przeze mnie w internetowym wywiadzie zaintrygował wyważonym podejściem do polityki oraz wielką wiedzą, więc naturalnym była próba poznania podstaw politycznego świata III RP właśnie od jego książki. Nie zawiodłem się w najmniejszym choćby stopniu, bo profesor Dudek przedstawia szesnastoletni okres tak celnie, że potrafi odpowiedzieć na wszystkie nurtujące pytania za nim zostaną wypowiedziane.
Natura pierwszych "wolnych" wyborów, zagadka niskiej frekwencji, groteskowość postaci Stanisława Tymińskiego, kłótliwy Wałęsa, przyczyny rozdrobnienia politycznego w sejmie i ciągłe zmiany systemu wyborczego, tajemnica sukcesu postkomunistów nad podzielonym i skłóconym środowiskiem postsolidarnościowym, teflonowy Kwaśniewski, prymitywna Samoobrona, grzechy Millera i świat komisji śledczych - ta paleta postaci, zdarzeń i konfliktów, gąszcz różnych partii i specyficzny układ zależności, w którym zadziwiająco często przewijają się te same, obecne nawet teraz twarze... cóż, to lekko pokręcona, ale zadziwiająco trzymająca sens historia, która zdawać by się mogło miała prawo potoczyć tylko w taki sposób. Autor nie ma najmniejszego zamiaru, by ją "sprzedać" niczym pisarski produkt - dominuje podejście naukowe - lecz selekcjonuje zdarzenia, spaja wszystko w sensowne ramy i płynna narracja stwarza się samoistnie.
Każdy powinien poznać ten szesnastoletni okres, bo tylko wtedy zrozumie jak trudno rządzić jest w czasach zmiany i recesji, jak krnąbrnym koniem są wyborcy, kto od kogo się wywodzi i jak uniwersalnym dla wszystkich polityków jest położyć palce na systemie wyborczym oraz wymienić bezcenne stołeczki. Przy okazji może się też nasunąć myśl o coraz niższym poziomie polityki, ale to już na marginesie.
Dudek poznany przeze mnie w internetowym wywiadzie zaintrygował wyważonym podejściem do polityki oraz wielką wiedzą, więc naturalnym była próba poznania podstaw politycznego świata III RP właśnie od jego książki. Nie zawiodłem się w najmniejszym choćby stopniu, bo profesor Dudek przedstawia szesnastoletni okres tak celnie, że potrafi odpowiedzieć na wszystkie nurtujące...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mój czytelniczy powrót do Lema, a w zasadzie tak naprawdę poznawanie jego bibliografii, trwa. Czy jest lepszy sposób na poznanie Mistrza niż rozpoczęcie od jego powieściowego debiutu, dla większego kolorytu - z perspektywy współczesnego czytelnika - przepełnionego socrealistycznymi naleciałościami? Na pewno jest to wybór racjonalny i biorąc pod uwagę nawet, że sam Lem odcinał się po latach od naiwnych w jego ocenie "Astrounatów".
Ku mojemu zdziwieniu "Astrounaci" okazali się być dla mnie dwiema różnymi książkami. Od wprowadzenia do wylądowania na Wenus trwa ta pierwsza, zdecydowanie lepsza, a w zasadzie to zachwycająca. Potem niestety rozpoczyna się druga, zdecydowanie gorsza. Czuć ewidentnie, że ta lepsza część "Astronautów" ma polot, rozmach, doskonałe technologiczne opisy i tempo, zaś gorsza oferuje ogrom eksploracji, odrobinę bardziej osobową narrację i atmosferę tajemnicy oraz obcowania z czymś dziwnym, ale pod każdym względem jest zdecydowanie mniej angażująca.
Pierwsza połowa książki to obietnica wielkiej przygody i pozaplanetarnej inwazji. Autor wplata w bieg fantastycznych wydarzeń autentyczną, tajemniczą w czasach wydania "Astronautów" katastrofę tunguską, czyniąc jej źródło kosmicznym zagrożeniem. W powieści dopiero na początku XXI wieku, w świecie komunistycznej utopii szczęścia i technologicznych osiągnięć udaje się odkryć prawdziwe źródło katastrofy tunguskiej i to przypadkiem, pracując nad sztucznymi słońcami trzymanymi w elektromagnetycznej pułapce i mających na celu roztopić bieguny. Między wierszami rzucę tylko, że Lem sztuczne słońca opisuje w godny najlepszego futurologa sposób. Zresztą nawet o katastrofie tunguskiej pisze z taką pasją, że już widać, że na rzeczy to się zna i mistrzem starej, tej bardziej technicznej szkoły sci-fi jest nie bez powodu. Czy weźmie się opis próby rozszyfrowania zapisów z kosmicznego obiektu, pretekstowe ekspozycje działania Kosmodrom i jego superkomputera opisywanego niczym ludzki mózg, czy to rzuci coś o ludziach niepojmowanych przez kosmitów jako twórców ziemskich technologii, gumie krzemowej czy zajmie się opowieściami załogantów kosmicznego statku - za każdym razem ujmuje rozległą wiedzą i tajemnicą. Związane cenzurą ręce nie przeszkadzają w niczym. W każdym razie bardzo prawdopodobna jest eksterminacja ludzkości i następuje czas, by wziąć się zbadanie Wenus. Osobiście.
