Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

“O pożytkach i rozkoszach z czytania płynących” - tak najkrócej można by streścić książkę (dla mnie już kolejną, choć poznawaną achronologicznie?) profesora Koziołka. Albo prościej jeszcze: książka o czytaniu, o przymusie i przywileju czytania; o zaszczycie tworzenia i rozumienia symboli. I czyściec się bowiem z literatury wziął (najpierw Dante, potem papieże!), i obraz della Francesca uzupełnia jedynie biblijny opis literacki z Nowego Testamentu.
Książka jest swoistą polifonią; tematy poszczególnych esejów zdają się dość odległe i trudno by w nich szukać wspólnego mianownika, gdyby nie… literatura. To o niej to wszystko, to ona przyczyną tego zamieszania. Więc to, co początkowo wydaje się wadą książki i potencjalnym polem do tworzenia zarzutu (nim się na dobre rozpędzi, to już kończy i idzie dalej - czasem w dość odległe regiony!), po pewnym przemyśleniu okazuje się może właśnie jej zaletą. Jak komuś rozważania o europejskim egzystencjalizmie nie pasują, to za chwilę porozmyśla o polskich pisarzach dziewiętnastowiecznych; jak nie jest fanem “Chłopów”, to może “Lalka” okaże mu się bliższą; a może chce się zagłębić w “małe ojczyzny” i poznać przemyślenia Autora na tak gorący ostatnio temat “śląskości”? Choć sądzę, że niezainteresowanych kulturą słowa tu nie ma, więc i każdy zainteresuje się niejednym z prezentowanych esejów. A tak bardziej konkretnie?
Zestawia nam tu profesor Koziołek w jednym z esejów postaci Camusa i Sartre’a i pokazuje, jak z ich literaturą obszedł się czas; pierwotnie niedoceniany i obśmiewany pierwszy okazuje się poczytnym i żywym moralnie i intelektualnie i dziś, a ten drugi - król egzystencjalizmu - nie dość że zbiera swymi dziełami kurz na półkach, to i sam okazał się blagierem i egzystencjalistą pozorowanym. Sienkiewicza i Conrada zestawia już nie na zasadzie antynomii, a pewnych paraleli zarówno w warstwie kronikarsko-reporterskiej jak i beletrystycznej; afrykańska mini-przygoda każdego z nich - każdorazowo nieomal przypłacona śmiercią - okazuje się przeżyciem przełomowym i formacyjnym, a ich narracje zaskakująco zbieżne. Tyle że Sienkiewicza wszechmoc białego człowieka na Czarnym Lądzie raczej upaja i zachwyca, Conrada zaś przeraża i brzydzi.
Pisząc o “Lalce” (ależ obsesyjnie krąży wokół tego arcydzieła!), szuka w niej tym razem tropów narodowo-wyzwoleńczych, polską zaś wieś z rejmotrowowskich “Chłopów” czyni terenem eksploracji okruchów narracji narodowościowych, a pomija tradycyjne odczytanie powieści jako wielkiej alegorii o losie człowieka wplecionego w kołowrót zmian pór roku i jego związków z ziemią. Lubi Autor przybierać nowe kąty spoglądania, nowa optykę wymyślać do oglądania przez te aparaty dawno już wyeksplorowanych terytoriów. A przy tym doskonale ma rozeznane tomy opracowań już omawiających zgłębiane tu dzieła; czasem przytacza je by się zgodzić, czasem polemizuje. Może to właśnie oryginalność ujęcia i świeżość spojrzenia na tematy znane i wielokrotnie już brane na literaturoznawcze warsztaty innych jest - jak to u Autora - najbardziej zaskakująca i decyduje o ogólnej ożywczej zawartości książki.
W eseju o “pożegnaniu z Europą” (dla którego powstania powodem pośrednim miałoby być jakieś przegrane 1:27 głosowanie) jawi się podróżujący po Europie (geograficznie i mentalnie: socjologicznie i kulturowo) Koziołek jako kolejny “barbarzyńca” przemierzający nieosiągalny (znów wkrótce) dlań ogród i delektuje się jego zakazanym pięknem. I jest to piękne właśnie. Tylko, że - panie Profesorze - tamta “dama” witana kwiatami już chyba znów przy swoim codziennym obrządku z bydlątkami (a kto wie, gdzie jeszcze wkrótce zechce skierować ją trzecia władza?), a katedry w Geui i Reims jak stały, tak stoją i nawet się nam nie dziwią. Wciąż też jeszcze - jako obywatele strefy Schengen - możemy być przy nich po dwóch-trzech godzinach lotu samolotem. Nie wywalili nas jednak (jeszcze)!
Porusza mnie i podoba mi się esej o śląskości i rozumieniu tych kwestii własnej tożsamości przez profesora Koziołka (szczególnie w powiązaniu z “dwureligijności” rodziny i pięknym opisie własnych autora babek z tym powiązanym); wierzę mu bardziej niż Twardochowi i Rokicie, choć mam na myśli ich telewizyjne wypowiedzi (w “Czarno na białym” niedawno na przykład) o tożsamości, bo tak w ogóle, to literaturą spójnie mówią i ów krótki esej zbieżny jest i z narracją “Kajś”, i z ulubionym moim “Drachem”. Może więc jednak pisarze powinni się wypowiadać głównie poprzez literaturę, a nie na szklanym ekranie?
Autor tej pozycji uważa, że słowo ma moc. Może nie przerobi nas - zjadaczy chleba - od razu w aniołów, ale choć odmieni nam jakość debaty, przyda nam empatii. Czy to nie naiwne aby? Mnie przekonuje pogląd, że to humanizm jest tym, co w człowieku byłoby interesujące i dla obcej cywilizacji (no przecież nie matematyka, która u kosmicznych przyjaciół byłaby jakaś tam taka sama z grubsza!); to tam też pewnie należy upatrywać ostatniego bastionu obrony człowieka w konflikcie z AI (polecam odcinek 200. Radia Naukowego na YouTube). Z pewnością zaś przykłady wokół nas liczne na to, iż “nie ma granic dla permatywości i każde słowo może stać się ciałem, czyli urzeczywistnić się jako byt lub zdarzenie”.
Trudnością, jaką stawia przed nami pozycja jest jej język, który precyzyjny, literacko piękny choć i o akademickość zahaczający - do łatwych nie należy. By go zrozumieć - potrzeba skupienia i spokoju. Profesor Koziołek godzi niezgadzalne: z jednej strony pisze książkę popularną dla dość jednak szerokiego czytelniczego grona, a z drugiej strony - traktując nas z szacunkiem - zawiesza poprzeczkę na wysokości naszych ramion (czasem może obojczyków, jak kto niższy trochę). Prawdziwe ucztowanie, prawdziwe rozsmakowywanie się w słowie.
Nie dziwią wszędy porozkładane tropy literackie; uważny i dociekliwy czytelnik odnajdzie z Profesorem jednię we współobcowaniu z Rilke’m, Mannem i Remarque’m (a inni jeszcze i z Tolkienem). Szczerze jednak podziwiam grację, z jaką Autor porusza się po licznych innych polach kultury (kino, serial, literatura - wiadomo!, poezja i obraz), ale czyni to w dostępnym i naszemu poznaniu zakresie pojęciowym (a jeśli nie do końca, to obejrzenie “Młodego papieża” czy stosownego odcinka cyrku Monty Pythona nie będzie taką znów karą czy torturą). Bardziej więc to o kulturze słowa i znaku, niż czysto o literaturze; Koziołek porusza się po myślach i słowach Sloterdijka, Agambena, Brzozowskiego, Arendt. Gdy zaś staje wraz z nami w swej opowieści przed stadionem PGA Arena w Gdańsku, to i tam ma nam do ukazania pewne tropy kultury słowa. Nam zaś udowadnia, że ta cała literatura, ta cała miłość słowa może być i o naszej codzienności.
A jeszcze ile nowych lektur przybywa na półce “do przeczytania” po lekturze tej niezwykłej pozycji; życia nie starczy, Panie Profesorze! Choć w jednym się Pan myli, opisując losy francuskiego egzystencjalizmu: jazz nie umarł; zdawać by się jeszcze niedawno mogło, że gdzież mu tam do Zenona czy Sławomira, a teraz - tamtych niesławnych panów już nie ma, a jazz (w tym i nasz rodzimy jaki dobry!) wciąż jest i ma się nieźle.
Wielka to przyjemność - móc wysoko ocenić pozycję nie beletrystyczną, a z dziedziny eseju czy reportażu. Objętość książki wam tego nie zapowie, okładka nie zasugeruje, a to ogromna i strasznie potężna księga! Księga zaklęć, grubsza może niż Biblia.

“O pożytkach i rozkoszach z czytania płynących” - tak najkrócej można by streścić książkę (dla mnie już kolejną, choć poznawaną achronologicznie?) profesora Koziołka. Albo prościej jeszcze: książka o czytaniu, o przymusie i przywileju czytania; o zaszczycie tworzenia i rozumienia symboli. I czyściec się bowiem z literatury wziął (najpierw Dante, potem papieże!), i obraz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka powstawała przez 6 lat, a zapisem doświadczeń z dłuższego nawet okresu pracy terapeutycznej jest wynikiem. Dodatkowo dziś już ma dość długą, bo około dwudziestoletnią “brodę” (licząc od pierwszego wydania). Czy to dobrze czy źle się jednak zestarzała? Czy w dzisiejszych czasach wszechogarniającego dyktatu politycznej poprawności mogłaby w ogóle powstać? Mam ją na półce jakiś już czas i trochę od siebie odsuwam początek lektury może z obawy, że okaże się ona poradnikiem w stylu wykładów prowadzonych przez postać kreowaną przez Toma Cruse’a w “Magnolii” (ktoś to w ogóle jeszcze pamięta?). Nic bardziej mylnego.
Jest to bardziej niż zapis terapii pewien element działań autoterapeutycznych Autora. Ściślej rzecz ujmując: opisując różne zmagania swych bohaterów mówi nam: “to o mnie”. Zresztą dobór problemów w relacjach damsko-męskich każe niemal każdemu z nas zadać sobie to pytanie: “nie o mnie to trochę jest?”.
Być miłym facetem, to chyba nic złego; któż nie chciałby być miłym facetem, któż z miłym facetem być? A jednak ów “miły” zdaje się składać z samych problemów. Spełnia zachcianki osób bliskich nie z potrzeby bycia empatycznym, lecz by wpasować się w schemat wyuczony już w dzieciństwie (zadowalania rodzica, unikania oceniania, ukrywania rzekomych wad), ma silną potrzebę zewnętrznej walidacji własnej wartości, zmaga się ze zinternalizowanym wstydem. Jest nieodrodnym dzieckiem (i to już obecnie w trzecim pokoleniu) epoki poowojennej: przemian społecznych rwących tradycyjne więzi społeczne w męskich grupach rodzinnych (urbanizacji społeczeństwa, rozwodów, zmiany rodzaju pracy wykonywanej przez ojców), rewolucji seksualnej, emancypacji i wzrostu w siłę kobiet. Miły facet jest miękki, ma niezaspokojone w zdrowy sposób potrzeby z dzieciństwa; bycie ofiarą jest najnaturalniejszym sposobem bycia miłego faceta.
Obawiałem się, że bycie tytułowym (nie)miłym facetem, to konieczność bycia facetem s-synem. A tu nic takiego! Rozpoznanie i zaspokojenie własnych potrzeb ma z nas uczynić “facetów zintegrowanych”. Brzmi lepiej. Wyzwolenie się z syndromu miłego faceta ma być wzięciem na siebie odpowiedzialności za swoje potrzeby. I dostajemy z książki cały zestaw kroków, które mają nas do sukcesu doprowadzić.
Po lekturze - w tym po zapoznaniu się z ponad czterdziestoma “ćwiczeniami” czy “zadaniami” w niej prezentowanymi - mam ochotę podjąć się może z dwóch z nich. Ale o tym cicho-sza…
Chyba ostatecznie nie jestem fanem wszelkiej maści poradników, a czasem jakieś jednak czytuję. Pora pójść na terapię?

