rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Recenzja zawiera spoilery „Langera” Remigiusza Mroza. Rozważającym lekturę „Paderborna” doradzam uprzednie zapoznanie się z treścią szacownego poprzednika, czyli czytanie zgodne z chronologią wydawniczą.

Od przeszło dekady polskie organy ścigania starają się schwytać seryjnego mordercę, którego media nazwały Rzeźnikiem znad Odry. Nowa naczelniczka Pierwszego Wydziału Śledczego w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie, Karolina 'Siarka' Siarkowska, podejrzewa, że sprawa ma jakiś związek z jej największą obsesją, nietykalnym seryjnym zabójcą Piotrem Langerem. Kobieta wierzy, że rozpracowanie niebezpiecznego człowieka działającego na ścianie zachodniej, ustawiającego makabryczne instalacje wzdłuż drugiej największej rzeki w Polsce, doprowadzi także do szczęśliwego finału sprawę Sadysty z Mokotowa, że wreszcie zdobędzie dowody, które pogrążą aroganckiego Langera, wpływową osobowość psychopatyczną z Warszawy. W śledztwo Siarka angażuje swego długoletniego przyjaciela, teraz także podwładnego, Olgierda 'Padera' Paderborna, byłego męża rzekomej miłości Sadysty z Mokotowa, podkomisarz Centralnego Biura Śledczego Policji Niny Pokory, która według samozwańczego okazjonalnego sojusznika zgranego duetu prokuratorskiego, zuchwałego Piotra Langera, została porwana przez Rzeźnika znad Odry.

Kontynuacja bezkompromisowej powieści Remigiusza Mroza, spin-offu jego przebojowej serii z temperamentną prawniczką Joanną Chyłką (podstawa głośnego serialu z lat 2018-2022 z Magdaleną Cielecką w roli głównej), okrutnego serial killer thriller pierwotnie wydanego w 2023 roku przez wydawnictwo Czwarta Strona pod tytułem „Langer”. Ta sama oficyna zaopiekowała się poniekąd wyproszonym przez czytelników ciągiem dalszym życiowej misji zawziętych prokuratorów z miasta stołecznego Warszawa (a Audioteka przygotowała superprodukcje dla zwolenników audiobooków, słuchowiska w gwiazdorskiej obsadzie). Wypuszczonym w 2024 roku w sugestywnej okładce zaprojektowanej przez Tomasza Majewskiego „Paderbornem” - spójna szata graficzna z jego projektem na rzecz „Langera”, zagospodarowaniem przestrzeni zewnętrznej premierowej edycji najmocniejszej publikacji Remigiusza Mroza - powstanie którego autor w posłowiu wytłumaczył kultowym stwierdzeniem: nie chciałem, ale musiałem. Najpoczytniejszy i najpłodniejszy polski powieściopisarz z wykształceniem prawniczym, przyznał, że był „przeładowany okrucieństwem, przemocą i ogólnie rzecz biorąc researchem związanym z seryjnymi zabójcami i tym, co tkwi w ich psychice”, coś mu jednak mówiło, że nie zazna spokoju jeśli nie doprowadzi sprawy do... niekoniecznie szczęśliwego końca. Zniesmaczony własną książką? Jak Stephen King przed uwolnieniem (stosownie!) wstrętnego „Pet Sematary” (pol. „Smętarz dla zwierzaków” aka „Cmętarz zwieżąt”). Tak czy inaczej, Remigiusz Mróz na dylogii poprzestać nie zamierza – planuje powrót do świata przedstawionego w „Langerze” i „Paderbornie”, przedłużenie prawdopodobnie najmroczniejszej przygody w swojej dotychczasowej karierze literackiej.

Rok 2024, województwo lubuskie, komnata tortur Rzeźnika znad Odry. Podkomisarz Centralnego Biura Śledczego Policji, z Wydziału do Zwalczania Zorganizowanej Przestępczości Kryminalnej i Aktów Terroru, zmagająca się z traumą spowodowaną wyjątkowo wymagającą operacją wszczętą przez znajomą prokuratorkę, niesamowicie sponiewierana przez sadystycznego psychopatę z Mokotowa, Nina Pokora, wpadła z deszczu pod rynnę. Zdegradowana łowczyni. Samotna(?) wilczyca polująca na seryjnego mordercę poszukiwanego od ponad dziesięciu lat. Człowieka porywającego kobiety i mężczyzn w różnym wieku, po czym poddającego ich wymyślnym torturom niezmiennie kończącym się ich śmiercią. Zazwyczaj morduje nad Odrą i osobiście informuje policję o miejscu bynajmniej bezceremonialnego porzucenia kolejnych zwłok. Tworzy coś w rodzaju makabrycznej kolekcji pseudoartystycznej: nienaturalnie powyginane, potwornie okaleczone ludzkie ciała gliną potężnie zaburzonego rzeźbiarza. Dzieła sztuki w przekonaniu Rzeźnika znad Odry? Astrologicznego maniaka obecnie pastwiącego się nad moją ulubioną postacią najbrutalniejszego pisarskiego projektu Remigiusza Mroza. Podejrzaną eksżoną Olgierda Paderborna z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, połowy specjalnego zespołu ds. Rzeźnika znad Odry powołanego przez nową naczelniczkę Pierwszego Wydziału Śledczego, jego starą znajomą Karolinę Siarkowską. Normalnie niezabiegającą o awanse, Pader jest więc nielicho zaskoczony najnowszą niespodzianką uszczypliwej przyjaciółki, która w przekonujący sposób wytłumaczy się z zabiegania o tę funkcję. Sposób Siarki na zakończenie haniebnej działalności Piotra Langera, ukryte motywy prokuratorki zafiksowanej na punkcie rzekomej ofiary systemu. Biznesmena i filantropa prześladowanego przez niegroźnych przedstawicieli organów ścigania. W każdym razie Sadysta z Mokotowa nie ma wątpliwości, że Siarkowska i Paderborn nie mają takiej mocy sprawczej jak on. Żadne zagrożenie dla człowieka z takimi koneksjami, jakimi zwykł chwalić się charyzmatyczny psychopata podpinający się pod upiorne dokonania pośledniejszych zbrodniarzy. Nierównych Sadyście z Mokotowa, zorganizowanemu sprawcy podobno zakochanemu w oficer śledczej przetrzymywanej przez osobnika, któremu najpewniej wydaje się, że jest sprytniejszy od narcystycznego Piotrka. Partnera Niny Pokory? Chwila szczerości patologicznego kłamcy? Szczere wyznanie zdesperowanego kochanka kobiety przezeń złamanej? Silna psychika pękła pod naporem okrucieństwa Piotra Langera? Efekt Lucyfera? Paderborn dokłada starań, by odsunąć od siebie najczarniejsze myśli na temat byłej małżonki, matki ich czternastoletniego syna Ludwika, nie może jednak ignorować dowodów, a te coraz głośniej przemawiają na niekorzyść Niny.

„Zaciera się w ich wspomnieniach tyle rzeczy, które mieszczą się w pojęciu człowieczeństwa. Niehumanitarne, masowe mordowanie zwierząt, zżeranie ich martwych ciał poddanych obróbce cieplnej. Gapienie się na ofiary wypadków drogowych, szukanie krwi na postrzępionych wrakach samochodów. Nienawiść do innych, bo urodzili się gdzie indziej, bo inaczej myślą, bo mają odmienny kolor skóry albo inaczej czują miłość. Gardzenie tymi, którzy są niżej. Gdyby tylko obiekty pamiętały, czym jest człowieczeństwo, nigdy nie błagałyby, żeby o nim pamiętać.”

W przeciwieństwie do czytelników Olgierd Paderborn i Karolina Siarkowska podają w wątpliwość najnowszą gehennę Niny Pokory, a wręcz mocno sceptycznie podchodzą do opowieści Piotra Langera głównie dlatego, że zdążyli lepiej go poznać. Skłaniają się ku kolejnej mistyfikacji czarusia z Mokotowa, perwersyjnej gierce nadmiernie pewnego siebie dewianta, który albo wykorzystuje tradycyjną nieobecność Niny Pokory („poza radarem”, czyli sprawy służbowe/tajna misja CBŚP), albo sam porwał jedną z najbardziej zasłużonych członkiń specjalnej jednostki organizacyjnej Polskiej Policji. Ostatecznie stara się odwrócić uwagę zdeterminowanych prokuratorów od nielegalnego przedsięwzięcia polskiej Jennifer Hills:) Dać Ninie czas na odnalezienie Rzeźnika znad Odry i samodzielne wymierzenie sprawiedliwości. Takie zdrożne myśli krążą w głowie tytułowego protagonisty praktycznie nieustannie trzymającego w napięciu thrillera Remigiusza Mroza. W moim odbiorze powieści bardziej elektryzującej, choć mniej drastycznej od „Langera”. Co nie znaczy, że nielitościwy stwórca Niny Pokory odmówi nam dostępu do klaustrofobicznej sali tortur Rzeźnika znad Odry. Pan Mróz ewidentnie uwziął się na tę biedną kobietę:) trzeba mu jednak oddać, że nie ograniczył się do haniebnych badań tego obiektu: męka Pokory w umownej teraźniejszości i sprawozdania (akta Rzeźnika znad Odry) z zakończonej obserwacji paru innych ofiar. Wstępne wnioski na temat Niny też dołączą do przepastnego archiwum sadystycznego pseudonaukowca, adepta wiedzy tajemnej, niewydarzonego astrologa z niezachwianą wiarą w moc gwiazd i innych ciał niebieskich. Fascynujący dodatek do diabolicznej charakterystyki nie tak znowu zagadkowego mordercy. Rzekłabym znak szczególny „Paderborna” Remigiusza Mroza, charakterystyczny wątek śledztwa mających się ku sobie prokuratorów z Warszawy. Zabawny romans „myśliwych” niedyskretnie śledzonych przez drapieżnika. Siarka i Pader notorycznie nagabywani przez zabójcę otwarcie napawającego się bezkarnością. Czerwony mustang Piotra Langera bezczelnie sunący za hałaśliwą granatową pięknością – Plymouth Barracuda - Olgierda Paderborna. Zmotoryzowany stalker upierający się przy zbieżności interesów przeciwstawnych mocy z „Gwiezdnych wojen”. Niechciane wsparcie w poszukiwaniach osobnika nie bardziej niebezpiecznego od narzucającego się niegodnego zaufania sojusznika stąpających po coraz cieńszej linie intruzów z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Przybyszy ze wschodu, czy jak kto woli z centrum, którzy w stolicy Dolnego Śląska natrafią na zdumiewającą skarbnicę szerzej nieznanych informacji na temat poszukiwanego od przeszło dekady seryjnego mordercy. Prywatna inicjatywa podcasterki z agorafobią, nieoficjalne dochodzenie wrocławianki mającej jakieś rozeznanie w pseudonauce, której Rzeźnik znad Odry ma zawdzięczać swoją nieprzeciętnie długą aktywność. Nie tyle nadzwyczajny farciarz, ile osobnik wykorzystujący astrologię do swoich niecnych celów. Pilny uczeń szkoły wyklętej. Zmuszający bliźnich do łamania sobie kości, wyrywania paznokci i zębów, gaszenia pragnienia jego moczem i zaspokajania głodu ludzkim mięsem, niekiedy zarobaczywionym. Mamione fałszywymi obietnicami, przegrywające z instynktem samozachowawczym króliki doświadczalne skrajnie nieetycznego badacza zachowań człowieka w sytuacjach ekstremalnych. Ambitny barbarzyńca, osobowość makiaweliczna w swoim mniemaniu działająca w stanie wyższej konieczności. Zbrodnie traktowane jako środek prowadzący do wyższego celu - marzenie o dołączeniu do grona największych autorytetów w psychologii behawioralnej? - a przy okazji dostarczające rozrywki „niewidzialnemu władcy marionetek”. Połączenie przyjemnego z pożytecznym w umyśle bezapelacyjnie spaczonym. Totalne uprzedmiotowienie człowieka. Upadlanie kobiet i mężczyzn, diabelsko cierpliwe przesuwanie granic wytrzymałości, ohydne testowanie członków własnego gatunku, woli przetrwania ucywilizowanych istot biologicznych. Pasjonujący pojedynek umysłów w obskurnym „pudełku” ponoć pilnie poszukiwanym przez czarnego rycerza ze specyficznym poczuciem humoru, na swój pokręcony sposób, zabiegającego o uwagę skompromitowanych oskarżycieli. Niebezpieczne związki Remigiusza Mroza. Ekscytująca przejażdżka w lunaparku Sadysty z Mokotowa.

I tak w moim uznaniu Remigiusz Mróz bez widocznego trudu dosięgnął – jeśli nie przeskoczył – bardzo wysoko zawieszonej poprzeczki w pierwszej odsłonie cyklu wyrosłego z bestsellerowej serii z Joanną Chyłką, epizodyczną postacią „Paderborna”, uzależniającego thrillera z solidną płaszczyzną psychologiczną i przede wszystkim psychopatologiczną. Godną kontynuacją niepatyczkującego się „Langera”. Jak tak dalej pójdzie, to dopiszę tę mroczną sagę do moich ulubionych literackich serii kryminalnych. Pod warunkiem, że doczekam się tomu pod tytułem „Pokora”. Taki szantażyk;)

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Recenzja zawiera spoilery „Langera” Remigiusza Mroza. Rozważającym lekturę „Paderborna” doradzam uprzednie zapoznanie się z treścią szacownego poprzednika, czyli czytanie zgodne z chronologią wydawniczą.

Od przeszło dekady polskie organy ścigania starają się schwytać seryjnego mordercę, którego media nazwały Rzeźnikiem znad Odry. Nowa naczelniczka Pierwszego Wydziału...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lata 70. XX wieku. Po zagadkowej śmierci konserwatywnego księdza Wilfreda Belderbossa z parafii świętego Judy w Londynie biskup sprowadza z Irlandii liberalnego duchownego Bernarda McGilla. Naciskany przez najbardziej zaangażowanych świeckich członków wspólnoty kościelnej i zachęcany przez przełożonego, nowy proboszcz przystaje na kontynuację tradycji wprowadzonej przez swego surowego poprzednika i organizuje wielkanocną pielgrzymkę do specjalnego miejsca wybranego w drodze glosowania przez zainteresowanych wiernych. Wygrywa propozycja przedstawiona przez Esther Smith, żarliwą katoliczkę niezachwianie wierzącą w uzdrawiającą moc źródełka w posępnym zakątku Anglii, tak zwanych Pustkach rozciągających się w rejonie Morecambe Bay. Zwyczajowym miejscu pielgrzymkowym za panowania księdza Wilfreda, odwiedzanego głównie z myślą o biednym starszym dziecku państwa Smith, młodzieńcu z niepełnosprawnością intelektualną najbardziej przywiązanym do swego młodszego brata, nastoletniego ministranta bynajmniej wyczekującego kolejnych świąt w ponurym domiszczu Moorings, przystani dla turystów w depresyjnych Pustkach.

Laureatka Costa Book Award i British Book Industry Award, rekomendowana przez Stephena Kinga debiutancka powieść brytyjskiego pisarza, wykładowcy literatury angielskiej i prowadzącego kurs kreatywnego pisania, zamieszkałego w hrabstwie Lancashire Andrew Michaela Hurleya. Na scenę literacką oficjalnie wkroczył w 2006 roku z kolekcją „Cages and Other Stories”, a dwa lata później ukazał się jego kolejny zbiór opowiadań, „The Unusual Death of Julie Christie and Other Stories”. Pracę nad „Pustkami” (oryg. „The Loney”) Hurley zakończył w 2013 roku, trochę mu jednak zajęło znalezienie chętnego wydawcy. Wysłał tekst niejednemu agentowi literackiemu i niejednej oficynie, a z nielicznych odpowiedzi wynikało, że problem tkwi między innymi w niemożności gatunkowego zaszufladkowania przedłożonej opowieści. Autor zwrócił się więc do wydawnictwa specjalizującego się w weird/strange fiction i tak jesienią 2014 roku niewielkim nakładem (trzysta pięćdziesiąt egzemplarzy w twardej oprawie) Tartarus Press ukazała się pierwsza powieść nieszablonowo myślącego literata. A parę miesięcy później z Andrew Michaelem Hurleyem skontaktował się jeden z redaktorów szkockiej oficyny John Murray, przedstawiając mu ofertę nie do odrzucenia: solidny dodruk „The Loney”(wypuszczony już w 2015 roku) pod szyldem Hodder & Stoughton John Murray.

Pierwsze polskie wydanie debiutanckiej powieści Andrew Michaela Hurleya pojawiło się w roku 2016 – propozycja oficyny W.A.B. w tłumaczeniu Dominiki Cieśli-Szymańskiej i zaadaptowanej szacie graficznej (przystosowanie projektu okładki dla domu wydawniczego John Murray) – i otrzymało nominację w plebiscycie (Książka Roku/Horror 2016) portalu internetowego LubimyCzytać. Druga powieść pana Hurleya - wyróżniony przez Królewskie Towarzystwo Literackie (zdobywczyni Encore Award) utwór zatytułowany „Devil's Day” - swoją światową premierę miała w roku 2017. A pierwotnie wydana dwa lata później trzecia powieść Andrew Michaela Hurleya, historia pt. „Starve Acre”, została przeniesiona na ekran przez Daniela Kokotajlo (scenariusz i reżyseria) – uwolniony w 2023 roku horror produkcji brytyjskiej. Rok wcześniej z inicjatywy marki Zysk i S-ka odbyła się polska premiera antologii „Sezon duchów. Osiem upiornych opowieści na długie zimowe wieczory” („The Haunting Season: Ghostly Tales for Long Winter Nights”, 2021). Wracając do „Pustek”; swego czasu sam autor miał problem z klasyfikacją gatunkową tego owocu pracy swej. Horror neogotycki? Powieść obyczajowa? A może po prostu przypowieść o ludziach głębokiej i płytkiej wiary? Koniec końców Anthony Michael Hurley najbardziej upodobał sobie tytuł autora folk horrorów. Termin ukuł lub tylko spopularyzował Mark Gatiss poprzez użycie go w swoim miniserialu dokumentalnym „A History of Horror” (BBC, 2010), a w publikacji Adama Scovella z 2017 roku pt. „Folk Horror: Hours Dreadful and Things Strange” twórca „Pustek” znalazł w swoim uznaniu najlepszą definicję tego podgatunku. Wypaczona wiara, izolacja i złowroga atmosfera, zagadkowe nieszczęście wiszące w powietrzu, jakiś potwór niepostrzeżenie nadchodzący. Wielki miłośnik twórczości Shirley Jackson, Thomasa Hardy'ego, Cormaca McCarthy'ego i Jima Crace'a narratorem „Pustek” uczynił bezimiennego pracownika jednego z londyńskich muzeów, natchnionego (zaalarmowanego?) doniesieniami medialnymi o makabrycznym odkryciu dokonanym po osunięciu się ziemi na Coldbarrow, „opuszczonej mierzei leżącej jakąś milę od jałowego, dzikiego kawału angielskiego wybrzeża”, tytułowych Pustek. Znamy tylko nazwisko (Smith) umownego sprawozdawcy wydarzeń z lat 70. XX wieku. Przed i po nagłej śmierci proboszcza Wilfreda Belderbossa z Kościoła św. Judy w Londynie. Najobszerniejsza jest relacja z wielkanocnej pielgrzymki teoretycznie pod przewodnictwem następcy nieodżałowanego przywódcy duchowego, umiłowanego księdza niemiłosiernego – główna oś akcji „Pustek” poprzetykana wspomnieniami fikcyjnego pana Smitha z nieco odleglejszej przeszłości, a to wszystko wzięte w klamrę teraźniejszości bohatera bez imienia. Młodszego brata Andrew 'Hanny'ego' Smitha, autora bestsellerowej książki, który w przeciwieństwie do niego uwił sobie wygodne gniazdko rodzinne. Stroniący od ludzi opiekun wzgardzony? Albo zwyczajnie niepotrafiący wyjść z roli narzuconej mu przez Mamę. Tak czy inaczej, Hanny zatroszczył się o specjalistyczną pomoc dla brata. Niekoniecznie skuteczna psychoterapia człowieka samotnego, nieprzystosowanego do życia bez podopiecznego.

„Często nachodziła mnie myśl, że jest tu za dużo czasu. Że to miejsce jest chore od czasu. Udręczone przez czas. Nie upływał tutaj tak, jak powinien. Nie miał dokąd uchodzić i nie poganiała go żadna nowoczesność. Gromadził się więc niczym czarna, gnijąca woda na moczarach.”