Dopiero wylądowanie na drugiej planecie naszego układu słonecznego i dalsze losy obnażają niedoskonałości. Wiele cudownych technicznych konceptów Lema nie znajduje uzasadnienia fabularnej egzystencji, klimat i tempo zmieniają się diametralnie, liczna i pozornie różnorodna załoga okazuje się być zbyt jednorodna, zaś opisy przemierzenia Wenus są zbyt rozwlekłe, choć i tak się cieszę, że to nie ta sama nuda co w "Edenie" Lema. Doceniam protagonistę w postaci pilota i byłego alpinisty, którego niedoskonałości temperamentu i wiedzy wnoszą trochę ludzkiego elementu. Doceniam również klimat tajemnicy. Rozwiązanie jednak nie jest w pełni satysfakcjonujące. Zamyka książkę w ramach wzniosłej powieści o humanizmie i ku przestrodze, ale z perspektywy lat puenta nie jest świeża. Największym walorem okazują się być techniczne opisy, choć jakby się zastanowić to czy nie lepszym byłyby eseje autora niż jego pomysły i rozważania przekuwać w fikcyjną historię?
Znać warto. To pierwsze literackie kroki mistrza gatunki, a poza tym - do połowy - kawał fenomenalnego sci-fi. Szkoda, że tajemnica opuszczonego Wenus, budowana tak konsekwentnie, okazuje się być zaledwie zadowalająca.
Mój czytelniczy powrót do Lema, a w zasadzie tak naprawdę poznawanie jego bibliografii, trwa. Czy jest lepszy sposób na poznanie Mistrza niż rozpoczęcie od jego powieściowego debiutu, dla większego kolorytu - z perspektywy współczesnego czytelnika - przepełnionego socrealistycznymi naleciałościami? Na pewno jest to wybór racjonalny i biorąc pod uwagę nawet, że sam Lem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Miłość Sapkowskiego do legend arturiańskich, która wprost wylewa się z kart tego krótkiego wprowadzenia pozostawia czytelnika z zainteresowaniem i – w podstawowym co najmniej zakresie – zrozumieniem kontekstu i roli w światowej kulturze celtyckich historii o Królu Arturze, które tak szybko jak powstały żyją własnym życiem do współczesności. Pełne miłości, konfliktów, przerysowania i dążenia do ideałów są wzorcowym przykładem uniwersalnych mitów, co autor tego krótkiego przewodnika doskonale rozumie i o czym opowiada z typową dla siebie ironią i dystansem, właściwą w zasadzie tylko dla Sapkowskiego, którego styl i wrażliwość nawet tutaj można odczuć. Talent w gawędziarstwie autora znajduje w „Świecie Króla Artura” zupełnie nowe oblicze. Nawet strukturalnie mam bardzo pozytywne odczucie co do tej krótkiej pozycji, przede wszystkim wprowadzenia do historii Anglii oraz przedstawienia sylwetek postaci tej fikcyjnej mitologii, które są w punkt.
Na zakończenie, niczym na deser – krótkie opowiadanie ze śmiercią Tristana w tle, parafrazujące jego losy, ale będące tak naprawdę bardzo umiejętną dyskusją o roli mitu i zdystansowanym spojrzeniem na mentalność arturiańskich bohaterów, ale bez cynizmu i z dokładnym zrozumieniem niesionych przez nie wartości. To króciutka historia, ale pełna klimatu, dobrze napisana i celna. Tak jak gawędziane opisy nakreśliły świetnie czym są legendy arturiańskie, tak ta literacka wprawka może zainspirować, by sięgnąć ich liczne pisarskie parafrazy.