Książka powstawała przez 6 lat, a zapisem doświadczeń z dłuższego nawet okresu pracy terapeutycznej jest wynikiem. Dodatkowo dziś już ma dość długą, bo około dwudziestoletnią “brodę” (licząc od pierwszego wydania). Czy to dobrze czy źle się jednak zestarzała? Czy w dzisiejszych czasach wszechogarniającego dyktatu politycznej poprawności mogłaby w ogóle powstać? Mam ją na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakoś mi tam ten Stachura trochę wiruje pod czaszką, bo jednak sporo go w naszej (pop)kulturze, czy może już raczej w warstwie mitologicznej, ale głównie znam go z autorstwa tekstów piosenek, a trochę też mi się jako poeta miesza i łączy też jakoś z Andrzejem Bursą (no oczywiście głównie z poetycką opinią tego ostatniego o małych miasteczkach, choć również z jego przewrotną “Miłością”, czy arcynarodowym wierszem “* * * [Jaki miły i mądry facet]”). Tą lekturą próbuję jakoś go umieścić w literackiej galaktycie jako byt samoistny. Sięgnąłem więc po jedną z nielicznych jego powieści (bodaj czy nie jedną z dwóch tylko?), by przypomnieć sobie motywy z dawno temu oglądanego filmu na książki tej kanwie.
Treść fabularna powieści jest banalna do opowiedzenia: oto na południowe “ziemie odzyskane” trafia Janek Pradera i na krótko wsiąka w to bieszczadzkie życie ludzi lasu: zrywkę, życie w wynajmowanym pokoiku, karczmiane biesiady i bijatyki. Wiemy doskonale, kiedy tam trafia, skoro w swą podróż wyrusza dokładnie w dniu, gdy pewien znany aktor “zawsze w ciemnych okularach” ginie pod kołami innego pociągu…
Jednak to nie tylko o tym bieszczadzkim życiu jest ta książka, jak dalece nie tylko o tym! Z podrzucanym nam co i rusz wzmianek dowiadujemy się, że tłem dla bieszczadzkiej wędrówki bohatera jest chęć czy konieczność ucieczki od jakiegoś poprzedniego życia i może jakiejś skończonej już (jak?) miłości. Niewiele się dowiemy o Gałązce Jabłoni, ale pojawia się ona na kartach powieści coraz częściej i do niej ostatecznie bohater zmierza (?) w finale powieści.
Powieść jest przede wszystkim luźnym ciągiem narracyjnym snutym przez głównego jej bohatera i ma budowę wybitnie dygresyjną; czytelnik nie wie nigdy, dokąd myśli bohatera doprowadzić go mogą już za chwilę (a wyzwoleniem tych ciągów skojarzeniowych: nagły obraz mgły, nocnego nieba czy inne najdrobniejsze obserwacje ludzi i przyrody)? Śledzić tok jego opowieści należy ze stałym skupieniem i napięciem. Mi od samego początku - może z racji kolejowych konotacji z początku i stylu narracyjnego - kojarzy się ta opowieść z “Moskwą-Pietuszki”, a tamta wydana wszak dopiero w rok później… Styl w ogóle nieco przypomina też pisarstwo Myśliwskiego - a ten już cały późniejszy.
Problemem książki - jaki ja z nią mam - nie jest jednak tylko szczątkowa w niej akcja; problemem jest, że niewiele jednak w niej znajduję i czegokolwiek innego niż narracja i kilka nic nie wnoszących do treści dialogów. Sam bohater, to człowiek bez właściwości, jego obserwacje i zachwyt przyrodą jest dość pobieżny, żadnych tu metafor, żadnego katharsis. Dla mnie Gałązka Jabłoni - wyśniona tylko czy zgoła realna - petrarkowską Beatrycze nie będzie. To pewien zapis pewnej epoki, ale - prócz niezłej wartości czysto literackiej - niewiele tam więcej.
Audiobook bardzo dobrze czytany przez Jana Marczewskiego - w starym stylu: z dobrą dykcją i odrobiną tylko interpretacji…

Jakoś mi tam ten Stachura trochę wiruje pod czaszką, bo jednak sporo go w naszej (pop)kulturze, czy może już raczej w warstwie mitologicznej, ale głównie znam go z autorstwa tekstów piosenek, a trochę też mi się jako poeta miesza i łączy też jakoś z Andrzejem Bursą (no oczywiście głównie z poetycką opinią tego ostatniego o małych miasteczkach, choć również z jego przewrotną...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kupiłem tę książkę wieki temu (wersję elektroniczną w dniu, gdy w księgarni zobaczyłem książkę fizyczną!) i odłożyłem na długo na półkę. Jakub Nowak kojarzy mi się z wspaniałym “Amnezjakiem” - zbiorem opowiadań SF - i jakoś nie mogłem przemóc się do kolejnej jego pozycji, obawiając się, jak ten świetny debiutant poradzi sobie z “przekleństwem drugiego dzieła”? Czy słuszne to były obawy?
Kanwą wydarzeń powieściowych są zdarzenia zaistniałe historycznie: oto Helena Modrzejewska (z mężem Karolem Chłapowskim), państwem Sypniewskimi, Henrykiem Sienkiewiczem (felietonistą u progu sławy i kariery, a później to już wiadomo: noblistą i naszym dekoratorem narodowego fantazmatu i piewcą nieistniejących wielkości) oraz Łucjanem Paprockim i gromadką dzieci wyjeżdżają w 1876 roku do Ameryki i osiedlają się w kalifornijskim Anaheim, gdzie - jak tu widać, a okaże się to i historycznie - bez powodzenia próbują prowadzić ranczo, żyjąc w przyjacielskiej komunie. Wszystko inne: rozmowy, pijaństwa, uczucie Sienkiewicza do Modrzejewskiej (obsesja raczej) i ten duszny nastrój potęgowany przez podmuchy gorącego Santa Ana, to już licentia poetica pisarza, debiutującego tu pełnowymiarowym dziełem.
Uczynienie z postaci historycznych i niemal już pop-kulturowych bohaterów powieści i opowiedzenie ich (domniemanych, czy bardziej wydumanych) amerykańskich losów jest zabiegiem tyleż ryzykownym, co odważnym. Sam długo zastanawiam się, czy konieczny był ten Sienkiewicz i ta Modrzejewska, a nie postaci Sienkiewicz-like i Modrzejewska-like, w których to dopiero krytyka dopatrywała by się podobieństw do rzeczywiście żyjących wówczas bohaterów? Z drugiej jednak strony ukazanie prawdziwych bohaterów w okrytym nieco mrokiem tajemnicy okresie ich życia i przerobienie ich egzystencji na całkiem normalną dialogowo-fizjologiczną pozwala na ukazanie motywacji czy inspiracji dla bardziej już znanych ich dokonań; “to jak w gardle im rodził się śpiew” innymi słowy. Dość ciekawa perspektywa… A opisy upojenia Sienkiewicza na lokalnym święcie winobrania i ten z finału powieści tyleż brawurowe co obrzydliwie dosłowne - wprost mistrzowskie (uśmiałem się)!
To, co jednak do pewnego momentu wydaje się potencjalnie możliwą historią, rodzącą się w głowie pisarza na kanwie znanej ogólnie historii, w pewnym momencie - po jakimś fikołku fabuły- staje się raczej światem alternatywnym, który jak wiemy się jednak nie ziścił… I chyba zdajemy sobie sprawę, że lepiej nam żyć w tej naszej “alternatywie”... A Autor powieści z nas sobie tą pisaniną zadrwił i zwyczajnie nas wmanewrował w swoją gierkę.
Zdecydowanie jest to literatura kalecząca gładkie oblicza kryształów, strącająca może i z piedestałów czy wręcz świętokradcza dla co bardziej wyczulonych czytelników. No jeśli kto nie uwierzy, że mógł Sienkiewicz bywać w burdelu, a Modrzejewska “chadzać na stronę”, to tak - przeżyje tu szok poznawczy. Ja jestem obrazoburcą (i lubię nim być), a tymczasem aż sam drze z ekscytacji i złości, na ileż sobie ten Nowak tu pozwala!
Co jednak ciekawe - zarzuty zarzutami, a jak dobrze się to czyta! Jak bez przymusu wraca do kolejnych chwil lektury! Bo też ładnie to jest napisane (może to zresztą bardziej zarzut niż pochwała?).
I na koniec jeszcze coś o konwencji, bo książka jest też rasowym i całkiem udanym westernem! Jakoś był ten gatunek w pogardzaniu (filmowo i literacko), a teraz jakoś przeżywa renesans (filmy jak "3:10 do Yumy" czy "Psie pazury" czy cała książkowa seria zaczynająca się od "Na południe od Brazos"). I ja też już nie krzywię się grymaśnie na samo słowo western, a tu mam kolejny przykład bardzo udanego jego przykładu!
Ja oceniam relatywnie dość wysoko, ale rację mają i ci, co dają i po 4-5 “gwiazdek”. Nie oburza mnie szarganie narodowych świętości, nie razi naturalistyczny (zwłaszcza tam, gdzie to potrzebne!) język, no i mam jakąś słabość do tego Autora. Cholera, ciężko wystawić notę nie najwyższą książce “i tak ulubionego” Pisarza! Czekam na kolejne dokonania pana Nowaka…

Kupiłem tę książkę wieki temu (wersję elektroniczną w dniu, gdy w księgarni zobaczyłem książkę fizyczną!) i odłożyłem na długo na półkę. Jakub Nowak kojarzy mi się z wspaniałym “Amnezjakiem” - zbiorem opowiadań SF - i jakoś nie mogłem przemóc się do kolejnej jego pozycji, obawiając się, jak ten świetny debiutant poradzi sobie z “przekleństwem drugiego dzieła”? Czy słuszne...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wreszcie sięgam po pierwszą książkę noblisty z 2021 roku i robię to idealnie na czas, bo biblioteka jego dostępnych pozycji w języku polskim niebezpiecznie się wydłuża i czas podjąć decyzję: czytać go czy na wieki odłożyć na półkę hańby?
Od razu też daję odpowiedź po pierwszej lekturze: czytać!
Główni bohaterowie powieści - Hamza, Baba Kalifa, Ilyas i Afija - to kilka egzemplifikacji losu Afrykańczyków i afrykańskich post-Hindusów, których egzystencja przypadła na przełom wieków i początek wieku XX, a więc w świecie chylącego się ku upadkowi kolonialnego świata minionej epoki. Losy głównych bohaterów przecinają się w jakichś punktach ich własnych opowieści toczących się w Afryce Wschodniej, a wszystkie one silnie naznaczone są piętnem post-/kolonializmu. Jedni (jak Hamza i Ilyas) są żołnierzami oddziałów askaryjskich, osieroconymi po odejściu Niemców i próbującymi odnaleźć się w świecie “po” (w jakże różny sposób!), inni (Kalifa!) - to urzeczywistnienie islamskiego wezwania do miłosierdzia i z potrzeby serca (a może ot tak i bez podszeptów) pomagający wszystkim tym potłuczonym odnaleźć w życiu spokojną przystań. Arcyciekawą postacią jest pewien Wielki-nieobecny, postać iście godotowska, a zajmująca myśli innych postaci powieści i nas jako czytelników (przez całą lekturę obawiałem się jego powrotu i grozy, jaką ten mógłby wyzwolić).
Historycznie rzecz zaś ujmując, to mamy tu też kolonializm niemiecki, ustępujący - po przegranej I Wojnie Światowej - brytyjskiemu (rzekomo bardziej cywilizowanemu), mamy oddziały Askarysów (rekrutowane z lokalnych, “kolorowych” społeczności, a pozwalające Niemcom zarządzać terytorium dwukrotnie przekraczającym powierzchnię ich ojczyzny), mamy wreszcie emancypację narodów Afryki, wyzwalających się spod kolonialnego jarzma i próbujących na nowo definiować swą post-kolonialną tożsamość. Świat w soczewce.
Po ludzku zaś: przemoc, wykluczenie, wyobcowanie, wykorzenienie (jakim zgrzytem na lustrze świata mógłby okazać się Askarys zdolny do czytania Schillera!). Nihil novi sub sole… To trochę opowieść o świecie, na którego ruinach postawiono nasz, w którym żyjemy teraz. Książka zdecydowanie do czytania głębiej niż tylko w jej warstwie fabularnej.
Nieco światła na kolejną warstwę wejrzenia w dzieło rzuca nam posłowie. I na biografię samego autora, który też swego czasu stał się uciekinierem z wyzwalającej się Tanzanii. A gdyby nie Literacka Nagroda Nobla, byłby nierozpoznawalny poza Wielką Brytanią, gdzie mieszka. Potrzebuję krótkiego oddechu po intensywności tej lektury, ale do Autora zdecydowanie wrócę. Niech no tylko Adam Ferency zdąży przeczytać kolejne pozycje dostępne już na rynku, bo tę właśnie On czytał - i tyle w temacie; sami rozumiecie jak to jest, gdy interpretuje Mistrz tej klasy…

