-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1179
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać421
Biblioteczka
2021-07-24
„Problem Trzech Ciał” zaskoczył mnie przede wszystkim tym, że spełnił swoje oczekiwania – to było naprawdę przełomowe sci-fi, wyróżniające się nie tylko ciekawym tłem historycznym, ale i ogromem wielu poruszanych motywów. „Ciemny Las” okazał się być bezpośrednią, choć rozciągniętą długo w czasie kontynuacją, którą zdominował tylko jeden motyw: kosmiczna inwazja. Tego motywu „Ciemny Las” trzymał się konsekwentnie od początku do końca. Nawet jeśli pozaziemskie zagrożenie to wątek jest znany od lat i przemieliony w różnych mediach na wiele sposobów, to Cixin Liu podołał – nie tylko wplótł wiele socjologicznych rozważań, ale dodatkowo nikłe szanse ludzkości umniejszył sprytnie niemal do samego zera. To, że jego pióro stało się bardziej lekkie, także w kreacji postaci, to tylko kolejny detal składający się na satysfakcję czytelnika, że autor utrzymał wysoki poziom, a co więcej: rozwinął się.
Sofony wprowadzone pod koniec pierwszego tomu cyklu były dla mnie już właściwie czystą fantastyką podpiętą tylko zręcznie pod naukę, ale przez swoją dziwność i abstrakcję tak zręcznie wymierzone w narracji w serce czytelnika, że działały fenomenalnie. W kolejnym tomie okazały się być głównym źródłem nowej taktyki ludzkości w obronie przed Trisolarianami, a co za tym idzie przyczynkiem do najważniejszych wątków przedstawionych w powieści. Sofony to za równo absolutna inwigilacja ziemi, która nie pozwala na zaplanowanie żadnej konwencjonalnej taktyki, ale i sprytne zablokowanie jakiegokolwiek rozwoju fizyki teoretycznej, a co za tym idzie nie pozwalając na zniwelowanie różnicy technologicznej między Ziemią i Trisolaris. Tak podkręcony poziom trudności to nie tylko świeżość, ale i przestrzeń dla Cixin Liu w ograniu kolejnego pokracznego motywu.
Ludzkość wybiera czterech zupełnie odrębnych Wpatrujących w Ścianę, odmienne osobistości ze świata polityki i nauki, które w ramach projektu ONZ otrzymują nieograniczone środki na przeprowadzenie nieoczywistych taktyk walki z wrogą flotą, o których wiedzę mają mieć tylko i wyłącznie oni. Ograniczeni tylko swoją fantazją, mając możliwości raczkującej już krioniki, w obrębie kilkuset lat do przybycia floty mają dokonać niemożliwego, wprowadzając w życie i obserwując swój misterny plan. To o wiele lepiej zarysowane i przedstawione niż w przypadku „Problemu Trzech Ciał” postaci – od amerykańskiego sekretarza obrony, przez prezydenta Wenezueli o socjalistycznych poglądach, po neurobiologa z Rady Europejskiej, który może być czarnym koniem projektu. Problemem jest nie tylko zahamowana nauka, z których ostatnich zdobyczy teoretycznych trzeba wycisnąć absolutnie wszystko, ale i utrzymanie swojej sekretnej taktyki w tajemnicy, eskapistyczne tendencje ludzkości (marząca za równo o kolonizacji innej planety, ucieczce na kosmicznej arce czy próbie dyplomacji - wszystkie te opcje tworzą problemy i są mało realne), zmęczone „zaciskaniem pasa” społeczności, których poziom życia jest podporządkowany jedynie temu, by mieć nikłą szansę na odparcie wroga w odległej przyszłości. Co więcej, Ruch na Rzecz Ziemskiej Trisolaris dalej działa i każdemu Wpatrującemu w Ścianę przyporządkowany jest jego nemesis.
Już na tym etapie książki jest świetnie. Inwazja nie do odparcia wprowadza w przyjemnie fatalistyczny nastrój, a Cixin Liu snuje rozważania nie tylko czy nie bardziej słuszna byłaby ucieczka, ale i kreśli spójny, wiarygodny obraz społeczeństwa, które nie chce podporządkować indywidualnego szczęścia i poziomu życia czemuś co wydarzy się w dalekiej przyszłości i jest nieuchronne. Czytelnik jednocześnie nie popada w fatalizm, mogąc cieszyć się snuciem teorii co planują Wpatrujący w Ścianę, a narracja na swój sposób „odlicza” do inwazji, budując napięcie. Motywy krioniczne zaś snują nadzieje na możliwość obserwacji zmian społecznych na dłuższą skalę, co jest bardzo satysfakcjonujące. Rozrywki w tej ponurej książce jest ogrom.
Ostatecznie Wpatrujący w Ścianę stają się cyniczną metaforą ludzkości, a absolutna władza korumpuje ich w sposób absolutny. Próbując między innymi „kosmicznych kamikaze”, wzięcia całej kuli ziemskiej i ludzkości jako zakładnika czy plomb mentalnych ostatecznie zostaną starci z planszy, ustępując protagoniście, co którego trudno uwierzyć, że potrafi być tak dobrze nakreślonym charakterem... będąc jednocześnie archetypem wybrańca. Sprowadzić Ji Luo do przeciętnego naukowca bez ambicji, absolutnie nie nadającego do roli Wpatrującego w Ścianę to jak nic nie powiedzieć. Losy tego egoistycznego, niekompetentnego, wplątanego w apokaliptyczny absurd biedaka, szukającego jedynie swojej wymarzonej miłości, nie mogącego się uwolnić od interpretowania każdego jego absurdalnego ruchu za jego wymyślną taktykę, a jednocześnie tak zręcznie wpasowującego się w wizerunek Wpatrującego i którego prawdziwe intencje zostają przejrzane dopiero wtedy, gdy odnajduje on szczęście – tak, śledzenie losów Luo to czysta przyjemność. Co więcej, za nim faktycznie coś się kryje, bo Trisolarianie okazują się faktycznie czyhać na jego życie, nie przejmując się pozostałą trójką Wpatrujących.
Po rzuceniu czarów na gwiazdę, bohater przenosi się dzięki krionice w przyszłość, gdzie następuje drugie otwarcie w „Ciemnym Lesie”. Cudownie odmalowana utopia przyszłości, pełna interaktywnych ubrań, adaptujących się urządzeń, wolnej energii w powietrzu czy z odrębną politycznie gałęzią ludzkości w kosmosie w oczywisty sposób wzbudza przeczucie czytelnika, że w tym wszystkim coś jest nie tak, a powszechny optymizm po największych tragediach mających miejsce poza kartą powieści nie do końca jest uzasadniony. Czy faktycznie skok technologiczny ludzkości był na tyle duży, że Trisolarianie przestali być zagrożeniem, a czytelnik spotkał się z fabularną przewrotką i znalazł właśnie w utopii o nieoczywistym wydźwięku?
Cixin Liu, bawiąc się oczywistymi motywami, mami czytelnika, chociażby kiedy okazuje się, że Ruch na Rzecz Trisolaris faktycznie upadł, a nieszczęścia protagonisty jakie go spotykają to kwestia tylko wirusa z przeszłości. Taka taktyka usypia czytelnika... kiedy przychodzi najlepsze.
Nie będę się zagłębiał w szczegóły, ale Cixin Liu mistrzowsko nakreślił upadek ludzkiej floty, niemal z kunsztem pastwiąc się i snując kolejne detale niszczonych statków, niemal w ułamku sekundy. To jedna z najlepiej zarysowanych w literackim medium różnica sił między stronami w otwartym konflikcie, której skrajność idealnie balansuje narracyjny majstersztyk autora. Małe arcydzieło literatury sci-fi.
Po błyskawicznym powrocie do apokaliptycznego tonu, śledzimy smutny los jedynych kosmicznych uciekinierów zmuszonych do radykalnych kroków ku przeżyciu oraz ostatni zryw ludzkości przebywającej na ziemi... by ostatecznie doprowadzić do rozwiązania konfliktu. Nie ma mowy o deus ex machinie – przynajmniej do końca – jeśli w samym prologu była najważniejsza wskazówka co do tego dlaczego Luo jest tak ważny. Paradoksalnie, był on jedynie osobą, która powzięła informację co do teorii tytułowego Ciemnego Lasu, co już samo w sobie jest przewrotne, zaś sprowadzenie książki do kolejnej z licznych odpowiedzi na paradoks fermiego okazuje się być intrygującego, nawet jeśli wiarygodność wyjaśnienia wspomnianego paradoksu jest dyskusyjna.
Nagła równowaga w układzie sił, sprowadzenie konfliktu do teorii gier, w której tylko jedno rozwiązanie jest właściwym i w końcu upragniony happy end Luo – zakończenie może nie idealne, ale bardzo dobre i satysfakcjonujące. Fenomenalna lektura.
„Problem Trzech Ciał” zaskoczył mnie przede wszystkim tym, że spełnił swoje oczekiwania – to było naprawdę przełomowe sci-fi, wyróżniające się nie tylko ciekawym tłem historycznym, ale i ogromem wielu poruszanych motywów. „Ciemny Las” okazał się być bezpośrednią, choć rozciągniętą długo w czasie kontynuacją, którą zdominował tylko jeden motyw: kosmiczna inwazja. Tego motywu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-03
Chociaż początki kultowego niemal od początku powstania „Problemu Trzech Ciał” napawały mnie nieufnością względem twórczości Cixin Liu, ostatecznie okazało się, że faktycznie mam do czynienia z czymś co można nazwać dziełem, które zmieniło oblicze fantastyki naukowej. Nie chodzi nawet o pierwsze zwycięstwo powieści tłumaczonej na język angielski w nagrodzie Hugo czy egzotyczne tło książki, a także język Liu – to po prostu kompetentna, poruszająca wiele zagadnień i motywów opowieść, które na końcu spina się w jedno, poruszające dzieło.
Zaczynamy od rewolucji kulturalnej w Chinach ukazanej z perspektywy świata naukowego. Już od samego początku „Problem trzech ciał” zyskuje z perspektywy zachodniego czytelnika egzotyczny walor historyczny, ale i przede wszystkim wymiar emocjonalny, ukazany rodzinną tragedią Ye Wenjie, której ojciec ginie z rąk hunwejbinów. Przedstawione realia są przerażające, absurdalne i dystopijne, ale przede wszystkim – niepokojąco realne i jak najbardziej osadzone na prawdzie. Mogę to powiedzieć z całą stanowczością, a skąd to wiem, to kolejny plus dla autora. Nawet jeśli tło historyczne i zbiorowe szaleństwo rewolucji kulturalnej to jeden z wielu detali składających się na geniusz Liu, to byłem na tyle zaintrygowany, że sięgnąłem po „Rewolucję Kulturalną. Historię Narodu 1962 – 1976” Franka Diköttera. Chciałem wiedzieć więcej i poznałem chyba najbardziej przerażającą, totalitarną historię i to prawdziwą w stu procentach.
Realia historyczne to jednak nie wszystko. Tajemnice Czerwonego Brzegu na kartach „Problemu Trzch Ciał” szybko znikają, by odstąpić miejsca akcji dziejącej się współcześnie. Ten segment to jedno bardzo konsekwentne mylenie tropów, rozsiewanie ziarenek, z których autor zbierze potem fabularne plony. Nawet jeśli nie zachwyca na tym etapie, kreacjami postaci czy dialogami to daje czytelnikowi sporo punktów zaczepienia. Technologia nanomateriałów, wątek spisku i wojny wymierzonej w naukowy świat, tajemnicze samobójstwa naukowców, a dodatkowo absolutnie fantastycznie (nie-naukowe) odliczanie przed oczami protagonisty i podważenie z zaskakującą lekkością stałego fundamentu myślowego każdego współczesnego człowieka, że zarys podstawowych praw fizyki jest nam znany. Sama myśl, że nie ma żadnych stałych fizycznych jest przerażająca, intrygująca bardziej niż wszystkie wywrotowe motywy Roberta J. Sawyera, a Grega Ergana prawdopodobnie zdolne przyprawić o zawał serca.
W tym wszystkim jest też oczywiście ten najbardziej medialnie znany wątek, czyli gry w wirtualnej rzeczywistości i choć wraz z nim pojawia się lekki przesyt, to z czasem rozwiązywanie tej nierozwiązywalnej pozornie zagadki zaczyna wciągać. Ostateczne rozwiązanie poprzez tytułowy problem trzech ciał staje się powiewem świeżości w świecie sci-fi. Gra staje się i dla świata przedstawionego, jak i czytelnika sposobem przedstawienia świata kosmicznej cywilizacji, w miarę zręczną ekspozycją, od której możemy wypłynąć na szerokie wody i wrócić do czasów rewolucji kulturalnej oraz stacji Czerwony Brzeg, ukazując jej prawdziwe znaczenie.