Rozległa szara przestrzeń przytulona do dziewiczego lasu Brownslack. Deszczowa Kraina z własnym Domem Marstenów. Pomnik Zła nazwany Thessaly, stojący na północnym krańcu cypla, jak mniemam prędzej natchniony powieścią Shirley Jackson niż Stephena Kinga. Prędzej „Nawiedzonym domem na wzgórzu” aka „Nawiedzonym” aniżeli „Miasteczkiem Salem”. W młodości przewodniej postaci „Pustek” Andrew Michaela Hurleya w tych stronach krążyła legenda o Alice Percy, najprawdziwszej czarownicy mieszkającej w tych wilgotnych murach przed i po śmierci. Najmłodszy członek rodu Smithów nigdy nie wierzył w te opowieści, ale na wszelki wypadek zachowywał bezpieczną odległość od rzeczonej, zwykle pustej „rezydencji”. Nie zbliżał się do Thessaly dopóki nie musiał. Niespełna szesnastoletni ministrant, którego dla wygody będę nazywać Tonto - tak bowiem zwykł zwracać się do niego ojciec Bernard McGill - w drugiej połowie lat 70. XX wieku, na wiecznie bezludnym Coldbarrow zarejestruje zasadniczą zmianę. Obecność na skrajnie niegościnnym spłachetku jałowej ziemi. Poza tym nic się w mglistej krainie cudów Mamy nie zmieniło. Nie na pierwszy rzut oka, bo jak wkrótce przekona się ten nieśmiało wkraczający w dorosłość opiekun starszego brata, zmieniło się wszystko. Poczynając od składu wielkanocnej pielgrzymki organizowanej przede wszystkim z myślą o biednym Hannym. Do grupy, tj. czteroosobowej rodziny Smithów oraz zaprzyjaźnionego starszego małżeństwa, Mary i Rega Belderbossów, brata „świętego Wilfreda”, dołączyła największa rywalka Mamy, gospodyni na plebanii Joan Bunce i jej narzeczony David. Największą zmorą Esther Smith jest jednak niegodny pasterz z jakiegoś kompletnie nieznanego jej powodu upatrzony przez normalnie zdroworozsądkowego biskupa. Ki diabeł go podkusił, by powierzyć pieczę nad najwspanialszą parafią w Londynie niebliźniemu z Innego Świata? Niewylewający za kołnierz rodowity Irlandczyk, wcześniej pełniący posługę duszpasterską w Belfaście oburzająco niezorganizowany ksiądz Bernard McGill. Młody pasterz o gołębim sercu, a więc całkowite przeciwieństwo umiłowanego ojca Wilfreda. Zasadnicza rodzicielka Tonto i Hanny'ego obawia się, że nowy proboszcz nie jest w stanie zaspokoić duchowych potrzeb najpojętniejszych uczniów prawdziwego Bożego Wysłannika. Nie pasuje do JEJ parafii, ale Esther czuje się w obowiązku podjąć chociaż jedną próbę zreformowania księdza Bernarda. Postara się ulepić go na obraz i podobieństwo kategorycznego poprzednika, który według pani Smith bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę. Twarda dyscyplina to podstawa w drodze do Wiekuistego Szczęścia. Cierpienie uszlachetnia, nad nieżałującymi grzesznikami nie należy się litować, tylko z całego serca życzyć im wiecznego zakwaterowania w Królestwie Węża i oczywiście radować nieuniknionymi karami w życiu doczesnym, karami zsyłanymi przez zawsze sprawiedliwego Boga Wszechmogącego. Wiele o najemcach willi Moorings powie spór w sprawie bliźniego w rozpaczliwej potrzebie. Gniew „dobrych chrześcijan” wymierzony w człowieka, który myśli o wtrąceniu się w cudze sprawy. Nie przyjechali do Pustek, by pomagać ludziom, którzy sami sobie nie pomagają; nie przybyli do Specjalnego Miejsca Esther, by wchodzić z buciorami w życie poszkodowanych bynajmniej przez ślepy los. Wielkanocne pielgrzymki od lat były dedykowane cudownemu uzdrowieniu Andrew i tak powinno pozostać dopóki chłopak nie dostąpi Łaski Pańskiej. Liberalny przybłęda cuchnący alkoholem nie ma prawa odwracać uwagi reszty od Świętej Misji Pielgrzymów z Londynu. „Pustki” Andrew Michaela Hurleya to leniwie rozwijająca się opowieść o wyjątkowo kruchych fundamentach wiary położonych, a już na pewno wzmocnionych przez fanatyczną jednostkę charyzmatyczną. O desperackiej potrzebie Matki, zgasłej nadziei Ojca i podświadomych zmaganiach ich dorastającego dziecka. Nadludzkim wysiłku młodego człowieka wkładanym w podtrzymywanie szacunku do własnych rodziców. Zwłaszcza wyraźnie radykalizującej się Mamy. Dusząca powieść egzystencjalna. Wędrówka zagubionych dusz w ciężkim klimacie neogotyckim otulonym mgiełką folk horroru. Powolny przemarsz z nudnawymi przystankami - rozproszone myśli, rozwlekłe katechezy i nieplastyczne opisy niecałego krajobrazu: nietreściwe fragmenty niezwięzłe - przez Angielską Dolinę Śmierci z adekwatnymi wtrąceniami z przeszłości i przyszłości. Lektura dla cierpliwych z mocną końcówką i zaskakującą sugestią na pożegnanie.

Faktycznie niepoddającą się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej i rzeczywiście mocno klimatyczna uczta od debiutującego powieściopisarza Andrew Michaela Hurleya. Kameralna wieczerza w atmosferze beznadziei. Nierówna współczesna opowieść o duchach. Niepospolitym nawiedzonym domu i niezwyczajnej pielgrzymce do Ziemi (Nie)Świętej. „Pustki” istnienia według nauczyciela kreatywnego pisania. Niebanalna historia lekko męcząca. Powolne zanurzenie w hipnotyzującym świecie niekonkretnie przedstawionym. W minorowym nastroju przez pomieszane dzieje bezimiennego narratora. Ponura „kronika pewnego kustosza” dla sympatyków klimatów gotyckich i folk horrorów (uwaga: niestandardowe podejście), ale przede wszystkim pragnę to dziełko polecić miłośnikom utworów egzystencjalnych, mrocznych dramatów rodzinnych i/lub psychologicznych powieści teologicznych.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Lata 70. XX wieku. Po zagadkowej śmierci konserwatywnego księdza Wilfreda Belderbossa z parafii świętego Judy w Londynie biskup sprowadza z Irlandii liberalnego duchownego Bernarda McGilla. Naciskany przez najbardziej zaangażowanych świeckich członków wspólnoty kościelnej i zachęcany przez przełożonego, nowy proboszcz przystaje na kontynuację tradycji wprowadzonej przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nikodem Wiśniewski, właściciel doskonale prosperującej firmy deweloperskiej z siedzibą w Krakowie, majętny człowiek z rozległymi znajomościami od dekad z powodzeniem ukrywa przed światem swoje mroczne oblicze. W prywatnej zacisznej posiadłości w Bratucicach szanowany przedsiębiorca urządził sobie salę tortur, do której ma w zwyczaju sprowadzać starannie wyselekcjonowane kobiety, ilekroć ogarnie go nieodparta potrzeba zabijania, ale ostatnio zrobił się nieostrożny, w efekcie zwracając na siebie uwagę organów ścigania. Na domiar złego na terenie nowo wybudowanego osiedla mieszkaniowego, wielkiej inwestycji Best Bud Developer Nikodema Wiśniewskiego, tuż przez planowanym otwarciem sprzedaży lokali dochodzi do morderstwa, z którym noszący w sobie demona prezes nie ma nic wspólnego, na wszelki wypadek korzysta jednak z pomocy niedawno poznanej założycielki renomowanej kancelarii prawnej Anity Świętoń. I coraz bardziej obawia o swoje piękne życie, wszystko bowiem wskazuje na to, że seryjny zabójca ma tajemniczego prześladowcę z dobrze znanym mu niepohamowanym pragnieniem. Żądzą mordu.

Psychothriller Tomasza Tomaszewskiego, absolwenta Akademii Ekonomicznej w Krakowie, który na rynku literackim zadebiutował w 2022 roku, wydaną przez Novae Res zdobywczynią Złotego Kościeja, niekonwencjonalną powieścią grozy „Złe miejsce”. W kolejnym roku nakładem Phantom Books Horror ukazała się jego makabryczna minipowieść „Przysługa” oraz dłuższa krwawa historia okultystyczna pt. „Głucha przestrzeń”. A premierowa edycja „Żądzy mordu”, najdłuższego z dotychczas opublikowanych utworów zdeklarowanego miłośnika gatunków mrocznych pojawiła się już w pierwszym kwartale 2024 roku. Wyznania fikcyjnego seryjnego mordercy ujawnione przez wydawnictwo Novae Res (projekt okładki: Michał Duława) – typowa dla pana Tomaszewskiego bezkompromisowa historia z nurtu spopularyzowanego przez Breta Eastona Ellisa: pierwotnie wydana w 1991 roku kontrowersyjna powieść „American Psycho”, przeniesiona na ekran dziewięć lat później przez Mary Harron.

Coś dla miłośników „Pamiętnika diabła” Adriana Bednarka i „Langera” Remigiusza Mroza. Psychopata sadystyczny Tomasza Tomaszewskiego – pochodzący z rodzinnego miasta swego stwórcy (Nowego Sącza) wpływowy mieszkaniec stolicy Małopolski regularnie odwiedzający wieś Bratucice. Prezes i założyciel firmy Best Bud Developer, dochodowego biznesu, który naturalną koleją rzeczy uczynił zeń człowieka uprzywilejowanego. Członek krakowskiej śmietanki towarzyskiej z długą listą prominentnych dłużników korupcją niegardzących. Bestia wśród nich. Narrator „Żądzy mordu” i jego podwójne życie. Drapieżnik ukrywający się na widoku; znana osobistość z nieznanymi potrzebami. Nikodem Wiśniewski niewątpliwie dochrapał się wysokiej pozycji w hierarchii społecznej, ale stara się jej nie nadużywać, nie ryzykować rozdrażnienia zawsze przychylnej mu Opatrzności. Daje bestii absolutne minimum - zaspokaja głód, ale się nie przejada. Jak Louis de Pointe du Lac z „Wywiadu z wampirem” Anne Rice jest niewolnikiem nieakceptowalnych popędów, aczkolwiek w przeciwieństwie do tamtego krwiopijcy, Nikodemowi zupełnie to nie przeszkadza. Kiedyś może i nachodziły go wyrzuty sumienia, ale odkąd hipotetycznie przekonał samego siebie, że jest swego rodzaju czyścicielem planety śpi snem sprawiedliwego. Missionary serial killer? Czy Wiśniewski naprawdę wierzy, że prowadzi zbrodniczą działalność społecznie użyteczną, czy desperacko szuka usprawiedliwienia? Z rozmysłem pielęgnuje fałszywe wyobrażenie o sobie, bo alternatywą jest samopogarda? Sposób seryjnego mordercy na wytrzymanie z samym sobą? Z istotą, która największą przyjemność czerpie z torturowania i zabijania bliźnich. Centralnym punktem jawnego życia niesympatycznego przewodnika po świecie przedstawionym w „Żądzy mordu” Tomasza Tomaszewskiego jest Kraków – firma budowlana i luksusowe mieszkanie w malowniczej okolicy, apartament z ukrytym pomieszczeniem, gdzie spotykają się „dwie osobowości” Nikodema Wiśniewskiego, czy raczej zbiegają dwie ścieżki życiowe rzeczonego człowieka sukcesu. W każdym razie przypomniało się podglądactwo w bodaj najsłynniejszym motelu; intrygujące zjawisko (egzotyczne spotkanie wewnętrzne?) w rozkosznym gniazdku jedynego syna despotycznej madame Bates. W tej komnacie tajemnic nieposzukiwanego zabójcy kobiet amoralnych, „polskiego Kuby Rozpruwacza”, przechowywane są między innymi jego trofea, pamiątki po ofiarach oraz podstawowe narzędzie „pracy” nieczarującego Nikosia, teoretycznie bezpieczny (profesjonalne zabezpieczenia przed włamaniem i inwigilacją) komputer. Bo najlepszym przyjacielem współczesnego sprawcy zorganizowanego jest... oczywiście internet. Najpewniejszy z przetestowanych przez Wiśniewskiego sposobów na „złowienie idealnej rybki”. Wygląd i wiek nie mają dla niego znaczenia, ale nie chciałby przypadkiem wyeliminować jakiejś praworządnej obywatelki. Woli upewnić się, że do jaskini sadystycznej rozpusty trafi jego zdaniem osoba zasługująca na bolesną śmierć. Nie pierwsza i z całą pewnością nie ostatnia, bo niepożądane zainteresowanie policji i środków masowego przekazu to zdecydowanie za mało, aby osłabić optymizm człowieka w czepku urodzonego. A źródło wszystkich aktualnych problemów Nikodema Wiśniewskiego? Nemezis nadmiernie pewnego siebie zwyrodnialca? Śmiertelny wróg czy niezastąpiony sojusznik?

Zakochany seryjny morderca, na którego spadają lawiny wspomnień. Teraźniejszość poprzetykana przeszłością Nikodema Wiśniewskiego, przebiegłego zbrodniarza, któremu na początku „Żądzy mordu” Tomasza Tomaszewskiego noga lekko się powinie. Korzystając z rady dobrego kolegi, komendanta krakowskiej policji, który to stanowisko zdobył w tradycyjny sposób (sprzedał się jednej z wiodących partii politycznych), działacz społeczny, filantrop i deweloper na przesłuchaniu policyjnym stawia się z silnym wsparciem w postaci samej właścicielki wyśmienicie prosperującej kancelarii prawnej dla grubych szych. Z maksymalnie skoncentrowaną na karierze Anitą Świętoń, która zaimponuje naszemu nie-bohaterowi przede wszystkim ogromną pewnością siebie. Czyżby kogoś mu przypominała? Kobieta sukcesu, którą z Nikodemem, przynajmniej do pewnego momentu, łączy jeszcze niechęć do budowania trwalszych relacji. Innymi słowy, woli przygodne romanse od poważnych związków. „Adwokatka diabła” to moja ulubiona postać „Żądzy mordu”, tym bardziej więc rozczarował mnie rozwój jej prywatnej znajomości z prezesem Best Bud Developer. Protagonistka, która mogła ciekawie namieszać, ale widać autor miał inny pomysł na elektryzujący duet. Tak, domyślam się, że panu Tomaszewskiemu po głowie chodził silnie toksyczny trójkąt miłosny, niemniej w zalewie umownych wspomnień wielokrotnego mordercy i igraszek chorobliwie zazdrosnego (przypadłość: ja zdradzać mogę, ona nie) dewelopera z niespożytą energią seksualną, zgubiła mi się jasnowłosa Anitka. Z uwagi na to, że policyjne śledztwo w sprawie nienaturalnych zgonów w jakiś sposób powiązanych z Nikodem Wiśniewskim utknęło w martwym punkcie, a i drugi z obiecujących wątków - (nie)tajemniczy prześladowca – chwilowo wytracił pęd, ucieszył mnie sentymentalny nastrój narratora. Retrospekcje ratunkiem przed krwawą rutyną i nie mniej mechanicznym seksem. Co za dużo, to wrażenia już nie robi. Opisy nawet najwymyślniejszych tortur jednostka niepsychopatyczna może przyjmować z całkowitą obojętnością, a trzeba zaznaczyć, że choć kreatywności w okaleczaniu i uśmiercaniu członków własnego gatunku niewydarzonym rzeźnikom z „Żądzy mordu” odmówić bym nie śmiała, to w beletrystyce nie brakuje morderców z nieporównywalnie większą inwencją odrażającą. Chcę przez to powiedzieć, że spowszedniała mi przemoc w „równoległej rzeczywistości” między innymi Rzecznego Nożownika. Taki przydomek nadano seryjnemu mordercy grasującemu w Nowym Sączu w minionym wieku (pierwsza połowa lat 90. XX wieku), ledwie parę lat przed wyprowadzką młodego Nikodema Wiśniewskiego do Krakowa. Niesprawiającego problemów wychowawczych, niezachwianie wspieranego przez rodziców jedynaka, który pod koniec szkoły podstawowej na własnej skórze przekonał się, że świat nie jest tak skonstruowany, jak uczono go w domu. Jego rodzice mogą sobie być pracowitymi ludźmi z twardymi kręgosłupami moralnymi, ale kiedy ich syn stanie w obronie terroryzowanego kolegi, dyrekcja dołoży starań, by zabezpieczyć interesy rodziny z szerszymi plecami. Winny pobity (skąd ja to znam?), ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Małoletni kozioł ofiarny przypadkiem nauczył się czegoś potencjalnie przydatnego i to mogła być najcenniejsza wiedza, jaką wyniósł z podstawówki. A wystarczyłoby przeczytać „Folwark zwierzęcy” George'a Orwella. Później odkryje jeszcze, że w kraju postkomunistycznym poparcie dla socjalistów jest silne. W sprawach sercowych nie jest już tak pojętnym uczniem. Romantyk nieuczący się na własnych błędach, który na zbrodniczą ścieżkę wkroczył niedługo po pamiętnym zebraniu w gabinecie dyrektorki szkoły. Ośmielony kultowymi filmami grozy bierze odwet na okrutnych rówieśnikach... i tak budzi się bestia. Drugi punkt zwrotny w życiu nieautentycznego mordercy następuje w liceum, jakiś czas po następnym zawodzie miłosnym rozbrajająco ufnego młodzieńca, który wyrośnie na zastanawiająco ufnego rekina biznesu gładko zaspokajającego swoje mordercze żądze. Wieloletnia nieodkryta aktywność seryjnego mordercy, który w mojej ocenie miał więcej szczęścia niż rozumu. Z drugiej strony autor nie pozwolił mi dobrze go poznać, wniknąć na tyle głęboko w umysł tego nałogowca, by mieć absolutną pewność, że nie siedzi w nim „geniusz zbrodni” na miarę Hannibala Lectera. Ujmujące klimatem burzliwe dojrzewanie stopniowo ustępuje nareszcie zagęszczającej się intrydze w przyszłości niewyróżniającego się chłopaka z województwa małopolskiego. Zaskakujących zwrotów akcji lepiej się nie spodziewać, najcierpliwszych autor nagrodzi jednak emocjonującą próbą sił. Pojedynek zwichrowanych umysłów i/lub starcie dobra ze złem.

Utykający serial killer thriller. Nieobezwładniająca „Żądza mordu” Tomasza Tomaszewskiego. Powieść zbytnio polegająca na sprawdzonej formule, niemająca zapadającego w pamięć pomysłu na siebie. Pornograficzna przemoc, niebezpieczne związki i niewiele ponadto. Zawodzi policyjne śledztwo, nie rozwija skrzydeł charakterna bohaterka, ale centralna postać też potrafi przykuć uwagę, tym bardziej niedługo tajemniczy prześladowca króla patodeweloperki:)

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Nikodem Wiśniewski, właściciel doskonale prosperującej firmy deweloperskiej z siedzibą w Krakowie, majętny człowiek z rozległymi znajomościami od dekad z powodzeniem ukrywa przed światem swoje mroczne oblicze. W prywatnej zacisznej posiadłości w Bratucicach szanowany przedsiębiorca urządził sobie salę tortur, do której ma w zwyczaju sprowadzać starannie wyselekcjonowane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Lesie Olimpijskim w Quinault dochodzi do brutalnego ataku na jedenastoletnią mieszkankę małego miasteczka Chester, Naomi Shaw. Dziewczynka otrzymuje kilkanaście ciosów nożem, ale udaje jej się przeżyć i wraz ze świadkami wydarzenia, swoimi najlepszymi przyjaciółkami, Olivią Barnes i Cassidy Green, wskazać napastnika, podejrzewanego o dokonanie serii morderstw na młodych kobietach Alana Michaela Stahla. Dwadzieścia dwa lata później Naomi, fotografka ślubna z Seattle w stanie Waszyngton, zostaje poinformowana o śmierci domniemanego seryjnego zabójcy skazanego na dożywocie dzięki zeznaniom dziewczynek, które nie powiedziały cały prawdy. Teraz Olivia chce ujawnić ich największy sekret, w związku z czym organizuje spotkanie w miasteczku, w którym wszystko się zaczęło. Spotkanie z długoletnimi przyjaciółkami, które na pierwszy rzut oka dużo lepiej poradziły sobie z traumą, ale wbrew rozpaczliwym nadziejom Olivii nie są gotowe na naprawienie błędów z przeszłości.

Mieszkająca w bliskim sąsiedztwie Seattle w stanie Waszyngton Kate Alice Marshall karierę literacką rozpoczęła od mrocznych utworów dla młodzieży (m.in. trylogia „Thirteens” pierwotnie wydawana w latach 2020-2022 oraz „Rules for Vanishing”, dziełko natchnione Creepypastą i „Nocnym filmem”, genialną powieścią Marishy Pessl, też rozbudowa napisanego lata wcześniej opowiadania o pewnej urban legend), a w 2023 roku wyszła z pierwszą propozycją dla starszych czytelników. Dobrze przyjętym thrillerem psychologicznym „What Lies in the Woods”; napisaną pod wpływem czarodziejskich wspomnień z dzieciństwa, podwórkowych zabaw z ówczesnymi dwiema najbliższymi przyjaciółkami, powieścią, która pierwszego polskiego wydania, pod tytułem „W gąszczu kłamstw”, doczekała się już w kolejnym roku – publikacja wydawnictwa Czwarta Strona w solidnym tłumaczeniu Elżbiety Pawlik i miękkiej okładce „ciemnymi kredkami pokolorowanej” przez Magdę Bloch. W 2024 roku swoją światową premierę miał drugi dreszczowiec dla dorosłych kolekcjonerki niezwykłych długopisów, pasjonatki biwakowania i spływów kajakowych Kate Alice Marshall, bestseller „USA Today” zatytułowany „No One Can Know”.