Wreszcie sięgam po pierwszą książkę noblisty z 2021 roku i robię to idealnie na czas, bo biblioteka jego dostępnych pozycji w języku polskim niebezpiecznie się wydłuża i czas podjąć decyzję: czytać go czy na wieki odłożyć na półkę hańby?
Od razu też daję odpowiedź po pierwszej lekturze: czytać!
Główni bohaterowie powieści - Hamza, Baba Kalifa, Ilyas i Afija - to kilka...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo chciałem zdobyć tę książkę i kupiłem jej wersję elektroniczną mimo relatywnie wysokiej ceny (chętnie za te pieniądze wziąłbym do ręki kawał cegły i potem jeszcze chwalił się nią na półce, ale litości - miejsce!), później jednak odłożyłem na półkę. Z jednej strony nieco obawiałem się hermetyczności tematyki, a z drugiej może chciałem poświęcić jej więcej czasu i wykorzystać jakieś zatrzymanie dla poświęcenia jej dostatecznej uwagi. Długi majowy weekend okazał się świetną okazją dla rozpoczęcia lektury.
Opowieść pisana oczyma Persów, nie zaś - jak przyjęło się w kręgu naszej kultury - Greków. Boć zwycięzcy piszą historię, a różnie się zwycięstwa w wojnach grecko-perskich układały… Sama zaś perspektywa ciekawa, a tyleż i interesująca; kto powiedział, że to my (a wówczas kultura grecka) mamy prawo pisać historię? Czy globus postawiony do góry nogami pokazuje inną rzeczywistość? Dlaczego to północ ma być “do góry”?
Spojrzenie na fascynujący rozkwit perskiego imperium, który dokonał się “z niczego” w dwa-trzy pokolenia, czy raczej za panowania dwóch czy trzech pierwszych królów dynastii achemenidzkiej. Rzeczywiście dostajemy opowieść nieco inną niż propagandowy zapis herodotowski (i w istocie będącą “odtrutką” na wspaniałego skądinąd historyko-bajarza), z którego otrzymywaliśmy naszą głównie znaną narrację. Inaczej rozłożone są akcenty, nieco inaczej oceny poszczególnych władców. A do tego przebogaty opis obyczajów, dworskiej etykiety i życia codziennego dworu czy rozbudowanej królewskiej biurokracji. Dostajemy też opowieść nieukończoną, gdyż nie wszystkie tabliczki dotychczas odnalezione zostały już przetłumaczone i można wciąż liczyć na nowe odkrycia, na poszerzające się spojrzenie na dzieje Persów.
Autor zaś wykonał tytaniczną pracę tropiąc źródła, trzymając rękę na pulsie nowych odkryć i tłumaczeń, bywając w Iranie i na miejscu zapoznając się z kulturą obecnego narodu, a węsząc za okruchami przeszłości. Iście rzetelna choć pewnie poboczna robota akademika, zajmującego się zawodowo starożytnością Bliskiego Wschodu. Wspaniale, że znalazł czas na napisanie tego dzieła, a w nim tak doskonale odmierzył i połączył faktografię i smaczki dla nieprofesjonalnych (dla zagadnienia) czytelników!
Persowie tu przedstawieni nagle z barbarzyńców - jak dotychczas ich znaliśmy - stają się potężnym narodem, a ich władcy to oświeceni monarchowie, z rozmachem budujący “nowe światy” i rozmiłowani w sztukach takich jak poezja, budowa i pielęgnacja ogrodów, ale i zapaleni biurokraci, tworzący nowe zasady funkcjonowania społeczeństw. A i nam to odwrócenie perspektywy po jakimś czasie wchodzi w krew i sami tych Greków (ów jeden z korzeni naszej europejskiej kultury) zaczynamy widzieć jako bez mała barbarzyńców. Dobre ćwiczenie logiczne - ta zabawa perspektywą…
Choć oczywiście sam ten mit “oświeceniowy” perskich dynastii natychmiast dekonstruuje i stawia wszystko w prawdziwym oświetleniu epoki: dworskie intrygi, zamachy i królobójstwa jak w jakimś “Rodzie smoka” - znikąd się te nasze współczesne ikony popkultury nie biorą… Jako szczególnie okrutne - z dzisiejszej naszej perspektywy - muszą nam się jawić przedstawiane tu dość obficie i szczegółowo kary, kaźnie i sposoby egzekucji w państwie Achemenidów. Abstrahując od faktu, iż tortury dziś uważamy za okrucieństwo w ogóle, pamiętać musimy, że poruszamy się po świecie starożytnym, gdzie inaczej pojmowano ich istotę, a w przypadku Persów wiele z nich miało przypisywane im szczególne znaczenie wynikające z systemu wierzeń czy pojęcia (rytualnej) czystości. I nie o takich ekscesach - i to z serca Europy - opowiada “Historia kar i tortur” stojąca na mojej półce…
Co ciekawe, autor niewiele poświęca miejsca wojnie z Grekami (czyli wyprawie Kserksesa, która to opowieść jest osią główną “Dziejów” Herodota), a raczej wplata je jako jeden z równorzędnych epizodów licznych prowadzonych wówczas wojen, tłumień buntów czy innych kampanii. Tacy byli dla Persów ówcześni Grecy: mało istotny choć trudny do poskromienia lud z obrzeży ich niewyobrażalnie wielkiego imperium.
W samym zaś imperium pozwalano na dość niezwykłą dozę autonomii podbitych ludów w kwestii ustroju społecznego, obyczajów, wierzeń. Władcy perscy nie dość, że nie narzucali - jak późniejsi Rzymianie - jednej religii czy jednego języka (no chyba że aramejski dla celów administracyjnych) w całym imperium, to jeszcze władca chętnie prezentował się lokalnym ludom w miejscowym anturażu: Egipcjanom jako bóg-faraon, Judejczykom - w przyjaźni z JHWH.
Ciekawy wydaje się rozdział o wierzeniach samych Persów. Choć wyznawali wiarę w Ahura Mazdę, to trudno byłoby widzieć w nich zaratusztrian późniejszych epok: w ogóle nie znali mitycznej postaci proroka Zaratustry, a i sam Ahura Mazda był bóstwem jednym z wielu przez nich czczonych (obok np. Mitry).
Ciekawy jest końcowy rozdział książki, dotyczący już nie historyczno-mitycznej Persji z czasów Achemenidów, a współczesnego Iranu i w nim odbioru tej części własnej historii. W związku z brakiem niezawodnych materiałów źródłowych (inne mieli Persowie niż choćby Grecy zapatrywania na historię i konieczność jej dokumentowania, liczne mity mieszają się z fragmentami historycznych faktów, władcy kreują opowieści o zdarzeniach służące ich celom propagandowym) i wielowiekową dominacją Islamu, nie sprzyjającą i dziś odkrywaniu pre-islamskiej tożsamości - jak i u nas: “prawda” chrześcijańska” pokrywa rodzimowierczy słowiański “zabobon”, tak i tam “prawda” Proroka utrudnia pamięć o wyznawcach “zabobonnych” kultów Ahury Mazdy (i Arymana - jego wielkiego antagonisty) czy Mitry. Nie zmienia to faktu, że nawet w kraju restrykcyjnie rządzonym przez religijnych fanatyków współczesne młode pokolenia odkrywają swą historyczną tożsamość, a Cyrus Wielki staje się ikoną popkultury.
Świetna książka, wspaniała! Nie mogłem przestać czytać! Nie ma potrzeby bać się wejść w świat Persów z czasów dynastii achemenidzkiej.

Bardzo chciałem zdobyć tę książkę i kupiłem jej wersję elektroniczną mimo relatywnie wysokiej ceny (chętnie za te pieniądze wziąłbym do ręki kawał cegły i potem jeszcze chwalił się nią na półce, ale litości - miejsce!), później jednak odłożyłem na półkę. Z jednej strony nieco obawiałem się hermetyczności tematyki, a z drugiej może chciałem poświęcić jej więcej czasu i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dość dobrze wyjaśnia nam już we wstępie Tomasz Polak, o czym jego rozprawa nie jest. Nie jest na pewno o udowadnianiu bądź nie istnienia Boga. Zarzucanie też specyficznej biografii autora wpływu na kształt książki w tej formule, iż miałaby być “zemstą” na kościelnym systemie, zdaje się tezą nie do obrony; swoimi pytaniami już w okresie kapłańskim profesor Polak udowadniał, iż zawsze poruszał się po krawędzi teologicznej prawomyślności, a teraz - jako świecka osoba - stawia pytania idące daleko bardziej w głąb jego wcześniejszych poszukiwań i wątpliwości. Zresztą to nie w boskość Jezusa czy jego zmartwychwstanie stara się wątpić tą pozycją, a raczej pytać, czy w istocie zamiarem Jezusa świadomym i intencjonalnym było stworzenie instytucji, które dziś mienią się jego duchowości kontynuacją? W jaki sposób antysystemowy ruch Jezusa stał się zaczynem religii najskrajniej systemowej?
Profesor Polak mówi do nas językiem naukowym, zaawansowanym i nieco skomplikowanym, choć - jeśli dobrze rozumiem sens jego wypowiedzi - to w najprostszej postaci można by ją zredukować do takiej opowieści o Kościele: “stworzyliśmy system i doskonale zdajemy sobie sprawę, że jest oparty na baśni i nieprawdzie, ale z kolei daje nam tyle profitów, że już robimy i jeszcze w przyszłości zrobimy wszystko, by zabezpieczyć trwanie tego systemu. Na wieki wieków.” Jeśli jest tak, to jest to dokładnie to, co i ja sam o kościele (i wielu innych religiach) sądzę; mają wiele funkcji, a żadną z nich nie jest opowiedzenie prawdy.
Profesor Polak udowadnia nam tą pozycją, iż “system kościelny” w dowolnej odmianie chrześcijaństwa da się uzasadnić i obronić jedynie z jego - chrześcijaństwa - wnętrza. Spojrzenie nań krytyczne (przy odrzuceniu ubóstwienia/odczłowieczenia Jezusa) i spoza niego samego sprawia, iż staje się nie do obrony. Pierwotny, reformatorski i antysystemowy “impuls Jezusa” został przez jego uczniów - i właściwie wbrew jego intencji - wtórnie właśnie ureligijniony.
Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie figury brechtowskiego “pana K.”, którego widzimy wprawdzie jedynie w cytatach będących mottami poszczególnych rozdziałów książki, ale istotność tych cytatów sytuuje go w znacząco istotniejszej roli, niż wynikająca z pozornie nikłej obecności w tekście. Aż żal, że pozycja nie przetłumaczona na polszczyznę; po prezentowanych tu krótkich wprawkach - żal też, że profesor Polak nie podjął się tłumaczenia: może hitu wydawniczego by nie było, ale jakże istotna - i to z wielu względów - pozycja zasiliła by rodzimy rynek wydawniczy…
Cóż jeszcze robi nam profesor Polak tą książką? Ano, przypomina (choć wierzę, że niektórym mógłby dopiero uświadomić), że Ewangelie nie są literalnym zapisem życia i słów Jezusa. Jak i to, że nie wyszły spod piór czterech facetów z ikonicznymi zwierzętami u ich stóp, a miały swoich autorów i redaktorów, mają również swe warstwy, którzy językoznawcy i inni badacze potrafią rozszyfrować. Każda z Ewangelii powstała co najmniej na 60-70 lat po śmierci Jezusa i mówiła do konkretnej społeczności i w konkretnej jej sytuacji to, co społeczność ta potrzebowała dla swej konsolidacji usłyszeć (trochę tak jak z Listami Apostolskimi). Inaczej - bazując na uznawanych faktach - każda z tych Ewangelii musiałaby brzmieć identycznie i dość skrótowo: “Wierzymy, że Jezus istniał. Wierzymy, że był Bogiem, czynił cuda, a po śmierci zmartwychwstał.”
Mimo klarownego wywodu i jasności sformułowanych poglądów oraz nadania książce trybu rozprawy naukowej (z metodologią, celami, uzasadnieniami i wnioskami) - ma ona stosunkowo wysoki próg wejścia. Już sama część wstępna, gdzie Autor wyłuszcza metodologię pracy, może działać nieco zniechęcająco. Niepotrzebnie. Owszem - do zrozumienia metodyki pracy niezbędny jest podstawowy zakres pojęć z dziedzin takich jak kogniwistyka, teorie społeczne, lingwistyka nawet - potem jednak przystępujemy do zasadniczej treści rozprawy i okazuje się, iż w zastosowaniu tych teorii nie okazują się one tak wymagające od czytelnika dla śledzenia toku argumentowania Autora. Ot, po prostu uzmysławia nam już we wstępie metodologicznym swe zamiłowanie do kwestii (i pytań) po-granicznych…
Kolejna książka, czytana z “piórem” w dłoni; z jednej strony stanowiąca nieustającą rzekę wartych zapamiętania myśli (cytatów), a z drugiej wymuszająca pisanie swoistego resume (recenzji) już w trakcie lektury. No i jeszcze - jak często w podobnych publikacjach - dająca kolejne liczne tropy dla lektur przyszłości. I tu mały problem: profesor Polak operuje literaturą z interesujących go zakresów w kilku językach, a ty człowieku bądź tu mądry i ucz się francuskiego, by przeczytać nieprzetłumaczone dzieło Loisy’ego…