W tym momencie następuje najlepszy fragment książki, retrospekcja na tle ciekawych realiów ukazująca swój kolejny przewodni wątek – pierwszy kontakt. Autor początkowo zdaje się go nakreślać jako coś, co przez pierwszeństwo – przede wszystkim narodowościowe – można zmonopolizować. Nadanie tonu relacji między cywilizacyjnymi z różnych planet przez to kto pierwszy dostąpi kontaktu fascynuje, bo z ludzkiej perspektywy wydaje się być autentycznie przerażające. Nikt nie chciałby, aby takiego zaszczyty dostąpiło ZSRR, kraje islamskie czy właśnie komunistyczne Chiny, a tym bardziej te z okresu rewolucji kulturalnej. Wydaje się być to prawdopodobne, w końcu niewiadomo co mogą ukrywać, nawet do dziś, rządy będące spadkobiercami tych z zimnej wojny. „Problem Trzech Ciał” ukazuje ewentualny pierwszy kontakt jako trampolinę do skoku technologicznego, a co za tym idzie coś, na co z czystej kalkulacji można było wtedy przeznaczyć środki finansowe. Może wiadomość jakiegoś autorytarnego ustroju dopiero dociera do swojego celu, a o konsekwencjach tego dowiemy się dopiero po latach, we współczesnym nam czasach?
Autor kreśli przy okazji bardzo wymyślny sposób na obejście problemu technicznego w nawiązaniu komunikacji poprzez wykorzystanie słońca jako swego rodzaju anteny, zaś samo odszyfrowanie komunikatu, a przynajmniej jego sensu, jest możliwe z samej natury informacji o czym pisał już m. in. inny pisarz sci-fi Robert J. Sawyer w „Trylogii WWW”. Sam więc koncept monopolizacji pierwszego kontaktu jest intrygujący na tyle, aby zachwycić. Inna sprawa, że po przemyśleniu nie ma to wcale prawdopodobnego sensu. Myśl, że ludzka strona może narzucić tok myślenia wyższym bytom jest, w godny człowieka sposób, naiwna. Nie o to jednak w tym chodzi, książki tego gatunku mają ogrywać, nawet przede wszystkim, te mniej prawdopodobne, ale jakże onieśmielające koncepcje.
Ostatecznie okazuje się, że to jednak nie Chiny Ludowe narzucą świadomie cokolwiek obcej cywilizacji, lecz... Ye Wenjie. Zemsta smakuje najlepiej na zimno, ale koniecznie w dużej skali... i podbudowana odpowiednim psychologicznym procesem.
Potem jest tylko więcej i więcej dobrego. Wokół Ye Wenjie tworzy się cała religijno-nihilistyczna frakcja, podzielona zresztą na odłam o bardziej religijnej naturze, jak i pragmatyczno-nihilistyczny. Lekko nakreślone motywacje obu grup są o dziwo umiejętniej przedstawione niż ich źródło finansowania w postaci wygodnego, kręcącego w fabularnych pobliżu zgorzkniałego życiem milionera, który nie ma nic do stracenia.
Jedynym celem tej podzielonej wewnętrznie formacji jest zniszczenie świata naukowego, jedynej przeszkody na drodze zmierzającej ku ziemi cywilizacji z Trisolaris. Główny bohater współczesnej linii czasu okazuje się również mieć sens jako wróg tego ruchu – nanomateriały są pierwszym krokiem ku windom kosmicznym. Dostajemy też zmyślną operację sił specjalnych, które wykorzystują cienkie jak włos nanomateriały, by zmyślnie unieruchomić statek frakcji Ye Wenjie i przejąć niezbędne na nim dane. Potem jest jeszcze lepiej – pierwszy kontakt ukazany zostaje z perspektywy istoty z Trisolaris, która również ma przewrotne intencje, a mianowicie zagrać na nosie totalitarnemu systemowi rodzimego świata. Totalnym odjazdem staje się zaś broń Trisolaris wysłana ku ziemi. Motyw z elementarną cząstką rozciągniętą do ponad trójwymiarowej rzeczywistości, by stworzyć z niej kwantowy komputer, potem ponownie zmniejszyć i wysłać ku ziemi celem ingerencji we wszystkich akceleratorach cząstek jest tak kuriozalny i zmyślny, tak zręcznie wymierzony piórem pisarza w strukturę samej książki, że o dziwo sprawdza się doskonale. To jedno z lepszych "przeskoków nad rekinem" jakie widziałem.
Wyżej wspomniane Sofony to cząstki elementarne i za razem komputery, które wykorzystując efekty kwantowe, coś na wzór splątań, są wstanie zaburzyć badania fizyki w akceleratorach cząstek oraz są idealne do masowej inwigilacji. Z takimi ograniczeniem wydawać by się mogło, że walka z nieuchronnym kosmicznym najeźdźcą jest skazana na nieuniknioną porażkę, a to kolejny powiew świeżości w sci-fi, w którym z reguły leżącego się nie kopie, a przynajmniej - nie tak dotkliwie. Cóż, ludzkość nie ma tutaj lekko.
Samo zakończenie zaś to wisienka na torcie, zwieńczenie ogromu fantastyczno-naukowych konceptów ściśle wymierzonymi w serce czytelnika. Trisolarianie określający ludzi mianem insektów to nie tylko groźba i pogarda, ale celna metafora – tak jak insekty mimo naszej pogardy i postępu wciąż mają się dobrze, tak nie gorzej mogą się mieć ludzie w obliczu sofonów i górującej nad nimi cywilizacji. Resztka nadziei pozostaje.
Ostatnie karty to piękne, sentymentalne pożegnanie z Czerwonym Brzegiem i Ye Wenjie, jak i czytelnika, ukoronowanie całej otoczki historycznej, która tak przysporzyła się cudownie tej historii. Autor, nawet jeśli bywa przeciętniakiem w dialogach czy poszczególnych opisach, ma ogromne serce, za równo do swojego kraju i nauki. Jego posłowie to te, które miłośnicy sci-fi z całego widzieli już wiele razy u swoich ulubionych autorów i może właśnie ten cudowny uniwersalizm jego przesłania tak przyjemnie kończy tą pomysłową, dziwną przygodę w fantastycznym świecie „Problemu Trzech Ciał”. Pozycja obowiązkowa dla fanów gatunku.
EDYCJA LISTOPADA 2023: Kolejna lektura. Obnażająca niestety wiele szwów i fakt, iż zdecydowanie za dużo grzybów w tym barszczu. Uwielbiam ogrom motywów fantastycznonaukowych (i nie tylko), to właśnie otrzymuje od autora, wszystko się narracyjnie zazębia, ale to pomieszanie z poplątaniem chociażby w wątku gry wideo czy pewne uproszczenia lub naiwności psychologiczne mogłyby być wygładzone.
Nie rozumiem też nic nie służącemu umiejscowieniu akcji w realiach "Pioruna Kulistego", zresztą również świetnej książki od Cixin Liu. To nawiązanie dla nawiązania. Pioruna kulistego nie wykorzystuje się, niewykorzystana zostaje też postać badacza tego zjawiska. W "Piorunie Kulistym" miały miejsce działania na skalę globalną, które nie pasują do chronologii "Problemu Trzech Ciał" oraz nie pasują do wydźwięku tej powieści o świecie, którego ze strefy komfortu wyrwie inwazja obcych. To się nie łączy w żaden sposób.
W kontekście pozostałych tomów trylogii widać również, że rozmach dopiero się objawi... ale tak poza tym to dalej klasyka współczesnego sci-fi, niezwykle świeżego, kreatywnego, niemal odjechanego.
Chociaż początki kultowego niemal od początku powstania „Problemu Trzech Ciał” napawały mnie nieufnością względem twórczości Cixin Liu, ostatecznie okazało się, że faktycznie mam do czynienia z czymś co można nazwać dziełem, które zmieniło oblicze fantastyki naukowej. Nie chodzi nawet o pierwsze zwycięstwo powieści tłumaczonej na język angielski w nagrodzie Hugo czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Cixin Liu absolutnie kupił mnie trylogią zatytułowaną „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”. Chińska perspektywa była świeża, pomysłów związanych z fantastyką naukową ogrom, a cykl zakończył się z ogromnym rozmachem. To naturalne, że sięgnąłem po „Piorun Kulisty”. To naturalne, że raczej będę zadowolony, choć przyznać muszę, że początek był lekko rozczarowujący.
Zaczynamy teoretycznie doskonale, bo od trzęsienia ziemi – tragedii rodzinnej, a dokładniej spopielenia rodziców protagonisty w dniu jego urodzin przez piorun kulisty, w sposób błyskawicznie przerażający. Teoretycznie mamy tutaj idealny element dramatyczny, kamień węgielny pod zawiązanie akcji oraz element emocjonalny, który zwiąże czytelnika z bohaterem. Napisane to jest jednak w pozbawiony pisarskiej iskry sposób (nie jak w "Problemie Trzech Ciał", gdzie zresztą też książka zaczynała się od śmierci rodzica), więc odczucia miałem raczej mieszane, licząc, że autor odbije sobie stroną fantastyczno-naukową. Tak też się stało.
Tragedia Chena daje mu motywację i cel, a w zasadzie: obsesję. Nie liczy się nic poza zbadaniem fenomenu tajemniczego, do dziś dosyć obcego nam pioruna kulistego, który jako taka potwierdzona naukowo, ale w zasadzie biała karta może być zapisana w dowolny sposób. Zaczynamy od próby napisania pracy o nim, pojawiają się też inni bohaterowie z podobną obsesją, która albo wygasła i tkwi w uśpieniu (promotor) lub wciąż tkwi, lecz w innym kontekście i jako środek, a nie cel sam w sobie (pewna tajemnicza kobieta z wojska). Bohater broni swój dyplom z teoretycznego modelu pioruna kulistego, który jest co wymowne nic nie wart, ale w końcu dochodzi do momentu, gdy może brać udział w eksperymentach związanych z jego obsesją, którą zresztą może też dzielić z kimś innym. Pojawiają się teoretyczne sposoby wzbudzenia pioruna, zaczyna się bardzo ciekawy fortel podpięcia się pod projekt szukania inteligencji w kosmosie, by zyskać moc obliczeniową, co doprowadza do nietypowego kontaktu z Rosji. Jak niby syberyjski naukowiec wiedział gdzie szukać podobnych mu osób? Takich logicznych naiwności jest sporo, trzeba oko przymknąć, by cieszyć się lekturą. Trudno.
Autor nadrabia pomysłami i mylonymi kierunkami fabularnymi. Przeczucie miałem, że zagadka pioruna kulistego będzie związana z alternatywną formą życia elektromagnetycznego, a nie związanego z materią. Koncept znany już mi z cyklu „Gateway” F. Pohla zostaje zasygnalizowany, lecz autor nie idzie w tym kierunku. To za proste. Swoją drogą – pobyt na Syberii wyjawia, że piorun kulisty już został powołany do życia, dalej nie wiadomo jak, a z tym wszystkim jeszcze związany jest kolejny osobisty dramat na tle totalitarnego, paranoicznego systemu oraz obsesji naukowej. Jedno autorowi trzeba przyznać – cała ta historia fantastyczno-naukowa wpisana jest w bardzo konkretne ramy opowieści o tym jak wiele można poświęcić dla swojego marzenia. Motyw znany, niemal ograny, trudno o zaskakującą puentę, ale od tego momentu można stanowczo powiedzieć, że czytelnik wsiąka w ten dylemat, ten przedstawiony świat, tą żonglerkę pomysłami.
Rozwiązanie zagadki piorunów kulistych to bardziej sfera fantazji niż nauki, sprytnie nieweryfikowalna, ale w ramach książki udana, bo przewrotna i stwarzająca wielkie możliwości. Otóż pioruny kuliste to makroelektrony, czy w zasadzie ich manifestacja. Założenie: jeśli mogą istnieć cząstki w mikroskali dla naszego świata, to mogą też istnieć cząstki w makroskali, która dla innej płaszczyzny rzeczywistości jest skalą mikro. Proste, ale opis dojścia do tej konkluzji w ramach eksperymentów i teorii, jak i sama konkluzja sensu stricte to kawał dobrej lektury. Nie przewidziałem, że te cząstki podzielą dualizm korpuskularno-falowy ze znanymi nam odpowiednikami z mikroskali, choć było to oczywiste – ten motyw pojawił się za szybko. Nie zdążyłem też przewidzieć, że dotyczyć też będą ich efekty kwantowe, choć powinienem. Momentalnie jednak przewidziałem, że skoro są makroelektrony, to będą też inne cząstki, których zderzenie umożliwi fuzję jądrową. Cóż, wiele elementów fabularnych można przewidzieć. Nie chodzi jednak o nie same, lecz ich wykorzystanie. „Piorun Kulisty” po prostu dobrze się czyta.
To ten typ fantastyki naukowej, który naukę wykorzystuje do teoretycznych podwalin pod fantazje, które potem ogrywa się na wymyślne sposoby. Dopóki jest to przewrotne, wymaga jakiegokolwiek progu wejścia oraz jest inspirujące naukowo to nie mam w tym problemu, bo to literatura sci-fi, która jest po prostu fair. Dlatego przymykam oko na widmo makrocząstek, które niczym linie papilarne definiują co niszczyć będą pioruny kuliste wykorzystane jako broń, przymykam oko na sposoby ich „pochłonięcia” i na wiele pomniejszych, ale kluczowych dla całej narracji elementów. To się czyta dobrze, jako i dobrą historię, jak i wyzwanie jak autor wykorzysta elementarne cząstki w makroskali. Motywu z kamerą śledzącą jedną z bohaterek – uzasadniony naukowo! - mocno mnie rozbawił.