Małomiasteczkowa społeczność pod lupą amerykańskiej powieściopisarki, jak to się mówi, żyjącej w ciekawych czasach. Narastające niepokoje społeczne, nawarstwiające się problemy globalne, potężne wstrząsy środowiskowe i nieprzerwanie zaostrzające się „wojny domowe”, podgrzewane przez skrajnie nieodpowiedzialnych polityków. Kate Alice Marshall: uważna obserwatorka współczesnej rzeczywistości tęskniąca za magią dzieciństwa. Wciągająca czytelników w cierniste krzewy „małoletnich czarownic z Chester”. Spowiedź Naomi Cunningham, w Chester znanej jako Naomi Shaw (narracja pierwszoosobowa), dziewczyny z nielegalnego składowiska odpadów. Przekleństwo dziecka wychowanego przez alkoholika z syllogomanią. Typowa „opieka” nad małoletnimi z tak zwanych dysfunkcyjnych domów – Szkarłatna Litera w Erze Nowych Bogów: Materializmu, Egoizmu, Próżności i Nepotyzmu. W latach 90. XX wieku Las Olimpijski w Ouinault przestał należeć do Artemidy, Ateny, Hekate i przede wszystkim Persefony, jedenastoletnich poszukiwaczek przygód z sennej mieściny, którą dawno temu miał nawiedzić seryjny morderca Alan Michael Stahl, charyzmatyczny psychopata normalnie celujący w starsze przedstawicielki płci żeńskiej, głównie autostopowiczki. Ze wspomnień pracującej w branży ślubnej trzydziestoparoletniej Naomi Cunningham dowiadujemy się, że z Olivią Barnes i Cassidy Green przyjaźni się od piątego roku życia, przy czym relacja z tą pierwszą zawsze wydawała jej się bardziej naturalna, w końcu obie były outsiderkami, ledwie tolerowanymi rysami na portrecie „wspólnoty idealnej”. Ale klejem była córka burmistrza i lokalnego przedsiębiorcy, między innymi właściciela świetnie prosperującego tartaku nazywanego Dużym Jimem i jego wytwornej małżonki, nieukrywających niezadowolenia z wyboru dokonanego przez ich młodszą latorośl. Nieodpowiednie towarzystwo dla członkini najbardziej wpływowego rodu w Chester. Opiekuńcze skrzydła Cassidy Green, buńczucznie odstępującej od tutejszych obyczajów, wręcz wywracającej porządek społeczny w konserwatywnym miasteczku, nieprzestrzegającej etykiety ludzi prawych i sprawiedliwych. Zadającej się z „ludzkimi śmieciami”, współczesnymi trędowatymi: łobuziarą w łachmanach i nieodrodną córką przebrzydłych liberałów. Księżniczka, żebraczka i wariatka oddające się bezbożnym zabawom w lesie tajemnic. Do pamiętnego lata. Drastyczny koniec wieku niewinności i terroru Alana Michaela Stahla. Skazanego na dożywocie za usiłowanie zabójstwa jedenastoletniej Naomi Shaw, napadniętej w biały dzień na oczach szczęśliwie niezauważonych przez agresora dwóch rówieśniczek, które jako pierwsze zidentyfikowały nożownika, ale przysłowiowym gwoździem do trumny ojca wówczas dwunastoletniego Alana Stahla Juniora były zeznania naszej niepewnej przewodniczki po realistycznym - skąpanym w szarościach - świecie przedstawionym przez wrażliwą duszę z fantazyjnym długopisem. „W gąszczu kłamstw” Kate Alice Marshall to opowieść o długofalowych skutkach tragedii, nieodwracalnych zmianach zachodzących w całych społecznościach, o ludziach usychających i rozkwitających w piekle zaprojektowanym przez człowieka. I nieakceptowalnych społecznie tarczach, zawodnej ochronie przed wewnętrznymi demonami, traumatycznymi wspomnieniami i nie mniej przerażającymi lukami w pamięci.

Przesadnie wysoka cena za godne życie. Oszukała przeznaczenie, wyrwała się z cuchnącego gniazda poprzez bliskie spotkanie ze Śmiercią. Seryjny morderca niechcący zrobił dla niej to, czego nie zrobili praworządni obywatele? Jakie perspektywy miała Naomi Shaw przed masakrą w lesie? Optymista powie, że świat stał przed nią otworem, ale główna bohaterka i narratorka „W gąszczu kłamstw” Kate Alice Marshall różowych okularów nigdy nie nosiła. Cynizm, sarkazm i nieufność: cała Naomi. Zmieniająca partnerów jak rękawiczki i najczęściej źle trafiająca, co tylko utwierdza ją w postanowieniu o unikaniu poważnych związków. Utalentowana fotografka zadowalająca się skromną działalnością w branży ślubnej – dokłada starań, by ten mały biznes za bardzo się nie rozkręcił, zniechęca potencjalnych klientów wygórowanymi cenami, a resztę niegodnych zachodu odsiewa jej oszpecona twarz. „Nietaktownie” nieprzypudrowana blizna, środkowy palec dla kultu piękna, wyzwanie rzucane płytkim ludziom przez ofiarę, która nie chce być postrzegana jak epizodyczna postać w fascynującej kronice (nie dla niej!) zwykłego zbrodniarza. W ogóle nie chce być kojarzona z tą wielką gwiazdą. Wieczna sława seryjnych morderców i nazwiska niepamiętane. Gwiazdy i ich „bezimienne” ofiary. Dziewczynki i ich mroczne sekrety. Życie w kłamstwie, które stało się nieznośne dla jednej z nich. Ponad dwadzieścia lat po przemilczeniu istotnych informacji Naomi zostaje zmuszona do powrotu w rodzinne strony. Sprowadzona przez Olivię Barnes, która wydaje się być większą poszkodowaną od Naomi. Roztrzaskana psychika naocznego świadka okrucieństwa nie do przyjęcia. Całkowite przeciwieństwo Cassidy Green, perfekcyjnej pani domu, niezawodnej matki i właścicielki ekskluzywnego pensjonatu w Chester. Jej ojciec nadal jest burmistrzem, ale nastąpiła niespodziewana zmiana na stanowisku komendanta policji. Namaszczony następca przegrał z obcą, która w odróżnieniu od niego nie złapała seryjnego mordercy. Wybitne zasługi posterunkowego Dougherty'ego w sprawie Alana Michaela Stahla, niechcianego ochroniarza kobiety napastowanej przez komendantkę Monicę Bishop. Czara goryczy prowincjonalnego gliniarza przelana karygodnym traktowaniem osoby nietykalnej. Awans społeczny Naomi Shaw/Cunningham, która tak kompetentnego funkcjonariusza publicznego, jak Bishop jeszcze w Chester nie widziała. Zaskakująco potoczyły się też dzieje Cody'ego Banhama, rycerza w lśniącej zbroi i z pokaźną kartoteką, niegdyś zaprzyjaźnionego z chuliganem trzymanym pod parasolem ochronnym, starszym bratem Cass, z którym wiążą się jakieś przykre wspomnienia narratorki. Większych problemów może jednak przysporzyć Ethan Schreiber, podcaster zbierający materiały do programu o Alanie Stahlu Seniorze, który już przed przybyciem Naomi nawiązał kontakt ze skorą do zwierzeń panną Barnes. Naomi co prawa nie jest tak pewna jak Cassidy, że prawda powinna pozostać pogrzebana, że opowiadanie o Persefonie nikomu się nie przysłuży, niemniej brakuje jej odwagi Olivii albo po prostu ma więcej do stracenia. Persefona to ich wspólna tajemnica, ale Naomi ukryła coś jeszcze. Zrobiła coś, z czego nie jest dumna, co dręczyło ją przez te wszystkie lata. Poczucie winy kobiety, która unieszkodliwiła agresywne stworzenie. Straszliwa niepewność adresatki złowróżbnego listu człowieka, który zna prawdę. Okradzionej z beztroskiego dzieciństwa, napiętnowanej przez społeczeństwo niewinnej istoty, niekoniecznie najbardziej pognębionej przez sadystycznego rodzica. Może przez fałszywe boginie z Chester? Nietrudno samodzielnie ułożyć tę kryminalną kostkę Rubika, przedwcześnie przeniknąć do ukrytej warstwy tej nieśpiesznie rozwijającej się, imponująco skupionej na postaciach opowieści o przeklętym miasteczku. Czarująca klimatem i dojrzałością emocjonalną nieodkładalna lektura dla ciekawych prawdziwego świata. Niewyidealizowany obraz cywilizacji, gnijąca tkanka społeczna, gangrena nepotyzmu, znieczulicy i odwiecznej tradycji zamiatania brudów pod dywan. Złożona intryga w niemal hermetycznej przestrzeni toksycznej, ponurym miejscu, z którym wiąże się mnóstwo nieprzyjemnych wspomnień; niegościnną „osadą” otoczoną gęstym lasem nawiedzonym przed duchy bolesnej przeszłości. I wreszcie potęga dziecięcej wyobraźnia: biała i czarna magia zatraconych w fantazji. Efekt domina niepobieżnie malującej słowami Kate Alice Marshall.

Spóźniony głód wiedzy temperamentnej protagonistki z monstrualnym bagażem doświadczeń. Twarde realia małomiasteczkowe i płynny krajobraz leśny; fatalne imaginacje dziewczynek skrzywdzonych. Związanych śmiercionośnym sekretem. Elektryzująca „sztuka” tragiczna amerykańskiej powieściopisarki Kate Alice Marshall, nieprzeciętny thriller psychologiczny intencjonalnie marginalizujący seryjnego mordercę. Głos ofiar „W gąszczu kłamstw”. Strategia rozwiązywania problemów społecznych w nieśmiertelnej kulturze koteryjnej. Ignorowana udręka niewinnych, jawna bezkarność winnych. Utopia zwyrodnialców.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

W Lesie Olimpijskim w Quinault dochodzi do brutalnego ataku na jedenastoletnią mieszkankę małego miasteczka Chester, Naomi Shaw. Dziewczynka otrzymuje kilkanaście ciosów nożem, ale udaje jej się przeżyć i wraz ze świadkami wydarzenia, swoimi najlepszymi przyjaciółkami, Olivią Barnes i Cassidy Green, wskazać napastnika, podejrzewanego o dokonanie serii morderstw na młodych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sześcioro zaprzyjaźnionych nastolatków wyjeżdża na weekend do drewnianego domku w lesie z zamiarem imprezowania. Po zjeździe z szosy głównej, na ostatnim odcinku trasy, ich oczom ukazują się niezliczone martwe zwierzęta i rzekomy trup myśliwego. Młodzi ludzie zostają ostrzeżeni, uspokaja ich jednak zdumiewająca rozmowa telefoniczna z kompletnie niewzruszoną przedstawicielką tutejszych służb porządkowych. W końcu docierają do nieokazale prezentującej się, trzypiętrowej budowli odziedziczonej przez organizatora wycieczki, mocno skupionego na sobie członka szkolnej drużyny futbolowej, opowiadającego o zdeformowanych istotach mieszkających w tych lasach. Ludziach gór podobno polujących na członków cywilizacji ziemskiej. Wszyscy są przekonani, że to zmyślone historyjki... dopóki z ukrycia nie wychodzi agresywny intruz.

Carlton Mellick III: działacz literackiego podziemia, wyklęty przez biblioteki i księgarnie głównego nurtu, jeden z czołowych amerykańskich przedstawicieli Ruchu Bizarro Fiction, „wychowany” między innymi na prozie Johna Skippa i Craiga Spectora, Kurta Vonneguta, Russella Edsona, Kathe Koji oraz filmach Davida Lyncha, Lloyda Kaufmana, Terry'ego Gilliama i Johna Watersa, pisarz osiadły w Portland w stanie Oregon. Nazywany szalonym geniuszem i wirtuozem dziwaczności człowiek piszący od dziesiątego roku życia – osiem lat później miał już dwanaście powieści, ale dotychczas tylko jedna z nich trafiła na rynek: „Electric Jesus Corpse”, druga opublikowana powieść Mellicka, po „Satan Burger” z 2001 roku (debiutował rok wcześniej zbiorem opowiadań zatytułowanym „Sunset with a Beard”) - który pióro wyszlifował w 2008 roku na warsztatach literackiej organizacji pozarządowej Clarion West, korzystając z rad między innymi Chucka Palahniuka, autora choćby „Fight Club. Podziemnego kręgu”, podstawy scenariusza nominowanego do Oscara za montaż dźwięku obrazu Davida Finchera z 1999 roku.

List miłosny autora „Nawiedzonej waginy” i późniejszego „Domu na ruchomych piaskach” - polscy czytelnicy mogą go też kojarzyć choćby z takich antologicznych publikacji, jak: „13 ran” (2012), „Zombiefilia” (2013), „17 szram” (2013) czy „Bizarro dla zaawansowanych” (2015) – minipowieść, która miała być scenariuszem filmowym. Aktorska przygoda Carltona Mellicka III, niewielki występ w niskobudżetowej produkcji „The Ancient” (2005) zainspirował go do napisania własnego scenariusza kiczowatego horroru o grupce przyjaciół na zabójczych wczasach, ale zamiast tego wysmażył utwór literacki, który „lekko” wymknął się spod kontroli. W przedmowie do „Małpiego szału” (oryg. „Apeshit”), w Polsce po raz pierwszy wydanego w roku 2020 - mniej więcej dwanaście lat po światowej premierze książki - przez oficynę Dom Horroru w tłumaczeniu Tomasza Kotkowskiego i stylowej okładce zaadaptowanej przez Kornela Kwiecińskiego, autor przytacza słowa Harlana Ellisona o fikcyjnych postaciach żyjących własnym życiem, przestającym słuchać swoich stwórców, zrywającym się ze sznurków „władców marionetek”. Taki „problem” Mellick miał z „Małpim szałem”, hołdem dla kina grozy klasy B z lat 80. XX wieku, przypuszczalnie zahaczając też o poprzednia dekadę. Niezupełnie tradycyjną siekaniną na odludziu. Tak się rozbrykało towarzystwo ze świata przedstawionego w tym paskudnym dziełku, że zawstydziło nawet księcia osobliwości. W każdym razie ojciec musiał się porządnie zastanowić nad wypchnięciem tego szkaradnego dzieciaka z gniazda. Coś takiego miałby pokazać ludziom? Nie ma takiej opcji! - krzyczała jakaś część niego. Ale wewnętrzny spór wygrał stary dobry wariat. Chrzanić to, wydajemy! I niech mnie przeklinają... po raz enty;) Nie ulega wątpliwości, że „Małpi szał” Carltona Mellicka III to utwór zdrowo rąbnięty, ale który nie jest? Przecież jego Martwe Zło nie wylazło tak nagle, bez ostrzeżenia – oswajał czytelników ze swoimi odjechanymi wizjami, przyzwyczajał do absurdalnej makabry, nieświadomie szykował na masakrę w ciemnym, mrocznym lesie. Na totalne przegięcie. Nie jego wina, bo ilekroć próbował przywołać swoją opowieść do porządku, zwykle w niewybrednych słowach, ta pokazywała mu środkowy palec. Szatański pomiot radośnie rozprawiający o ekstremalnym nieposzanowaniu życia od poczęcia aż do UWAGA SPOILER po śmierci KONIEC SPOILERA. Kapitan licealnej drużyny cheerleaderek z hafefobią Crystal, jej najlepsza przyjaciółka i zastępczyni we wspomnianym zespole sportowym, która ostatnio dokonała kilku niemałych zmian w swoim wyglądzie, wytatuowana panna z irokezem Desdemona oraz trzech członków szkolnej drużyny futbolowej, Kevin, Rick i Jason, organizują weekendowy wypad do „chałupy jak wyjętej z Martwego zła, tylko dwa razy większej i dziwaczniejszej”. Zabierają ze sobą mniej popularną koleżankę Stephanie, zamkniętą w sobie dziewczynę praktycznie rzecz biorąc zmuszającą się do tej wyprawy, mimo że to doskonała okazja do odbicia chłopaka pazernej znajomej. Crystal wystarczy Jason, ale wicekapitanka cheer-drużyny równocześnie sypia z biseksualistą i chłopakiem o nieokreślonych preferencjach seksualnych. Najpoważniejszą kandydatką na final girl jest Stephanie, ale po piętach depcze jej Crystal – pierwsza wieczory woli spędzać w samotności, najlepiej w łazience z odstresowującą szczoteczką do zębów („Zębów” Mitchella Lichtensteina) aniżeli mocno zakrapianych balangach bogatych dzieciaków, a druga sprawia wrażenie najrozsądniejszej i najmniej skupionej na sobie... klientki cuchnącej stacji benzynowej, która prawie na pewno „została przytargana” z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera. Kanibale w amerykańskim lesie?

Jak dotąd bez niespodzianek, ale po zaliczeniu obowiązkowych odwiedzin w obskurnym przybytku zjeżdżamy z utwardzonej nawierzchni na terytorium backwood horroru. Nieslasherowa martwa strefa, ale najbardziej alarmujące znalezisko, główny bohater incydentu nieopodal chaty nomen omen Jasona, zdecydowanie slasherowe. Życzliwy nieznajomy uznany za obłąkanego wsioka, zupełnie jak nad Crystal Lake, tyle że bardziej straszący wyglądem. Dzień żywego trupa. Pora wezwać posiłki, ale... A nie! Zasięg jeszcze jest, tylko rozmówczyni niezbyt zainteresowana poważnie rannym mężczyzną nagabującym nieletnich i prawdopodobnie największym szwedzkim stołem dla padlinożerców na planecie Ziemia (jakaś zaraza? „Śmiertelna gorączka” Eliego Rotha?). Skoro miejscowe władze się nie przejmują, to dlaczego mieliby zawracać sobie tym głowę nastoletni protagoniści „Małpiego szału” Carltona Mellicka III? Gdyby faktycznie istniało jakieś zagrożenie, jak wyraźnie sugerował ten „zmartwychwstały myśliwy”, to na pewno zostaliby ostrzeżeni przez tę bezimienną dyspozytorkę. Po co miałaby to ukrywać? Czyli nie ma co panikować, jedziemy dalej. I wreszcie jest – posiadłość osiemnastoletniego Jasona, scheda po dziadku, który starał się zrobić ze swego syna twardziela równego sobie. Nie żeby był zadowolony z ojca Jasona, ale najpewniej cieszyło go, że mężczyzna podawał dalej. Rodzinna musztra, której Stephanie mogłaby pozazdrościć dziedzicowi nieprzytulnego domku w górach. Dziewczyna, która utknęła w najprawdziwszym piekle. Ze swoją rzadką przypadłością w kroku, ale chyba lepsze to niż aborcyjny fetysz cheerleaderki, którą, bez wzajemności, uważa za swoją najbliższą przyjaciółkę? Takie łóżkowe baraszkowanie, że aż mnie zemdliło. A to tylko wstęp do największych podniet w leśnej chacie Mellicka. Wesołego miasteczka osobowości sadystycznych. Ale najpierw ukradkowa obserwacja niestereotypowej paczki z durnowatego horroru:) Wojerysta z „rodzinnej sagi” zapoczątkowanej przez Wesa Cravena w 1977 roku i niekończącej się historii oficjalnie rozpoczętej przez Roba Schmidta w roku 2003. Oczywiście nie mogło też zabraknąć opowieści przy ognisku – wprawdzie bez ogniska, ale homarowy chłopiec kiedyś może doczeka się równie świetlanej kariery, co zbiegły z zakładu psychiatrycznego seryjny zabójca z hakiem zamiast dłoni. Urban legend na miarę XXI wieku. Udany seans spirytystyczny pisarza bezkompromisowego: wywołanie ducha szalonych lat 80. Ołtarzyk dla campu. Powieść tak zła, że aż dobra. Bezsensowna jatka z drugim dnem, krwawa przejażdżka z nietradycyjnym „mięsem armatnim”, postaci może i niegrzeszących inteligencją, ale i tak byłam pozytywnie zaskoczona... Nie wiem, jak to nazwać, bo „psychologiczna głębia” jakoś nie bardzo mi pasuje, więc poprzestańmy na tym, że uległam podstępnym podszeptom ciasnej konwencji slash. A tu prawdziwe problemy (nie tylko) nastolatków. Mamusia jak z „Carrie” Stephena Kinga - w każdym razie ortodoksja religijna, czy jak kto woli, dziwnie pojmowane wartości chrześcijańskie rodzicielki zwykłego zboczeńca i jego biednej ofiary. Poszukiwanie tożsamości płciowej, niepewność, co do swoich preferencji seksualnych, eksperymentowanie i chowanie się, uciekanie w najlepszym razie w niekomfortową, a w najgorszym śmiertelnie niebezpieczną skorupę. Palący wstyd niekiedy (stanowczo zbyt często!) popychający do ostateczności. Udręka poszkodowanych w czasach „tylko nie mów nikomu”. Kulturalni ludzie nie rozmawiają o seksie, a już na pewno nie takim – zaklinanie rzeczywistości upartym milczeniem, udawaniem, że tego nie ma. Teatrzyk Cywilizacji Współczesnej. Mellick niegrzecznie odmawia udziału w tym obłudnym przedstawieniu, pluje na tę niepisaną umową społeczną, w jego słowniku nie ma słowa „tabu”. Ma potrzebę przelewania na papier wynaturzeń, o których nie śniło się filozofom i nie widzi powodu, by jej nie zaspokajać. Niech inni zachwycają się pięknem – on pozachwyca się brzydotą. Opowie o nadludzkich wyczynach dziewczyny nerwowo miętoszącej własne jelita; opowie o zaopatrzonej w ulubioną broń Jasona Voorheesa, niezaspokojonej onanistce ganiającej po lesie z niebezpiecznie zwisającą piersią (niechybnie odpadnie); opowie o pokawałkowanych istotach rodem z „Re-Animatora” Stuarta Gordona i wreszcie najbardziej podniecającym doświadczeniu w niegodnej pozazdroszczenia egzystencji niestereotypowej cheerleaderki. Okropieństwo!