Dość dobrze wyjaśnia nam już we wstępie Tomasz Polak, o czym jego rozprawa nie jest. Nie jest na pewno o udowadnianiu bądź nie istnienia Boga. Zarzucanie też specyficznej biografii autora wpływu na kształt książki w tej formule, iż miałaby być “zemstą” na kościelnym systemie, zdaje się tezą nie do obrony; swoimi pytaniami już w okresie kapłańskim profesor Polak udowadniał,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak w tytule wyzwania kwietniowego - przenoszę się tą książką “gdzie indziej” - w czasie i przestrzeni, a dokładniej do Stanów Zjednoczonych i w czasy poprzedzające bezpośrednio Wojnę Secesyjną. Pomysł na smakowitą powieść miał James McBride, a ja wkraczam w nią nie za wiele o niej wiedząc, a raczej kupiony jej piękną okładką!
Młody Murzyn (czasy sprzed politycznej poprawności - również w mowie i słowie) Henry Shackleford przypadkowo uznany za dziewczynę, a więc w dziewczęcym przebraniu zostaje “uwolniony” przez abolicjonistę podejrzanej prowiniencji - Johna Browna - i podróżuje z jego bandą przez Kansas zawieszone gdzieś między Północą a Południem i dalej, próbując przetrwać w gorzejącym świecie. Brown zaś, zwany też Starcem, to na wpół zdewociały, a na poły zidiociały samozwańczy wyzwoliciel czarnoskórych, któremu to Słowo Boże kazało rozpoznać w nich braci i walczyć o ich równość. Nie do końca jest tu wyjaśnione, jak wokół tego naiwniaka gromadzi się jednak mały oddział wiernych mu zabijaków (nie tak już jednak naiwnych, zidiociałych czy zdewociałych), no ale jeśli ma się kilkunastu synów, to jakiś zaczątek armii jest już w domu…
W kraju jak ten tu przedstawiony musiała już za chwilę rozgorzeć wojna domowa…
Mamy więc złych rzezimieszków i bandytów szlachetnych, sędziów wieszających bez sądzenia i dziwki tak brzydkie, że na ich widok “pociąg się może wykoleić”. No i naszego Cybulkę - przebierańca i w sumie zagubione dziecko, przedwcześnie dojrzewające w ciężkich czasach. Plejada postaci godna pięknego filmowego obrazu; choć czy ostatnie różne “piękne” ekranizacje nie dość już wersji literackich popsuły? A sam Autor ma mnóstwo sympatii dla głównych bohaterów, od siebie dodaje też sporo humoru i ironii.
Powieść pisana mieszaniną języka silącego się na elegancję (w treści) i prostackiego (w formie), co dobrze oddaje “literackość” piśmiennego byłego niewolnika. Choć czasem właśnie ów język zdaje się głównym opowieści problemem: zbyt literacki, zbyt gładki, zbyt wyrafinowany, a jedynie pokraczniejący w samej wymowie; taki on prawdziwy, jak “piękno” angielszczyzny uzyskiwanej dzięki gorącemu kartoflowi w ustach. Ciekaw jestem jednak, jak brzmi to w wersji oryginalnej, bo podejrzewam, że Autor pomieścił w tym języku jakiś dla nas niezrozumiały (i nieprzekładalny) kod charakterystyczny dla mowy czarnych mieszkańców Ameryki w drugiej połowie XIX wieku?
Gdzieś pod koniec książka nieco skręca i z farsowej tragikomedii staje się naprawdę wzruszającą opowieścią o może i nie posągowo idealnej postaci, ale takiej, która wiele zaważyła na ruchu wyzwolenia niewolników, a ja uświadamiam sobie, że słuchałem opowieści o bohaterze historycznym! Jakaś klapka otworzyła mi się w głowie (i jest to jak jakieś totalne olśnienie!); James McBride nie znał - jak sądzę - wiersza jednego z naszych największych poetów, ale ja do wiersza Norwida sięgam i on tam jest: ten sam John Brown! A piękno przypomnianego wiersza takie, że mam dreszcze…
Wersja audio wspaniala! Przeczytać książkę całą w tej fonetycznej wersji agramatyzmu wieśniackiego, to i mistrzostwo, i męka zarazem; mam nadzieję, że lektor (Marek Bocianiak!) czytał za podwójną stawkę. I tylko ten czas: LC “wycenia” książkę na 7 godzin i 20 minut, a świetny lektor czyta ją (interpretuje czy reinterpretuje raczej może?) w ponad 17 godzin!.. Książka też aż się prosi o ekranizację - koniecznie w konwencji czarnokomediowego westernu!
Zrobiła na mnie prawdziwe wrażenie: epicka, spójna, ważna.

Jak w tytule wyzwania kwietniowego - przenoszę się tą książką “gdzie indziej” - w czasie i przestrzeni, a dokładniej do Stanów Zjednoczonych i w czasy poprzedzające bezpośrednio Wojnę Secesyjną. Pomysł na smakowitą powieść miał James McBride, a ja wkraczam w nią nie za wiele o niej wiedząc, a raczej kupiony jej piękną okładką!
Młody Murzyn (czasy sprzed politycznej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od razu ostrzegam, że faktycznie mocno tu pospoilerowałem - jakoś samo wyszło... Jak ktoś ma ochotę przeczytać, to lepiej dalej nie czytać, a wejść w tę książkę z czystą głową!
Nie od początku zakochałem się w tej książce. Mocne uderzenie już na starcie to zdecydowanie nie modus operandi tej pozycji (choć pierwsze jej zdanie - nie powiem - robi wrażenie i mocno ustawia nam jej odbiór). Nie do końca zdajemy sobie zrazu sprawę dlaczego, ale dostajemy oto jakąś opowieść z przeszłości snutą przez czterech z bohaterów dawnych wydarzeń. Beto, Moco, Carlos i Manu to zdecydowanie nie tuzy intelektu (przynajmniej w okresie głównych powieści wydarzeń) i choć początkowo trzeba sobie poukładać dla każdego z bohaterów jego własne puzzle, to w końcu okazuje się, że Autor dość dobrze kreśli te cztery osobne postacie i każda z nich dostaje własną powieściową osobowość, własny indywidualny głos.
Ciekawy jest natomiast sam sposób narracji, bo oto dostajemy ostatecznie linearną opowieść z przeszłości, snutą po kolei przez zmieniających się narratorów - właśnie tych kilku przyjaciół z katolickiej męskiej szkoły. Schemat fabularny nie raz już eksploatowany: drobne nieporozumienia nawarstwiają się, a później spirala przemocy pędzi już po coraz ciaśniejszy okręgu aż do finału. I choć od początku wiemy, że cokolwiek zrobili, uszło im to płazem, to i tak czujemy dreszcz emocji, gdy opowieść zmierza do kulminacji. Tym bardziej, że Autor długo nie ujawnia, ku czemu nas prowadzi (choć pewne wyjścia zatrzaskują się nieodwracalnie), a i spora doza humoru książki każe może rozpatrywać różne scenariusze zakończenia. Opowieść cały czas balansuje na ostrej granicy między farsą i dramatem i wiele razy przyjdzie nam zmienić zdanie, zastanawiając się, w którą z tych stron się finalnie ześlizgniemy?..
Sporą wartością powieści jest jej realizm i wiarygodność psychologiczna; z jednej strony dobrze ukazane pogmatwane relacje świata dorosłych - każdego nieszczęśliwego na swój sposób - a z drugiej równie udanie przedstawiona charakterystyka młodych jej bohaterów z ich fascynacją brutalnością świata i wkraczających w dorosłość w swoiście pojmowanej maczystowskiej kulturze. Ciekawe, jak zmieniają się w powieści sami bohaterowie oraz ich fronty i sojusze w kluczowym momencie opowieści; jak doraźność jednych i nieprzewidywalność konsekwencji pewnych innych wydarzeń biorą górę nad planami (a i plany za dobre nie były, bo bohaterowie - jako się rzekło - do orłów intelektu nie należeli).
Również sama zakładniczka nie jest tu tylko bezwolną ofiarą. Stara się- zaprzęgając cały intelekt - przetrwać w starciu z agresorami. Wykorzystywać swą psychologiczną przewagę nad nieudolnymi porywaczami, napuszczać ich na siebie nawzajem i - posiadając o nich pewna wiedzę jako ich nauczycielka i wychowawczyni - grać ich słabościami przeciwko nim samym. I to jej, a nie młodzieńczym patałachom kibicujemy. Ech…
Niewątpliwym atutem książki jest jej pochodzenie; dziś stosunkowo nieczęsto dostajemy w dłonie literaturę z takich krajów jak Peru. Zabawne są opisy lokalnych “odmian” butów popularnych sportowych marek czy lokalna wariacja na temat słynnej amerykańskiej (dziś już światowej) “restauracji na M”. Pod tą warstwą humoru czeka nas jednak sporo gorzkiej czy wręcz tragicznej prawdy o historii krajów Ameryki Południowej z ich lokalnymi wojnami, przestępczością, rewolucjami. Wszystkie rodziny głównych bohaterów dramatu wychodzą z tej historii swego kraju - choć tu stanowi ona głównie tło i podobrazie przedstawianej historii - mocno okaleczone.
Zdecydowanie polecam tą książkę i radzę nie zniechęcać się już na jej początku; to jedna z tych, które dość mocno się rozwijają i zyskują w miarę wchodzenia w głąb przedstawionego świata. Dla tych, którzy lubią czytać w wielu warstwach…