Obsesje doprowadzają finalnie do katastrofy. Bohater schodzi z drogi obsesji. Zresztą po odkryciu tajemnicy piorunów kulistych w połowie książki druga jej część konsekwentnie ujawnia, że ich ofiary stają się kwantowym rachunkiem prawdopodobieństwa, co eksplorowane jest z kuszącą tajemnicą i odsłanianiem kolejnych niuansów, a także wykorzystane do kilku emocjonalnych chwil, szczęśliwie jednak w granicach rozsądku. Dzięki tej powściągliwości i umiarowi na trochę więcej można sobie przyzwolić przy bardzo pięknym zakończeniu.
Kwantowa róża w wazonie to dla mnie jeden piękniejszych, a przy tym sensownych epilogów we współczesnym sci – fi. Bardzo szybko zapominam puenty i zakończenia książek tego gatunku, a na powierzchnię wypływają w mojej pamięci tylko liczne wynalazki, koncepty i przewrotki fabularne. Na pewno szybko zapomnę o wątku tornad, anarchoprymitywistycznym zamachu terrorystycznym czy minie w płynie, ale o tej róży w morzu rachunku prawdopodobieństwa – raczej nie.
Cixin Liu absolutnie kupił mnie trylogią zatytułowaną „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”. Chińska perspektywa była świeża, pomysłów związanych z fantastyką naukową ogrom, a cykl zakończył się z ogromnym rozmachem. To naturalne, że sięgnąłem po „Piorun Kulisty”. To naturalne, że raczej będę zadowolony, choć przyznać muszę, że początek był lekko rozczarowujący.
Zaczynamy...
Ted Chiang to mistrz opowiadań o czym już zdążyłem się kiedyś przekonać. Lektura jego kolejnego zbioru tylko potwierdza z jaką lekkością i pomysłowością potrafi on poradzić sobie w różnych stylach, tematykach i długościach. To cholernie wszechstronny autor, pełen różnorodnych inspiracji, zawsze jednak celny. W tym zbiorze da się zauważyć swego rodzaju podział na opowiadania "mniejsze" i "większe", gdzie w obu radzi sobie dobrze, ale dopiero w tych drugich doskonale.
Dlatego potrafię docenić tytułowy "Wydech" o wiwisekcji własnego, robotycznego umysłu i zarazem o entropii, "Co z nami będzie" będące przenośnią o utraconej wolnej woli (wytrychem ku temu oczywiście odkrycie techniczne), "Automatyczną Nianę Daceya" o przewrotnych konsekwencjach wychowania przez automat czy "Wielką Ciszę", czyli bajkę łączącą papugi i kosmiczne obserwatorium, nawet poza kontekstem swojego powstania będącą całkiem intrygującą wprawką literacką. To co najlepsze znajduje się jednak tam gdzie utwory należycie mogą wybrzmieć – i tam właśnie zaczyna się magia.
"Kupiec i wrota Alchemika" to jedna z najlepszych historii o podróży w czasie i jej paradoksach, przywodząca mi na myśl swoim poziomem jedynie "Krawędź Czasku" Piskorskiego, gdzie formułę pętli czasowej opanowano do perfekcji. Szkatułkową formę Chiang wykorzystuje mistrzowsko, zawsze oferując napięcie, przewrotność i cudowny klimat arabskiej baśni. To historia o niezmienności i pogodzeniu się z losem, doskonale działająca jako opowieść z morałem, jak i lekkie, magiczne science fiction.
"Cykl życia oprogramowania" to długa historia długiego rozwoju sztucznego życia, przywiązywania się do niego, wychowywania, podejściu do jego praw i szukania trudnych i nieoczywistych moralnie kompromisów, by mogło się rozwijać. Opowiadanie to oferuje naprawdę szerokie spojrzenie i im większe jest zaangażowanie opiekunów "oprogramowania", tym większe zaangażowanie czytelnika.
"Prawda faktów, prawda uczuć" to zmierzenie się z różnicami między kulturą oralną, piśmienną i post-piśmienną, wraz z – uczciwym zresztą – podejściem do tego jak możliwość zarejestrowania każdej chwili wpłynie nie tylko na nasze postrzeganie, ale i rozwiązywanie sporów. Rozdział na dwie osobne historie wyjątkowo przysłużył się symbolicznej warstwie tego opowiadania. Dla uzupełnienia polecam również trzeci odcinek pierwszego sezonu antologii "Black Mirror", który godnie porusza się w bliźniaczej tematyce.
"Omfalos" to alternatywna rzeczywistość, w której kreacjonizm wydaje się być dowiedziony naukowo i są na niego materialnej natury świadectwa – i to nawet z momentów stworzenia! Ta fabularna przewrotka bawi drzewami bez słojów czy czaszkami bez szwów, ale prawdziwa zabawa rozpoczyna się wraz z pójściem o krok dalej i podważeniem znanych nam praw fizyki.
"Lęk to zawrót głowy od wolności" to zaś opowieść o alternatywnych rzeczywistościach, z którymi można nawiązać kontakt na specyficznych, ograniczonych zasobami pamięci zasadach. Jest tu dużo o wadze naszych decyzji, międzywymiarowej współpracy i międzywymiarowym handlu, efekcie motyla, trochę emocjonalnej stawki, a także piękny dramat pary (par), które straciły bliską osobę w wypadku i tylko klucz do tego jednego alternatywnego świata pozwoli im pożegnać ukochanego.
Nie kryję zachwytu. Nie mam do czego się przyczepić. Król opowiadań sci-fi jest tylko jeden.
Ted Chiang to mistrz opowiadań o czym już zdążyłem się kiedyś przekonać. Lektura jego kolejnego zbioru tylko potwierdza z jaką lekkością i pomysłowością potrafi on poradzić sobie w różnych stylach, tematykach i długościach. To cholernie wszechstronny autor, pełen różnorodnych inspiracji, zawsze jednak celny. W tym zbiorze da się zauważyć swego rodzaju podział na opowiadania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mój czytelniczy powrót do Lema, a w zasadzie tak naprawdę poznawanie jego bibliografii, trwa. Czy jest lepszy sposób na poznanie Mistrza niż rozpoczęcie od jego powieściowego debiutu, dla większego kolorytu - z perspektywy współczesnego czytelnika - przepełnionego socrealistycznymi naleciałościami? Na pewno jest to wybór racjonalny i biorąc pod uwagę nawet, że sam Lem odcinał się po latach od naiwnych w jego ocenie "Astrounatów".
Ku mojemu zdziwieniu "Astrounaci" okazali się być dla mnie dwiema różnymi książkami. Od wprowadzenia do wylądowania na Wenus trwa ta pierwsza, zdecydowanie lepsza, a w zasadzie to zachwycająca. Potem niestety rozpoczyna się druga, zdecydowanie gorsza. Czuć ewidentnie, że ta lepsza część "Astronautów" ma polot, rozmach, doskonałe technologiczne opisy i tempo, zaś gorsza oferuje ogrom eksploracji, odrobinę bardziej osobową narrację i atmosferę tajemnicy oraz obcowania z czymś dziwnym, ale pod każdym względem jest zdecydowanie mniej angażująca.
Pierwsza połowa książki to obietnica wielkiej przygody i pozaplanetarnej inwazji. Autor wplata w bieg fantastycznych wydarzeń autentyczną, tajemniczą w czasach wydania "Astronautów" katastrofę tunguską, czyniąc jej źródło kosmicznym zagrożeniem. W powieści dopiero na początku XXI wieku, w świecie komunistycznej utopii szczęścia i technologicznych osiągnięć udaje się odkryć prawdziwe źródło katastrofy tunguskiej i to przypadkiem, pracując nad sztucznymi słońcami trzymanymi w elektromagnetycznej pułapce i mających na celu roztopić bieguny. Między wierszami rzucę tylko, że Lem sztuczne słońca opisuje w godny najlepszego futurologa sposób. Zresztą nawet o katastrofie tunguskiej pisze z taką pasją, że już widać, że na rzeczy to się zna i mistrzem starej, tej bardziej technicznej szkoły sci-fi jest nie bez powodu. Czy weźmie się opis próby rozszyfrowania zapisów z kosmicznego obiektu, pretekstowe ekspozycje działania Kosmodrom i jego superkomputera opisywanego niczym ludzki mózg, czy to rzuci coś o ludziach niepojmowanych przez kosmitów jako twórców ziemskich technologii, gumie krzemowej czy zajmie się opowieściami załogantów kosmicznego statku - za każdym razem ujmuje rozległą wiedzą i tajemnicą. Związane cenzurą ręce nie przeszkadzają w niczym. W każdym razie bardzo prawdopodobna jest eksterminacja ludzkości i następuje czas, by wziąć się zbadanie Wenus. Osobiście.
Dopiero wylądowanie na drugiej planecie naszego układu słonecznego i dalsze losy obnażają niedoskonałości. Wiele cudownych technicznych konceptów Lema nie znajduje uzasadnienia fabularnej egzystencji, klimat i tempo zmieniają się diametralnie, liczna i pozornie różnorodna załoga okazuje się być zbyt jednorodna, zaś opisy przemierzenia Wenus są zbyt rozwlekłe, choć i tak się cieszę, że to nie ta sama nuda co w "Edenie" Lema. Doceniam protagonistę w postaci pilota i byłego alpinisty, którego niedoskonałości temperamentu i wiedzy wnoszą trochę ludzkiego elementu. Doceniam również klimat tajemnicy. Rozwiązanie jednak nie jest w pełni satysfakcjonujące. Zamyka książkę w ramach wzniosłej powieści o humanizmie i ku przestrodze, ale z perspektywy lat puenta nie jest świeża. Największym walorem okazują się być techniczne opisy, choć jakby się zastanowić to czy nie lepszym byłyby eseje autora niż jego pomysły i rozważania przekuwać w fikcyjną historię?
Znać warto. To pierwsze literackie kroki mistrza gatunki, a poza tym - do połowy - kawał fenomenalnego sci-fi. Szkoda, że tajemnica opuszczonego Wenus, budowana tak konsekwentnie, okazuje się być zaledwie zadowalająca.
Mój czytelniczy powrót do Lema, a w zasadzie tak naprawdę poznawanie jego bibliografii, trwa. Czy jest lepszy sposób na poznanie Mistrza niż rozpoczęcie od jego powieściowego debiutu, dla większego kolorytu - z perspektywy współczesnego czytelnika - przepełnionego socrealistycznymi naleciałościami? Na pewno jest to wybór racjonalny i biorąc pod uwagę nawet, że sam Lem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Po lekturze „Edenu” pozostaje mi zdezorientowanie po jednocześnie niemiłosiernie męczącej, ale niepozbawionej przebłysków wyśmienitego zmysłu w tworzeniu „twardej” fantastyki naukowej lekturze. Okazało się też, że paradoksalnie Lem błyszczy tam gdzie najmniej się tego spodziewałem.
Założenie historii jest banalnie proste: rozbicie na obcej planecie i historia o pierwszym kontakcie, który nie przebiega tak jak można by przewidywać. W czasach wydania tej powieści – jest to rok 1958 – tak zarysowany koncept nie był jeszcze oklepany, a i autor był we wczesnym okresie pisania pełnoprawnej, poważnej fantastyki naukowej. Rozbitkowie są w zasadzie bohaterem zbiorowym, załogą niczym jeden organizm, co zresztą podkreślają pełnione przez nich funkcje. Koordynator, fizyk, chemik, doktor czy cybernetyk, niczym kolejne funkcje organów jednego bytu – oni mają tylko ilustrować trudy poznawania obcego świata. Od świata nieożywionego, przez przyrodę, po ślady technologii i kultury, aż po samych przedstawicieli autochtonicznego gatunku.
To w zasadzie mogłoby działać fenomenalnie. Podobają mi się ci bohaterowie, jak Boga kocham! Autor nawet jednego zdania opisu nie poświęca, by nakreślić poszczególnych przybyszy z ziemi, ale samymi, technicznymi dialogami między nimi potrafi doskonale wydobyć ich temperamenty, nastawienie i sposób działania. To OGROMNA siła minimalizmu, którym Lem posługuje się po mistrzowsku. Co więcej, „Eden” działa nawet od strony narracyjnej, powoli odsłaniając kolejne elementy coraz bardziej niepokojącego świata, pełnego niedopowiedzeń, które zdają się mnożyć i nigdy nie zostaną zrozumiane.
W czym więcej problem? Język tej książki jest potworny. Lem zarzuca czytelnika nieprzerwanym ciągiem opisów podróżowania po – często niezbyt wypełnionej czymkolwiek – planecie, krzątania się z miejsca na miejsce, aspektami technicznymi pozbawionymi jakiegokolwiek znaczenia, a wszystko to snując niepotrzebnie wielokrotne złożone zdania, które piętrzą się do gargantuicznych rozmiarów. Gdyby to były po prostu trudne zagadnienia, mające rzeczywiście posmak zagadnień fantastyki naukowej i socjologicznej czy nawet jak najzwyklejsze rozważania naukowe. Nie, to raczej opisy o emocjonalnej sile podręcznika do geologii, niewnoszące do książki prawie niczego i rozwadniające jego wydźwięk i nie nasilające klimatu. Tym bardziej szkoda, bo Lem już przy chociażby „Kosmonautach” dowiódł, że strefa opisów technicznych i bardziej prozaicznych, jak i tempo nie są dla niego problemem. Tutaj niestety chyba zachłysnął się swoją koncepcją i piórem, bo czytanie go w tym wydaniu stanowi mękę.