Leśna masakra dildo w kształcie rączki niemowlaka. Chory horror w stylu lat 80. pióra amerykańskiego Czarodzieja Gore zakochanego w absurdalnych historiach mocnych. Surrealistyczne wizje makabryczne Carltona Mellicka III, tym razem oddającemu hołd kultowym jatkom filmowym. „Martwe zło” Sama Raimiego urządza „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera w „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama na „Wzgórzach mających oczy” Wesa Cravena. Perwersja totalna dla koneserów literatury niepoważnej. Campowy „Małpi szał”, który powinien zaskoczyć nawet najwytrwalszych eksploratorów (pod)gatunkowej ziemi nieczystej:) Ekstremalne doznania od turpisty lubiącego się powygłupiać. Uroczy dziwoląg.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Sześcioro zaprzyjaźnionych nastolatków wyjeżdża na weekend do drewnianego domku w lesie z zamiarem imprezowania. Po zjeździe z szosy głównej, na ostatnim odcinku trasy, ich oczom ukazują się niezliczone martwe zwierzęta i rzekomy trup myśliwego. Młodzi ludzie zostają ostrzeżeni, uspokaja ich jednak zdumiewająca rozmowa telefoniczna z kompletnie niewzruszoną przedstawicielką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na przyjęciu u szacownej rodziny Gontramów dochodzi do incydentu z przekazywaną z pokolenia na pokolenie niezwyczajną figurką alrauneczką, a jeden z gości zapoznaje towarzystwo z legendą o korzeniu mandragory i niezdolnej do miłości, pozbawionej duszy istocie z niej zrodzonej. To inspiruje aroganckiego studenta medycyny Franka Brauna do rozwinięcia śmiałych eksperymentów znienawidzonego wpływowego wuja, tajnego radcy i profesora uniwersyteckiego Jakoba ten Brinkena. Młodzieniec przedstawia zamożnemu krewnemu naprędce wymyśloną hipotetyczną metodę na powołanie do życia mitycznego stworzenia, które daje i odbiera. Wkrótce potem rodzi się Alraune, córka skazanego na śmierć zbrodniarza i sztucznie zapłodnionej prostytutki, a jej prawny opiekun, Jego Ekscelencja Jakob ten Brinken, nie musi długo czekać na potwierdzenie skuteczności swego najśmielszego przedsięwzięcia naukowego. Niejedno potwierdzenie nadludzkich możliwości istoty amoralnej. Diabolicznej jednostki z niespotykaną charyzmą.

Hanns Heinz Ewers, niemiecki filozof, aktor, poeta, podróżnik oraz autor wielu opowiadań i powieści, urodził się w Düsseldorfie w listopadzie 1871 roku, a po zakończeniu nauki (maturę zrobił w 1891 roku) dobrowolnie wstąpił do 1. Pułku Grenadierów Gwardii im. Cesarza Aleksandra, ale już po czterdziestu czterech dniach został zwolniony ze służby wojskowej z powodu krótkowzroczności. Jego działalność literacka oficjalnie rozpoczęła się w 1901 roku , wydanym tomikiem poezji satyryczne; wiersze pisał już w młodości, ale w tamtym czasie opinia publiczna mogła poznać jedynie jego utwór pochwalny w formie nekrologu dla niemieckiego cesarza Fryderyka III. Mniej więcej w tym samum czasie Ewers zawiązał wodewilową współpracę z pisarzem, krytykiem kultury i założycielem kabaretu w Niemczech Ernstem von Wolzogenem. Po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do pierwszej wojny światowej, Hanns Heinz Ewers został uznany za niemieckiego agenta, „aktywnego propagandystę” i w związku z tym aresztowany w 1918 roku. Trafił do obozu dla internowanych Fort Oglethorpe w stanie Georgia, gdzie przebywał do 1921 roku. Dziesięć lat później skuszony nacjonalistycznymi hasełkami, kultem kultury krzyżackiej, a nade wszystko nietzscheańską kulturą moralną, wstąpił do Nacjonalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (niem. Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei; NSDAP). Z łask przywódców partii wypadł parę lat później, po części przez swoją twórczość (postać Lotte Levi, Żydówki i niemieckiej patriotki), ale głównie przez skłonności homoseksualne. W 1934 roku literacki dorobek poczytnego niemieckiego pisarza „trafił do działu ksiąg zakazanych” w Niemczech, przejęto też jego majątek. Represjonowanemu obywatelowi po jakimś czasie udało się uwolnić swoją twórczość – skutek niezmordowanie składanych petycji w sprawie zniesienia zakazu publikowania i zapewne posiadania dzieł Hannsa Heinza Ewersa, który końca drugiej wojny światowej już nie dożył. Zmarł w czerwcu 1943 roku.

W 1910 roku na niemieckim rynku wydawniczym ukazała się zainspirowana 14-zwrotkową balladą Johanna Wolfganga von Goethego powstałą w 1797 roku pierwsza powieść Hannsa Heinza Ewersa, otwarcie tak zwanej Frank Braun Trilogy nazwane „Der Zauberlehrling” (ang. „The Sorcerer's Apprentice”, pol. „Uczeń czarnoksięski”), ze wspomnianą już Lotte Levi, kochanką głównego (anty)bohatera. Ostatnia powieściowa przygoda pana Brauna światową premierę miała natomiast dziesięć-jedenaście lat później: „Vampir” aka „Vampire” płodnego niemieckiego pisarza, który całe dekady po swojej śmierci „gościnnie wystąpił” w powieści Kima Newmana pt. „Krwawy baron. Anno Dracula 1918”, u boku choćby takiej znakomitości jak Edgar Allan Poe, uważanego za jednego z czołowych inspiratorów Ewersa. Środkowa część epickiego tryptyku „Wrogiego Obcego” w niewspółczesnym Nowym Jorku, to najsłynniejsze dzieło zafascynowanego okultyzmem wszechstronnego artysty (epika, liryka, dramat, scenariusze filmowe, reportaże podróżnicze, eseje, do tego aktor i producent filmowy) z wykształceniem prawniczym, którego podobno upodobał sobie Minister Propagandy i Oświecenia Publicznego, kanclerz III Rzeszy, zbrodniarz wojenny Joseph Goebbels. Pierwotnie wydana w 1911 roku „Alraune. Historia pewnej żyjącej istoty” (oryg. „Alraune. Die Geschichte eines lebenden Wesens”) - edycja z ilustracjami małżonki autora, cenionej malarki Ilny Ewers-Wunderwald - to wielokrotnie wznawiana i przenoszona na ekran (pierwsze adaptacje filmowe pojawiły się już w 1918 roku („Alraune, die Henkerstochter, genannt die rote Hanne” Eugena Illésa i Josepha Kleina oraz „Alraune” Michaela Curtiza (alias Mihály Kertész) i Richárda Falka, przy czym ten ostatni mógł zostać wydany w 1919 roku: różne dane w przestrzeni publicznej krążą), a ostatnia w pierwszej połowie lat 50. XX wieku („Alraune” Arthura Marii Rebenalta) perła literatury nazywana przeróbką mitu o Frankensteinie, właściwie ponadczasowego utworu Mary Wollstonecraft Shelley. Najbardziej ekstremalna opowieść o femme fatale wszech czasów, według Briana Stableforda, brytyjskiego naukowca, krytyka i pisarza specjalizującego się w szeroko pojętej fantastyce; dekadenckie arcydzieło według amerykańskiej edukatorki, autorki podręczników Mary Ellen Snodgrass, na które wpływ podobno miała dwutomowa publikacja z działu krytyki społecznej, „Degeneration” Maxa Nordau. W 2024 roku wydawnictwo Zysk i S-ka wprowadziło na polski rynek edycję w mistrzowskim tłumaczeniu i z posłowiem Barbary Grunwald-Hajdasz (życie i twórczość autora powieści oraz słów kilka na temat tłumaczenia tej bizarnej historii); opus magnum Hannsa Heinza Ewersa w wysmakowanej (twardej) retro oprawie: projekt graficzny Urszuli Gireń. Zewnętrzne i wewnętrzne zdobienia oferty specjalnej dla miłośników prozy niesamowitej. Książka (nie tylko) dla koneserów. W mojej ocenie najwyższa półka horroru – doskonały towarzysz dla „Wielkiego Boga Pana” (oryg. „The Great God Pan”) Arthura Machena, opowiadania w całości po raz pierwszy wydanego w 1894 roku wraz z inną niedługą historią nazwaną „The Inmost Light”. Niszczyciela reputacji Wielkiego Literata – arcydzieło wyklęte nie przez Howarda Phillipsa Lovecrafta i pisarzy skupionych wokół niego, nie przez Brama Stokera, a już na pewno nie przez Stephena Kinga, który „postawił mu maleńki pomnik” w swoim „Danse Macabre”. Potępiony przez ówczesną prasę tekst zdegenerowany, zboczony, paskudny... przynajmniej do lat 20. XX wieku. Zdecydowanie moje ulubione opowiadanie, które szczęśliwie prześladowało mnie podczas lektury „Alraune” Hannsa Heinza Ewersa. Prawdę mówiąc silniejsze skojarzenia miałam z „Wielkim Bogiem Panem” Arthura Machena niż „Frankensteinem” Mary Shelley. A stąd już krótka droga do innego arcydzieła literatury grozy monumentalnej „Ghost Story” (pol. „Upiorna opowieść”) Petera Strauba z 1979 roku. Polecam też uwolnioną dwa lata później filmową wersję w reżyserii Johna Irvina.

„Ach, można by przesiać całą Amerykę i całą Australię i do tego dziewięć dziesiątych Europy – i nie znalazłoby się nigdzie takiego mnóstwa uczoności. Tylko że ona jest martwa […] dawno już umarła i śmierdzi rozkładem i zbutwieniem.”

Moralność panny ten Brinken, mentalna zgnilizna tocząca stan mieszczański i szalony pseudonaukowiec, archetypiczny burzyciel przesadnie zafascynowany genetyką – odrażająca praktyka w prywatnej posiadłości w Lendenich nad Renem. Miejscu rzekomo strzeżonym przez Jana Nepomucena. Mówi się, że stwórca skrajnie nieetycznego eksperymentatora, Hanns Heinz Ewers, „Alraune. Historię pewnej żyjącej istoty” pisał pod wpływem idei ruchu eugenicznego - tajny radca Jakob ten Brinken w pewnym sensie z tej gleby wyrósł. Profesor uniwersytecki z pedofilskimi skłonnościami zapalający się do fantastycznie brzmiącego pomysłu nielubianego siostrzeńca, impertynenckiego Franka Brauna, którego poznajemy jako bynajmniej pilnego studenta medycyny. Po wprowadzeniu bezimiennego narratora zwracającego się do „kochanej przyjaciółki”, „jasnowłosej siostrzyczki”, „siostry moich grzechów” (narracja drugoosobowa w Przygrywce i Intermezzach; wyjątki w narracji trzecioosobowej), umownego autora kroniki Alraune, korzystającego z notatek, oprawionej „sekretnej” księgi Jego Ekscelencji Jakoba ten Brinkena, „doktora medycyny, profesora zwyczajnego i rzeczywistego radcę tajnego”. I przedstawieniu rodziny Gontramów, opowiadającego niestworzone historie (patologiczny kłamca) radcy sądowego, jego śmiertelnie chorej małżonki z absurdalnym podejściem do dzieci, delikatnie mówiąc, nieodpowiedzialnej matki hałaśliwej bandy brudasów; najłagodniej jej myśli w słowa ubierając. Gromadki, z której autor wyróżni najmłodszego Wolfa "Wölfchena" i najstarszą Friedę, najlepszą przyjaciółkę jedynej córki Jej Królewskiej Mości, wspólniczki w zbrodni Jakoba ten Brinkena. Wątpliwy talizman rodzinny, legenda o Mandragora offcinarum, diabelskim nasieniu, wyrastającym pod szubienicami, zdaniem alchemików, na skutek ejakulacji pośmiertnej oraz wyzwanie rzucone przez bujającego w obłokach młodzieńca. Bo tak to mógł odebrać ambitny przedstawiciel nauki (faktyczny czy samozwańczy), makiaweliczny opiekun tytułowej istoty. Sztuczne zapłodnienie nierządnicy, rudowłosej piękności Almy Raune, kobiety rozwiązłej i okrutnie zmanipulowanej przez czarującego dżentelmena. Inseminacja domaciczna próbki nasienia pobranej od mordercy skazanego na śmierć – jak się okazuje pierwszym dzieckiem, które przyszło na świat dzięki metodzie in vitro była Alraune:) Osoba niebinarna? Wyprzedzenie swojej epoki, powieść prorocza czy po prostu zbiór wnikliwych obserwacji rzeczywistości przedwojennej. Realia nie mniej zakłamane od dzisiejszych. Sodoma i Gomora pod kopułą Pruderii. Czym różni się bezwstydnica, wulgarna ulicznica Alma od powszechnie szanowanych jurnych właścicieli ziemskich z przełomu XIX i XX wieku? Ludzi zajmujących eksponowane stanowiska w cywilizacyjnym bagienku i innych pracowitych konserwatystów z terenów miejskich? Czym różni się bezbożnica Alraune (chrzest Damiena Thorna) od przekupującej Boga Wszechmogącego Jej Królewskiej Mości i wymyślającej grzechy (świadomie opuszczającej rzeczywiste występki) dla spowiednika Friedy Gontram? I wreszcie czym różni się twór od stwórcy? Femme fatale i pedofil. Raduje się czarne serce, raduje się cuchnąca dusza na każdą wieść o okrucieństwie niesamowicie charyzmatycznej podopiecznej. Właściwie panny/panicza na włościach, niepodzielnej władczyni prawdopodobnie nienaturalnie rozrastającego się „królestwa” nad Renem. „Pamiętnik” voyeurystyczny, nietradycyjna opowieść wampiryczna w gęstym jak na swoje czasy sosie perwersyjnym (imponująca odwaga), oszałamiająco klimatyczny, przepięknie napisany (i przetłumaczony!) zuchwały nadnaturalny horror psychologiczny. Prowokatorska powieść wybitna. Fascynująca historia nieboskiego stworzenia, której przecenić niepodobna.

Zatrważająco dobre „Żywoty nieświętych” Hannsa Heinza Ewersa. Bezczelna powieść postaci kontrowersyjnej, osobowości niewątpliwie zasłużonej dla kultury niemieckiej, ale „mogącej budzić nieprzyjemne emocje”, że pozwolę sobie delikatnie sparafrazować fragment wywodu Everetta Franklina Bleilera, amerykańskiego redaktora, bibliografa oraz badacza literatury fantastycznej i kryminalnej, na temat autora – a przede wszystkim jego artystycznej spuścizny mrocznej - „Alraune. Historii pewnej żyjącej istoty”. Arcydzieła literatury grozy. Tak uważam i zdania nie zmienię. Nigdy przenigdy.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Na przyjęciu u szacownej rodziny Gontramów dochodzi do incydentu z przekazywaną z pokolenia na pokolenie niezwyczajną figurką alrauneczką, a jeden z gości zapoznaje towarzystwo z legendą o korzeniu mandragory i niezdolnej do miłości, pozbawionej duszy istocie z niej zrodzonej. To inspiruje aroganckiego studenta medycyny Franka Brauna do rozwinięcia śmiałych eksperymentów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uważany za jednego z najwybitniejszych literatów anglojęzycznych, trzykrotnie nominowany do Nagrody Nobla, w 1915 roku przez króla Jerzego V odznaczony orderem za zasługi (Order of Merit) dla Wspólnoty Narodów, mistrz wieloznaczności Henry James i jego opowieści niesamowite. Wybór sześciu utworów z bogatego dorobku żyjącego w latach 1843-1916 amerykańsko-brytyjskiego powieściopisarza i nowelisty, związanego też z teatrem, przedstawiciela zarówno realizmu jak modernizmu w literaturze, zachwycającego subtelnościami i psychologią postaci. Syna teologa i filozofa Henry'ego Jamesa seniora i brata między innymi „ojca amerykańskiej psychologii”, czołowego myśliciela końca XIX wieku Williama Jamesa oraz pamiętnikarki Alice James. Kolekcja wydana w 2024 roku przez oficynę Zysk i S-ka pt. „Nacisk śruby i inne opowieści o duchach” zawiera jedną z najważniejszych (mini)powieści Henry'ego Jamesa juniora i pięć opowiadań grozy, w przepysznym tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego. Edycja w twardej oprawie (z obwolutą) z minimalistyczną grafiką na froncie „wyczarowaną” przez Urszulę Gireń – obraz w stylu retro, w klimacie gotyckim – nawiązującą do tytułowego wielokrotnie wydawanego dzieła prozaika skutecznie eksperymentującego z formą i metodą. Wirtuoza półcieni w swoich ponadczasowych utworach konfliktującego osobowości i zderzającego kultury (Stary i Nowy Świat).

„Nacisk śruby” aka „W kleszczach lęku” (oryg. „The Turn of the Screw”)
Pierwotnie publikowana w odcinkach (od 27 stycznia do 16 kwietnia 1898 roku) na łamach nieistniejącego już amerykańskiego magazynu „Collier's Weekly”, jedna z głównych reprezentantek literatury gotyckiej: minipowieść szkatułkowa o teoretycznie nawiedzonej wiejskiej posiadłości w angielskim hrabstwie Essex. Historia napisana na zlecenie – oferta Collier's Weekly (zainteresowani zakupem opowieści o duchach w dwunastu częściach) przedstawiona Henry'emu Jamesowi w 1897 roku, którą przyjął z wdzięcznością. Potrzebował dodatkowego zastrzyku gotówki, a jego problemy zdrowotne mogły przyczynić się do wzrostu zainteresowania sferą duchową (dna moczanowa i przede wszystkim psychiczna udręka spowodowana śmiercią ukochanej siostry Alice, przyjaciela Roberta Louisa Stevensona, autora między innymi arcydzieła literatury światowej „Doktora Jekylla i pana Hyde'a” oraz przyjaciółki Constance Fenimore Woolson, autorki między innymi „Anne”, powieściowej przedstawicielki amerykańskiego regionalizmu literackiego) - w liście datowanym na październik 1895 roku James napisał: „wszędzie widzę duchy”. A w styczniu tego samego roku w swoim prywatnym dzienniku przytoczył historię opowiedzianą mu przez arcybiskupa Canterbury Edwarda White'a Bensona, z której prawdopodobnie co nieco zapożyczył realizując zlecenie dla Collier's. Z literackich wpływów na „Nacisk śruby” badacze i krytycy najczęściej wymieniają „Tajemnice zamku Udolpho” Ann Radcliffe 1794 roku i „Dziwne losy Jane Eyre” Charlotte Brontë z roku 1847. James mógł też czerpać z widoków zapamiętanych podczas pieszych przechadzek po angielskim hrabstwie Shropshire, ze wskazaniem na Wenlock Priory i jego najbliższe sąsiedztwo. Chwalona choćby za dwuznaczność narracji pierwszoosobowej przerażająca przygoda niegodnej zaufania guwernantki (tzw. narratorka niewiarygodna), która na znaczeniu zyskała dopiero w latach 30. XX wieku. Dotąd odbierana jako co prawda efektywna, ale fabularnie niewyszukana historyjka o duchach, nagle stała się niezwykle wdzięcznym obiektem niezliczonych analiz; domniemane myśli marksistowskie i feministyczne, drugie - stricte psychologiczne - dno. Różne oblicza żelaznego horroru gotyckiego Henry'ego Jamesa niejednokrotnie przenoszonego na ekran (po raz pierwszy w 1961 roku; kultowy obraz Jacka Claytona), ale najpierw była adaptacja teatralna; sztuka napisana przez Williama Archibalda, która swoją premierę miała w roku 1950.