Od razu ostrzegam, że faktycznie mocno tu pospoilerowałem - jakoś samo wyszło... Jak ktoś ma ochotę przeczytać, to lepiej dalej nie czytać, a wejść w tę książkę z czystą głową!
Nie od początku zakochałem się w tej książce. Mocne uderzenie już na starcie to zdecydowanie nie modus operandi tej pozycji (choć pierwsze jej zdanie - nie powiem - robi wrażenie i mocno ustawia nam...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka przenosi mnie - zgodnie z kwietniowym wyzwaniem - gdzieś indziej: do świata abstrakcji, idei; w pobliże walczących ze sobą metafizyki i ontologii.
“Istniejące istnieje, nieistniejące nie istnieje”, albo inaczej i bardziej klasycznie: “byt jest, niebytu zaś nie ma” - tak w jednym zdaniu można by streścić ideę tej książki i wiele więcej można by o niej już nie mówić. Ale jednak, w związku z tym, że napisał ją były zakonnik, to zastanawiam się nad czymś jeszcze: biorąc pod uwagę tak wielką ilość głośnych i nośnych odejść od kościoła w polskim kościele (Bartoś, Węcławski, Obirek, Samborski), przeprowadzanych nie tylko w zakresie hierarchii, ale i głęboko zrywających z istotą teologiczną organizacji, to - mogąc poznać jedną jedyną liczbę Wszechświata (pobawmy się w taką tu Kabałę) - chciałbym wiedzieć, ilu z naszych klechów (diecezjalnych, mnisich i “arystokratycznych”) wierzy w istocie i do głębi (a więc i lepiej bez refleksji) w głoszone przez siebie “słowo boże”. Bardziej już szanuję tych wszystkich kapłanów Makaronowych Potworów i innych bóstw rodzimowierczych, którzy wprost nieraz mówią nam, że cała ta wiara, to takie jajca, taka hucpa, ewentualnie może jakaś kulturotwórcza zabawa.
Klasycznie myśl Parmenidesa (o istnieniu istniejącego) przeciwstawia się tradycyjnemu pojmowaniu świata przez Heraklita, gdzie istnienia nie ma w ogóle, a jest jedynie chwilotrwałe “stawanie się”, nieprzemijająca zmienność i chwilowe jeno wyłanianie się rzeczy z niebytu… Ale nie sam jedynie Heraklit jest tu przywołany; Kanta, Heideggera, Nietsche’go i Platona (a jeszcze i Sokratesa za świadectwem tego ostatniego) powołuje tu Bartoś, by rozprawiać się - i nie bać jej już aż tak - z tą parmenidesowską tautologią, by wyjaśniać w ich poglądach możliwość i konieczność istnienia. A nieistnienie; czy to co niemożliwe jest też zawsze niekonieczne?
“Rzecz to piękna zaprawdę, gdy krocząc w pierwszym szeregu…” jeden z istotnych do niedawna funkcjonariuszy systemu, teraz - po nawróceniu się na oświecenie - walczy z jego zabobonem (albo inaczej: z zabobonem, którym on w istocie jest). Choć z jakiegoś podziwu dla myśli Tomasza z Akwinu nie może się wyzwolić do końca, nawet wzbudzając w sobie - nieśmiało na razie - podziw dla Nietschego… Bartoś - jako filozof “bez przydziału” po wystąpieniu z szeregów Kościoła (po cóż w świeckim świecie specjalista od Tomasza z Akwinu?), nie jedynie własny kryzys dostrzega, ale i filozofii w ogóle (po cóż dziś ona?) i widzi ją jako upiora i cień swej własnej sprzed wieków potęgi.
Niebyt jest dla kreacjonisty trwaniem stabilniejszym, pewniejszym (wszak nie istnieje i z nieistnienia nie musi się tłumaczyć), jest bytu podporą; to “byt” musi każdorazowo usprawiedliwiać swe istnienie, rysować genealogie. U Parmenidesa zaś odwrotnie: o niebycie ani mówić, ani myśleć nie sposób. Obrócił się więc światopoglądowy magnes Bartosiowi, a raczej wizja parmenidesowa stała się jakimś jego prześladowcą, o czym sam wspomina.
Pisząc o teorii poznania - uznany uprzednio tomista - przypomina nam, iż już od Platona wywodzi się idea niemożności poznania: albo coś wiem i wówczas nie mogę tego szukać, albo - jak nie wiem czegoś - nie wiem nawet, że mógłbym czegoś szukać. Tomasz więc, a wcześniej i Platon mówią o pewnym przebudzeniu do wiedzy, a nie jej pozyskaniu, o przypomnieniu sobie przez duszę - to już Tomasz - o czymś, co ta zawsze wiedziała. To wielce poetycka metafora, choć wielce nieprawdziwa w kontekście ewolucji naszego gatunku. Co nie znaczy, że nie kusząco piękna.
Sporo miejsca poświęca - i nie bez znajomości dogłębnej tematu - filozofii Nietzschego, starając się wyodrębnić jej jądro znaczeniowe i wyłuskać je z odrzucającego wielu języka i jej pierwszego zawłaszczenia - przez niemiecki narodowy socjalizm. Wyraźnie fascynujące wydaje się chyba w filozofii Nietzschego głoszenie upadku dotychczasowych systemów filozoficznych, dekadencji kultury europejskiej, dostrzeganie u kresu wieku XIX - na ponad sto lat przed Byung-Chulem - społeczeństwa wyczerpania, “dumnego ze swego impotentnego impossibilizmu”. A nas i dziś nie mogą nie uwodzić jego bliskie naturalizmowi biologicznemu poglądy na nierówność urodzenia (różnice kompetencji - społecznych, intelektualnych, emocjonalnych - powiedzielibyśmy dziś raczej pewnie)? A może damy się i przekonać do bartosiowego odczytania wartości “mocy” i “słabości” w dziełach myśliciela, do przyjrzenia się innego niż wtłoczony nam na zasadzie resentymentalnego wdrukowania popkulturowego figurze “Ubermenscha”? Wyraźnie zachęca nas Bartoś do podążenia tropem myśli Nietzschego, gdy ten nieszczęść europejskich dopatruje się tam, gdzie każe nam się widzieć zdrowy korzeń europejskości: w platonizmie (zatruwającym duszę człowieka pogardą do radości, ciała i wprowadzającym fantazję o ideach i zaświatach; nie dającym żyć “tu-i-teraz”, a w jakimś mitycznym “kiedyś-gdzieś”) i jego wersją dla ludu - chrześcijaństwem. Mnie nie trzeba przekonywać do nietzscheanizmu, ale dla kogoś może się to okazać zaskakujące czy może obrazoburcze. Mnie za to zaskakuje sama postawa Bartosia, czy bardziej jego przemiana; otóż uznany tomista (a więc i post-arystotelik) pozwala, by Nietzsche wypowiadał się w tym swoim schyłkowym duchu pesymizmu (głównie, gdy mówi o chrześcijaństwie jako religii niewolników i porównuje je do “nieustannego samobójstwa rozumu”).
W dość klarowny sposób opisuje Bartoś swe zmagania z tautologicznym wyzwaniem Parmenidesa, sporo w tym przemyśleń wysokich lotów acz też subtelnego humoru. Wywody są klarowne, choć przyznać trzeba, że lektura to z obrzeży filozofii i wiedzy popularnej, o jednak wyraźnie zaznaczonym progu wejścia - jak wszystkie znane mi pozycje z serii “Myśleć” PWN. Tym niemniej warto czasem pogimnastykować, a może i pomęczyć mózg; i nie: rozwiązywanie krzyżówek to nie szczyt wyrafinowania takiej gimnastyki…
Co ciekawe, a może nawet wydaje mi się nieco przekornie zabawnym - ostatni rozdział tej książki czytam w Rotterdamie. I choć wielki filozof tego miejsca nie pojawia się na jej kartach, to jakoś nabieram przekonania, że pośród 50 tys. uczestników Maratonu w tym mieście niewielu z nas w wieczór poprzedzający bieg wybrało filozofię za lekturę skupienia?..

Ta książka przenosi mnie - zgodnie z kwietniowym wyzwaniem - gdzieś indziej: do świata abstrakcji, idei; w pobliże walczących ze sobą metafizyki i ontologii.
“Istniejące istnieje, nieistniejące nie istnieje”, albo inaczej i bardziej klasycznie: “byt jest, niebytu zaś nie ma” - tak w jednym zdaniu można by streścić ideę tej książki i wiele więcej można by o niej już nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Porządek dnia z tytułu, to w dosłownym sensie taki plan, coś jak porządek obrad w Sejmie. A chodzi tu o kilka ważnych dni - dni, w których traci się duszę. I jak się ma wkrótce okazać - spychają kraj, naród i świat w przepaść szaleństwa.
Dla zebranych zaś w Reichstagu przedsiębiorców jest to całkiem zwyczajne spotkanie na styku przemysłu i polityki, kolejna zbiórka na kampanię wyborczą - tym razem dla rosnących w siłę nazistów, którzy już wkrótce mają przejąć władzę. Po wojnie większość z tych przedsiębiorców będzie jeszcze miała okazję do kolejnych zrzutek - dla kolejnych rządzących. A my do dziś używamy samochodów czy zmywarek przez nich produkowanych, czy pierzemy w ich chemii.
Po scenie początkowej przenosimy się do Austrii w dobie Anschlussu i poprzedzających go “negocjacji” Hitlera z kanclerzem i prezydentem tego kraju. Przy okazji trochę obśmiewamy zawodność pojazdów “pierwszej armii świata”, jakby wskazując, że to jeszcze był ostatni moment na powstrzymanie szaleństwa. Za chwilę zapłonie świat i trudno będzie się go gasiło.
Opowieść jest snuta raz jako powieściowa fabularyzowana historia, raz zaś otrzymuje podbudowę z faktograficznych zapisków pamiętnikarskich czy powojennych zeznań procesowych głównych uczestników opisywanych wydarzeń. A i sam Autor pozostaje nie do końca skryty i niemy; również i on czasem wychynie spoza wierszy…
Czyta się tę książkę może nawet nie jak reportaż z wydarzeń, a jak impresyjne stop-klatki z zatrzymania pewnego czasu. Jak we współczesnych nam smartfonach zdjęcia okazują się czasem krótkimi, pólsekundowymi filmikami… Ładnie to opisane, bo ma autor talent do wkradania się z udającym intymny wgląd spojrzeniem w znane historyczne sytuacje. Ale literackiemu kunsztowi jakoś nie odpowiada treść książki - ta jest jakaś nieco miałka. Te impresje nie usprawiedliwiają w moim przekonaniu do pisania o książce jako o kompletnym dziele ukazującym przyczyny rodzącego się nazizmu. Do nagradzania jej i wysławiania pod niebiosa. Sprawne to, ale jednak nieco pozerskie i fajerwerkowe. Miałkie.
Tym, co zdecydowanie w niej dostajemy, to narastające poczucie grozy. Udało się Vuillardowi nas przerazić w tych już poza tym dosyć przerażających czasach. A pięć-sześć lat temu - gdy została opublikowana oryginalnie - nie była aż tak aktualną, jak jest dziś…

Porządek dnia z tytułu, to w dosłownym sensie taki plan, coś jak porządek obrad w Sejmie. A chodzi tu o kilka ważnych dni - dni, w których traci się duszę. I jak się ma wkrótce okazać - spychają kraj, naród i świat w przepaść szaleństwa.
Dla zebranych zaś w Reichstagu przedsiębiorców jest to całkiem zwyczajne spotkanie na styku przemysłu i polityki, kolejna zbiórka na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mackiewicz rzutem na taśmę w końcówce marca i z nim związanego wyzwania. A dla mnie drugie już (dopiero?) spotkanie z Autorem. Ten zaś kontynuuje w książce swą narrację od momentu finału "W cieniu krzyża".
“Aggiornamento” Jana XXIII to dopiero początek - według niektórych komentatorów - nieszczęść, które zakończyły ostatnie lata świetności Kościoła, czyli rządy Piusa XII. Teraz - po Janie XXIII - mamy erę Pawła VI i upadku ciąg dalszy: dalsze zbliżenie z komunizmem, dalsze uciszanie krytycznych wobec komunistów głosów w Kościele (przejmująca historia prymasa Węgier - Józsefa Mindszenty’ego, czy uwolnionego z sowieckich więzień biskupa grekokatolickiego - Josyfa Slipy’ego) i wreszcie “zło zła” - trwający w najlepsze Vaticanum Secundum.
Jedni zarzucają Pawłowi, że nazbyt zbratał się z komunizmem - i przykładów tu wiele na tezy tej poparcie. Inni zaś twierdzą, że grzeszy on humanizmem (a więc człowieka nie Boga stawia w centrum zainteresowania) - i tu też Autor wynajduje argumenty popierające taką tezę. Kolejni zaś dowodzą, że nie można być zarazem humanistą i jednocześnie popierać antyhumanistyczny ustrój, jakim niewątpliwie jest komunizm; albo jedno, albo drugie. I tu też, trzeba przyznać, że Autor znajduje głosy popierające taki pogląd. Bądź tu mądry i encykliki pisz! A jeszcze poboczne dla głównego toku narracji przypomnienie, że papież/antypapież Jan XXIII (ale ten wcześniejszy, z czasów Wielkiej Schizmy Zachodniej XV wieku) w durnoty takie jak piekło nie wierzył - no i mamy pełen obraz naszych katolickich sprzeczności. Najważniejsze, żeby wpływy się zgadzały, prawdy wiary (złoto, DM i $) i dobre stosuneczki z panem Chruszczowem…
Paweł VI, którego raczej znamy jako autora takich encyklik jak “Humanae Vitae”, które to spowodowały odpływ wiernych od chrześcijaństwa i właściwie przewrócenie się kościołów w wielu krajach Zachodu, tu odsłania przed nami inną swą jeszcze twarz: ochoczo naucza i poucza ambasadora Brazylii, co do praworządności w tym odległym kraju, krytykuje amerykańską imperialistyczną inwazję w Wietnamie, ujawnia swe pomysły na podźwignięcie mieszkańców Czarnego Lądu z ich duchowego i moralnego niedorozwoju, a jednocześnie czyni wielkie starania, by krytyka nie rozlewała się na kraje komunistyczne. Spotyka się ochoczo i z Brozem Tito, i z wysłannikami Wietkongu, i z Ceaușescu; śle też powinszowania dla kolejnych sowieckich dygnitarzy. Dobry wujek taki dla krajów Bloku Wschodniego. Choć znów: nie zająknie się nawet w głośnych i szeroko komentowanych sprawach Sołżenicyna czy Sacharowa, nie upomina się o zabijanych w krajach Bloku Sowieckiego kapłanów i mnichów, nie wspomina o sytuacji w Albanii - pierwszym na świecie “prawdziwie ateistycznym kraju” (70. z pierwotnych 120. kapłanów zabito, pozostali - po uwięzieniu i torturach - nie nadawali się do dalszej kapłańskiej posługi…).
Sporo miejsca poświęca Autor powstawaniu rozłamów i przebiegowi współczesnych podziałów w łonie Kościoła, a szczególnie kościołów wschodnich. Tam wszak odbywały się istotne naprężenia i tarcia między prawomyślnymi cerkwiami (głównie w wolnych krajach Zachodu) i “znacjonalizowanymi” w ZSRR i - po uzyskaniu tych ziem przez Sowietów po II Wojnie Światowej - w Ukrainie. Paweł VI - jako dobry Sowietów wujek - przymyka oko na zerwanie postanowień Unii Brzeskiej na dawnych terenach Rzeczypospolitej i wcielenia kościoła Unickiego do podporządkowanej Kremlowi Cerkwi Moskiewskiej. Poświęcenie przez biskupa Rzymu grekokatolików - wiernego papieżowi skrzydła w cerkwi - dla dobrych stosunków z Sowietami jest szczególnie niegodne i w szczególny też sposób zdradza intencje i metody działania Pawła VI. Również zgoda na powstanie narodowego właściwie Kościoła w Chinach (z biskupimi nominacjami zatwierdzanymi w Pekinie a nie Watykanie!) jest przejawem głębokiego koniunkturalizmu papieża. No, ale już dla krytykującego jego działania (jak choćby popierania rozkwitu uważanej za marksistowską “teologii wyzwolenia” w Ameryce Łacińskiej i Południowej) pisarza południowoamerykańskiego… wiadomo: ekskomunika! Na szczęście już wkrótce wahadło wychyli się w drugą stronę i kolejny papież - “z dalekiego kraju” - z teologią wyzwolenia uczyni porządek; antykomunistyczna konserwa ponaprawia wypaczenia dwóch poprzednich, prokomunistycznych “unowocześnieniowców”.
Ponownie imponujący research faktograficzny, ponownie znać ogrom pracy dla napisania tej książki poświęcony. Jednocześnie ten ogrom faktów zaczyna nieco przytłaczać czytelnika; zbyt to może już porządnie i uczciwie wobec czytelnika napisane jak na współczesne standardy? Gdyby nie wysłuchanie książki w postaci e-booka, nie wiem, czy poradziłbym sobie z jej i objętością, i wagą faktograficzną?
Dość starożytna lektura (I. wydanie w 1975 roku) i dość już dawno przeniesiona na słuchaną przeze mnie ścieżkę dźwiękową; można więc lektorowi wybaczyć drobne potknięcia językowe i może nie do końca umocowanie w łacinie i niemiecczyźnie… Gorąco polecam, ale i szczerze ostrzegam (raczej dla tych którzy już wcześniej wiedzą, że katolicyzm, to nie chrześcijaństwo).