Sytuację ratuje wspomniany już wcześniej klimat niepokoju, totalitarnego i nieokreślonego zagrożenia, a także zakończenie, z lekko naiwnym, ale działającym fenomenalnie literacko przesłuchaniem jednego z autochtonów, napromieniowanego nieszczęśliwie zresztą. Wizja pierwszego kontaktu jako także kontaktu z wypaczoną, niezrozumiałą dystopią jest autentycznie niepokojąca. Siła niedopowiedzeń, niefortunnie jednak nie wykorzystana, bo czytelnik tak samo boi się zagrożenia ze strony obcych, jak i kolejnych opisów.
Po lekturze „Edenu” pozostaje mi zdezorientowanie po jednocześnie niemiłosiernie męczącej, ale niepozbawionej przebłysków wyśmienitego zmysłu w tworzeniu „twardej” fantastyki naukowej lekturze. Okazało się też, że paradoksalnie Lem błyszczy tam gdzie najmniej się tego spodziewałem.
Założenie historii jest banalnie proste: rozbicie na obcej planecie i historia o pierwszym...
Opinie wobec tej książki były jednoznaczne: klasyk. W mojej czytelniczej przygodzie chyba będący jednym z najdłużej przeoczonych, więc w końcu zabrałem się za niego, zweryfikowałem... i moje odczucia są mieszane (ze wskazaniem na pozytywne), pewny zaś jedynie jestem, że powieść Bestera można sprowadzić do tygla najróżniejszych, wyrwanych z zupełnie różnych domen pomysłów i konceptów. I ja takie podejście, mimo bolączek, bardzo sobie cenię!
Podstawą jest tutaj opowieść „everymana” o zemście – człowieku pozostawionemu w kosmosie przez miesiące, którego zignorował przelatujący statek i pozostawił samemu sobie. Vendetta nadająca sens protagoniście, szukanie śladów załogi znienawidzonej „Vorgi” zmieniające w śledztwo same w sobie już działają na kartach powieści, ale to co w trakcie drogi do zemsty się wydarza nadaje prawdziwy koloryt tej powieści, choć złośliwy powiedzą za pewne, że kolorów jest tutaj zdecydowanie za dużo (i racji też nie można im odmówić).
Autor dosłownie rozepchał powieść kolejnymi motywami. Koncept powszechnego jauntowania (teleportacji) jako uniwersalnego sposobu przemieszczenia oraz konfliktu między planetami wewnętrznymi i zewnętrznymi układu słonecznego to tylko podstawa, wierzchołek góry lodowej. Na kartach tej nie tak długiej w zasadzie powieści przewiną się telepaci (jednostronni i dwustronni), religie zepchnięte do piwnic i sprowadzone do czegoś wulgarnego, zepsuta moralnie elita wpisana w ramy pruderyjnej arystokracji z XVIII wieku, mnemopaciorki, trud życia na nieprzyjaznym księżycu i trud życia na marsie owładniętym obsesją ochrony nielicznej zieleni, skopcy w wariacji a'la „skrajna deprywacja sensoryczna”, a także PirE, substancja niczym z początków wszechświata i detonowana myślami. Jak komuś jeszcze mało to będą też więzienie Goufree Martel, tatuaż ujawniający pod wpływem emocji, wymiana nerwów, ród Presteignów (wyglądających tak samo), kobieta widząca poza pasmem widzialnym dla zwykłego człowieka, synestezja, a także postać w płomieniach pojawiająca nagle (i nagle znikająca) w kluczowych momentach fabularnych.
Czytałem już sporo sci-fi, ale to jest po prostu kocioł wszystkich pomysłów autora jakie przyszły mu do głowy. W połączeniu ze specyficznym tempem i narracją, a także kreacją bohaterów (przede wszystkim łączącym choleryzm, obsesję i rozchwianie emocjonalne protagonistą) „Gwiazdy moim przeznaczeniem” stają się czymś, co może odrzucić.
Inną zupełnie sprawą jest, że w tym chaosie autor potrafi wykorzystać stworzone pomysły i wpleść w akcję tak, by przyczyniły się potem nagle do zmiany jej biegu. Usunięcie tygrysiego tatuażu łatwo było uznać za sprawę „odbębnioną”, aż do momentu gdy nagle „niewidoma” córka Presteigna dostrzegła ślady po operacji – ta wywrotka fabularna była zaskakująca na tyle, że trudno byłoby podważać jej sens... i wnosiła coś do historii. Sens ma także postać telepatki, która stanowi dobre tło do ukazywania charakteru głównego bohatera, pomaga mu w infiltracji elit, ale i rozbudowuje tło emigracji i konfliktu planetarnego, zostawiając nawet swój ślad w głównym wątku, a mianowicie „Vorgi”, która nie udzieliła pomocy „Nomadowi”. Zresztą nawet ten główny motyw fabularny spotkał się z kilkoma przewrotkami scenariuszowymi. Okazuje się, że nawet dobrze, że Foyle nie wpadł w ręce „Vorgi” i równie dobrze dla „Vorgi”, że ta nie udzieliła pomocy jemu. W tle oczywiście doszło jauntowanie na skalę kosmiczną, poza znanymi ograniczeniami – przestrzeni... a potem także czasu.
To ostatnie wyjaśnia wątek płonącego człowieka. Szkoda jednak, że ze współczesnej perspektywy motyw ten jest już przewidywalny, a epilog (nawet w graficznym zapisie) staje się histerycznym zapisem synestezji, globalnych przemian i niejasnych przemyśleń. Mówiąc krótko: przeskoczono rekina.
Bardzo specyficzna lektura, w swoich czasach na pewno intrygująca paletą pomysłów, obecnie zaś przede wszystkim zaskakująca dynamiką. Książka, którą kocha się lub nie znosi. Mi ten styl - poza zakończeniem, które jest pretensjonalne - odpowiada.
Opinie wobec tej książki były jednoznaczne: klasyk. W mojej czytelniczej przygodzie chyba będący jednym z najdłużej przeoczonych, więc w końcu zabrałem się za niego, zweryfikowałem... i moje odczucia są mieszane (ze wskazaniem na pozytywne), pewny zaś jedynie jestem, że powieść Bestera można sprowadzić do tygla najróżniejszych, wyrwanych z zupełnie różnych domen pomysłów i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zbiór opowiadań oraz powieść. Ot, częsta wydawnicza formuła, by zauważonego, ale niepewnego komercyjnie pisarza przemycić do zbiorowej świadomości i sprawdzić czy się przyjmie na lokalnym rynku. Przed laty złapałem się na ten haczyk i w moim przypadku zakończyło się na straceniu zainteresowania jeszcze przed rozpoczęciem powieści, "Nakręcanej Dziewczyny", co już samo w sobie jest dosyć wymowne. Wymowne jest jednak także to, że wróciłem – ten kij ma dwa końce.
Kolejna próba po latach jasno obnażyła, że autor ma tą częstą przypadłość w zanudzeniu czytelnika. Jeśli czyni to jeszcze w ramach opowiadań to teoretycznie można go skreślić z miejsca, choć rzeczywistość nie jest szczęśliwie taka prosta. Pomimo sporych potknięć Bacigalupi potrafi pisać fantastykę naukową, która ma swoje autorskie piętno, czyli mocno ekologiczne ujęcie, a przy okazji dosyć surowy, brutalny i cyniczny charakter. To już coś.
"Maleńkich Ofiar" nie rozwijam w mojej opinii, bo to jedynie wprawka, którą można sprowadzić do puenty ostatniego akapitu. Od nich rozpoczyna się żonglerka kolejnymi konceptami splecionymi w jedną całość wrażliwością autora i proekologicznym piętnem. "Kieszeń Pełna Dharmy" ma absurdalnie cudowny koncept świadomości Dalaj Lamy przeniesionej do świata cyfrowego... co blokuje jej drogę reinkarnacji i co ma duże znaczenie polityczne. "Ludzie Piasku i Popiołu" grupę z przyszłości skąpanej w postapokaliptycznych barwach, która znajduje psa, kruchy relikt przystosowany do życia w świecie niezmąconym ingerencją człowieka. "Paszo" orientalne realia, w których protagonista musi zmierzyć się z powrotem w rodzinne strony i skrajnie tradycjonalistycznym dziadkiem uosabiającym radykalizm, przemoc i uprzedzenia poprzedniej epoki. Znajdzie się też miejsce dla opowieści o długowiecznym "Regulatorze", który ołowiem likwiduje mających odwagę do reprodukcji, trochę w zużytym już, surowym i brutalnym tonie a'la podkręcone męskie kino akcji i przemocy z lat '80. Będzie też groteskowa etiuda o "niechcący" zamordowanej żonie (co otwiera nowe możliwości) oraz tytułowa "Pompa nr 6", swego rodzaju wariacja "Idiokracji", w bardzo dużym uproszczeniu. Przewiną się też historie z uniwersum zawartej w tym zbiorze powieści, ale te stanowią największy balast w tej lekturze – męczący, nużący, niepotrzebny i nieudolnie wprowadzający do "Nakręcanej Dziewczyny". Zbiór opowiadań jest przez nie bardzo nierówny, dający satysfakcję bardziej jako kłębowisko pomysłów przelanych lepiej lub gorzej na kolejnych stronnicach. Jest tylko jeden przebłysk geniuszu i dobrego wykorzystania formuły opowiadania.
"Fletka" jest re-we-la-cyj-na. Przerażające realia, dziewczęta z ciałami zmienionymi w kruche instrumenty, ich przerażająca właścicielka z węszącym wiernie bulterierem. Wszystkie wyrzeczenia, trudy, ćwiczenia i terror znajdujące finał w spektakularnym debiucie, czyli mocno erotycznej sztuce, gdzie dwie młode siostry w artystycznym spektaklu grają na swoich ciałach-instrumentach. Do tej perwersji dochodzi do jeszcze motyw kanibalizmu oraz paralela fletki i jej pani. To może skrajnie łopatologiczna perwersja, ale w takich realiach autor okazuje się być najlepszym - gdy jedyną ucieczką zdaje się być tylko samobójstwo. Zakończenie zawieszone w czasie pozostawia czytelnika z satysfakcjonującym niezaspokojeniem.
Jeśli chodzi zaś o danie główne jakim niewątpliwie jest "Nakręcana Dziewczyna" to mam bardzo mieszany stosunek do zwycięzcy takich nagród jak Hugo, Nebula i Locus. Przede wszystkim przez bardzo długi czas lektura jest najzwyczajniej w świecie nieangażująca, bo autor nie sili się na żadne ekspozycje i zabiegi, by czytelnika wprowadzić w świat przedstawiony, a dodatkowo utrudniają tutaj wszystko nieprzystępne imiona postaci, w których kluczyłem bezmyślnie jak rzadko kiedy. Niestety to nie jest ten typ lektury, w której łącznie kropek byłoby w pełni satysfakcjonujące. Po pierwsze, wszystko zaziębia się zaskakująco zręcznie, ale i też późno. Po drugie, nie wynagradza tutaj czytelniczego wysiłku puenta.
Wykreowany świat w swoich założeniach jest prosty, ale bardzo charakterystyczny i egzotyczny. Już sam wybór izolacjonistycznej Tajlandii jako miejsca akcji jest ogromnym powiewem świeżości. Bacigalupi snuje wizje świata po katastrofie ekologicznej – upalnego, z nieustającym zagrożeniem ze strony podnoszących się wód i bezcennej żywności niszczonej przez choroby oraz szkodniki powstałe w wyniku zbyt śmiałej ingerencji ludzkości w genomy świata przyrody. Nie ma samochodów spalinowych, są za to rowery i megadonty oraz wszechobecna technologia sprężynowa. Walutę stanowią zużyte kalorie. "Porządkuje" to nieoczywisty podział kastowy, korupcja oraz przede w biotechnologiczne korporacje trzymające wszystkich w szachu modyfikowaną żywnością zdolną choć na kolejne kilkanaście upraw oprzeć się mutującym chorobom. W tym wszystkim jeszcze ona, tytułowa Nakręcana Dziewczyna, Nowy Człowiek, istota o stroboskopowych ruchach stworzona by służyć, przedstawiciel kasty bez duszy. To świat brutalny, bezlitosny, duszący beznadzieją i piekielnym gorącem, bez podziału na czerń i biel, konsekwentnie dążący do katastrofy – i aż szkoda, że rozwijany tak nieczytelnie.
Emocje pojawiają się z czasem. Zdrada wobec jednego z głównych bohaterów, motyw rodem a'la rape & revenge, następujący przewrót – to wszystko przykuwa do kart książki i aż szkoda, że nie udało się zaangażować czytelnika wcześniej. Wszystko przez długi czas jest najzwyczajniej w świecie zbyt bezosobowe, obce. Problem jest tutaj ewidentnie nie w pomyśle na książkę, lecz jej strukturę i narrację, a te elementy naprawić najtrudniej.