„Ostatni z Valeriów” aka „Ostatni z rodu Valerio” (oryg. „The Last of the Valerii”)
W styczniu 1874 roku w „The Atlantic Monthly”, magazynie literackim i kulturalnym z siedzibą w Bostonie, zadebiutowało opowiadanie Henry'ego Jamesa o pogańskich korzeniach Europy oplatających właściciela zabytkowej rezydencji w Rzymie, tytułowego hrabię z mroczną obsesją na punkcie niezwykłego posągu, odkrytego podczas wykopalisk archeologicznych zainicjowanych przez małżonkę pechowego szlachcica. W publikacji książkowej ta nieoczywista opowieść o siłach nadprzyrodzonych po raz pierwszy pokazała się już rok później – tysiąc pięćset egzemplarzy każdy za dwa dolary (nie wszystkie oprawione – czterysta sztuk oprawiono w 1878 roku): „A Passionate Pilgrim and Other Tales” w ofercie James R. Osgood & Co.

„Upiorny czynsz” (oryg. „The Ghostly Rental”)
W „Scribner's Monthly”, ilustrowanym amerykańskim periodyku literackim w tej formie wydawanym w latach 1870-1881, we wrześniu 1876 roku objawiła się jedna z pierwszych ghost stories Henry'ego Jamesa - pomysłowa opowieść o potencjalnie nawiedzonym domu przypadkiem wypatrzonym przez dotąd raczej nieulegającego emocjom studenta teologii - propozycja z okresu wzmożonego eksperymentowania z narracją pierwszoosobową (od 1869 do 1877 roku James ujawnił kilkanaście owoców swojej wielkiej pracy nad stylem pamiętnikarskim, kilkanaście utworów unaoczniających przeogromny potencjał beletrystyki subiektywnej), w tym konkretnym przypadku dwugłosem pokoleniowym. Zderzenie rzeczywistości przedwojennej z powojenną, zaangażowani obserwatorzy różnych epok.

„Sir Edmund Orme” (oryg. „Sir Edmund Orme”)
Świąteczny prezent od redakcji populistycznego periodyku „Black and White” wręczony w roku 1891. Tak zaczynał „legendarny upiór” niewykluczone, że stworzony pod natchnieniem „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa. Prawdziwy dżentelmen świata duchowego, widmowy jegomość ukazujący się zdeterminowanemu kawalerowi ubiegającemu się o rękę ślicznej niewiasty najwyraźniej nieporuszonej jego urokiem osobistym. Ironiczny romans gotycki, satyra na epokę wiktoriańską, przestroga przed bezwzględną wiernością przykazaniom grzeczności i przyzwoitości, strukturą zbliżona do „The Turn of the Screw” pokazanego siedem lat później mroczniejszego i w gruncie rzeczy bardziej wymagającego utworu Henry'ego Jamesa – paranormalne(?) doświadczenie guwernantki mniej oczywistą spuścizną artystyczną Wielkiego Literata z podwójnym obywatelstwem.

„Ołtarz zmarłych” („The Altar of the Dead”)
Palenie świec w intencji bezpowrotnie utraconych bliźnich. Epicki pomnik dla zmarłych odkryty w zbiorze „Terminations”, który swoją światową premierę miał w roku 1895. Suma (nie)wszystkich smutków Henry'ego Jamesa juniora patrzącego jak jego bliscy kolejno odchodzą. Dręczonego myślą: "waves sweep dreadfully over the dead—they drop out and their names are unuttered". Z udostępnionych całe dekady po jego śmierci prywatnych zapisków („The Notebooks of Henry James”, 1947) wynika, że autor nie był zadowolony z efektu końcowego „The Altar of the Dead”, wziąwszy jednak pod uwagę fakt, że wyróżnił ten tekst w specjalnej 24-tomowej kolekcji nowojorskiej (New York Edition Henry James, warto zaznaczyć, że wypuszczona zarówno w Stanach Zjednoczonych jak w Wielkiej Brytanii), podejrzewa się, że pisarz nie tyle zawiódł się na samej opowieści, ile wydawcach magazynów zgodnie odrzucających tęskną opowieść pana Jamesa. Jeden z jego trzech utworów (pozostałe to po raz pierwszy wydany w 1896 roku „The Way it Came” i „The Beast in the Jungle” z roku 1903 ), który w drugiej połowie następnego wieku posłużył twórcom „Zielonego pokoju” - filmowy dramat psychologiczny François Truffauta z 1978 roku.

„Radosny zaułek” (oryg. „The Jolly Corner”)
Przeniesiona na ekran w 1975 roku – około czterdziestominutowy film telewizyjny w reżyserii Arthura Barrona pod tym samym oryginalnym tytułem – też wykorzystana w miniserialu Mike'a Flangana wydanym w 2020 roku jako „The Haunting of Bly Manor” (pol. „Nawiedzony dwór w Bly”) jedna z najbardziej rozpoznawalnych opowieści niesamowitych Henry'ego Jamesa. Uwolniona w 1908 roku w londyńskich czasopiśmie „The English Review” (czyli w pierwszym roku jego istnienia), zamkniętym niespełna trzydzieści lat później. Egzotyczna przechadzka po odziedziczonej nieruchomości rodzinnej. Powrót Spencera Brydona do tytułowego zakątka, w którym się wychował. Obsesyjne poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: kim by się stał, gdyby lata wcześniej nie zdecydował się wyfrunąć z tego bajecznego gniazda. Pogoń za drugim „ja”, teoretycznie nieistniejącym, wyobrażonym cieniem. Klasyczny motyw w klimacie magicznym. Poetycki język (brawa dla tłumacza) i perfekcyjnie przemyślana fabularna konstrukcja labiryntowa. Zabłąkani w mrocznych korytarzach dociekliwego umysłu i przypuszczalnie przeklętego budynku. Nawiedzony dom, nawiedzony bohater, nawiedzony czytelnik:)

Psychorealistyczny horror nadnaturalny w literaturze. Realizm, symbolizm i ekspresjonizm Henry'ego Jamesa. Architektura gotycka króla niuansów. Reprezentatywne opowieści niesamowite giganta prozy angielskiej i amerykańskiej, zebrane w jednym tomie i zarazem niewielka próbka prozatorskich zdolności pisarza wiecznie żywego, unieśmiertelnionego poprzez swoje wciąż na nowo odkrywane epickie dokonania. „Nacisk śruby i inne opowieści o duchach” pod redakcją pani Magdaleny Wójcik to nie tylko doskonała opcja na początek zapewne dłuższej przygody z twórczością młodszego brata jednego z prekursorów pragmatyzmu, ale też okazja do odświeżenia materiału. Solidny prezent dla kolekcjonerów klasycznych historii z dreszczykiem, oddanych czytelników Henry'ego Jamesa i innych czarodziejów z wieków minionych.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Uważany za jednego z najwybitniejszych literatów anglojęzycznych, trzykrotnie nominowany do Nagrody Nobla, w 1915 roku przez króla Jerzego V odznaczony orderem za zasługi (Order of Merit) dla Wspólnoty Narodów, mistrz wieloznaczności Henry James i jego opowieści niesamowite. Wybór sześciu utworów z bogatego dorobku żyjącego w latach 1843-1916 amerykańsko-brytyjskiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Crossways Security to doskonale prosperująca dwuosobowa działalność gospodarcza ukierunkowana na testowanie systemów zabezpieczeń i założona przez młode małżeństwo, odpowiadającą za część fizyczną Jacinthę 'Jack' Cross i zajmującego się materią cyfrową Gabriela Medwaya. Szczęśliwe małżeństwo nieodwracalnie zniszczone tuż po zakończeniu jednej z akcji zdolnych pen-testerów: po owocnym włamaniu do siedziby dużej firmy jednego ze zleceniodawców, tradycyjnie przeprowadzonym przez Jack, korzystającą z instrukcji na bieżąco przekazywanych przez genialnego hakera i troskliwego partnera. Zamordowanego we własnym domu Gabe'a. Sprawę prowadzi detektyw Habiba Malik z londyńskiego wydziału dochodzeniowo-śledczego, której partneruje niedoświadczony detektyw Alex Miles, a jedyną podejrzaną jest żona ofiary. Zdruzgotana kobieta początkowo współpracująca z organami ścigania w złudnej nadziei na schwytanie osoby lub osób odpowiedzialnych za śmierć jej ukochanego. Zdeterminowana kobieta koniec końców biorąca sprawy we własne ręce. Uciekinierka z narażeniem życia goniąca za sprawiedliwością.

Współczesna Agatha Christie w nowej odsłonie. Klimaty szpiegowskie od poczytnej brytyjskiej powieściopisarki, pod własnym nazwiskiem – Ruth Warburton – publikującej młodzieżowe utwory fantastyczne, ale bardziej znanej pod fikcyjnym nazwiskiem Ruth Ware, którym podpisuje swoje literackie thrillery psychologiczne. Autorka między innymi takich powieści, jak „W ciemnym, mrocznym lesie”, przez amerykańską organizację non-profit National Public Radio (NPR) okrzykniętą najlepszą książką roku 2015, prawa do ekranizacji/adaptacji której zakupiła wytwórnia New Line Cinema (głównym producentem filmu przypuszczalnie będzie jednak Pacific Standard); nominowana do Goodreads Choice Award 2016 w kategorii „najlepszy kryminał/thriller” „Kobieta z kabiny dziesiątej” aka „Dziewczyna z kabiny nr 10”, której filmowa wersja ma zostać wyprodukowana przez telewizję CBS oraz firmę Gotham Group; „Gra w kłamstwa”, przeniesienie na ekran której planuje międzynarodowa firma rozrywkowa Entertainment One oraz nominowana do Ian Fleming Steel Dagger Award 2021 (konkurs Crime Writers Association Award) „Jedno po drugim”. Pierwotnie wydana w 2023 roku powieść „Zero Days” też wzbudziła zainteresowanie w światku filmowym – prawa do adaptacji nabyła firma Universal International Studios z zamiarem stworzenia serialu. Premierową edycję polską, pod tytułem „Dzień zero”, w tłumaczeniu Anny Tomczyk, wypuściła oficyna Czwarta Strona w roku 2024. Okładkę zaprojektowała Magda Bloch.

Miłośniczka „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson i „Kobiety w czerni” Susan Hill (z powieści grozy wyróżnia też „Czarny Dom” Stephena Kinga i Petera Strauba), które najpewniej zainspirowały choćby takie jej dzieła, jak „Pod kluczem” i „Śmierć pani Westaway”, absolwentka University of Manchester obecnie mieszkająca w Brighton w angielskim hrabstwie East Sussex, mistrzyni współczesnego thrillera/kryminału znana jako Ruth Ware poszerza (pod)gatunkowe horyzonty desperackim pościgiem dwudziestosiedmioletniej testerki penetracji. Powieścią zainspirowaną podcastem „Darknet Diaries” prowadzonym przez Jack Rhysider. „Pisarska spadkobierczyni Agathy Christie”, specjalizująca się też w literaturze neogotyckiej, w „Dniu zero” do sprawdzonej maszynerii dodaje niepewne elementy, czy jak kto woli jedną nogą wychodzi ze strefy komfortu. Bo nawet jeśli autorka „Tej dziewczyny” wcześniej celowała w literaturę sensacyjną/szpiegowską to w tę gatunkową tarczę trafiła dopiero osobistą misją Jacinthy 'Jack' Cross. Młodej wdowy z Londynu pilnie poszukiwanej przez „niehollywoodzkich stróżów prawa”. „Policja już mnie kiedyś zawiodła; nie było powodu, dla którego nie mieliby mnie zawieść ponownie” - taka myśl nachodzi podejrzaną w sprawie zabójstwa Gabriela Medwaya. Zrozpaczona pen-testerka teoretycznie wrabiana przez faktycznego sprawcę, któremu mimowolnie ułatwiła zadanie wielce podejrzanym zachowaniem - według prowadzącej śledztwo doświadczonej detektyw Habiby Malik – w noc zabójstwa męża. Pogrążona przez szok. Zrozumiała reakcja na gwałtowną śmierć osoby bliskiej, ale jeśli w grę wchodzi zabójstwo to może być przysłowiowy gwóźdź do trumny. Chciałabym móc powiedzieć, że nieprzyjemnie zaskoczyła mnie reakcja śledczych na tłumaczenia zdruzgotanej bohaterki „Dnia zero”; chciałabym móc zarzucić Ruth Ware naginanie rzeczywistości do koncepcji dzieła literackiego, ale prawda jest taka, że brytyjska królowa współczesnego kryminalnego thrillera psychologicznego zaimponowała mi nieidealistycznym spojrzeniem na misję policji. W każdym razie pani Ware nie próbuje wmówić społeczeństwu, że „chronić i służyć” to dewiza wszystkich przedstawicieli organów ścigania przynajmniej w tak zwanych państwach demokratycznych, że nieuprzywilejowani obywatele w razie potrzeby otrzymają wszelką pomoc od każdego pana i każdej pani z policyjną odznaką. Wyznanie pewnego kierowcy ze świata przedstawionego w „Dniu zero”: „jednego się wtedy nauczyłem: oni bardziej się interesują tym, żeby wsadzić kogoś za kratki, niż sprawdzeniem, czy to właściwy człowiek”. Pewnie nie wszyscy, ale jak rozpoznać czarne owce? Parę lat przed właściwą akcją omawianej książki, Jacintha 'Jack' Cross zdała się na policję i kiepsko na tym wyszła. Złożyła zawiadomienie o przestępstwie i przekonała się jak niedoskonale naoliwiona jest państwowa machina. Zemsta solidarnych, bo tak się niefortunnie dla Jack złożyło, że jej przemocowy partner wybrał karierę policjanta. „Hominis est errare, insipientis in errore perseverare” (autor Marek Tulliusz Cycerona; pol. „Ludzką rzeczą jest błądzić, głupców rzeczą trwać w błędzie”). Urodzona testerka systemów zabezpieczeń zrozumiała, że najbezpieczniej polegać na sobie, ewentualnie też ludziach z najbliższego otoczenia. I porzucić wszelką wiarę w system?

„Ścigana w reżyserii Ruth Ware”. Kobieta przysięgająca, że nie miała nic wspólnego z zuchwałym morderstwem etycznego hakera (haker w białym kapeluszu, ang. white hat), męża i współpracownika, współwłaściciela firmy Crossways Security przyjmującej zlecenia od podmiotów prywatnych i publicznych. Legalne włamania przeprowadzane przez zgrany zespół bezpowrotnie zniszczony przez „jakąś poważną zorganizowaną grupę przestępczą, albo coś jeszcze gorszego – może nawet agencję rządową”. Tak czy inaczej, Jacintha 'Jack' Cross ostro pracuje na zaufanie czytelnika; autorce ponad wszelką wątpliwość zależało na niekwestionowaniu niewinności dwudziestosiedmioletniej pen-testerki z Londynu przez odbiorców „Dnia zero” i choć mam świadomość, że wierni czytelnicy pani Ware/Warburton nie zwykli wierzyć na słowo jej hipotetycznym postaciom pozytywnym, podejrzewam, że dla Jack wielu podejrzliwych zrobi wyjątek. Narracja pierwszoosobowa może być największą sojuszniczką podstępnej powieściopisarki – sprzedającej fałszywy wizerunek postaci prowadzącej? Wątpliwe, ale... Choćby zdarzenie w jednym z londyńskich parków, przy pomniku Erosa lub Anterosa, pokazuje, że w rzekomej bezpośredniej relacji uczestnika/uczestniczki wydarzeń równie gładko można zwodzić odbiorcę, co w utworach spisanych w trzeciej osobie (o czym jeszcze dobitniej zaświadczą wszyscy narratorzy i wszystkie narratorki niewiarygodne literackiego świata). Wytrawna manipulacja - nie ordynarne oszustwo tylko przemyślany dobór słów - narratorki wciąż wiarygodnej. A przecież Jack nawet nie stara się ukryć, że nierzadko korzysta ze sztuczek socjotechnicznych – umiejętność praktycznego wykorzystania inżynierii społecznej to podstawa w jej zawodzie, a w każdym razie domniemana mężobójczyni nie ma wątpliwości, że nie osiągałaby tak dobrych wyników, gdyby nie nauczyła się oddziaływać na inne osoby – które zgodnie z przewidywaniami przydadzą się na początku jej nowej drogi życia. Tyle sygnałów alarmowych, ale jak ich nie ignorować, gdy dziewczyna rzeczywiście wciąga cię w jakieś śledztwo? Gdyby miała coś wspólnego z morderstwem raczej nie skupiałaby się na robocie, którą powinien zająć się zespół dochodzeniowo-śledczy kierowany przez detektyw Habibę Malik, w najlepszym razie nadmiernie ufającą swemu instynktowi – właściwie nie tylko nieuchwytnemu przeczuciu, ale i „twardym” poszlakom – a w najgorszym nad Sprawiedliwość przedkładającą Statystyki. Darowanemu konwiowi w zęby się nie zagląda. Skoro ktoś – nieważne kto – zadbał o błyskawiczne zamknięcie sprawy zabójstwa pierwszego stopnia/zabójstwa na zlecenie Gabriela Medwaya, to po co sobie komplikować? Gdyby Jack nie wymknęła się z komisariatu, gdyby nie miała złych doświadczeń z policją, gdyby nie przeczytała pewnego maila, gdyby po prostu zachowała się jak przykładna obywatelka i współpracowała z tymi, za którymi podobno trzeba stać murem (jedna z definicji patriotyzmu), media tradycyjne i społecznościowe grzmiałyby o niekonwencjonalnym rozwodzie „orzeczonym” przez diaboliczną istotę w imponująco szybkim tempie unieszkodliwioną przez niezłomnych stróżów prawa. A życie samej „bestii” nie wisiałoby na włosku? Jack twierdzi, że nie dba o własny los; nie przeraża jej ani perspektywa dożywotniej odsiadki, ani równie realne wyjście na spotkanie ze Śmiercią, boi się tylko, że nie zdąży odkryć tożsamości człowieka odpowiedzialnego za zniszczenie jej życia. Wszystko wskazuje na to, że to była robota profesjonalisty. Starsza siostra Jack, dziennikarka Helena Wick i jej małżonek, notariusz Roland - kochający rodzice uroczych czteroletnich bliźniaczek: Millie i Kitty – uświadamiają przypuszczalnie wrabianą pen-testerkę, że jej alibi nie jest tak mocne, jak jej się wydawało. Przy takim modus operandi nie ma znaczenia, że podejrzana ponad wszelką wątpliwość w czasie zdarzenia przebywała w innej częściej miasta. Hmm, z tym „ponad wszelką wątpliwość” trochę przesadziłam, bo nieustępliwa policjantka jest pewna, że w razie potrzeby potrafiłaby podważyć alibi Jack. Najpierw jednak musi ją złapać...

Założenie fabularne ósmej powieści Ruth Warburton wydanej pod pseudonimem artystycznym podpowiadało rozrywkę dynamiczną – jedną z tych opowieści, w których coś takiego jak zagłębianie się w sferę wewnętrzną postaci praktycznie rzecz biorąc nie istnieje – niepreferowaną przeze mnie „prozę powierzchowną” częściej zwaną rozwlekłą, więc pewnie nie wybrałabym „Dnia zero” na swój pierwszy kontakt z piórem Ruth Ware. Dreszczowca przewidywalnego, ale wbrew moim największym obawom (podsycanym wspomnieniem „Jedno po drugim”), solidnie przygotowanego od strony psychologicznej. Wywołującego silne emocje jak najbardziej pożądane (pomijając zakończenie) mimo obliczalnego rozwoju. Dobrze jest.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Crossways Security to doskonale prosperująca dwuosobowa działalność gospodarcza ukierunkowana na testowanie systemów zabezpieczeń i założona przez młode małżeństwo, odpowiadającą za część fizyczną Jacinthę 'Jack' Cross i zajmującego się materią cyfrową Gabriela Medwaya. Szczęśliwe małżeństwo nieodwracalnie zniszczone tuż po zakończeniu jednej z akcji zdolnych pen-testerów:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Podczas drugiej wojny światowej Rhoda i Frank Redpath, dobrze sytuowane małżeństwo z angielskiej prowincji mieszkające z dobroduszną ciotką mężczyzny, dobrym duchem rodziny panną Pauliną Redpath, niechętnie zapraszają na Święta Bożego Narodzenia nieznośnego ojczyma kobiety, który zgromadził ogromny majątek, dobiegającego dziewięćdziesiątki sir Willoughby'ego Keene-Cottona. Tegoroczne święta u państwa Redpath zapowiadają się nadzwyczaj skromnie; poza wujkiem Williem mają gościć tylko swego jedynego syna Johna i jego narzeczoną Margery Dore, ale kiedy okolicę obiega wiadomość o przyjeździe sławnego Keene-Cottona, nadzieje Franka i Rhody się spełniają: mogą zorganizować upragnione przyjęcie świąteczne bez obaw o poniżającą lawinę odrzuconych zaproszeń. I faktycznie, w skromnej posiadłości Redpathów gromadzi się cała śmietanka towarzyska z Mewdley i okolic, w nadziei na poznanie bogatego staruszka, jak zawsze dającego się we znaki rzekomo wspaniałomyślnym gospodarzom. A po świętach okolicę obiega kolejna sensacyjna wiadomość: sir Willoughby Keene-Cotton został znaleziony martwy przed domem państwa Redpath, a jego stary znajomy, nadkomisarz hrabstwa Smythe nie wyklucza zabójstwa. Sprawę powierza nadinspektorowi Culleyowi, najbardziej przenikliwemu ze swoich podwładnych, który ma potwierdzić bądź wykluczyć celowe otrucie upartego starszego pana.