Mackiewicz rzutem na taśmę w końcówce marca i z nim związanego wyzwania. A dla mnie drugie już (dopiero?) spotkanie z Autorem. Ten zaś kontynuuje w książce swą narrację od momentu finału "W cieniu krzyża".
“Aggiornamento” Jana XXIII to dopiero początek - według niektórych komentatorów - nieszczęść, które zakończyły ostatnie lata świetności Kościoła, czyli rządy Piusa XII....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O ile jakoś nie ciągnie mnie do czytywania biografii prawdziwych morderców, o tyle z niemałą przyjemnością wczytałem się w losy i autoopowieść pewnej morderczyni seryjnej - wiedząc, że to fikcja a nawet bardziej kreacja literacka…
Brak tu zagadki kryminalnej, bowiem główną bohaterkę od razu poznajemy jako więźniarkę odsiadującą wyrok dożywocia i ona to - niby w swym dzienniku, ale pisanym wprost do publiczności - wprowadza nas w historie swych zbrodni i kulisy procesu. Układanka pomyślana jest fajnie i ładnie się ostatecznie te puzzle składają, choć pewną niekonsekwencją tej ekshibicjonistycznej opowieści jest wyjawienie nam więcej zbrodni, niż te znane wymiarowi sprawiedliwości. Jeśli to książka-pamiętnik, to i prokuratorzy czy sędziowie mogą się z niej co nieco dowiedzieć… A taka niby zbrodniarka poukładana i sprytna…
Dużo opisów erotyki i do mocnych, krwistych; ocierających się wręcz o pornografię. Choć bardzo pasujących do całokształtu postaci głównej bohaterki - żądnej doznań smakoszki, krytyczki kulinarnej i pisarki. Nienażartej, niezaspokojonej, nienasyconej…
W finale, gdy wszystko staje się właściwie już jasne, Autorka przez chwilę udaje, że będzie nas mamić wizją romansu, ale ani ona nie chce nas do niego ostatecznie przekonać, ani my - zbyt cwane lisy - oszukać się nie dajemy… Choć jakoś wprowadzenie tego wątku zdaje mi się małą rysą charakterologiczną na postaci bohaterki i sam już nie do końca wiem, czy było to zamierzone puszczenie oka do czytelnika, czy jednak wypadek przy pracy i potknięcie. Ta niepewność niepotrzebnie towarzyszy mi w finale skądinąd bardzo dobrej książki, która poza tym zachwycała.
Zdecydowanie jest to literatura popularna, ale i zdecydowanie dobra: Krwista, dowcipna i dość błyskotliwa. Do polecenia,choć nie do każdego czytelnika.
Może ja jestem jakimś degeneratem, że podobają mi się kolejne książki z Wydawnictwa MOVA? A może gdzie indziej dziś jest punkt odcięcia dla literatury obrazoburczej i źle smakującej, niż w czasach jakiegoś Wilde’a?

O ile jakoś nie ciągnie mnie do czytywania biografii prawdziwych morderców, o tyle z niemałą przyjemnością wczytałem się w losy i autoopowieść pewnej morderczyni seryjnej - wiedząc, że to fikcja a nawet bardziej kreacja literacka…
Brak tu zagadki kryminalnej, bowiem główną bohaterkę od razu poznajemy jako więźniarkę odsiadującą wyrok dożywocia i ona to - niby w swym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwsze moje spotkanie z pisarstwem Barry’ego Lopeza i mieszane mam odczucia.
Tytułowy horyzont jest tu tym nieco magicznym skrajem świata, za którym może być wszystko, zwłaszcza gdy jeszcze tylko wyobrażone i o których to cudów poznaniu chłopiec może tylko marzyć. Dostajemy tu jednak opowieść dojrzałego pisarza, stanowiącą sumę jego wieloletnich przemyśleń i choć jej wydarzenia rozgrywają się wielomiejscowo na świecie i rozciągają się w czasie na dziesięciolecia, to w istocie dotyczą wciąż jednego i tego samego: kondycji współczesnego człowieka i przemian jakie się w nim dokonują oraz jakie on wprowadza w otaczającym go świecie. Mocno krytyczna i gorzka to przeważnie refleksja, co szczególnie niezwykłe u Amerykanina.
Jakoś długo jednak nie mogę się wciągnąć w lekturę tej książki, dać się porwać do świata przedstawianego przez Autora - za dużo tu autobiograficznej własnej opowieści, zbyt wiele dygresji (w samym tekście i rozbudowanych do absurdu przypisach - jeszcze głębiej sięgających w rodzinne konstelacje jego wielce patchworkowej rodziny).
Kreśli Lopez z rozmachem swą podróż w czasie i przestrzeni, przedstawia swój wieloletni namysł nad różnorodnością i złożonością procesów świata, by wreszcie pytać o nasze prawo do dominacji nad nieistniejącymi już ludami “pierwotnymi”, o prawo do konkwisty, obejmowania zamieszkałych ziem w posiadanie i - bardziej już współcześnie - o przyczyny zgody na nierówności społeczne, przemoc, cierpienia, których można by uniknąć. Czasem to pięknie przemyślane i napisane, czasem dość jednak naiwne (czy wpadające wręcz w jakieś mistycyzujące nastroje), ale do myślenia pobudza.
O ile opowieści arktyczno-morskie sporo mnie w ostatnim czasie zajmowały (a i na więcej mam ochotę), to tu nie arktyczne wątki książki podobają mi się tu najbardziej. Za najciekawszą uznaję bowiem opowieść afrykańską, a dotyczącą poszukiwania śladów biologicznych po wczesnych hominidach. Nawet nie sama opowieść o towarzyszeniu afrykańskim badaczom jest może interesująca, a poboczne dywagacje, które stają się rozważaniami o przyszłości gatunku ludzkiego, gdzie może nie geograficzna izolacja może się stać warunkiem koniecznym nowych przyszłych specjacji, a bardziej nawet rozgraniczenie różnych ludzkich populacji poprzez pozyskiwanie bądź nie specyficznych kompetencji dla funkcjonowania w zdigitalizowanej rzeczywistości już dziś, a bardziej jeszcze w przyszłości.
Wspaniałe są niektóre opisy - jak na przykład arktycznego nurkowania: plastyczne, barwne, sugestywne. To dopiero terra incognita dla wszystkich dziś niemal ludzi na ziemi! O pierwszych polarnikach - wzmiankowanych tu - nawet nie wspominając; dzisiejszy podróżnik zwiedza Antarktykę komfortowo, a oni tam próbowali przeżyć - taki Amundsen czy Scott.
Z dużym talentem propagatorskim opisuje Lopez wszystko to, czego dowiedział się dzięki własnej ciekawości i co dzięki własnym przemyśleniom przekuł na przyciągającą uwagę opowieść. Warto przytoczyć tu choćby jego opis ruchu fragmentów meteorytów w śniegu, a następnie lodach Antarktydy, nim zaczną się one “rodzić” na meteorytowych polach…
Zna i cytuje poezję Zagajewskiego…
Źle się czyta tę książkę w krótkich kilkunastominutowych fragmentach; danie jej czasu i poświęcenie uwagi sprawia, że jakoś odnajduje się ten rytm pisarstwa Lopeza, odnajduje jego zachwyt nad pięknem świata i wgryza nieco w jego rozważania na temat filozofii przyrody i nawet filozofii ogólnej. Co jednak nie zmienia faktu, że jej język pozostaje dość trudny i mało porywający, a o uwagę nad przebiegiem myśli autora trzeba dość mocno i nieustannie walczyć.
To literatura dość nierówna; fragmenty piękne i przykuwające uwagę mieszają się z banalnymi i nieważkimi. Sądzę, że problemem jest długi okres powstawania tej książki - często pierwotnie w formie mini-esejów czy notatek pisanych na gorąco, a następnie zamysł połączenia ich w jedno dzieło. Albo ta nierówna dojrzałość Autora w różnych momentach jej pisania daje tu o sobie znać, albo może te szwy spajające różne w sumie opowieści są tu nazbyt widoczne. To spora wada książki.
Myślę, że dam jeszcze Lopezowi szansę, ale na pewno muszę odpocząć - wymęczył mnie. Męczę się nawet, próbując ocenić ją na jakiejś skali, bo ciężko przypisać jej jakąś inną wartość, niż uśrednioną z tych licznych zachwytów i zawodów, towarzyszących mi w trakcie długiego jej czytania.