Posmak ogromnego niedosytu po lekturze, ale zostawiający z zainteresowaniem wobec innych lektur autora. Ten ma swój własny styl i wyraźną tematykę skupioną wokół fantastyki ekologicznej.
Zbiór opowiadań oraz powieść. Ot, częsta wydawnicza formuła, by zauważonego, ale niepewnego komercyjnie pisarza przemycić do zbiorowej świadomości i sprawdzić czy się przyjmie na lokalnym rynku. Przed laty złapałem się na ten haczyk i w moim przypadku zakończyło się na straceniu zainteresowania jeszcze przed rozpoczęciem powieści, "Nakręcanej Dziewczyny", co już samo w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-01-06
Kultowe rozpoczęcie cyklu z 1965 roku nie jest wśród moich ulubionych dzieł sci-fi, ale rozumiem jego kult, doceniając przede wszystkim kreację świata przedstawionego łączącego lekkie fantasy i fantastykę naukową z orientalnymi klimatami i ogromne ambicje twórcy. "Mesjasz Diuny" wykorzystuje pierwszy tom cyklu niczym wielką, pełną spisków ekspozycję, by wyprowadzić coś w bardzo podobnym klimacie, ale o wiele, o wiele lepszego.
Dalej uważam, że Herbert nie jest nawet w połowie tak dobry w rozważaniach politycznych, filozoficznych i religijnych jak powszechnie się uważa, ale przyznać muszę, że w tworzeniu tego pozorów - to nie jest nadużycie - jest arcymistrzem i to w sposób, który naprawdę robi wrażenie. Rzuca chwytliwymi sentencjami jak z rękawa, a dialogi nieustannie komplikuje dla własnej pisarskiej satysfakcji i mimo tego stworzył kontynuację z bardzo małym progiem wejścia po znajomości oryginału, z rewelacyjnym tempem oraz angażującą emocjonalnie, fatalistyczną intrygą.
Paul jako imperator oraz Bóg zarazem jest fenomenalny, łącząc rolę władcy kosmicznego Imperium, mesjasza Fremeńskiej społeczności, głowy rodziny oraz mistrza marionetek, który tańczy na sznurkach przeznaczenia. To postać dalekowzroczna, łącząca zaskakującą miłosiernie cierpliwość z tolerancją dla kosmicznego ludobójstwa, wstępująca świadomie w wrogie pułapki, z najciekawszymi jego relacjami dotyczącymi kobiet z jego rodziny - żony, kochanki i siostry. Postacie kobiece zresztą, ze wskazaniem na Alię, Herbert kreśli fenomenalnie.
Na wyróżnienie zasługuje również Duncan Idaho, jedyna chyba "wskrzeszona" postać, która w tak kiczowatym motywie jest świeża, intrygująca, a samemu "krzycząc", że jest strzelbą Czechowa wystrzeliwuje niczym niewypał w dosyć nieoczekiwany sposób jako część zmyślnej intrygi będącej emocjonalnym szantażem wobec Imperatora, świetnie łączącej się z motywem prekognicji Imperatora. Intryga jest grubymi nićmi szyta, ale nie o to w niej chodzi, nawet nie chodzi o to czy się uda, lecz raczej w jaki sposób wpisuje się w ton powieści i jak wpływa na Paula Atrydę.
Czy postać, której nie wzruszyło wypalenie oczu w atomowym zamachu, Imperator Diuny, miałby się oprzeć spiskom malutkich?
Książka przegadana w cudowny sposób, pełna mistrzowskich sentencji, z dobrym tempem, ociekająca arabskim (w bardzo dosłowny sposób) klimatem wydm i bezwzględnych tradycji. Dowód na to, że Herbert po rozstawieniu swoich pionków na politycznej szachownicy i nakreśleniu filozoficznego tła tylko może zyskać. Wbrew ogółowi uważam, że to o wiele lepsza powieść od "Diuny", polecam.
Kultowe rozpoczęcie cyklu z 1965 roku nie jest wśród moich ulubionych dzieł sci-fi, ale rozumiem jego kult, doceniając przede wszystkim kreację świata przedstawionego łączącego lekkie fantasy i fantastykę naukową z orientalnymi klimatami i ogromne ambicje twórcy. "Mesjasz Diuny" wykorzystuje pierwszy tom cyklu niczym wielką, pełną spisków ekspozycję, by wyprowadzić coś w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-03-06
„Dzieci Diuny” w samych założeniach zdawały się oferować ogrom ciekawych wątków. Nowe pokolenie Atrydów w postaci cudownych bliźniąt, dzieci Paula. Alia jako nieudolna regentka, nad którą – jako paskudztwem – panować zaczynają echa jej przodków. Nowe-stare zagrożenie w postaci domu Corrino. Próba złamania monopolu na przyprawę przez próbę zaaklimatyzowania czerwi na innych planetach. Tajemniczy ślepiec z pustyni, Kaznodzieja, oferujący zagadkę czy jest tak naprawdę Paulem. Wracająca do politycznej gry lady Jessika, a co za tym idzie – zgryźliwa dynamika między trzema pokoleniami kobiet panującego rodu. Zmiana klimatu Diuny i rozluźnienie obyczajów i dyscypliny Fremenów, którzy gubią się we własnej metafizyce.
Potencjał przeogromny, wykonanie gorsze. Początkowo zainteresowanie jest umiejętnie podtrzymywane, ale z każdym kolejnym pretensjonalnym dialogiem, z którego nic nie wynika i brakiem definiującą każdą książkę akcją, choćby szczątkową, konstrukcja książki wali się jak domek z kart. Tajemnice i spiski mogą być tylko obnażane, na niekorzyść całości, a w toku lektury wciąż nie dzieje się wiele. Brak w tym czegoś, co odwołuje się do emocji. Dynamika Alii i jej matki jest może i po części emocjonująca, ale postacie są tak odpychające i nieludzkie, że nie śledzi się tego z takim zaciekawieniem, którego można byłoby oczekiwać. Kaznodzieja zaś odchodzi na dalszy plan wraz z wydarzeniami, a książka traci najbardziej charyzmatyczną postać.
Nie ma mowy o dramacie i stawce, gdy postacie nie komunikują się ze sobą, lecz tylko wygłaszają patetyczne przemowy pełne frazesów i tylko mącą czytelnikowi obraz książki, bazując na niedomówieniach, przez które trudno ocenić co właściwie się dzieje i czy w ogóle ma to jakąś wartość. Jeśli ktoś ma naprawdę wiedzę i umiejętności, to najtrudniejsze zagadnienie zobrazuje z zachwycającą prostotą. W tym przypadku jednak można o tym zapomnieć.
Przyznam, że Herbet w tym tomie osiągnął absolutne mistrzostwo w stylizowanym słowotoku i nie jest to cyniczny komplement, lecz faktyczne docenienie jego językowych zdolności – wszystko potrafi otoczyć złotym papierkiem, z szatańską lekkością. Nie jest jednak akwizytorem, lecz pisarzem. Moim zdaniem przedobrzył. Nie oczekuję od niego akcji, bo to nie ten typ literatury, ale kiedy książka nie sprostała również w spiskach, dywagacje religijno-polityczne są przytłaczające i często puste (poza, mimo wszystko, niektórymi wanna-be-cytatami), a klimat nie rekompensuje mankamentów, to jednak coś jest nie tak.
Najbardziej boli, że na książkę w obrębie głównej puenty również był zamysł, którego autor się od początku do końca trzymał.
„Każda cywilizacja stwarza własną mistykę. (...) Buduje się ją jako barierę przeciw zmianom. Wszystkie mistyki są podobne przy stawianiu owych zapór; mistyka religijna, bohatersko-przywódcza, mistyka nauki i technologii, mistyka samej duszy. Żyjemy w Imperium, które właśnie taka mistyka ukształtowała i teraz rozpada się ono, ponieważ większość ludzi nie potrafi dostrzec różnic między mistyką, a rzeczywistym wszechświatem. Widzisz, mistyka jest jak opętanie przed demona. Dąży do przejęcia świadomości.”
„Dzieci Diuny” mają wypowiedzianą wprost puentę, wypowiedziany motyw przewodni. To wszystko się kompozycyjnie spina! Dlatego tak boli, że potencjał ten zmarnowano, bo do geniuszu wcale nie było daleko. Daję „6”, ale tylko ze względu na mistrzowskie zdolności językowe Herberta. To jest prawdziwy czarodziej.
PS Cudowne bliźnięta, a przede wszystkim Leto II z jego fantastycznymi, shounenowymi mocami oraz brakiem skaz są niczym retcon dla Paula i jego siostry.
„Dzieci Diuny” w samych założeniach zdawały się oferować ogrom ciekawych wątków. Nowe pokolenie Atrydów w postaci cudownych bliźniąt, dzieci Paula. Alia jako nieudolna regentka, nad którą – jako paskudztwem – panować zaczynają echa jej przodków. Nowe-stare zagrożenie w postaci domu Corrino. Próba złamania monopolu na przyprawę przez próbę zaaklimatyzowania czerwi na innych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-08
Nie wiem czy było to celowe - podejrzewam, że nie - ale ze współczesnej perspektywy początkowe fragmenty tej krótkiej powieści czyta się w innym duchu, co z ogromną korzyścią działa dla "Odwróconego Świata". Nierealna wizja miasta sunącego niczym pociąg po budowanych w trudzie i pośpiechu torach w pogoni za nieokreślonym i niejasnym optimum, niepokojąco totalitarna atmosfera politycznego ustroju zdominowanego przez cechy, ogrom tajemnic i typowy protagonista, który próbuje się w nich odnaleźć - to wszystko sprawiało, że traktowałem powieść Priesta jako książkę-alegorię z pogranicza fantastyki i krytykę kapitalizmu, konsumpcjonizmu oraz konformizmu.
Dlatego tym większym zaskoczeniem było dla mnie, że autor wykreował świat, w którym jego prawa zostały nagięte w myśl geometryczno-fizycznej naukowej zabawy Priesta, zupełnie odmiennej od moich początkowych przewidywań. Odsłanianie kolejnych jego tajemnic stało się największym atutem, także dlatego, że "Odwrócony Świat" nabrał tempa.
Inna sprawa, że poza tym światem większych atutów - nie licząc poza coraz bardziej oddalających się od siebie protagonisty i jego byłej żony - w tej książce nie ma. Samo zaś wyjaśnienie co do natury świata przedstawionego jest podane w dobrym tempie, z obowiązkowym zwrotem akcji, inne niż można by się spodziewać, choć lepiej byłoby się nad nim nie pochylać, bo mogłoby ujawnić zbyt wiele luk. Niekonformistyczny duch, uniwersalny dla sci-fi zaś objawia się w w symbolicznym wątku związanym z percepcją świata. To właśnie percepcja jest jednym z głównych motywów książki, a bawienie nią środkiem do ciekawego podawania treści - kolejne tajemnice odsłania się czytelnikowi niczym przy odsłonięciu kolejnych kurtyn, których nie dostrzegał i czytelnik, i główny bohater. Intrygująca, nabierająca tempa i coraz bardziej angażująca lektura, nawet jeśli pozostawiająca ogromny niedosyt.
Nie wiem czy było to celowe - podejrzewam, że nie - ale ze współczesnej perspektywy początkowe fragmenty tej krótkiej powieści czyta się w innym duchu, co z ogromną korzyścią działa dla "Odwróconego Świata". Nierealna wizja miasta sunącego niczym pociąg po budowanych w trudzie i pośpiechu torach w pogoni za nieokreślonym i niejasnym optimum, niepokojąco totalitarna...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Niedoceniony należycie, znajdujący w zawodowo-mentalnym dołku aktor o dużych aspiracjach przez splot wydarzeń i fizyczną predyspozycje zostaje wplątany w odgrywanie wysoko postawionego polityka. Szybko okazuje się, że nie tylko stawka jego życiowej roli jest bardzo wysoka w kontekście całej cywilizacji ludzkiej, ale i jego aktorskie magnum opus przeniknie się z jego prywatnym życiem bardziej niż sądzi.
Koncept fabularny jest prosty, ale ograny umiejętnie, wywołując narastające zaangażowanie czytelnika i aż żal wyboru formy krótkiej powieści, bo jest w tym materiał na poszerzenie tła i rozbudowanie kilku wątków, z czym Robert Heinlein – jeden z moich ulubionych pisarzy gatunku – bez problemu poradziłby sobie. Smythe jako postać ma swoje ambicje, ego i przekonania (często wyrażane brakiem przekonań), piętno ojcowskiego wychowania surową ręką (ale bez zbędnego dramatyzowania), specyficzny i lekko staroświecki stosunek do kobiet, a także dużą umiejętność adaptacji. Jeśli doda się do tego fakt, że odgrywa rolę porwanego polityka, który dopełnić miał ważny na skalę globalną rytuał w społeczności marsjan, którzy jego nieobecności nie przyjęliby zbyt łagodnie i cudowną scenę z Imperatorem ludzkości, w której napięcie przeplata się z lekkością i dystansem Heinleina... nic dziwnego, że lektura jest tak bardzo przyjemna. Potrafię zawiesić niewiarę na tyle, żeby śledzić z satysfakcją życiową rolę Smytha, ze szczególnym wskazaniem na towarzysza temu presję czasu, by wejść w buty obcego człowieka niemal z miejsca.