Rupert Latimer (właściwie Algernon Vernon Mills) urodził się w 1905 roku w Wildernesse Park w Sevenoaks w angielskim hrabstwie Kent. Pochodził z zamożnej rodziny – jego babcia była właścicielką zabytkowej posiadłości Wildernesse House: najwcześniejsze wzmianki o tej budowli pochodzą z XIV wieku, a gościł w niej między innymi książę Wellington niedługo przed bitwą pod Waterloo. Latimer wychował się w luksusie, ale już w dzieciństwie mocno podupadł na zdrowiu za sprawą skażonych dzikich truskawek skonsumowanych podczas zwiedzania Francji. Zachorował na dur brzuszny - dla jego starszej siostry i ich pielęgniarki ten posiłek okazał się śmiertelny – a przez resztę życia zmagał się z epilepsją i kulał. Kiedy dorósł na jakiś czas związał się z teatrem - pracował choćby z Arnoldem Ridleyem, brytyjskim aktorem i dramaturgiem, najbardziej kojarzonym ze sztuką „The Ghost Train” po raz pierwszy wystawioną w 1923 roku - a na scenę literacką prawdopodobnie wkroczył w 1933 roku: dowcipna powieść pierwotnie opublikowana pt. „Jam Today” (zdaje się, wznowiona jako „The Unenchanted Circle”, która może być też alternatywnym tytułem legendarnego utworu kryminalnego Latimera „Death in Real Life”). A w 1944 roku „pochwalił się” (po)świątecznym kryminałem, docenionym przez krytyków „Murder After Christmas” - pierwsza polska edycja, pod tytułem „Poświąteczne morderstwo”, pojawiała się dopiero w roku 2023 w wyniku działalność oficyny Zysk i S-ka; okładkę zaprojektowała Paulina Radomska-Skierkowska, a tłumaczył Tomasz Bieroń – potem zdiagnozowano u niego guza mózgu; zmarł w 1953 roku.

W 2021 roku Biblioteka Brytyjska (The British Library) w ramach zacnego projektu pt. British Library Crime Classic (wznowienia głównie zapomnianych utworów kryminalnym z lat 1860-1950) zaprezentowała współczesnym czytelnikom jedną z dwóch lub trzech - tego jeszcze nie ustalono – powieść brytyjskiego dżentelmena w pierwszej połowie XX wieku publikującego pod pseudonimem Rupert Latimer. Przedruk wzbogacony o krótką rozprawę Martina Edwardsa - której nie znajdziemy w premierowym polskim wydaniu „Poświątecznego morderstwa” - brytyjskiego autora kryminałów, który podjął się niełatwego zadania przybliżenia sylwetki Algernona Vernona Millsa. Chorowitego artysty z rozbrajającym poczuciem humoru. Wydana podczas drugiej wojny światowej - w tym okresie toczy się też akcja książki - na rodzimym „poletku” autora (w Anglii) opowieść o śmierci „Świętego Mikołaja”. Przebranego „złego ducha rodziny”, który mógł paść ofiarą własnego łakomstwa. Sir Willoughby Keene-Cotton szczycił się dobrym zdrowiem i monstrualnym apetytem, ale dla swojej pasierbicy Rhody Redpath, z domu Hepworth, i tym bardziej jej męża Franka, przede wszystkim był rozkapryszonym starcem, który „na złość mamie chętnie odmrażał sobie uszy”. Irytująca przekora, ośli upór i rażąca niesprawiedliwość wszechświata: urodzenie pod szczęśliwą gwiazdą. W swoim długim życiu wujek Willie wszedł w niejeden intratny związek małżeński, przeżył niejedną bogatą wybrankę, niezmiennie dziedzicząc cały jej majątek. W tym część, która podobno miała przypaść Rhodzie, ale o to nie ma prawa gniewać się na ojczyma, bo chciwość nigdy nie była jego przywarą. Ten problem rozwiązali w cywilizowany sposób – kobieta dostała wszystko, co za życia zgromadziła jej matka, a Willie nawet tego nie odczuł; drobne dla takiego „króla Midasa” jak on – ale kością niezgody pozostał Frank. Według sir Keene-Cottona człowiek niegodny panny Hepworth. Lekkoduch pochodzący z niższej warstwy społecznej, wymądrzający się dyletant, pasożytujący na społecznym statusie małżonki. Zdeklarowany pacyfista, którego ulubioną rozrywką jest „robienie sąsiadom wody z mózgu”. Potworna niemożność zaszufladkowania bliźniego – udręka z premedytacją podsycana przez niereformowalnego członka niewielkiej angielskiej niby wspólnoty. Społeczność wiejska, która w ostatnim czasie nieco się rozrosła. O ułamek tak zwanych ewakuowanych – przesiedlenia ludności, które przynajmniej w świecie przedstawionym przez Ruperta Latimera, nie są tak kłopotliwe, jak reglamentacja towarów i zaciemnienie – wśród których znalazła się także Paulina Redpath, ukochana ciotka Franka, stara panna, „wykwalifikowana swatka”, która od wielu lat cieszy się również bezwzględnym zaufaniem kobiety, z którą fortunnie stanął na ślubnym kobiercu – jej nieodżałowana rodzicielka była przyjaciółką i pracodawczynią Pauliny, poza wszystkim innych pełniącej obowiązki guwernantki słodkiej Rhody.

Czekoladki w bałwanie, potencjalnie skandalizująca biografia, zaginione notatki denata, alarmujące ślady stóp na mocno teoretycznym miejscu zbrodni, zatrute jedzenie, zaginiony spadkobierca i te przeklęte babeczki bakaliowe w dziwnych miejscach pochowane. A to tylko wybrane elementy prawdopodobnie najtrudniejszej zagadki kryminalnej w policyjnej karierze nadinspektora Culleya, Sherlocka Holmesa Rupera Latimera, pokornego „sługi” majora Smythe'a, coraz bardziej żałującego, że w jesieni życia zebrało się mu na bycie przydatnym w wojennym chaosie. Kontynuacja patriotycznej misji chełpliwego obywatela na posterunku policji w Mewdley. Nadkomisarz hrabstwa przeceniający swoje zasługi w śledztwie w sprawie tajemniczej śmierci starszego pana. Prędzej norma niż nagła potrzeba udowodnienia swej przydatności – można to wyczytać z reakcji nadinspektora Culleya i sierżanta Dawesa, który na rozkaz Smythe'a, bez widocznego żalu, przekazał temu pierwszemu poświąteczną zagadkę z Four Corners, gdzie w wieczór poprzedzający odnalezienie zwłok staruszka w stroju Świętego Mikołaja, odbyło się huczne przyjęcie, w którym uczestniczył między innymi nadkomisarz Smythe. I wszystko wskazywałoby na nieszczęśliwy wypadek, ewentualnie zgon naturalny – jak by nie patrzeć sir Willoughby Keene-Cotton miał prawie dziewięćdziesiąt lat – gdyby domorosły detektyw John Redpath nie zauważył, albo przezornie zatrzymał to odkrycie dla siebie, przeczących tym wersjom wydarzeń odcisków stóp niedługo odbitych na śniegu. Zadeptana poszlaka, która wprawdzie może się okazać przysłowiowym gwoździem do trumny jego rodziców, ale taki szczegół nie może powstrzymać urodzonego śledczego. Rozwiązanie zagadki ponad wszystko – John zawsze taki był, dlatego Rhoda i Frank nie są zdziwieni jego nieugiętą postawą w obliczu śmierci niespecjalnie lubianego krewnego. Tego samego nie można natomiast powiedzieć o jego narzeczonej – właściwie już żonie, ale młodzi postanowili „chwilę” potrzymać to w sekrecie – rozważającej powrót na deski teatru, niezbyt doświadczonej aktorki Margery Dore, w gruncie rzeczy nieporównywalnie bardziej zdumionej zachowaniem teściów. Zawody w wymyślaniu planów uśmiercenia hojnego staruszka, a teraz jeszcze coś, co wygląda na konkurencję w ściąganiu na siebie podejrzeń policji. Toż to istny dom wariatów! Zdaniem przedstawicielki rozsądnej mniejszości w literackim świecie Ruperta Latimera? Tak czy inaczej, elastyczności odmówić Margery nie można – ma dziewczyna talent adaptacyjny albo coś odciąga jej myśli od ekscentrycznej rodzinki, do której być może nierozważnie weszła. Realizuje plan awaryjny? Margery i John święta zamierzali spędzić na bałamuceniu wujka Williego i można by pomyśleć, że sprawy tragicznie wymknęły się im spod kontroli, gdyby John tak niezłomnie nie zabiegał o pełne zaangażowanie organów ścigania w poświąteczne perturbacje. Narobił niepotrzebnego zamieszania... żałosny nie-żebym-zapomniał-tylko-nie-mogę-sobie-przypomnieć, tetryk. Wredny zgred bezczelnie uprzykrzający życie Frankowi wszystkie-rozumy-pozjadałem Redpathowi. Kryminał sardoniczny z niebanalnymi postaciami, że tak to ujmę, krążącymi wokół stereotypowego mistrza dedukcji, korzystającego z „wynalazku”, rozpowszechnionego dopiero w przyszłych dekadach (profilowanie psychologiczne): policyjnego detektywa, czy raczej prowincjonalnego policjanta, który pewnie „z pocałowaniem ręki” zostałby przyjęty do Scotland Yardu. Gdyby kiedyś nadinspektora Culleya dopadła taka ambicja. Tymczasem wystarczą mu banalne sprawy (nie)zwykłych ludzi. Sympatycznych i snobistycznych. Sól ziemi (czyli robotnicy) i bezwstydnie gardzący pracą, „szlachetnie urodzeni” obłudni próżniacy, dla których największą katastrofą wcale nie jest wojna światowa (przeżyli pierwszą, to i przeżyją drugą...) - niemniej niektórym sen z powiek może spędzać wynikający z niej ustawowy zakaz marnotrawstwa żywności - tylko widmo „pobrudzenia sobie rąk” ordynarnym zajęciem zarobkowym. Wystarczy, że jakiś krewniak pominie ich w testamencie... Nic więc dziwnego, że jedyny motyw ewentualnego zabójstwa po świętach, jaki nasuwa się dzielnym gliniarzom, to niesamowicie (pięknie!) komplikująca się kwestia dziedziczenia. Jak na powieść napisaną w pierwszej połowie XX wieku, „Poświąteczne morderstwo” Ruperta Latimera jest aż nieprzystojnie skomplikowane:) Produkt niepasujący do epoki, a przynajmniej odstający od popularniejszych przedstawicieli gatunku. Intryga dla potomnych – mnóstwo nitek wychodzących niekoniecznie z jednego kłębka. Podwójna niespodzianka? W każdym razie, ja na przewidywalność ponarzekać sobie nie mogę.

Sofizmaty kryminalne dowcipnej duszy artystycznej, na scenie literackiej występującej pod pseudonimem Rupert Latimer. Urodzonego w epoce edwardiańskiej obiektywnego obserwatora wyższej warstwy społecznej, której był członkiem. Uroczo szczera persona grata z czarodziejskim piórem. Łebski pisarz, który nie pozostawił po sobie wielkiej spuścizny beletrystycznej, a zatem jego „wskrzeszone” przez współczesnych wydawców „Poświąteczne morderstwo” można uznać za książkowy rarytas, tym bardziej, że jakość nieprymitywna. Kryminał palce lizać.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Podczas drugiej wojny światowej Rhoda i Frank Redpath, dobrze sytuowane małżeństwo z angielskiej prowincji mieszkające z dobroduszną ciotką mężczyzny, dobrym duchem rodziny panną Pauliną Redpath, niechętnie zapraszają na Święta Bożego Narodzenia nieznośnego ojczyma kobiety, który zgromadził ogromny majątek, dobiegającego dziewięćdziesiątki sir Willoughby'ego Keene-Cottona....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rok 1848. Po zakończeniu wojny amerykańsko-meksykańskiej nadużywający alkoholu młody dziennikarz Marion T. Bell w mieścinie Gable's Ferry spotyka enigmatycznego kowboja Johna Charlesa Harta, który zaprasza go do chaty przyjaciela zwanego Matką Piąchą. Mężczyźni zwyczajowo mają polować na mustangi, a zaintrygowany postacią Harta, przepijający spadek gryzipiórek, mimo braku doświadczenia, bez namysłu przyjmuje propozycję praktycznie obcego jegomościa. A nazajutrz poznaje Matkę, jak wkrótce odnotuje, zaskakująco zwinnego wielkoluda, cierpliwego mentora i sympatycznego towarzysza, w przeciwieństwie do swojego długoletniego przyjaciela, nieszczędzącego Bellowi informacji o sobie. Męską sielankę przerwą dwie straszliwie sponiewierane kobiety, uciekinierki z obozu diabolicznych Sióstr Valenzura, Meksykanek kierujących odrażającym procederem i oddającym cześć Starym Bogom. Przerażająca relacja jednej z ofiar handlarzy ludźmi z hacjendy po drugiej stronie Rio Grande, urodziwej Meksykanki, półkrwi Indianki Eleny i jej upór w dążeniu do ponownego spotkania z oprawcami zmuszą trzech dżentelmenów do zaangażowania się w wielce ryzykowną misję. Krwawą przeprawę.

Minipowieść, ewentualnie dłuższe opowiadanie wielkiego Jacka Ketchuma (właściwie Dallas William Mayr), nieodżałowanego amerykańskiego pisarza w 2011 roku uhonorowanego World Horror Convention Grand Master Award za wybitny wkład w gatunek horroru, autora między innymi kontrowersyjnej powieści „Poza sezonem”, otwarcia kanibalistycznego cyklu częściowo przeniesionego na ekran; zainspirowanymi prawdziwymi wydarzeniami, wstrząsającymi „Jedynym dzieckiem” i „Dziewczyną z sąsiedztwa, która też doczekała się swojej filmowej wersji (udane przedsięwzięcie pod dyrekcją artystyczną Gregory'ego Wilsona uwolnione w roku 2007) oraz zdobywcy Bram Stoker Award, zekranizowanego przez Chrisa Sivertsona utworu w Polsce publikowanego pod tytułem „Straceni”. Bram Stoker Award gorąco dopingowany przez Stephena Kinga (Ketchum nazwał go swoim niezwykłym cheerleaderem), „najstraszniejszy facet w Ameryce” otrzymał choćby za opowiadanie „Pudełko” z kolekcji „Królestwo Spokoju” - laureatka tej samej prestiżowej nagrody - na kanwie którego powstała miniprodukcja w reżyserii Jovanki Vuckovic, jeden z segmentów filmowej antologii z 2017 roku pt. „XX”. „Przeprawa” (oryg. „The Crossing”) swoją światową premierę miała w roku 2003, a pierwszą polskojęzyczną edycję wypuszczono aż dwadzieścia jeden lat później – efektowna oferta Wydawnictwa Skarpa Warszawska w starannym tłumaczeniu Roberta J. Szmidta. Twarda oprawa apetycznie ozdobiona przez Piotra Cieślińskiego, szkarłatne brzegi kart i graficzne elementy dekoracyjne w środku: rozbryzgi czarnej krwi i dwa symbole Dzikiego Zachodu w „rozdziałowym odliczaniu”.

Rape and revenge na Dzikim Zachodzie. Przekształcenie scenariusza filmowego Jacka Ketchuma zainspirowanego paskudną działalnością czterech sióstr z meksykańskiego stanu Guanajuato. María Delfina González Valenzuela, María del Carmen González Valenzuela, María Luisa González Valenzuela oraz María de Jesús González Valenzuela w latach 1950-1964 prowadziły stręczycielski przybytek o nazwie „Rancho El Ángel”, hacjendę tortur, w której zamordowano co najmniej dziewięćdziesiąt jeden osób. Z naciskiem na „co najmniej”, bo siostry Valenzuela - wpisane do Księgi Rekordów Guinnessa jako najbardziej płodne partnerstwo w zabijaniu - mogły unicestwić nawet więcej niż dwieście istnień. W każdym razie na ich ranczo znaleziono ciała/szczątki osiemdziesięciu kobiet, kilkunastu mężczyzn i paru płodów. Wpływ na „Przeprawę” wywarła też autentyczna historia bodaj z lat 50. XX wieku – przykre spotkanie kierowcy ciężarówki z dwiema nagimi niewiastami, które miały zbiec z obozu niewolników, prawdopodobnie założonego przez czcicieli Szatana handlującymi kobietami. Jack Ketchum dopatrzył się w tych paskudnych sprawach potencjału westernowego. Zmiana ram czasowych była podyktowana pragnieniem skonfrontowania „potworów w ludzkiej skórze” z dzielnymi kowbojami - ta wizja wydawała mu się atrakcyjniejsza od typowej akcji policyjnej. Potrzebował jeszcze jakiegoś krwawego konfliktu pasującego do nagłego zainteresowania „drugą stroną Rio Grande”, do wypuszczenia się na terytorium wrogów amerykańskich rewolwerowców. Do głowy przyszła mu wojna z lat 1846-1848, a po przeanalizowaniu tematu – zagłębieniu się w historię – poczuł, że znalazł idealny rok dla „nieznanej misji amerykańsko-meksykańskiej”. Urodzony w Livingston w stanie New Jersey absolwent Emerson College w Bostonie, gdzie uzyskał tytuł licencjata z języka angielskiego, pojętny uczeń protegowanego Howarda Phillipsa Lovecrafta, Roberta Blocha, autora między innymi zekranizowanej przez Alfreda Hitchcocka „Psychozy”, scenariusz nigdy nienakręconego filmu o prawdziwej męskiej przyjaźni na Dzikim Zachodzie w końcu przerobił na umowne sprawozdanie gryzipiórka z „The Sun”. Spiritus movens narratora „Przeprawy” Mariona T. Bella był Edward Zane Carroll Judson senior, bardziej znany jako Ned Buntline, amerykański wydawca, dziennikarz i pisarz żyjących w latach 1821-1886, na teksty którego Ketchum natrafił w fazie fascynacji Jamesem Butlerem 'Dzikim Billem' Hickokiem. Niechronologiczny zapis wydarzeń ze schyłku pierwszej połowy XIX wieku. Fragment biografii amerykańskiego dziennikarza i koszmarne wspomnienia poznanej w szokujących okolicznościach podchodzącej z Meksyku półkrwi Indianki. Fikcyjni sojusznicy „ożywieni” pod natchnieniem postaci autentycznych. „Przeprawę” otwiera rzeź kurczaków na skromnej farmie w Meksyku. Błyskawicznie eskalująca, radosna przemoc - czysty sadyzm – członków niesławnej bandy wiedźm Valenzura: Ewy, Marii i Lucii. Początek długiej gehenny nastoletniej Celiny i jej starszej siostry Eleny. Niewolnice bezkarnych degeneratów torturujących, gwałcących i mordujących, urzędujących w ohydnej hacjendzie (nad)gorliwych wyznawców Starych Bogów. Mitologia aztecka, ale „dziwnie” pachnąca mitologią Cthulhu.