Pierwsze moje spotkanie z pisarstwem Barry’ego Lopeza i mieszane mam odczucia.
Tytułowy horyzont jest tu tym nieco magicznym skrajem świata, za którym może być wszystko, zwłaszcza gdy jeszcze tylko wyobrażone i o których to cudów poznaniu chłopiec może tylko marzyć. Dostajemy tu jednak opowieść dojrzałego pisarza, stanowiącą sumę jego wieloletnich przemyśleń i choć jej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie bez przyczyny tytułem książki opisującej Polskę szlachecką, a więc I Rzeczypospolitą (samą nie mającą wszak jeszcze świadomości, że będą i Rzeczypospolite kolejne) jest “Warcholstwo”, skoro jej treść jest opisem przejmowania państwa we władanie przez jedną - i to najmniej liczną - grupę społeczną. A wszystko zaczęło się od konieczności zapewnienia dziedzictwa tronu córce Jadwidze przez jej ojca, Jana Andegaweńskiego i właśnie za tę sukcesję trzeba było szlachcie przyobiecać wiele przywilejów na łożu śmierci. Później zaś kolejnymi obłaskawieniami musiał już sypać Jagiełło; potem to już poszło…
Fascynujący jest opis funkcjonowania państwa przednowoczesnego, bez policji, centralnej służby podatkowej, szpitalnictwa, czy innych egzekutyw, a w głównej mierze na oddolnym szlacheckim pilnowaniu istnienia status quo.
Jakże inaczej niż dziś rozumiane, było równouprawnienie kobiet w szlacheckiej Polsce, a status samych kobiet stanu wysokiego - lepszy wprawdzie niźli Francuzek, ale już nie tak dobry jak Angielek czy Węgierek - pozazdroszczenia godny dziś się nie wydaje.
Świetnie opisano - choć oczywiście w zarysie - stosunki wyznaniowe w Rzeczypospolitej i kolejne fale (reformacja, kontrreformacja) zmywające gorące głowy szlachty, a kler prowadzące do tępienia i degrengolady. Rozprawia się też nieco z mitem “kraju bez stosów” i podpowiada nam, jak ściślej rozumieć to sformułowanie.
Nie tyle zresztą Autor rozprawia się z jakąś mitologią szlachetczyzny i odkrywa przed nami nieznane lądy, ile odczarowuje pewne przekłamania i uproszczenia, dominujące w naszym powszechnym postrzeganiu epoki (ba, sami naukowcy ulegają nieraz magii własnych uproszczeń), choć trzeba przyznać, że każdy zetknie się tu z pewnością z faktami dla siebie zupełnie nowymi i nieznanymi.
Zainteresowałem się twórczością Janickiego po tej pozycji. Ta książka wygląda na wymagającą ogromnego nakładu żmudnej pracy w archiwaliach, a autor jest niezwykle wręcz płodny w tematach historycznych i zdążył już mieć szereg innych książek na koncie! Ostrzę zęby na jego “Cywilizację Słowian”, którą od jakiegoś już czasu mam w czytniku…

Nie bez przyczyny tytułem książki opisującej Polskę szlachecką, a więc I Rzeczypospolitą (samą nie mającą wszak jeszcze świadomości, że będą i Rzeczypospolite kolejne) jest “Warcholstwo”, skoro jej treść jest opisem przejmowania państwa we władanie przez jedną - i to najmniej liczną - grupę społeczną. A wszystko zaczęło się od konieczności zapewnienia dziedzictwa tronu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdyby nie fakt, iż cały czas pamiętam jaką lekturę wybrałem i kto jest jej autorem, muszę przyznać, że po wielokroć w jej trakcie łapię się na spostrzeżeniu, że bardzo mi powieść przypomina “Złego” - jakimś ogólnym klimatem, jakąś nostalgią może i jakimś lekko umownym traktowaniem przaśnej peerelowskiej rzeczywistości; tam mieliśmy rasowy western w socjalistycznej masce, a tu - pod płaszczykiem realiów powojennych gdzieś na Ziemiach Odzyskanych - rozgrywa się prawdziwa powieść łotrzykowsko-romansowa, jakiej nie powstydziłby się jakiś Dumas, Remarque czy inny Faulkner (choć raczej to francuskie mam tu konotacje literackie).
Trzeba przyznać, że miał Tyrmand pióro! Miał wyobraźnię! Kompletnie to przeze mnie pisarz niedoceniony, a zasługuje na atencję ze wszech miar i nadrobię nieco moje braki, walcząc jeszcze z tą kolejną literacką ignorancją w najbliższym czasie…
Sama zaś powieść, to z jednej strony - jako się rzekło - powieść łotrzykowska, a więc mamy i arcyciekawą galerię kilku postaci z pogranicza półświatka, z lekko rozmywającymi się życiorysami. Zresztą i sam półświatek we wczesno-peerelowskiej rzeczywistości rozmaicie bywa rozumiany w momencie, gdy lekko już okrzepła władza przystępuje do ostatecznego rozprawienia się z resztkami prywatnych przedsiębiorców i znacjonalizowania ostatnich prywatnych inicjatyw i branż, z drugiej zaś same ludzkie życiorysy - ze służbą na wojennych kontrtorpedowcach pod wątpliwymi flagami, znajomością podejrzanych wielce języków obcych i przeszłymi bytnościami w dość wrogich obecnie, a niedawno jeszcze sojuszniczych państwach Zachodu - same w sobie często nie nadają się do głośnego z nimi obnoszenia… Na to wszystko nakłada się warstwa obyczajowa, a więc przelotne spotkanie dwojga młodych ludzi w jakimś nieco obcym im miejscu, gdzie od pierwszej chwili czujemy rodzącą się między nimi fascynację i obserwujemy, dokąd ów kilkudniowy romans ich zaprowadzi. Z jednej strony spotkanie to zmieni całkiem wiele zwłaszcza w planach jednej ze stron, a z drugiej - to, co początkowo widzimy jako klęskę, finalnie okazuje się może nawet ocaleniem? Porusza się w pisaniu tej romansowej opowieści Tyrmand niemal jak po krawędzi wąskiego ostrza prawdopodobieństwa, próbując nie wpaść w śmieszność, nieprawdę psychologiczną postaci i banał. Czy mu się udaje? Pewnie każdy będzie miał tu swoje zdanie po lekturze. Na pewno autorowi trzeba przyznać dość sprawne operowanie słowem w opisach erotyzmu, a pamiętać trzeba, że nie tylko wydarzenia lokują się w czasach powojennych, ale i książka była pisana w latach pięćdziesiątych XX wieku. Dalekie to oczywiście od współczesnych nam Grejów czy innych Blanek (o ile ja sobie tą "literaturę" potrafię wyobrazić bez jej lektury), ale jest to na pewno i konsekwentne do całości powieści, i odważne zarazem; choć sugestywne i pobudzające, to wciąż nie pozbawione smaku…
Ileż tu w ogóle smaczków w tej powieści! jakie subtelne, a wszak dość czytelne echa niedawnej wojennej przeszłości (pamięć morskiej służby na okrętach wojennych, cienie Powstania Warszawskiego), aż nabrałem ochoty na głębsze wejście w mocniejszą lekturę: może literacka wersja Maćka Chełmińskiego niedługo?
A tu jeszcze czyta Krystyna Czubówna; mistrzowsko czyta i interpretuje, choć może do całości lektury i z racji ogromnej przewagi postaci męskich przydałby się i męski raczej lektor? Zdecydowanie nie dość doceniałem dotychczas kunszt Tyrmanda; wrócę doń na pewno!

Gdyby nie fakt, iż cały czas pamiętam jaką lekturę wybrałem i kto jest jej autorem, muszę przyznać, że po wielokroć w jej trakcie łapię się na spostrzeżeniu, że bardzo mi powieść przypomina “Złego” - jakimś ogólnym klimatem, jakąś nostalgią może i jakimś lekko umownym traktowaniem przaśnej peerelowskiej rzeczywistości; tam mieliśmy rasowy western w socjalistycznej masce, a...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Bachor Wojciech Grajkowski, Katarzyna Nowakowska, Anna Rączkowska, Dominika Węcławek
Ocena 6,3
Bachor Wojciech Grajkowski...

Na półkach: ,

Książka jest późnym potomkiem pisma “Bachor” - trochę zgrywy w ogóle, a trochę ironicznej odpowiedzi na wszelkie rodzicielskie poradniki, wszelkie zachwyty nad rodzicielstwem i wszelkie instagramowe pato-cukierkowe rodzicielstwa wzorce, a normalnych ludzi prowadzące do frustracji, poczucia klęski i nieustających porażek.
I to właśnie ku pokrzepieniu serc tych rodziców wyklętych i przeklętych jest ta powieść.
Ilość ironii, sarkazmu i gorzkich a prawdziwych obserwacji rodzicielstwu i rodzicom tu poświęconych może przyprawić o niestrawność i palpitacje różne - to na pewno. To pozycja w jakimś tam rodzaju premium i do niedosłownego odczytywania! Początkowy zachwyt nad soczystą ironią i mnogością celnych, trafnych obserwacji ubranych w kąsającą satyrę pewnie w trakcie lektury powszednieje i przygasa, a to w związku z nieustającym wysokim tej pastiszowej formy poziomem, ale trzeba i książce przyznać, że utrzymuje bardzo równy poziom, a kończy się w momencie, w którym skończyć się powinna.
Do tego nieraz lektura pokazuje, że nie jest tylko zgrywą, a jest dość dobrze osadzona we współczesnej literaturze przedmiotu i jej treść, to jedynie swoista polemika ze wzmiankowanymi niejednokrotnie pojęciami i treściami głęboko zahaczającymi o zagadnienia rodzicielstwa i świetnie orientująca się też we współczesnej myśli pedagogicznej (tj. tej prawdziwej a nie czarnkowo-nowakowej).
Wersja audio została świetnie wyprodukowana przez Krytykę Polityczną i właśnie ją polecam!

Książka jest późnym potomkiem pisma “Bachor” - trochę zgrywy w ogóle, a trochę ironicznej odpowiedzi na wszelkie rodzicielskie poradniki, wszelkie zachwyty nad rodzicielstwem i wszelkie instagramowe pato-cukierkowe rodzicielstwa wzorce, a normalnych ludzi prowadzące do frustracji, poczucia klęski i nieustających porażek.
I to właśnie ku pokrzepieniu serc tych rodziców...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwsze moje z Mackiewiczem spotkanie, spowodowane czytelniczym wyzwaniem marca. Dzięki ci, LC, za to wyzwanie.
Co my tu mamy? Jak czytam tę książkę, to przypomina mi się plansza do gry w szachy przez trzy osoby jednocześnie, bo na takiej właśnie planszy Watykan - twierdząc, że wszak daleki od polityki - właśnie swą politykę uprawia. Jak trzeba, to po drodze im i z komunistami, i z caratem, i z po caratem następującymi bolszewikami (Cerkiew Prawosławna upadła i jest prześladowana, więc jest szansa, że internacjonalista Lenin nie zaprotestuje przeciwko wschodniej rekonkwiście, zwłaszcza, że bolszewicy bardzo potrzebują uznania międzynarodowego swej władzy). Faszyści, to porządni ludzie i Kościołowi bliscy (szczególnie wspaniały pan Mussolini, regulujący stosunki państwo-kościół dość po myśli Watykanu), komuniści to też fajni goście: już pan Stalin, że o cudownym Chruszczowie nie wspominać.
Tym właśnie jest “aggiornamento” (uwspółcześnienie) Kościoła Katolickiego, zapoczątkowane przez papieża Jana XXIII i polegające m.in. na otwarciu Watykanu na kościoły marginalizowanych dotychczas kontynentów (nominowanie kardynałów z Afryki), przygotowanie i zapoczątkowanie wielkiego soboru powszechnego (Watykańskiego II), mającego właśnie wprowadzić KK do współczesności, czy próby lawirowania między stroszącymi pióra światowymi adwersarzami w dobie pełnego rozkwitu zimnowojennej narracji i konfliktu kubańskiego.
Nie o tych wszystkich tematach pontyfikatu jest jednak ta książka, choć są one w niej wszystkie wzmiankowane. Główna uwaga skupia się na stosunkach kościoła z władzami komunistycznymi w Związku Radzieckim i usilnych staraniach, by żadne zmarszczki nie pojawiły się na gładkiej tafli tych relacji. W ten sposób Watykan miał nadzieję na prowadzenie rekonkwisty na terenach sowieckich, zaś komunistyczne władze zyskiwały znacznego sojusznika na forum międzynarodowym, który przede wszystkim pilnował, by nie podnoszono zbyt głośno tematyki prześladowania w Sowietach kościołów wschodnich, łamania praw człowieka i ujawniania licznym sympatykom komunizmu na Zachodzie prawdziwego oblicza ich “raju na ziemi”.
Zresztą nie sam kościół papieski ma tu coś na sumieniu. Na drugiej flance, to kościoły obrządku wschodniego starały się w warunkach państwa sowieckiego (sprzymierzonego jeszcze z Watykanem) zachować resztki własnej struktury i wciąż trwać w nieprzyjaznym im świecie. Stąd też zgoda na przewodzenie Cerkwi Moskiewskiej jawnym kremlowskim agentom (podróżującym rządowymi samolotami i na dyplomatycznych paszportach); ci z jednej strony bronili cerkwi w ZSRR przed zakusami papiestwa, a z drugiej toczyli jawne spory z Patriarchą Ekumenicznym z Konstantynopola, nie chcąc uznać jego tytularnej zwierzchności (a i tamten widział w odłamie moskiewskim niebezpieczny precedens kościoła nominowanego i akceptowanego przez polityczne władze świeckie).
Wprost autor tego nie mówi, ale gdy czytamy książkę, czujemy, że największą patologią, jaką dostrzega w Kościele jest jego odstąpienie od ewangelicznej zasady stawania po stronie ciemiężonych i prześladowanych. Opisywany tu Kościół zawsze bierze stronę możnych tego świata, od władców feudalnych poczynając, poprzez bogaczy ery industrialnej, dyktatorów XX-wiecznych faszyzmów i komunizmów, aż po współczesnych autorowi monarchów - Pierwszych Sekretarzy KPZR.
Przygląda się temu Mackiewicz nie z pozycji wojującego ateisty, lecz osoby zatroskanej o losy kościoła. Tym bardziej to cenne, dlań zaś tym bardziej bolesne.
Ogrom danych faktograficznych, mnóstwo cytatów, odniesień do dokumentów epoki, współczesnej publicystyki. Podziwiam autorów, którzy pisali opierając się na danych - jak Mackiewicz czy Kopaliński - z własnych fiszek, czy w erze przed-internetowej przeszukujących archiwa i w pamięci mających osoby, wydarzenia, cytaty… Piszących trzy czy pięć książek w życiu (to nie przypadek Mackiewicza akurat), a nie trzy rocznie. Choć całość książki może nieco niewspółczesna - raczej faktograficzna niż sensacyjna i za sensacją goniąca - warto poświęcić jej nieco czasu. Dla zdobycia znajomości wielu nieznanych czy zapomnianych faktów i wzbogacenia wiedzy o funkcjonowaniu styku kościoła i władzy (nawet i tej mocno wynaturzonej).
Książka ważna o tyle, że - jak widzę w kilku przeczytanych o niej opiniach - każdy z nas nieco inaczej ją odbiera i co innego uważa w niej za interesujące i wartościowe.