Czy to jednak dobre science fiction? Na tym polu niestety jest o wiele gorzej. Wyobrażenie marsjan jako obcej cywilizacji jest mimo wszystko dosyć powierzchowne i staroświecke, wątki polityczne nie są tak naprawdę fantastyką socjologiczną, a główne założenie fabularne równie dobrze mogłoby działać przeniesione do innych realiów. Poza tym nie jest to najlepszy z wielu cudownych utworów Mistrza.
Tak naprawdę wszystko ostatecznie sprowadza się do ilości stronic. W kategorii "lekkiej lektury pióra jednego z ulubionych pisarzy sci-fi" nie mam prawa narzekać, bo „Dubler” to sama przyjemność.
Niedoceniony należycie, znajdujący w zawodowo-mentalnym dołku aktor o dużych aspiracjach przez splot wydarzeń i fizyczną predyspozycje zostaje wplątany w odgrywanie wysoko postawionego polityka. Szybko okazuje się, że nie tylko stawka jego życiowej roli jest bardzo wysoka w kontekście całej cywilizacji ludzkiej, ale i jego aktorskie magnum opus przeniknie się z jego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Infiltracja ziemi przez kosmicznego humanoida celem uzyskania fortuny, by dzięki pozyskać wodę (i przetransportować ją) dla swojego gatunku jest założeniem przywodzącym na myśl raczej sci-fi, ale Walter Tevis ograł je bardziej jako egzystencjalny dramat i gorzką diagnozę ludzkości. Wszystko to skąpane w nie do końca subtelnej metaforze Ikara oraz lękach zimnej wojny.
Na obu tych polach (fikcja naukowa, dramat) "Człowiek, który spadł na ziemię" jest obiecujący, często bardzo celny, choć mimo wszystko ma w sobie wiele sporo powierzchowności. Cenię sobie tego klasyka sci-fi w kilku celnych pomysłach: fizjonomii Newtona (motyw z połamaniem w windzie), powolne przesiąkanie człowieczeństwem przez głównego bohatera, a nawet całkiem przyjemne napięcie w demaskowaniu Newtona, za równo przez swojego pracownika, jak i służby. Moment, gdy "Ikar" wpada w ręce służb będących jedynie trybikami większego, skorumpowanego systemu, gdzie niejasność kompetencji i przepływu informacji doprowadza do tragedii jest elektryzujący.
Klasyk, który kiedyś w końcu zaniknie ze zbiorowej świadomości, ale zaskakująco przyjemny, rozkręcający się z biegiem wydarzeń.
Infiltracja ziemi przez kosmicznego humanoida celem uzyskania fortuny, by dzięki pozyskać wodę (i przetransportować ją) dla swojego gatunku jest założeniem przywodzącym na myśl raczej sci-fi, ale Walter Tevis ograł je bardziej jako egzystencjalny dramat i gorzką diagnozę ludzkości. Wszystko to skąpane w nie do końca subtelnej metaforze Ikara oraz lękach zimnej wojny.
Na...
2021-01-08
Strugackich znam tylko z kultowego "Pikniku...", który pod wieloma względami podobał mi się, ale niestety "Poniedziałek..." sprawił, że odbiłem się od klasyków. Najbliższe skojarzenie podczas lektury miałem z Pratchettem, w którym bardzo ceniłem humor, nie mogąc jednocześnie nigdy zmusić się do przeczytania żadnej z jego książek w całości. W przypadku Strugackich jest nawet gorzej, bo humor jest zdecydowanie gorszy, narracja chaotyczna, a bohaterowie nakreśleni bez większego zamysłu. Niby jest tutaj ironia z socjalistycznych realiów oraz wielkie serce do nauki (ogromne!) i związanego z nią etosu wyciągnięte jak na dłoni, ale strukturalnie powieść ma tyle spójności, jakby była odzwierciedleniem wyjątkowo pijanej sesji rpg. Przywiązanie do bohaterów i wątków jest znikome dla czytelnika, wszystko jest machnięte bardzo pretekstowo, a całkowicie losowe cytaty wprowadzające do rozdziałów nie wnoszą nic do książki poza grafomańskim wyczuciem autorów.
To co najbardziej boli to fakt, że Strugaccy mieli pomysł na książkę i technicznie byli już wstanie napisać coś lepszego. Ich miłość za równo do nauki, jak i fantastyki zdaje się mamić, że są niemal idealnie stworzeni do pisania sc-fi. Trzeci akt, związany z tożsamością dyrektora instytutu, jest niezły, bo ma fantastyczno-naukową zagadkę i jej ciekawe rozwiązanie pełne intrygujących paradoksów i rozważań. Posłowie - jest pełne cudownej autoironii. Świetnie odciskają się na całości książki dublety, sobowtóry w ogólno pojętej kulturze całkiem unikatowe, intrygująco i klimatycznie zarysowane oraz dobrze wpasowane w INBADCZAM. W ogólnym rozrachunku jednak nie jest wcale tak różowo.
Tylko dla miłośników sci-fi i to tego z bloku wschodniego. Bez znajomości realiów ogromnie traci, ale i z ich znajomością - może zyskać.
Strugackich znam tylko z kultowego "Pikniku...", który pod wieloma względami podobał mi się, ale niestety "Poniedziałek..." sprawił, że odbiłem się od klasyków. Najbliższe skojarzenie podczas lektury miałem z Pratchettem, w którym bardzo ceniłem humor, nie mogąc jednocześnie nigdy zmusić się do przeczytania żadnej z jego książek w całości. W przypadku Strugackich jest nawet...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-03-02
Po literaturze z franczyzy Star Wars tylko naiwniak oczekiwałby pisarskiego artyzmu, ale w przypadku "Poszukiwaniu Jedi" już po pierwszych stron czytelnik szybko żegna się z myślą, że obcował będzie choćby z rzemiosłem pióra. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość i przyznać, że rozszerzone uniwersum Star Wars to coś, co jest przeznaczone albo dla młodzieży, albo dla fanów. To zupełnie inna kategoria oceniania, grzeszny przyjemność jak to się teraz mówi.
Przeczytałem już wcale nie tak mało książek spod tej marki, za równo z legend i nowego kanonu, a wszystko czego doświadczyłem można podsumować jako dużo fan servicu, kiczu i nieprawdopodobnych zdarzeń. Na własnych nogach trzymała się w pełni tylko kultowa Trylogia Thrawna od Zahna. "W poszukiwaniu Jedi" dalej mamy pływanie w nawiązaniach, syndrom małej galaktyki, słaby styl, a także odgrzewane nieustannie niedobitki Imperium oraz super-bronie. Ostatecznie jednak to drugie moje najsilniejsze, najbardziej angażujące doświadczenie sztuki pisanej w ramach marki Star Wars.
Największy plus to wątek Hana Solo. Punktem wyjścia do jego fabularnych kłopotów jest niespodziewane spotkanie na Kessel - podczas gdy sam Solo reprezentuje Nową Republikę jako ambasador - z osobą jego przemytniczego życia. Ten pozornie nudny i niepotrzebny motyw ma swoją umiejętną podbudowę. Towar Jabby wyrzucony podczas przemytu musiał być przecież dostarczony od kogoś konkretnego, co więcej sama nagła inspekcja Imperium okazuje się mieć źródło w postaci dawnego dostawcy. Co najzabawniejsze wróg nie tylko nie ma powodów, aby uwierzyć, że ktoś pokroju Hana naprawdę jest ambasadorem, ale i sama Nowa Republika, razem z Leią, woli wierzyć, że Han zapił i zapomniał o rodzinie zamiast spełnić swoje obowiązki. Niewiara w rolę Hana Solo sprawia, że ten wpada w kłopoty, których istnienia, także przez tą niewiarę, nikt nie podejrzewa. Ostatecznie ulubiony przemytnik i jego wookie są zmuszeni, jako więźniowie, do wydobycia światłoczułej przyprawy w podziemiach Kessel, a gdy uciekają z pełnym potencjału w mocy młodzieńcem.... skrywają się w grawitacyjnej próżni między wieloma czarnymi dziur, które otaczają Kessel, gdzie zapomniana armia i oddział badawczy Imperium pracuje nad nową super-bronią. Nie zdając sobie nawet sprawy z biegu wydarzeń mających miejsce od wydarzeń z „Nowej Nadziei”, przez pozostałe cześć starej trylogii filmowej, aż po nie tak małe już wydarzenia post-ROJ z expanded universe. Jest to wtórność, zabieg podobny do floty katańskiej i kolejnego ambitnego admirała, ale ten koncept zadziwiająco działa. Pomysł małego statku w miejsce wielkiej stacji bojowej, który niszczy, zamiast planety, cały układ, właściwie niezniszczalnego - to coś świeżego i ma nawet wiarygodne w granicach rozsądku podbudowane naukowe, za równo jeśli chodzi o sposób niszczenia układów, jak i niezniszczalność samego statku-stacji bojowej. Oderwane od rzeczywistości, znudzone rutyną Imperium jest autentycznie ciekawe, a Han jako jedyne źródło informacji o Galaktyce sprawdza się w nim doskonale. Wtórność staje się jedynie mankamentem, nie ciąży nad całością.
Za udany można zaliczyć również wątek Luka, od tej książki pełnoprawnego mistrza Jedi, co przejawia w swojej manierze, świadomości mocy, licznych doświadczeniach, pewności co do siebie i wagi swojej misji. Jego mądrość, doświadczenie i epickość przejawiają się nie w machaniu laserową szablą, ale przede wszystkim w inteligentnych wyborach i determinacji. Na żadnej z kart nie zapala zielonego ostrza, jest od tego bardzo daleki, czym jego postać bardzo zbliża do Luka z „Last Jedi”, ale i jest to postać, która porażki i ryzyko ma wliczone w swoją pracę. Poza tym, ma swoje mistyczne, improwizowane, niemal religijne przejście po lawie. To jest ten Luke, którego potrzebowaliśmy, lepszy niż w Trylogii Zahna, gdzie co prawda poza wątkami mocy był świetny jako kosmiczny MacGyver, ale przechodził ponownie drogę, której nie potrzebował już prawie nawet na etapie samego „Powrotu Jedi”.
Najgorzej wypada Leia. Nie ma ani ciekawych przygód jak jej mąż, ani ukazanej żadnej – nawet po fakcie - przemiany, podobnej do tej brata. To kobieta, która musi pogodzić obowiązki polityczne z życiem rodzinnym i małymi dziećmi. Błąd jest w samym założeniu – nikogo nie obchodzi pampersowy żywot protagonistów, bo nie po to się sięga po Star Wars. W całości trylogii autora ma to oczywiście sens. C3P0 zmieniający pieluchy jest nawet uroczy, a wątek Caridy to obiecująca, choć oczywista, strzelba czechowa. Poza tym Mon Mothma dająca się, bez konsekwencji, oblać imperialnemu zarządcy to jedna z najtrafniejszych metafor, które ukazują różnice między Imperium i Republiką. Podrzędny oficer imperialny na jej miejscu zrobiłby coś okropnego i jest to oczywiste.
Nowi adepci mocy, cała główna trójka ma za to ciekawe doświadczenia za sobą, a w przypadku Streena nawet dosyć świeże podejście do odczuwania mocy, które tak zakłóca jego życie przez jego „sensoryzm”, że ten podejmuje naukę, by się od tej mocy być wstanie odciąć. W dłuższej perspektywie najwięcej zapowiada Kyp Durron, Rey starego kanonu – też zaczynający przygodę od wydostania się z zadupia wraz z Hanem Solo, z równie wielkim potencjałem i skłonnością do ciemnej strony. Nowatorskie jest również skanowanie specjalnym urządzeniem, by wyczuć aurę wrażliwych na moc, o wiele bezpieczniejszy koncepcyjnie zabieg od kontrowersyjnych midichlorianów i ich stężenia.
Książka ma też filmową strukturę. Mamy starych bohaterów w nowych rolach, zapowiedź nowego pokolenia oraz zakończenie czyniące książkę samodzielną, ale i na tyle otwarte, by móc wykrzesać z niego całą trylogię. Jest w tym duch Mocy, jest nadzieja i jest nieprawdopodobna przygoda. Polecam. Fani Star Wars niech czytają, reszta – do innych książek marsz.
Po literaturze z franczyzy Star Wars tylko naiwniak oczekiwałby pisarskiego artyzmu, ale w przypadku "Poszukiwaniu Jedi" już po pierwszych stron czytelnik szybko żegna się z myślą, że obcował będzie choćby z rzemiosłem pióra. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość i przyznać, że rozszerzone uniwersum Star Wars to coś, co jest przeznaczone albo dla młodzieży, albo dla fanów. To...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-03-17
Pierwszy tom trylogii Andersona, nie będę ukrywał, lubię i cenię, biorąc oczywiście poprawkę na to, że była to książka napisana wyłącznie dla fanów. Znalazłem w nim i przygodę, i kilka ciekawych reinterpretacji znanym fanom motywów, niezłe tempo oraz Moc. W przypadku "Ucznia Ciemnej Strony" niestety nie mogę udawać już, że to po prostu tylko i wyłącznie literatura dla fanów popularnej marki, napisana najwyżej średnio, potrafią lekko zanudzić, wybitnie będąca przejściowym tomem. Drugi tom trylogii to ogrom zmarnowanych, rzuconych bezwładnie pomysłów, które rozwiązują się tak szybko, jak się zawiązały, zostawiając niedosyt.