W sennej miejscowości Gable's Ferry, „na drugim brzegu rzeki Kolorado, na południe od złotonośnych pól Kalifornii i na północ od Meksyku” w roku zakończenia wojny amerykańsko-meksykańskiej dwudziestojednoletni moczymorda Marion Bell w zatłoczonym Little Fanny Saloon z narastającym zdumieniem przygląda się karcianej rozgrywce, w której bierze udział legendarny zwiadowca John Charles Hart. Imponująca odwaga niesamotnego jeźdźca, który z jakiegoś sobie tylko znanego powodu (tę zagadkę może rozwiązać „genealogiczna dociekliwość” młodego Bella) zwraca uwagę na wiecznie pijanego dziedzica, marnującego w gruncie rzeczy dobre pióro na niezbyt wysoko opłacane depesze dla „The Sun”. Podziwiany poskramiacz mustangów, skryty kowboj współpracujący z serdecznym Matką Piąchą, wspaniałomyślnie oferuje najwyraźniej staczającemu się narratorowi, byłemu korespondentowi wojennemu, który pojechał za generałem Winfieldem Scottem, aż do Mexico City, pobyt w nieekskluzywnym „hotelu”. Oferta pracy, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Hartowi zależy na odseparowaniu obiecującego dziennikarza od alkoholu. Odwyk w chacie wielkoluda i oczywiście pustyni pełnej dzikich koni. Najwspanialsza przygoda w dotychczasowym życiu Mariona Bella – przygoda z „tą bryłą lodu”, jak zwykli nazywać generała Scotta nowi przyjaciele głównego bohatera „Przeprawy”, którą ten ostatni tak się przechwalał, nie umywa się do przygody z poskramiaczami mustangów – płynnie przechodząca w najczarniejszy rozdział jego umiarkowanie barwnej kroniki. Wyjście z krzaków nagich kobiet, które sądząc po obrażeniach, powinny już nie żyć. Konną podróż do chaty dobrodusznego Matki, przetrwa tylko jedna: najwidoczniej niepoczuwająca się do wdzięczności Elena. W każdym razie po niepokojącym incydencie nocnym – delikatnie mówiąc, nietypowe zachowanie nieszczęsnej niewiasty – bezinteresowni dobroczyńcy z Dzikiego Zachodu będą musieli przyznać, że przeczucia jednego z nich okazały się trafne. Bo John Charles Hart od początku okazywał nieufność graniczącą z wrogością istocie ludzkiej przez rodaków potraktowanej jak śmieć. Gorzej! Okropna to historia, tym bardziej, że generalnie rzecz biorąc niebędąca produktem rozbuchanej wyobraźni autora. W okrucieństwie fikcja nigdy nie przegoni rzeczywistości, dlatego mistrz prozy bezkompromisowej nie ograniczał się do fabuł całkowicie zmyślonych. Poza tym potrzebował bezpiecznego upustu dla wściekłości na niektórych przedstawicieli własnego gatunku. „Antropologia niepopularna”. Badacz nieobojętny na bestialstwo, pisarz nielukrujący rzeczywistości, wychowawca niegloryfikujący ludzkości. Wergiliusz w ziemskim piekle. Tym razem piekle kobiet zarządzanym przez kobiety. Biznes sadystyczny Sióstr Valenzura, który może przypomnieć „Dziewczynę z sąsiedztwa”, opus magnum Jacka Ketchuma, mękę nastoletniej Meg i jej niepełnosprawnej siostry Susan, zbeletryzowaną wersję wstrząsającej historii biednej Sylvii Likens. „Przeprawa” wprawdzie obchodzi się z czytelnikiem łagodniej – a przynajmniej mną nie targały tak silne emocje, jak podczas każdorazowej lektury kultowej „Dziewczyny z sąsiedztwa” - nie ulega jednak wątpliwości, że w wystawnie urządzonej hacjendzie zwyrodnialców z „drugiej strony Rio Grande” rozgrywają się dantejskie sceny, boleśnie znane, podejrzewam, najbardziej znanej bohaterce Ketchuma. Przymusowe lokatorki domu sadystycznych uciech, gdzie tłumnie spędzają bogaci kupcy. Zniewolone przez ludzkie kreatury niemające litości nawet dla noworodków, a co tu dopiero mówić o nastoletnich dziewczętach i kurczakach (okno na podwórze chorych zabaw). Mściciele z Dzikiego Zachodu czy szlachetny oddział Temidy? Jeden z ostatnich bastionów Sprawiedliwości? Na pewno akt miłości i dżentelmeńska przysługa, ale za tą potencjalnie straceńczą misją może też stać zwykła ludzka potrzeba ukarania winnych. Niezdolność do darowania barbarzyństwa i pewność, że ta obleśna machina inaczej się nie zatrzyma. Skrajna nietolerancja na dewiantów. Umiarkowanie makabryczna przejażdżka po Brutalnym Zachodzie, nieprzesadnie mocny horror western, który aż prosiło się rozbudować. Miał Ketchum materiał na maxipowieść, a postawił na minipowieść.

Przebieżka z Jackiem Ketchumem, czyli fatalny sposób na pozbycie się nadmiernego napięcia mięśniowego;) Krótka „Przeprawa” na Dzikim Zachodzie. Mam niedosyt, ale pierwszy polski partner rzeczonej konnej wyprawy wkrótce powinien temu zaradzić. Wydawnictwo Skarpa Warszawska przygotowuje bowiem dłuższe dziełko autora do bólu szczerego; kolejną premierową ofertę rodzimego wydawniczego biura podróży. „Przebudzenie” bestii w Polsce. Tymczasem nie zaszkodzi dotrzymać towarzystwa „ostatnim sprawiedliwym”. Zanurzyć się w bagnie nieurojonym. Odwiedzić obskurny saloon odnowy biologicznej artysty nieokiełznanego.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Rok 1848. Po zakończeniu wojny amerykańsko-meksykańskiej nadużywający alkoholu młody dziennikarz Marion T. Bell w mieścinie Gable's Ferry spotyka enigmatycznego kowboja Johna Charlesa Harta, który zaprasza go do chaty przyjaciela zwanego Matką Piąchą. Mężczyźni zwyczajowo mają polować na mustangi, a zaintrygowany postacią Harta, przepijający spadek gryzipiórek, mimo braku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W 2026 roku rozpoczyna się pierwsza kolonialna podróż na Marsa. Na pokład Aresa, największego międzyplanetarnego statku w historii eksploracji kosmosu, trafia teoretycznie starannie wyselekcjonowana setka ochotników, w większości złożona z obywateli Stanów Zjednoczonych i Rosji. Specjalistów w różnych dziedzinach, którzy mają położyć podwaliny pod cywilizację marsjańską. Niezwłocznie po wylądowaniu na Czerwonej Planecie sławni koloniści, zgodnie z wytycznymi ziemskich zwierzchników, rozpoczynają budowę pierwszej osady na martwym globie, w nadziei na stworzenie lepszej alternatywy cywilizacyjnej dla ludzkości. Główną osią niezgody jest terraformowanie Marsa – gorących zwolenników tego, jak się wydaje, nieuniknionego procesu nazywa się „zielonymi”, a zaciekłych przeciwników „czerwonymi” - niektórzy jednak uważają, że przede wszystkim należy odciąć się od rodzimej planety, przestać spełniać życzenia potężnych mieszkańców wyeksploatowanej, przeludnionej Ziemi. I wszystko wskazuje na to, że Marsa czeka identyczny los. Zamiast marsjańskiej utopii, destrukcyjna pogoń za zyskiem.

Uznawany za jednego z najwybitniejszych współczesnych autorów science fiction, zdobywca wielu prestiżowych nagród (między innymi Hugo Award, World Fantasy Award, Locus Awards, Nebula Awards, John W. Campbell Memorial Award, Arthur C. Clarke Award), Kim Stanley Robinson urodził się w Waukegan w stanie Illinois, a studiował na University of California w San Diego, gdzie uzyskał tytuł licencjata z literatury, a następnie na Uniwersytecie Bostońskim skutecznie zawalczył o tytuł magistra filologii angielskiej. Parę lat później zrobił doktorat z języka angielskiego na University of California w San Diego, a jego promotorem był amerykański krytyk literacki, filozof i badacz marksizmu Fredric Jameson, który „zaraził go” miłością do twórczości Philipa K. Dicka – praca doktorska Robinsona pt. „The Novels of Philip K. Dick” została wydana, w twardej oprawie, w 1984 roku przez UMI Research Press. W tym samym roku opublikowano jego pierwsze dwie powieści: „The Wild Shore” (pol. „Dziki brzeg”), otwarcie „Three Californias Trilogy” oraz „Icehenge”, przy czym już w 1976 roku gościł w antologicznej serii (konkretnie tomie osiemnastym projektu Damona Knighta pt. „Orbit”), a właściwie ten zaszczyt spotkał jedno z jego opowiadań: „In Pierson's Orchestra”. W swoich opowieściach Kim Stanley Robinson zazwyczaj silny nacisk kładzie na tematy środowiskowe, polityczne, społeczne i ekonomiczne – socjaldemokrata, specjalizujący się w antykapitalistycznych wizjach utopijnych (stawiany obok Ursuli K. Le Guin, w kulturalnej kontrze do tak zwanego prawicowo-libertariańskiego obozu na terytorium fantastyki naukowej: dzieła między innymi Roberta A. Heinleina, Larry'ego Nivena i Poula Andersona).

Epopeja wyrosła z pragnienia wyruszenia na wprawę z plecakiem po Marsie, z wypiekami na twarzy oglądanego na zdjęciach satelitarnych udostępnianych przez NASA. Jedno z najbardziej znanych literackich dokonań amerykańskiego giganta w dziedzinie science fiction, Kima Stanleya Robinsona, oficjalnie otwarta w 1992 roku „Trylogia marsjańska” (oryg. „Mars Trilogy”), poruszająca podobne tematy, co osadzona w innym uniwersum powieść „Icehenge”, jedno z pierwszych opublikowanych dzieł człowieka zafascynowanego (Nie)Martwą Planetą. Potężna operacja artystyczna – etap pierwszy: „Czerwony Mars” (oryg. „Red Mars”), etap drugi: „Zielony Mars” (oryg. „Green Mars”), etap trzeci „Błękitny Mars” (oryg. „Blue Mars”), dodatek: zbiór opowiadań „The Martians”) - wznowiona przez wydawnictwo Vesper. Pierwsza polskojęzyczna edycja marsjańskiego tryptyku Robinsona została wypuszczona w drugiej połowie lat 90. XX wieku przez oficynę Prószyński i S-ka, a „marsjańska akcja” Vesper ruszyła w latach 20. XXI wieku. W 2023 roku w „Wymiarach” (vesperowa seria science fiction i science fantasy) objawił się „Czerwony Mars”, ponad dziewięćsetstronicowa „książeczka” z mapą tytułowej planety, w twardej okładce hipnotyzującej – graficzne arcydzieło Michała Loranca i Celes Design – i szlachetnym tłumaczeniu Ewy Wojtczak. Soczyście czerwona cegła, do której już w roku 2024 dołączy soczyście zielona koleżanka. Urbanistyczne wyzwanie Homo sapiens. Przystosowanie środowiska do wygórowanych potrzeb człowieka, inwazyjny gatunek obcy na czwartej planecie od Słońca. Potencjalny niszczyciel wszechświata. Marsjańska misja w ośmiu częściach – księgi spisane w trzeciej osobie reprezentowane przez różne postaci. Najpierw uprzedzenie faktów, czyli wydarzenia z 2053 roku, tragiczne w skutkach knowania Franka Chalmersa, rzekomego przyjaciela pierwszego człowieka na Marsie, charyzmatycznego, pewnego siebie amerykańskiego astronauty Johna Boone'a. Potem cofamy się do 2026 roku, przenosimy na Aresa, międzyplanetarny statek kosmiczny, dowodzony przez poznanego już Amerykanina Franka Chalmersa i Rosjankę Maję Jekatierinę Tojtowną, centralną postać drugiego „aktu” oszałamiającego „widowiska” Kima Stanleya Robinsona. Zniewalającej uczty wyobraźni dla przywiązujących wagę do detali. Lubiących smakować słowa, nieśpiesznie zanurzać w literackich światach nie ledwie naszkicowanych. Trzydzieścioro pięcioro obywateli i obywatelek Stanów Zjednoczonych, trzydzieścioro pięcioro obywateli i obywatelek Rosji i trzydzieścioro kobiet i mężczyzn z innych rejonów, zgodnie z przewidywaniami naukowców, umierającej Ziemi – efekt całkowitej obojętności zmianami klimatycznymi lub zielonej polityki poprzednich pokoleń sprowadzającej się do „bla, bla, bla”, pazerności korporacji, ulubionego sposobu ludzkości na (nie)radzenie sobie z problemami, czyli eksterminowania własnego gatunku i może nader efektywnej polityki prodemograficznej (ludzkość w swojej nieskończonej mądrości na alarmujące wiadomości o kurczących się zasobach Ziemi odpowiedziała szeroko zakrojoną kampanią na rzecz globalnego przeludnienia) – to dumni zwycięzcy wybitnie wymagającego programu zorganizowane na neutralnej Antarktydzie. Ostatnia faza selekcji ochotników do przeprowadzki na Marsa. W kosmicznej podróży Robinsona na pierwszy plan wysuną się rozterki miłosne kapitan Tojtowny, małostkowej, nadwrażliwej kobiety, której potęgą jest urok osobisty. Hipotetyczna femme fatale, niekoniecznie z premedytacja wbijająca klin między długoletnich przyjaciół, Johna Boone'a i Franka Chalmersa. Frapująca szorstka przyjaźń oparta na współzawodnictwie, w moim poczuciu jedna z najciekawszych więzi w tej przepastnej skarbnicy relacji interpersonalnych.
„Nie jesteśmy władcami wszechświata. Stanowimy tylko jego niewielką cząstkę. Możliwe, że jesteśmy jego jedyną świadomością, ale być świadomością wszechświata nie oznacza zmieniania wszystkiego na swoje podobieństwo, na własny lustrzany obraz. Oznacza raczej dostosowywanie się do świata takiego, jakim jest, i otaczanie go szacunkiem.”

Ilu naukowców, tyle opinii. Kim Stanley Robinson w „Czerwonym Marsie” poza wszystkim innym starał się pokazać jak różnorodnym środowiskiem może być stosunkowo niewielka grupa uczonych. Wyraźną zapowiedź podziałów w pierwszej setce marsjańskich kolonistów znajdujemy już na Aresie – ożywione dysputy polityczne, socjologiczne, środowiskowe. Russell Sax twardo obstaje przy terraformowaniu Marsa, tym samym poważnie narażającej się Ann Clayborne, najmniej ugodowej członkini tutejszego zespołu areologów, przerażoną perspektywą wprowadzenia nieodwracalnych zmian na jej ukochanej planecie. Autor „Czerwonego Marsa” jest zwolennikiem zrównoważonego rozwoju ekologicznego, mądrego krzyżowania technologii z dobrem naturalnym – droga środka, pomiędzy „zielonymi” Saxa i „czerwonymi” Ann. Ale na Aresie najwięcej emocji wywołuje Arkady Nikołajewicz Bogdanow, tym samym stając się największym problemem swojej przełożonej. Kapitan Maja Tojtowna odpowiedzialnością za wszelkie niesnaski w grupie obarcza wyłącznie tego wywrotowca, któremu najwidoczniej udało się przeciągnąć na swoją stronę Johna Boone'a. W każdym razie najbardziej szanowany człowiek na Aresie z jakiegoś zagadkowego powodu zaprzyjaźnił się, jak się wydaje, ze swoim kompletnym przeciwieństwem, Rosjaninem agitującym za wypowiedzeniem posłuszeństwa United Nations Organization of Mars Affairs (UNOMA), agendzie ONZ teoretycznie nadzorującej misję Mars. W rzeczywistości: gwiezdne wojny gospodarcze. Jakże typowa bezrozumna walka rządów, organizacji pozarządowych i przede wszystkim ponadnarodowych konsorcjów o zasoby naturalne i cudowne wynalazki marsjańskich kolonistów. Nie mniej ważne jest miejsce – sposób na zwalczenie kryzysu populacyjnego na Ziemi, uszczuplenie zasobów ludzkich, których rodzima planeta niepodobna wykarmić. Część trzecia „Czerwonego Marsa” Kina Stanleya Robinsona podąża za przyjaciółką Mai Tojtowny, specjalizującą się w budownictwie Nadieżdżą Francine Czernieszewską – pięcioletnia praca pierwszych osadników, imponująco sprawne tworzenie pierwszej miejscowości w tej części Układu Słonecznego. Czas Nadii, pracoholiczki zacieśniającej więzi z tymczasowo przebywającym na Fobosie, księżycu-asteroidzie, Arkadym Bogdanowem i zwyczajowo irytowanej przez nadmiernie skupioną na sobie Maję. W części czwartej wejdziemy w depresyjną rzeczywistość Michela Duvala, tęskniącego za poprzednim domem jedynego psychologa w pierwszej setce, a po nim pałeczkę przejmie detektyw John Boone. W każdym razie on sam lubi o sobie myśleć, jak o pierwszym detektywie na planecie Mars. W 2046 roku ten sympatyczny narcyz rozpoczyna śledztwo w sprawie domniemanego sabotażu dokonań Saxa Russella, terraformera finansowo wspieranego przez przynajmniej jedno ponadnarodowe konsorcjum oczywiście liczące na niebagatelne zyski z tej marsjańskiej inwestycji, którego można określić jako bezpośredniego przełożonego Boone'a. Wciągająca historia szpiegowska z rozczarowującym finałem. I ciąg dalszy części pierwszej, kontynuacja niezbyt komfortowej przygody z Frankiem Chalmersem, cynicznym, porywczym, opryskliwym jegomościem najwyraźniej odpowiadającym za bezpieczeństwo w ziszczeniu sennych komarów Ann Clayborne. Slumsy marsjańskie. Rosnąca przestępczość, przymusowa praca, deficyt mieszkań i już zaglądający w oczy głód – tak ludzkość uczy się na własnych błędach. W części piątej wracamy do Nadii, na własnej skórze przekonującej się, jak przez dziesiątki lat czuła się najżarliwsza „czerwona”, nieskuteczna obrończyni naturalnego Marsa. Spodziewany rozwój sytuacji na planecie nawiedzonej przez ludzi. A ostatnie słowa w „Czerwonym Marsie” ma wspomniana pani areolog, załamana Kassandra w niebezpiecznej podróży zorganizowanej przez dawno niewidzianego przyjaciela. Garstka ocalałych w drodze do marsjańskiej Ziemi Obiecanej. Nowa nadzieja między innymi leciwych istot swego czasu poddanych eksperymentowi gerontologicznemu.

Kolonizacja realistyczna. Przestroga przed tak zwanym niezrównoważonym rozwojem, poszerzaniem korporacyjnych wpływów, niekontrolowaną eksploatacją, przed podbojem planet. Wołanie o rozsądek w wyścigu kosmicznym. Zapierający dech w piersiach „Czerwony Mars” Kima Stanleya Robinsona. Planeta pieczołowicie „przekalkowana”; sugestywne krajobrazy marsjańskie w uhonorowanej Nebula Award i BSFA Award pierwszej odsłonie powieściowej trylogii o spełnieniu wielkiej ambicji (niecałego) gatunku ludzkiego. Wymagająca lektura nie tylko dla entuzjastów programów kosmicznych. Miłość, przyjaźń i spiski na Marsie. Spektakularna wyprawa literacka!

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

W 2026 roku rozpoczyna się pierwsza kolonialna podróż na Marsa. Na pokład Aresa, największego międzyplanetarnego statku w historii eksploracji kosmosu, trafia teoretycznie starannie wyselekcjonowana setka ochotników, w większości złożona z obywateli Stanów Zjednoczonych i Rosji. Specjalistów w różnych dziedzinach, którzy mają położyć podwaliny pod cywilizację marsjańską....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biestat, przypadkowo przywołane z zaświatów stworzenie tytułujące się Panem Mroku i Czyścicielem Zła, nadnaturalna istota przybywająca, gdy otchłań zajrzy w głąb człowieka, zachęca do zapoznania się z początkiem swojej ziemskiej działalności. Czterema interwencjami przeprowadzonymi niejako na życzenie ludzi z zainfekowanymi duszami. Śmiertelników zarażonych mrokiem. Umysłów ogarniętych chaosem, rozkoszujących się makabrycznymi myślami, krzywdzących bliźnich i niepoczuwających się do winy. Grzeszników w głębi duszy pragnących odkupienia, ale nie potrafiących samodzielnie znaleźć drogi do światła. Może na to nie zasługujących? Może najwyższy czas, by w świecie doczesnym zatriumfowała sprawiedliwość?

Skromny zbiorek opowiadań debiutującej polskiej autorki Justyny Pawlikowskiej wydany w 2023 roku przez oficynę Novae Res w zagospodarowanej przez Michała Duławę nastrojowej miękkiej okładce. Tylko cztery (pięć, jeśli liczyć niespełna dwustronicowe „posłowie Biestata”) opowieści grozy, zaledwie sto sześćdziesiąt stron, które mają być początkiem przygody z nadnaturalną istotą nawiedzającą starannie wybranych przedstawicieli gatunku ludzkiego. Biestat jest otwarty na dłuższą współpracę z czytelnikami „Zła się nie ulęknę”, żywi nadzieję na rychłe złożenie sprawozdania z dalszej działalności niegospodarczej w świecie śmiertelników. Gdzie mrok okazał się intensywniejszy i smaczniejszy od tożsamego pożywienia w jego niekoniecznie piekielnej rzeczywistości. Pochodzi z tamtej strony, ale zamierza zadomowić się po tej stronie - Czyściciel Zła we własnej demonicznej osobie.