Pierwsze moje z Mackiewiczem spotkanie, spowodowane czytelniczym wyzwaniem marca. Dzięki ci, LC, za to wyzwanie.
Co my tu mamy? Jak czytam tę książkę, to przypomina mi się plansza do gry w szachy przez trzy osoby jednocześnie, bo na takiej właśnie planszy Watykan - twierdząc, że wszak daleki od polityki - właśnie swą politykę uprawia. Jak trzeba, to po drodze im i z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O “Dolinie Issy” pomyślałem gdzieś w końcu lutego, że taką mam na nią ochotę, że dopasuję ją do pierwszego lepszego wyzwania na LC i - o przewrotny losie - nie musiałem zbytni się nakombinować, by doprowadzić ten postulat do szczęśliwej realizacji…
Wiele się po niej spodziewałem, bo mam jakieś mgliste wspomnienie z dawno widzianego filmu, będącego ekranizacją powieści i teraz - już nieco bardziej świadomie - będę mógł do niego powrócić.
Sam Miłosz - w ćwierćwiecze od napisania książki - w nocie do nowego jej wydania zastrzega się, że nie jest to powieść autobiograficzna sensu stricte, a jedynie literacka wariacja na tematy rodzinnych stron i własnego dzieciństwa. Pierwowzorem mitycznej rzeki Issy jest żmudzka Niewiaża, a jej dolina jest owym mickiewiczowskim “krajem lat dziecinnych” po którym późniejszy noblista hasał jako pacholę.
Mamy tu wiele obrazów charakterystycznych dla epoki Wielkiej Wojny (nikt nie wie jeszcze, że Światowej Pierwszej, choć autor umiejętnie to sygnalizuje): stosunki chłopstwa z dworem, reformę rolną parcelującą szlacheckie grunty, dojrzewanie młodego człowieka oddanego na wychowanie dziadkowi, w którym to rodzą się pierwsze świadome fascynacje przyrodnicze: najpierw staje się na krótko botanikiem, później zaś “przyrodnikiem i myśliwym”, co zresztą odzwierciedla tradycyjny szlachecki stosunek do przyrody (zaobserwować i opisać, ustrzelić, oskórować i wypchać). Jakoś to wprawianie się nastoletniego Tomasza w myślistwo mnie odstręcza nieco i doskonale koresponduje z moim o myślistwie wyobrażeniem, choć pamiętać należy, że inny był kontakt człowieka z przyrodą, inne jej poznawanie…
Wieś tych czasów, to już nie ta z “Chłopów” czy archetypiczna bronowicka, ani też nie znana nam z “Nad niemnem”; czasy się zmieniają i tu właśnie mamy już pomieszanie starego i nowego. Choć echa powstańcze jeszcze się nie rozwiały; jeszcze są obecne w opowieści o kolejnych pokoleniach.
Książka jest raczej luźnym ciągiem zdarzeń, postaci i przemyśleń, niż z jakąś konkretną fabułą. Raczej impresjonistyczny fresk. Przypomina nieco pisarstwo Myśliwskiego, choć może mniej tu humoru, mniej obsesyjnego krążenia wokół stałych tematów będących osią kolejnych dzieł; mniej owej Myśliwskiemu charakterystycznej struktury narracyjnego ronda. Ale za to mistrzowskie opisy przyrody, szczególnie do docenienia, gdy książkę poznaje się w formie audio i można na chwilę zamknąć oczy.
Język nieco archaiczny, wiele pojęć, czynności codziennych i sprzętów codziennego użytku dzisiejszemu czytelnikowi nieznanych. Może to sprawiać niejaką trudność, ale któż twierdzi, że książka musi być “na jeden wieczór” i nie trzeba będzie w Wikipedii sprawdzić, jak te rozlewiska Niewiaży wyglądają?..
Dla mnie osobiście jeszcze jedno: opis tresury misiów do “tańca” w smorgońskiej szkole tańca niedźwiedzi podaje Miłosz tak jak opowieść mojej babci Zinki, która się w Smorgoniach rodziła… Jakoś czuję tę wileńszczyznę, Niewiażę i te Smorgonie jako swoje, nawet jeśli tylko kulturowo, jak pojęcia “kła-bulałajo” i “kendybolongo” w opowieściach potomków Kunta-Kinte w niegdysiejszym serialu “Korzenie”...

O “Dolinie Issy” pomyślałem gdzieś w końcu lutego, że taką mam na nią ochotę, że dopasuję ją do pierwszego lepszego wyzwania na LC i - o przewrotny losie - nie musiałem zbytni się nakombinować, by doprowadzić ten postulat do szczęśliwej realizacji…
Wiele się po niej spodziewałem, bo mam jakieś mgliste wspomnienie z dawno widzianego filmu, będącego ekranizacją powieści i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lekko mam mieszane uczucie odnośnie idei, przyświecającej powstaniu tej książki. Od początku czuję, że to takie promowanie “inności” kobiecego spojrzenia na architekturę i planowanie przestrzenne, może nie do końca potrzebne stawiania feministycznych pieczęci tam, gdzie nie zawsze są konieczne. Jeśli jednak jurorzy konkursów architektonicznych przeprowadzanych anonimowo potrafią wskazać, która praca została stworzona przez jedyną startującą w konkursie kobietę, to coś może jest w tym kobiecym podejściu…
Sama książka jest zbiorem wywiadów z kobietami architektury: architektkami, planistkami, urbanistkami, wizjonerkami wreszcie społecznymi i część z nich była już wcześniej publikowana w branżowym piśmie architektonicznym. Każda rozmówczyni z nieco innej baśni, każda porusza się w innej nieco skali planu, a więc i o czym innym opowiada. Przez to unika się pewnej monotonii, a książka nie staje się dla czytelnika spoza tej bańki nużąca.
Książka ma więc sporo zalet i ciekawych opowieści, które przemawiają do mnie, jako architektonicznego laika. Bardziej jednak interesująca jest nie w warstwie dyskursu feministycznego, a w przestrzeni ciekawych nowych projektów tkankotwórczych czy społecznotwórczych (vide: Podwórko im. Wszystkich Mieszkańców) i tak warto by ją promować, a że już wkrótce okazałoby się - niejako “przy okazji” - że we wszystkie ciekawe planistyczne, architektoniczne czy urbanistyczne projekty zamieszane są właśnie kobiety…
Tym, co jest dla mnie pierwszą korzyścią z wysłuchania tego zbioru wywiadów z kobietami architektury jest rozmowa nie z architektką a z socjolożką i jej wykład o feminatywach we współczesnym języku polskim. Sam mam z nimi nieraz problem (jakoś niektóre zgrzytają mi na zębach), a tu okazuje się, że (i dlaczego) warto o nie walczyć. I nie dziwię się już “ministrom” obecnego rządu ani nawet “gościniom” programów publicystycznych (nawet jeśli wordowski słownik podkreśla mi to ostatnie słowo czerwonym wężykiem :)), a dowiaduję się jeszcze, że nasz język ma naturalną do feminatywów łatwość. Ten wywiad polecam - mi temat feminatywów nieco oswaja i chciałbym zagłębić się w niego nieco bardziej.
Kolejną ciekawą opowieścią jest historia pewnego biura architektoniczno-planistycznego, którego twórczynie nie dość, że podejście do czasu pracy zaprojektowały tak, jak im to miało najlepiej służyć dla pogodzenia pracy zawodowej z innymi życiowymi rolami, to jeszcze i w swą przestrzeń profesjonalną wkomponowały “klubik malucha”, co było na jakimś etapie zwykłą życiową koniecznością tego kobiecego kolektywu. Cóż za piękny przykład oddolnej inicjatywy bez dorabiania szczególnej ideologii czy bohaterstwa (czas minął, klubik zlikwidowały).
Czy jednak ta życiowa konieczność usprawiedliwia kreowania na siłę idei “kobiecej architektury”? Czym innym jest - i z tym się zgadzam - dostrzeżenie pewnego odmiennego podejścia przez architektki do kreowania przestrzeni miejskiej czy indywidualnej (jak w przykładzie z tym konkursem i jedną zaszyfrowaną uczestniczką-kobietą), ale czy musimy od razu na siłę budować tę barykadę, gdzie po jednej jej stronie “my”, a po drugiej “one”? Czy każda z rozmów musi się kończyć tym męczącym już w końcu pytaniem: “Czujesz się bardziej architektem, architektką, czy panią architekt?”?
Największe jednak wrażenie (oprócz idei jeża z “Podwórka…”) zrobiła na mnie niby zwykła rozmowa z pracującą w Wiedniu planistką urbanistyczną i jej opowieści o domach zdolnych do zmiany swych funkcji w miarę uaktualniających się potrzeb ich mieszkańców i tak projektowanych, by zabezpieczały koegzystencję w poszczególnych mieszkaniach osób o różnym stopniu sprawności fizycznej, zamożności i społecznym statusie. Imponuje mi ta zdolność myślenia w kategoriach społecznościotwórczych. Oto szklane domy na miarę naszych czasów! I jeszcze austriacki model projektowania, analizujący wpływ na środowisko (i szacujących koszty środowiskowe) budynku nie tylko na etapie projektowania, tworzenia i eksploatacji, ale i ocenę jego wpływu ekologicznego na etapie przyszłej rozbiórki…
Bardzo ciekawie wypada też rozmowa z samą autorką książki, a przeprowadzona przez jedną z jej poprzednich rozmówczyń, bo sporo tam takiego lekko drapieżnego dyskursu lewicującego. Promuje ona dość nowocześnie (a u nas - przy naszej współczesnej pato-deweloperce - to momentami wręcz rewolucyjnie) rozumiany społeczny model architektury z dyskusją o prawie do mieszkania i konieczności choćby częściowego “odrynkowienia” mieszkalnictwa. Bardzo podoba mi się sformułowanie “system do mieszkania”, padający z ust autorki i rozwijamy w rozmowie z nią. Tę rozmowę bardzo polecam.
Finalnie mam więc pomieszane pozytywne wrażenia z kilku rozmów i kilka nowych otwartych tematów w głowie (kilka też udanych wędrówek po tropach zaczerpniętych z tych rozmów), ale i jakieś nieprzyjemne odczucie nachalności promowania idei “kobiecej architektury”. Choć dyskurs feministyczny nie jest mi obcy, to jednak stawiam na zwykłą równość (a najpierw uświadomienie sobie, że często jej dotąd nie było), a nie epatowanie odmiennościami płci i budowaniu nowych narracji na tym fundamencie. Nie zawsze wahadło musi wychylać się w odmienną skrajność. Chciałbym książkę móc ocenić wyżej.

Lekko mam mieszane uczucie odnośnie idei, przyświecającej powstaniu tej książki. Od początku czuję, że to takie promowanie “inności” kobiecego spojrzenia na architekturę i planowanie przestrzenne, może nie do końca potrzebne stawiania feministycznych pieczęci tam, gdzie nie zawsze są konieczne. Jeśli jednak jurorzy konkursów architektonicznych przeprowadzanych anonimowo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to