Powrót Sokoła do Lando po trzymającym w napięciu rewanżu w Sabbaca może wnieść wiele i dla samego Lando, jak i dla Hana - okazuje się być tylko powtarzanym gagiem, a kultowy statek przeskakuje z rąk do rąk. Jaina i Jacen zagubieni w dolnych rejonach Coruscant, na łasce zdziczałych urzędników imperialnych, którzy nie wiedzą nawet o upadku imperium - nie tylko lekki recykling z Laboratorium Otchłani, ale motyw nic nie wnoszący do całość książki. Osłabienie na drodze intryg rozsądnego, łagodnego skrzydła w rządzie Nowej Republiki - o ile sposób otrucia Mon Mothmy wyszedł zręcznie, to Admirał Ackbar zawsze dla mnie będzie ciepłą, krystaliczną kluchą, a czytanie jego rozterek wymuszoną narracją koniecznością.
Najlepiej wypada, choć zdecydowanie nierewelacyjnie, Akademia Luka Skywalkera. Sam Luke traci urok z pierwszego tomu, ale mamy i nagłą śmierć Gantorisa, i Exara Kuna, ducha Sitha, który przynajmniej jest zagrożeniem. Admirał Daala to terrorystka, używająca partyzanckich, desperackich metod. Zero kompetencji, zero środków, zero pomysłów na bycie wrogiem Nowej Republiki. To postać, która gdy staje naprzeciw osoby znającą jej taktykę, potrafi jedynie sromotnie przegrać i wpaść na desperacki pomysł samobójczego ataku.
Entuzjazm lekko opada, ale z pewnością sięgnę po trzeci tom.
Pierwszy tom trylogii Andersona, nie będę ukrywał, lubię i cenię, biorąc oczywiście poprawkę na to, że była to książka napisana wyłącznie dla fanów. Znalazłem w nim i przygodę, i kilka ciekawych reinterpretacji znanym fanom motywów, niezłe tempo oraz Moc. W przypadku "Ucznia Ciemnej Strony" niestety nie mogę udawać już, że to po prostu tylko i wyłącznie literatura dla fanów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-03-17
Pełna optymizmu, humoru, dystansu i hołdu dla cywilizacyjnego postępu krótka powieść z końca lat '50, z kultowym już motywem podróży w czasie - w obie jego strony. Każdy, nawet jeśli malutki niedostatek, w przewidywaniu przyszłości czy ograniu wspomnianego wcześniej motywu rekompensowany jest tym, co naprawdę ważne w tego typu książkach - lekkim, zręcznym stylem oraz ogromnym sercem i wieloma futurystycznymi wybiegami poza zastaną nam, nudną rzeczywistość.
Sama kreacja protagonisty to mała perełka - kompetentny, pełen pomysłów i umiejętności kreślarz oraz kociarz, wprost proporcjonalnie utalentowany technicznie do nieumiejętności w sprawach biznesowych. Z miejsca widać, że Heinlein sam kocha i rozumie koty oraz ma wielkie zamiłowanie do projektowania i tworzenia. Wykreowana przez niego postać, która gdy zostaje oszukana przez swojego przyjaciela i wspólnika w jednym oraz współpracującą z nimi sekretarką, narzeczoną protagonisty, wzbudza i współczucie i sympatię, kreśląc dodatkowo uroczą naiwność bohatera. Sposób ogrania jego zemsty (zemstą tak naprawdę nie będącą), całej społecznej otoczki wokół zaawansowanej kriotechniki i podróży powrotnej w czasie, a także kolejne projekty jego wspomagających gospodarstwo domowe i zakłady pracy maszyn – o jakże uroczych nazwach – to kawał wspaniałego, praktyczniejszego i bliższego nam niż u innych autorów sci-fi. To, że smutno zweryfikowanego przez los to już inna sprawa, najwyraźniej ułatwienie opieki nad ogniskiem domowym stało się jednocześnie za trudne i za mało ciekawe dla współczesnych twórców. Można to zrozumieć, bo sam mechanizm „lamp zapamiętujących” jest mimo wszystko strasznie naiwny – moim zdaniem absolutnie nie da się zaprogramować algorytmów, które wyczerpały tysiące nieprzewidzianych sytuacji jakie zaistnieć mogą w codziennym życiu. Nawet samo automatyczne zmywanie talerzy jest dla mnie sferą fantastyki, a to w świecie przedstawionym wydaje się być mrzonką, czymś od czego się projektowanie uniwersalnych pomocy domowych jedynie się zaczyna!
Cudownie zaprojektowana jest za to narracyjnie sama podróż w czasie, tworząc umiejętną i spójną pętlę. Mistrzostwem w tej dziedzinie jest książkowa „Krawędź Czasu” Piskorskiego, podobne zaś motywy są już ograne przez pop-kulturę na sto sposobów, ale mimo wszystko warto zapoznać się z przedstawieniem tego motywu przez Heinleina. Po pierwsze, bo to jeden z prekursorów, ogrywający podróż w czasie umiejętnie i z pomysłem jak nikt wcześniej. Po drugie, to Heinlein, mistrz sci-fi, którego specyficzny dystans do dziś pozwolił zachować pozornie banalnej podróży przez czas niesamowity urok.
Niezależnie jednak od humoru, ciekawych bohaterów i intrygującego sci-fi jest to przede wszystkim wielki hołd dla technicznej myśli ludzkiej oraz nauki samej w sobie. Nie przez jednostki wybitne, gdyż autor wyraźnie zaznacza, że żaden geniusz nie wyda właściwych sobie owoców jeśli nie trafi na właściwą sobie epokę. To jest właśnie piękne. „Drzwi do lata” są tak pełne wiary w przyszłość, bo pozwalają dostrzec jak postęp dla CAŁEJ ludzkości jest naturalny. Zrzucenie jego źródła z barków pojedynczych geniuszy na rzecz ogółu napawa optymizmem i wiarą w nas jako jedną wielką całość. Świat, doskonale zaprojektowany i samoregulujący, ukazany w tej nieco zapomnianej książce jest wypełniony uniwersalną nadzieją i za to chociażby warto, aby każdy miłośnik sci-fi, szczególnie old-schollowego znał tą małą perelkę. Polecam, bo nie każdy autor, nawet mistrz gatunku, potrafi przykryć swoje niesprawdzone prognozy spojną i wiarygodną oceną otaczającej rzeczywistości.
PS Intryga związana z przedsiębiorstwem protagonisty i jego wspólnika stanowi dodatkowy walor - jest zawiła, wydaje się być logiczna, a przenoszone w te i we wte akcje, niuanse prawnicze i kolejne testamenty dodają całości kolorytu.
Pełna optymizmu, humoru, dystansu i hołdu dla cywilizacyjnego postępu krótka powieść z końca lat '50, z kultowym już motywem podróży w czasie - w obie jego strony. Każdy, nawet jeśli malutki niedostatek, w przewidywaniu przyszłości czy ograniu wspomnianego wcześniej motywu rekompensowany jest tym, co naprawdę ważne w tego typu książkach - lekkim, zręcznym stylem oraz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-05
„Kroniki Atopii” to powieść, która zdała się zaniknąć gdzieś w zbiorowej świadomości miłośników sci-fi, omijając również wszystkie popularniejsze top listy i rankingi, szczególnie te w Polsce. Przyznać muszę, że mnie to po prostu nie dziwi – pozornie brak tutaj konceptu, który by skupiał na sobie uwagę, gdy główną osią fabuły jest rozszerzona rzeczywistość, motyw już wiele razy ograny. Trzeba jednak przyznać Matherowi, że wybrany koncept ten ogrywa nie tylko nowocześnie, ale i w bardzo szerokim spektrum, wynajdując za równo wiele możliwości, jak i zagrożeń dla futurystycznych technologii. Wiele to nie jest właściwe słowo – ogrom. Autor ma bogatą wyobraźnię co do następstw rozwoju ludzkości i nawet jeśli nie ogrywa tego swojego bogactwa zbyt szczegółowo, to potrafi zasiać w czytelniku wystarczające zaciekawienie, aby ten sam dopowiedział sobie to co trzeba.
Pomysł jest także w samej strukturze książki. „Kroniki Atopii”, według obietnicy autora, to swego rodzaju zbiór opowiadań, które na końcu mają połączyć się w jedną mikropowieść podsumowującą losy bohaterów i ich Atopii. To, że Mather pisze nierówno, to jedna kwestia. To, że w obrębie wyrwanych z kontekstu opowiadań, jak i całości zdaje się mieć problem z kreowaniem bohaterów, ich dialogami oraz ich nadmiarem – to kwestia druga. „Kroniki Atopii” to przeciętna powieść , jak i przecięte „momenty”, pojedyncze opowiadania, które zaoferować mogą tylko nieograny koncept. W całości jednak to wszystko sumuje się i w bardzo kompetentne sci-fi, jak i w bardzo spójny, rozbudowany świat Atopii, z jego rozwiniętą technologią, klimatem oraz specyficzną mikrospołecznością. Z tej oddalonej perspektywy „Kroniki Atopii” stają się czymś więcej.
Ten swoisty zbiór opowiadań podsumowałby jako książkowe „Black Mirror”, mały serial z opowiadań, gdzie możliwości przyszłości ogrywane są w jednej, wyjątkowej scenerii. To uniwersum jest po prostu spójne, bogate i ciekawe. Atopia to mała, ciasna wyspa sunąca po Pacyfiku, z zapewniającymi pożywienie lasami alg i charakterystycznymi drapaczami morza. Miejsce walczące o swoją autonomię w świecie, mierzące się z huraganami, liczące na sukces po światowej premierze technologii, która na niej jest już obecna od dawna. To swego rodzaju drugi Nowy Świat. To co go najbardziej wyróżnia to technologia PSIS – wystarczy jedna tabletka, która zmienia układ nerwowy, pozwalając na rozszerzenie rzeczywistości. Ciasne, podoceaniczne mieszkanka Atopii mogą zapełnić się niestworzonymi sceneriami. Można dodawać nowe elementy do postrzeganej rzeczywistości, zmieniać je pod swoje preferencje, a także usuwać – co ogrywa niezręcznie dosyć najsłabsze, pierwsze opowiadanie, gdzie bohaterka ma przez błąd systemu ze swojego postrzegania wyłączone wszystkie osoby. Drugie najważniejsze zastosowanie to Prokury, swego rodzaju kopie/wariacje oryginału, które można umiejscowić w swoim ciele do wykonywania nudnych, formalnych lub reprezentacyjnych czynności, by właściwa świadomość mogła odpłynąć w rozszerzonej rzeczywistości, szybko i sprawnie, gdzie tylko zamarzy, czy to w Himalaje, czy w przypominającą grę sztuczną rzeczywistość. Prokury to Ja-dealne, jak i Ja-oficjalne. Może stać się czymś więcej, przyjacielem czy nawet zastępstwem dla zmarłego członka rodziny, co ogrywa jedno z opowiadań. Takich rozszczepień rzeczywistości może być więcej, a na drodze skomplikowanych ciągów sytuacji – jak w kolejnym opowiadaniu – może dojść do zamiany miejsce prokury i oryginału, czego na szczęście Mather nie ogrywa zużytą buntującą się sztuczną inteligencją.
Koncepcji jest w „Kronikach...” ogrom. Drugie opowiadanie, od którego książka nabiera dopiero rumieńców, przedstawia nam symulaki, nieistniejące i szybko dojrzewające dzieci powstałe na bazie losowania cech rodziców, które mają za zadanie przygotować do rodzicielstwa, a - przez swoje cudowne odwzorowanie prawdziwych dzieci - tak łatwo potrafią przywiązać do siebie. W trzecim opowiadaniu mamy fiksację na punkcie przewidywania przyszłości na bazie liczenia prawdopodobieństwa, od którego protagonista opowiadania chorobliwie zaczyna wystrzegać się coraz większej ilości sytuacji, by uniknąć śmierci, a za nim podąża specyficzny tłum, którzy śmierć tą chcą po prostu z ciekawości zobaczyć. Czwarte opowiadanie, jedno z dwóch potrafiących nakreślić żywą i wzbudzającą emocje postać, to growy streaming przeniesiony w rzeczywistość rozszerzoną, prokura zastępująca zmarłego, skórki nakładane na rzeczywistość, a także odtwarzanie swojego życia od zapisanych punktów (InVerse), pozwalające tworzyć alternatywne ścieżki swojej własnej rzeczywistości. W piątym opowiadaniu mamy ciekawy zabieg z wyczekiwaną premierą systemu PSIS na świat, podczas którego na drodze prostej i skutecznej metafory dochodzi do fiaska, gdy w odpowiednim momencie, mimo takiego zalecenia, nikt nie stawił się ciałem na celebrację i nie włączył odpowiedniego przycisku, by włączyć system w odpowiednim momencie. Każdy uznał swoją obecność fizyczną za niepotrzebną, uważając, że inni wypełnią swój obowiązek, a kluczowe pomieszczenie podczas uruchomienia systemu okazało się po prostu puste. Tego wszystkiego jest więcej i więcej – połączenie umysłu z delfinami, psombie (ciała przestępców wykorzystywane jako narzędzie, podczas gdy ich świadomość jest resocjalizowana), konflikt pary niewiedzącej jak połączyć postrzeganą przez nich rzeczywistość, nowe formy znęcania nad dzieckiem fizyczno-umysłowego i seksualnego, rozszczepiania świadomości na coraz więcej odłamków, transfery umysłu, problemy kognitytywne.