Miłość Sapkowskiego do legend arturiańskich, która wprost wylewa się z kart tego krótkiego wprowadzenia pozostawia czytelnika z zainteresowaniem i – w podstawowym co najmniej zakresie – zrozumieniem kontekstu i roli w światowej kulturze celtyckich historii o Królu Arturze, które tak szybko jak powstały żyją własnym życiem do współczesności. Pełne miłości, konfliktów,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książka z tych, po które sięgasz, bo znalazły się w zasięgu ręki, a czytelniczy głód okazał się silniejszy od rozsądku. Literatura kobieca w samej jej esencji. Nie ma w tym co prawda nic złego. Od samego początku widać, że styl autora jest raczej niskolotny. Nie ma tu żadnej ambitniejszej metafory czy przebłysków własnego stylu. Musso nawet nie zmierzy się z żadnym złożonym zdaniem, lecz jedynie sunie przez swoją historię, rzucając losowymi cytatami na początek rozdziału i bardziej skupiając się na wymienieniu paru znanych marek lub obiektów amerykańskich metropolii niż na tym, aby wykrzesać z siebie coś oszałamiającego. Nawet w tym tak naprawdę nie ma nic złego, bo nie wszystko musi być rzemieślniczym arcydziełem. Książki mogą być rozrywką. Czasem wystarczy dobra historia i emocje.
Dlatego nie mając już wątpliwości, że autor jest raczej twórcą bestsellerów niż poważnej literatury, a nic w przekładzie nie miało prawa zaginąć, oddałem się tej intrydze. Przez dwie trzecie książki bardzo interesującej i angażującej, wchodzącej tak dobrze jak wieczorna kawa po najgorszym roboczym dniu w twoim miesiącu pracy, gdy wiesz, że masz już święty spokój. Tempo jest po prostu obłędne, a wszystkie postacie i wątki czytelne, prowadzone jak od linijki. Kierować historią też trzeba umieć, a Musso to na pewno potrafi, więc jego czytelniczy fenomen mnie nie dziwi. Złośliwie powiedziałbym, że sunie tak szybko, aż prawa fizyki się naginają i całe Stany Zjednoczone stają się tak ciasne, że bohaterowie szczęśliwymi zbiegami okoliczności mogą na siebie wpadać. Wolę jednak podkreślić, że te wątki przyjemnie się splatają, rzucone jest kilka elementów pozwalających snuć przewidywania co do zakończenia, a w tym wszystkim są bardzo udane proporcje kryminalnej intrygi, miłości i cierpienia. Musso wielkim literatem nie jest, ale wie co robi.
Przychodzi jednak moment zakończenia, ubranego w łaszki nowoczesnej psychologii i techniki, ale będące jak obuchem w łeb wprowadzeniem wygodnego, fantastycznego elementu, który jak w jakieś greckiej tragedii nagle się objawia i wszystko rozwiązuje. Bohaterowie przepracowują wszystkie swoje traumy, wybaczają sobie i jadą ku za zachodzącemu słońcu. Każdy z nich ma swoją połówkę. Jest po prostu cymuś. Dla czytelnika, odpowiednio połechtanego, oczywiście także. Z tyłu głowy jednak cały czas pozostaje myśl, że to zakończenie z cyklu „to tylko sen”, „tak naprawdę nie żyjesz”, „to wizja, hipnoza” lub „wstawaj, zesrałeś się”. Więc ta czytelnicza kawka po ciężkim dniu okazuje się być kawą, którą podano ci po tej robocie na rodzinnym przyjęciu, a matka nakłada ci piąty rodzaj ciasta. Z jednej strony: to jest życie! Z drugiej: trochę za słodko.
Słaba literatura. Ciekawa, szybko przelatująca historia, która potrafi zaangażować. Zakończenie jako fatalna klisza. Tylko ten Musso zdaje się być bardzo dobry, bez żadnego „ale” - bo chłopak po prostu rozpracował kobiecy umysł, wie co dla niego napisać, a potem po sprzedanym produkcie może szczęśliwie wyłożyć się na leżaku na swoim jachcie. No i brawa dla niego!
PS Historia zdecydowanie lepsza pod narrację filmową. Literacko ambitniejszy autor mógłby wiele tutaj połatać, ale bardzo dobry reżyser, ze sprawnym kompozytorem i zręcznym montażystą, sprzedałby hicior, który byłby jeszcze przyjemniejszy i wygładził to co w tej historii obnażają ramy książkowych ograniczeń.
Książka z tych, po które sięgasz, bo znalazły się w zasięgu ręki, a czytelniczy głód okazał się silniejszy od rozsądku. Literatura kobieca w samej jej esencji. Nie ma w tym co prawda nic złego. Od samego początku widać, że styl autora jest raczej niskolotny. Nie ma tu żadnej ambitniejszej metafory czy przebłysków własnego stylu. Musso nawet nie zmierzy się z żadnym złożonym...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to