Konkluzja, którą ostatecznie autor wyprowadza jest zupełnie satysfakcjonująca. Początkowo wydaje się, że cały technologiczny ambaras zostanie sprowadzony do tego, że psis i rozszerzona rzeczywistość to groźny narkotyk, ale wtórność tego pomysłu autor odwraca, że stanowią one jedyne znane lekarstwo na panujące w świecie przedstawionym problemy środowiskowe – to co wirtualne, nie zabiera przestrzeni i nie wymaga materialnego surowca. Ten motyw działa, bo jest i bliski nam, a kapitalizm – choć nie zostaje to w „Kronikach...” specjalnie ograne – dla co bardziej świadomych jest wymagającym coraz większej konsumpcji, nieustannie rozrastającym się systemem. Autor nie tworzy fikcji, lecz opisuje dylemat, który ostatecznie nastąpi, bo jeśli nie zapanujemy nad przyrodą lub / i nie uda nam się wytworzyć wolnej energii, przy aktualnej – wciąż dodatniej w II i III świecie – demografii to właśnie wirtualna rzeczywistość okaże się remedium na część bolączek współczesności.
W finale ograne jest również bardzo ciekawie zagrożenie ze strony dwóch huraganów, które ostatecznie się okazuje być parafrazą motywu z jednego z opowiadań – całe zagrożenie to fikcja wynikająca z ingerencji w postrzeganie rzeczywistości, a Atopia zmierzająca w bezpieczne miejsce tak naprawdę udawała się ku roztrzaskaniu u brzegi Ameryki.
Epilog dostarcza nam otwarte zakończenie – grupkę bohaterów, swego rodzaju przyjaciół, którzy muszą sobie poradzić w nowej, prostszej rzeczywistości, a w Atopii ku władzy sięga jednostka socjopatyczna. Jeśli znajdę polski przekład, to chętnie przeczytam kontynuację, bo jeśli tylko autor rozwinie się w narracji, to zajmie z pewnością miejsce wśród śmietanki autorów sci-fi. Pomysłów z pewnością mu nie brakuje. Jest potencjał. Polecam.
„Kroniki Atopii” to powieść, która zdała się zaniknąć gdzieś w zbiorowej świadomości miłośników sci-fi, omijając również wszystkie popularniejsze top listy i rankingi, szczególnie te w Polsce. Przyznać muszę, że mnie to po prostu nie dziwi – pozornie brak tutaj konceptu, który by skupiał na sobie uwagę, gdy główną osią fabuły jest rozszerzona rzeczywistość, motyw już wiele...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-19
Marka S. Huberatha poznałem dzięki "Gniazdu Światów", "Mieście pod Skałą" oraz zbiorowi opowiadań "Ostatni, którzy wyszli z raju". Wszystkie wskazane wyżej pozycje wywołały we mnie uznanie do pióra pisarza, a przede wszystkim jego unikatowego stylu Gdybym zaczął przygodę z Huberathem od zbioru opowiadań "Druga podobizna...", to niestety prawdopodobnie moja przygoda z pisarzem zakończyłaby się przedwcześnie.
„Druga podobizna w Alabastrze” to tytułowa mikropowieść, podobno wisienka na torcie w zbiorze, w którym pozostałe opowiadania są tylko uzupełnieniem.. Mamy w niej wątek Aldagirka, urzędnika, którego zdaniem jest skontrolowanie jednej z prowincji. Urzędnika, warto dodać, o narcystycznych zapędach, który próbuje przemycić niemożliwie jak najbardziej niekorzystny raport, aby samemu przejąć władzę. Ten cynik o filozoficznym zacięciu swoją polityczną grę będzie uprawiał do samego końca „Drugiej podobizny...”. Theodorik, tetrarcha wspomnianej prowincji, musi sobie poradzić i z Aldagirkiem, i zarządzaniem w czasach kryzysu, jak i zbliżającą się śmiercią ukochanej. Inna postać, rzeźbiarz Caneva, ma tą umierającą piękność sportretować. Mamy też wątek zarazy, a także nacierającego lodowca. Na deser – przedstawiony świat to historia alternatywna, Cesarstwo Rzymskie, które przetrwało, technicznie jest na poziomie prymitywnej ery przemysłowej, a Jezus Chrystus nigdy się nie narodził. Bóg odstąpił od swojego planu, a w tle przewija się żydowska sekta, które swe źródło ma w nauczaniach Maryji, która nigdy nie urodziła Syna Bożego.
Dużo. Żaden z tych wątków nie jest ograny za dobrze.
Po Huberacie spodziewać się można – i wymagać, bo to świetny pisarz jest – o wiele więcej. Jego pióro jest jak na niego wyjątkowo nieprzystępne, a przy tym niewyrafinowane i nieowocujące za swoje trudy. Polityczna gra nie prowadzi do żadnej ważnej konkluzji, a kwestie religijno-filozoficzne to ogrywanie podstawowych zagadnień pokroju paradoksów omnipotencji, ślizganie się po tym, od czego uprawianie filozofii się ledwo zaczyna. Świat przedstawiony jest niespójny– to nie tylko nie zbyt pomysłowa historia alternatywna, ale i bardzo niekonsekwentna, bo wtrącenie na dwa zdania o parochodach tylko komplikuje obraz tego prymitywnego świata. Liczne wątki to koloryt, z którego nie wiele wynika; jest jak miedź błyszcząca, ładna dla oka, ale nie wiele warta. Powieść angażuje emocjonalnie, ale nie jest satysfakcjonującą lekturą.
Z uzupełniającymi opowiadaniami jest niestety jeszcze gorzej. "Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka" zdawał się intrygować wątkami solipsystycznymi i kwestionowaniem rzeczywistości, ale ostatecznie wyszła imitacja Dicka w polskich warunkach... widocznie gorsza. "Spokojne, słoneczne miejsce lęgowe" to już szczyt zerowego zaangażowania emocjonalnego i pisarskiego, a przeplatanie języka polskiego z losowymi słowami z dodaniem "os" na końcu, do obrzydzenia, jest najbardziej niskolotnym słowotwórstwem dekady. Nie rozumiem i nie chcę rozumieć, dla mnie to porażka i jedno z najgorszych przeczytanych przeze mnie opowiadań w ogóle.
Dopiero "Maika Ivanna" to Huberath jakiego znamy i cenimy. Wątki chrześcijańskie opierające się o ujęcie życia i śmierci Jezusa na ziemi jako kosmicznej skali wyjątku i zaszczytu, na postapokaliptycznej ziemi to właściwie kwintesencja tego, czym się wyróżnia autor, creme de la creme. Opowiadanie to ukazuje angażujący los rodziny zmuszonej do kradzieży po osobistej tragedii oraz sąd na nią. Wszystko to podlane jest istnieniem gdzieś w tle niezwykle intrygującej rasy jaszczurzych istot, których interakcja z ludźmi wywołuje w czytelniku przyjemny niepokój, jak i równie przyjemny niedosyt informacji otaczając ich ich aurą niedostępności. W tle sterowce, "haitańskie" zombie, dużo chrześcijaństwa. Tylko dla tego jednego opowiadania warto sięgnąć po ten mały zbiór - mały zbiór, niestety, z drugiego sortu twórczości mistrza.
Marka S. Huberatha poznałem dzięki "Gniazdu Światów", "Mieście pod Skałą" oraz zbiorowi opowiadań "Ostatni, którzy wyszli z raju". Wszystkie wskazane wyżej pozycje wywołały we mnie uznanie do pióra pisarza, a przede wszystkim jego unikatowego stylu Gdybym zaczął przygodę z Huberathem od zbioru opowiadań "Druga podobizna...", to niestety prawdopodobnie moja przygoda z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Opinie poprzednich dwóch części kultowej trylogii przypominały w moim przypadku raczej streszczenie wydarzeń i motywów, jakbym prowadził kronikę z bogatej wyobraźni autora. W tym przypadku najpierw miało być podobnie, z czasem książka przeskoczyła rekina zbyt wiele razy – jakby cały cykl tego nie robił i to nie było w nim właśnie najlepsze – a ostatecznie, kończąc lekturę i patrząc w spis treści książki ponownie chciałbym zagłębić się w rozpiskę ogromu fantastycznonaukowych twistów i motywów, którymi żonglował autor. Nie zrobię to tylko dlatego, że nieprzygotowanego mnie to bogactwo przytłoczyło i zaskoczyło, a i nie chcę chyba zamykać sobie nawet przez zwykłą opinię czegoś w ramach tego wspaniałego cyklu, co już samo w sobie stanowi wyśmienitą rekomendację. Do "Końca Świata" chcę wrócić i przeżyć go raz jeszcze. Cixin Liu, tak jak głosi obiegowa opinia, naprawdę TO zrobił i zaserwował miłośnikom fantastyki naukowej jednocześnie spójną i różnorodną, monumentalną przygodę o której będą pamiętały kolejne dziesięciolecia.
Zaczynamy przewrotnie od upadku Konstantynopola, przechodząc sukcesywnie przez wydarzenia od „Ciemnego Lasu”, by wykroczyć poza nie i to dalej niż początkowo można sądzić. Kolejne rozdziały to kolejne wywracające losy ludzkości zdarzenia, wprowadzające nowe odkrycia natury fizycznej i kosmicznej socjologii, przez co śledzi się „Koniec Śmierci” jako kronikę upadającej, w wydającym się coraz bardziej niesamowitym wszechświecie ludzkości. Cixin Liu w tym wszystkim wplata nieoczywistą relację „miłosną” nowych bohaterów, Cheng Xin i Yun Tianminga oraz rozstawia powoli nowe przedsięwzięcia o dziwacznych nazwach („Program Klatka Schodowa”, „Dzierżyciel Miecza”). Poświęca również czas kosmicznej odnodze ludzkości, a z czasem kreśli obraz australijskiego wysiedlenia, dodaje nowe interpretacje teorii Ciemnego Lasu, wprowadza wielowymiarowe rzeczywistości, a wszystko z czasem coraz bardziej zaziębia się, zaś losy Cheng Xin kreślą coraz bardziej przytłaczające ją paralele. W tym wszystkim - pełno małych scen-perełek, które zostaną czytelnikowi w pamięci.
Jest w tym przesyt, nawet dla mnie, chociażby kiedy Sofona z kataną tnie nieszczęsnych ziemian, ale każdy taki moment równoważy inny, chociażby epicki do granic możliwości Lou Ji czy fragmenty o sporym ładunku emocjonalnym, np. te związane z gwiazdą podarowaną przez Tianminga czy mała etiuda w postaci perfekcyjnej baśni, która jest jednocześnie zaszyfrowaną wiadomością z kolejnymi fizycznymi teoriami. Autor żongluje gatunkami jak opętany i w każdym radzi sobie conajmniej dobrze.
Jeśli chodzi o naukowe zagadnienia, to te nawet w najmniejszym stopniu nie są weryfikowalne. To co jednak ważne, to fakt, że autor czyni je wiarygodnymi np. sposoby radzeniem sobie z problemami wynikającymi z teorii ciemnego lasu, kreśląc zresztą kilka różnych sposobów na poradzenie sobie z kosmicznym zagrożeniem. W ruch idzie zabawa stałymi fizycznymi (napęd krzywiznowy), antymaterią, problemy związane z entropią, kwestie wielowymiarowej rzeczywistości, a wszystko to wpisuje się coraz bardziej w kosmologiczne teorie dotyczące całego świata. Ostatnie dwie części tego tomu czyta się jednym tchem, z zachwytem, niczym najbardziej monumentalną, fantastyczną, ale spójną przygodę, a przy okazji najbardziej pokręcone wyjaśnienie fizyczne dotyczące naszej rzeczywistości. Jest tutaj wszystko – od miłości, przez problem pozostawienia czegoś po sobie, aż po próbę odnalezienia raju. Monumentalizm to słowo najlepiej oddające "Koniec Śmierci", objawiające się dopiero na końcu, kiedy wszystkie elementy wskoczą na swoje miejsce.
Trylogia "Wspomnienie o Przeszłości Ziemi" to jedno z największych osiągnięć fantastyki naukowej w całej jej literackiej historii. Polecam.
Opinie poprzednich dwóch części kultowej trylogii przypominały w moim przypadku raczej streszczenie wydarzeń i motywów, jakbym prowadził kronikę z bogatej wyobraźni autora. W tym przypadku najpierw miało być podobnie, z czasem książka przeskoczyła rekina zbyt wiele razy – jakby cały cykl tego nie robił i to nie było w nim właśnie najlepsze – a ostatecznie, kończąc lekturę i...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to