Wyścig „grzeszników” na moje oko wygrało „Wszystkich nieświętych”. Historia dwudziestoparoletniej kobiety imieniem Lena (narracja pierwszoosobowa), która w przeddzień Święta Zmarłych, w halloweenowy wieczór towarzyszy narzeczonemu Dave'owi w wyprawie na cmentarz. Parkują pod bramą nekropolii, gdzie z powodu panujących w jego rodzinie przesądów, kobieta ma zaczekać na odwiedzającego groby bliskich życiowego wybranka. Niedługo po odejściu mężczyzny w okno samochodu puka obca staruszka, prosząc Lenę o dotrzymanie towarzystwa na terenie cmentarza. Starsza kobieta chce postawić znicze na grobie wnuczki, a młodsza nie ma serca jej odmówić. Wędrówka przez nekropolię, w gęstej mgle i z coraz bardziej niegrzeczną nieznajomą, szykującą się do ożenku niewiastę doprowadzi do nieoczekiwanej konfrontacji... z przeszłością.
Krótko i treściwie. Klimatyczna historia cmentarna z drugim dnem. Opowieść z krypty snuta w iście gotyckiej scenerii, przykrytej pierzyną niesamowitości. Wieczorna przechadzka z podejrzaną nieznajomą, garbatą postacią starczym głosem przywołującą mocno hipotetyczne wewnętrzne demony. Niechwalebne wspomnienia bynajmniej skruszonej istoty ludzkiej. Suspens i nieunikniona gorzka pigułka na koniec – wprawiająca w lekki dyskomfort sytuacja pod tytułem „Witamy w Strefie Mroku!”.

A jako drudzy na mecie zameldowali się niefortunna dziedziczka i bezwzględny mięsożerca. W „Laleczce” poznajemy jedyną sukcesorkę adeptki wiedzy tajemnej. Singielkę nie z wyboru, psycholożkę Agatę, która po dopełnieniu formalności związanych ze śmiercią ciotki, z pomocą małoletnich siostrzenic, organizuje wyprzedaż garażową odziedziczonych drobnych ruchomości zaśmiecających najbardziej wartościową schedę: dom mieszkalny, którego nowa właścicielka też zamierza się pozbyć – jak najszybciej wystawić na sprzedaż owiany złą sławą budynek. Rzeczy, które nie znajdą kupców na jej przydomowym straganie niewątpliwie skończą na śmietniku, wszystko wskazuje jednak na to, że ten tragiczny los nie spotka małej kolekcji laleczek nieszczęsnej ciotki. Agata zdumiewająco szybko znajduje chętnego na zaopiekowanie się tymi zaniedbanymi „zabawkami”, niepokojącego mężczyznę przedstawiającego się jako Biestat i oferującego za lalki niebagatelną sumkę. Pod warunkiem, że sprzedawczyni odnowi przedmioty, które wpadły w oko mrocznemu przybyszowi.
Niecodzienne zlecenie od strasznego jegomościa. Rzekomo hojnego klienta, który nie wiedzieć czemu postanowił dodatkowo uprzykrzyć życie pogrążonej w żałobie kobiecie. Jej grzechem było postanowienie wyprzedania dobytku zmarłej ciotki? Spieniężenia odziedziczonej nieruchomości i innych przedmiotów dobrowolnie przepisanych jej przez ukochaną krewną? Podejrzewam, że główna bohaterka niniejszego opowiadania miała uchodzić za osobę nieprzeciętnie pazerną, tak mocno zorientowaną na zysk, by w nieprzebranym tłumie materialistów przyciągnąć Czyściciela Zła. Naprawdę nie wypatrzył większych? Właściwie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Biestat nie tyle schwytał grzeszniczkę (jak w pozostałych przypadkach opisanych w „Zła się nie ulęknę”), ile ją wykreował. Niekonsekwentna działalność „jedynego sprawiedliwego”. Z drugiej strony pociągająca atmosfera panuje w tutejszym świecie przedstawionym. Atmosfera tajemniczości współgrająca z alarmującymi zmianami nastroju sympatycznej protagonistki. Tylko wątek miłosny denerwująco przeciągnięty – przesłodzone przestoje w pomysłowym zderzeniu z niedookreśloną grozą. A największą różnicę robi zakończenie: doprawdy mocny akcent.
Pora na „Smakosza”. Podczas drugiej wojny światowej trzynastoletni Henryk zostaje wtajemniczony przez ojca w kanibalistyczne praktyki swego rodu. Wkrótce potem nieopodal ich odizolowanej chaty staje obóz zagłady, a rodzice małoletniego nie-bohatera zawierają makabryczną umowę z gestapowcami. Nieporuszony cierpieniem więzionych przez Niemców bliźnich, karmiony ich okrutnie zmaltretowanymi ciałami chłopak w siedemnastym roku życia zwraca uwagę na dwa lata młodszą Gretę, Polkę żydowskiego pochodzenia przetrzymywaną w obozie koncentracyjnym, która nie pozostawia mu wątpliwości, że odwzajemnia jego miłość.
Wstrętne sekrety rodzinne, mroczne dziedzictwo, skrajnie patologiczne środowisko kształtujące młodego człowieka. Zdeprawowany w domu. Degrengolada jednostki mniej czy bardziej przekonująco usprawiedliwiana wojennym terrorem. Sposób na przetrwanie w warunkach ekstremalnych. Niewystawna uczta gore – masakra przesadnie kontrolowana, zdecydowanie nie idzie autorka na całość – za to intrygująco złożona osobowość antybohatera tej w zamiarze paskudnej wieczerzy. Niejednowymiarowość, stosunek ambiwalentny, nieoczywisty portret psychologiczny Krwawego Kanibala z Auschwitz.

Pierwsi będą ostatnimi. Subiektywnie rzecz rozpatrując stawkę zamykają otwierające omawiany zbiorek „Szaleństwa Małgorzaty”. Po piętnastu latach małżeństwo tytułowej sadystki ma się skończyć. Mężczyzna zamierza ułożyć sobie życie z inną, ale obłąkana pani domu ani myśli na to pozwolić. Układa plan bolesnej śmierci niewiernego męża i z diabelską konsekwencją go realizuje. Małgorzata jest pewna, że wymyśliła przepis na morderstwo doskonałe, a największą radość czerpie z myśli o dokumentnym zniszczeniu życia znienawidzonej kobiecie. Jest zdecydowana upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, pojawia się jednak pewna nieuwzględniona w zbrodniczym planie okoliczność...
Standardowa opowieść o krwawej zemście. Postępująca psychoza (niestroniącej od ścieżki zawodowej) przechwalającej się, konfabulującej gospodyni domowej z podejrzanym naszyjnikiem - według mnie niepotrzebnym dodatkiem do kroniki Biestata - naciąganym motorem rozczarowująco asekuranckiego horroru ekstremalnego. W każdym razie blisko tej podgatunkowej szuflady, bo za krótko, niedostatecznie szczegółowo, żebym mogła uznać to konwencjonalne opowiadanko za pełnoprawnego członka nurtu paskudnego. Prędzej psychohorroru – na tym stanowisku w moim poczuciu ta w gruncie rzeczy banalna historyjka radzi sobie lepiej. Nieodkrywcze studium szaleństwa w lekkich oparach absurdu i silnym uścisku krainy koszmarnych marzeń sennych, w szponach oniryzmu, największą atrakcją w niewesołym miasteczku małżeńskim pani Pawlikowskiej.

Mała kolekcja raczkującej pisarki. Uważam, że pośpieszyła się Justyna Pawlikowska z publikacją „Zła się nie ulęknę”, że powinna dać sobie więcej czasu na przygotowania do debiutanckiego występu na scenie literackiej. Wstrzymać z prezentacją ziemskich przygód czyściciela z zaświatów przynajmniej do zebrania większej gromadki opowieści (średnio) makabrycznych i niesamowitych. Wyjść do ludzi z książką, a nie książeczką. Cienkim „zeszycikiem” popełnionym jakby na odczepnego. Robota na pół gwizdka? Obawiam się, że takie „niecne myśli” najdą niejednego odbiorcę tego skąpego tomiku. Rzecz nie tylko w ilości – problemem może być też jakość „odtajnionych misji Biestata”. Nie zaszkodziłoby poddać obróbce, dopieścić, doszlifować. Bardziej zaopiekować prozatorskim zestawem – pakiecikiem – dla zwolenników horroru. Raczej oferta dla mniej wymagających, czy jak kto woli niemających wygórowanych oczekiwań, niewybrzydzających;) amatorów gatunku.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Biestat, przypadkowo przywołane z zaświatów stworzenie tytułujące się Panem Mroku i Czyścicielem Zła, nadnaturalna istota przybywająca, gdy otchłań zajrzy w głąb człowieka, zachęca do zapoznania się z początkiem swojej ziemskiej działalności. Czterema interwencjami przeprowadzonymi niejako na życzenie ludzi z zainfekowanymi duszami. Śmiertelników zarażonych mrokiem. Umysłów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Urodzony w Northampton w angielskim hrabstwie Northamptonshire wybitny scenarzysta komiksowy Alan Moore, długo związany z amerykańskim gigantem wydawniczym DC Comics – autor między innymi serii „V jak Vendetta” (1982-1985, 1988-1989), przeniesionej na ekran w 2005 roku przez Lilly i Lanę Wachowski, „Strażnicy” (1986-1987), „Prosto z piekła” (1989-1996), zaadaptowanej na ekran przez Alberta i Allena Hughesa: film „Z piekła rodem” z 2001 roku, „Batmana: Zabójczego żartu” (1988) i cyklu „Liga Niezwykłych Dżentelmenów” (1999-2019); pierwsza wersja filmowa ukazała się w roku 2003 w reżyserii Stephena Norringtona - okultysta, mag ceremonialny, anarchista i powieściopisarz („Voice of the Fire” 1996, „Jerusalem” 2016) w 2022 roku, tym samym, w którym obwieścił koniec kariery komiksowej, po trzech latach spekulacji (faktycznie z komiksowej sceny zszedł w połowie 2019 roku) zaprezentował owoc swojej przeszło czterdziestoletniej, oczywiście nieciągłej, pracy. Zbiór epickich opowieści zatytułowany „Illuminations” (pol. „Iluminacje”), w skład którego weszło osiem opowiadań i coś, co Moore nazwał „krótką historią, która wymknęła się spod kontroli”, nieplanowanie rozrosła; formalnie rzecz biorąc powieść, jednocześnie jednak autor traktuje ją jako opowiadanie, gdyż podejrzewa, że gdyby powstawała ze świadomością tworzenia czegoś większego, przybrałaby mniej radykalną formę. Pierwsze polskie wydanie debiutanckiego zbioru opowiadań - plus jedna hipotetyczna powieść - Alana Moore'a przygotowało wydawnictwo Echa (właściwie imprint literacki oficyny Czarna Owca) na rok 2023. Edycja w twardej oprawie „pokolorowanej” przez Piotra Cieślińskiego, założyciela firmy Dark Crayon.

„Co możemy wiedzieć o Thundermanie” (oryg. „What We Can Know About Thunderman”), tłum. Paweł Podmiotko
Satyra kafkowska, czyli [definicja Alana Moore'a] groteskowa opowieść upiorna. O przemyśle komiksowym. Najwyżej trzywierszowy konspekt zakładał surrealistyczne pięcie się jednostki po korporacyjnych szczeblach drabiny wydawniczej, fikcyjnej wytwórni komiksów z siedzibą w Nowym Jorku, specjalizującej się w historiach o superbohaterach w trykotach. Po namyśle Alan Moore stwierdził, że najlepiej będzie po prostu niezwłocznie przelewać na papier przeróżne scenki zwyczajowo pchające mu się do głowy i sprawdzić, gdzie go to zaprowadzi. Ilekroć naszedł go jakiś zwariowany pomysł, czym prędzej, nie pozwalając mu okrzepnąć, robił z niego małą opowieść, formował w segment tego zabawnie pulsującego organizmu. Segmentacja artystyczna, odcinek za odcinkiem bez gwarancji na spięcie tego w sezon. Sezon serialu o komiksiarzach. Niechronologiczny zapis zdarzeń, wywiady, recenzje, felietony, protokół przesłuchania „podejrzanego”, transkrypcje nagrań, screeny z fanowskiego forum internetowego i inne eksperymenty stylistyczne w przepełnionym goryczą liście miłosnym bodaj jednego z najsłynniejszych twórców komiksów w historii tego medium. Powieść lub monstrualne opowiadanie, ewentualnie gargantuiczna nowela w gęstych oparach niebiańsko smakującego absurdu. Tak mogłoby wyglądać wspólne dzieło Franza Kafki, Howarda Phillipsa Lovecrafta i Williama Sewarda Burroughsa II (tutaj mam na myśli jego „Nagi lunch”, powieść przeniesioną na ekran w 1991 roku przez mistrza body horroru Davida Cronenberga). Surrealizm nieupilnowany, wolność totalna wyobraźni wszechpotężnej. Zaczynamy w sierpniu 2015 w Jadłodajni u Carla. Tam poznajemy Klub Kolacyjny Niezliczonych Ziemskich Globów w składzie: Jerry Binkle, Don Wheems, Brandon Chuff i Milton Finefinger (Moore był zdumiony i niezmiernie uradowany pociesznymi personaliami, jakie przychodziły mu do głowy w pracy nad „Co możemy wiedzieć o Thundermanie”), komiksowy kolektyw, pracujący dla typowo żarłocznej korporacji American. Następnie przenosimy się do sierpnia 1959 roku, by nawiązać znajomość z Worsleyem Porlockiem, małym chłopcem z wielką pasją, który będzie miał szczęście (i nieszczęście?) zarabiać na tym, co kocha. Miłość teoretycznie toksyczna, niesłabnąca nawet w obliczu kurczącego się kolektywu uzależnionych. Narkomani na odwykach i on, redaktor naczelny obłąkanej machiny kapitalistycznej, zawzięcie racjonalizujący nieprawdopodobne zdarzenia - jakby żywcem wydarte z koszmarów sennych lokatora „domu bez klamek” - w patologicznej rodzinie (na wymarciu?) amerykańskich obsesjonatów historii obrazkowych. Złośliwi twierdzą, że branża komiksowa infantylizuje społeczeństwo, aby bogaci bez przeszkód mogli się bogacić, a autokratyzm w spokoju rozkwitał. Prawdziwa historia amerykańskiego pop-artu w fantastycznie przejaskrawionym wydaniu. Konsumpcyjne szaleństwo, korporacyjna pazerność, chaotyczna indoktrynacja (Moore nie wierzy w szeroko zakrojone spiski – jego zdaniem prawda o świecie jest dużo bardziej przerażająca, w jego przekonaniu tym okrętem nikt nie steruje, żyjemy w cywilizacyjnej entropii) w karnawałowym kostiumie spod znaku makabreski. Według mnie arcydzieło literatury światowej, ale pewnie jestem nieobiektywna, bo zakochałam się w tym utworze. Miłość podobno wszystko wybacza, więc...

Powieść, nie-powieść „Co możemy wiedzieć o Thundermanie” Alana Moore'a obsadziłam „poza konkurencją” - nie uwzględniłam w subiektywnym zestawieniu opowieści zgromadzonych w tomie „Iluminacje” z powodu nieprzystającej do reszty objętości. Stwierdziłam, że to byłaby „walka na nierównych zasadach”, stawianie zawodnika wagi ciężkiej przeciwko zawodnikowi wagi piórkowej. Nieuczciwe. W każdym razie poniżej co nieco o pozostałej zawartości omawianej kolekcji wirtuoza z Wielkiej Brytanii.

Miejsce 1. „Zimny odczyt” (oryg. „Cold Reading”), tłum. Łukasz Witczak
Ricky Sullivan zarabia na życie wmawianiem ludziom, że kontaktuje się z ich nieżyjącymi bliskimi, a jego najnowszym klientem jest David Berridge, który niedawno stracił brata bliźniaka. Wykorzystując sprawdzone metody, szarlatan błyskawicznie rozwiewa sceptycyzm gościa i nie ma nic przeciwko natychmiastowemu udaniu się do mieszkania zmarłego z rozentuzjazmowanym Dave'em.
Bezpośrednia relacja samozwańczego medium usprawiedliwiającego swój sposób na życie szczerą troską o samopoczucie bliźnich. Z jego dygresji wynika natomiast coś wprost przeciwnego. Człowiek przesadnie skupiony na sobie, patrzący z góry na mniej zaradnych, za to wytrawny gawędziarz:) Porywająca narracja kapryśnego boga cynika oszukującego samego siebie, który w mglisty wieczór (pachnie ghost story z epoki wiktoriańskiej) wybiera się na krótki spacer z pogrążonym w żałobie klientem. Nieoczywista opowieść niesamowita, dziarsko maszerująca do niebanalnego finału. Neogotycka perełka.

Miejsce 2. „Hipotetyczna jaszczurka” (oryg. „Hypothetical Lizard”), tłum. Robert Sudół
Som-Som w dzieciństwie została sprzedana przez własną matkę właścicielce Domu bez Zegarów, gdzie poznała menażerię dziwolągów zajmujących się zaspokajaniem wszelkich seksualnych potrzeb ludzi, których stać na ich wyszukane usługi. Som-Som przeznaczono czarnoksiężnikom, co wiązało się z koniecznością poślubienia Milczenia, czyli poddania się neurologicznemu zabiegowi, którego przerażających skutków niepodobna odwrócić. Kobieta nie jest jednak pewna, czy znaczne upośledzenie zdolności komunikowania się jest wygórowaną ceną za nieopisaną poprawę postrzegania wszechświata i/w tym istot żywych. Najwybitniejsi mędrcy i filozofowie nie mogą się z nią równać w sztuce zgłębiania tajników doczesności. Głowę Som-Som zaprząta jednak tylko jedno życie: odznaczająca/odznaczający się żelazną determinacją Raura Czin, mieszkanka Domu bez Zegarów zdecydowana do utraty tchu walczyć o swoje marzenia. Tylko czy zrezygnuje z miłości dla upragnionej kariery daleko od bezdusznych murów domu publicznego?
Klasyczny motyw ubrany w fantasmagoryczne szaty. Czytelnik w jakimś stopniu – domyślam się, że zaledwie w ułamku – przejmuje niezwykły sposób patrzenia frapująco enigmatycznej (osobowość wymazana?) kurtyzany czarnoksiężników. Ludzkie oko w labiryncie wieloznaczności, ledwie prześlizgujące się po okrutnie zabazgranych ścianach, z których w przelocie wyłaniają się jakieś przerażające kształty. Każda próba objęcia wzrokiem całości, a nawet pochwycenia migających pojedynczych obrazów kończy się niepowodzeniem. Obłęd dostrzegany kątem oka, dezorientacja, opowieść wprawiająca w osłupienie ponoć bezkresną wyobraźnię, histeria wszechświata rezonująca w niestandardowej opowieści o miłości trującej. Sensualizm Alana Moore'a. Proza jak heroina – odlot gwarantowany.

Ex aequo. „Nawet nie legenda” (oryg. „Not Even Legend”), tłum. Tomasz Wyżyński
Konferencja Centrum Studiów nad Incydentami Cudownymi, Osobliwymi i Niewytłumaczalnymi (CSICON), założonej pół żartem, pół serio organizacji pozarządowej, którą poświecono planowanemu nowemu kierunkowi rozwoju działalności. I kartki wyrwane z dziennika jednej z ukrytych istot, przedstawiciela gatunku szepczących wacków (prawda, że przeurocza nazwa?), zawsze chętnego dowiedzieć się, co go czeka w ciągu poprzedniego tygodnia. Stworzenia - z braku lepszego słowa w tej fascynująco pomieszanej egzystencji - aktualnie zafrapowanego zagadką wścibskich badaczy zjawisk wykraczających poza znane kategorie.
Zwierzenia zdumiewającej istoty, która na pierwszy rzut oka wygląda znajomo, ale po bliższym przyjrzeniu niezaprzeczalnie wymyka się ziemskim klasyfikacjom. „Równolegle” poznajemy egzotyczną zbieraninę członków naszego gatunku, w większości znudzonych pracowników niekonwencjonalnej firmy. Błądzących gdzieś myślami podczas wymuszenie entuzjastycznej gadaniny prezesa. Ludzie w maskach i nie-człowiek żyjący niechronologicznie. Zielona pożywka dla wyobraźni, ale ostrożnie, bo przedawkowanie grozi kompletnym odklejeniem. Kosmos.

Ex aequo. „Ta ostatnia niedziela” (oryg. „Location, Location, Location”), tłum. Wojciech Szypuła
Prawniczka Angie z angielskiego miasteczka Bedford przybywa na umówione spotkanie z wyjątkowym klientem, którego ma oprowadzić po przekazanej mu posiadłości. Kobieta początkowo jest onieśmielona tak zacnym towarzystwem, ale zaskakująco swobodny sposób bycia królewskiego dziedzica – mów mi Jez – działa jak balsam na zszargane nerwy pani adwokat. Uspokaja struchlałą duszę wybranej. Więcej czasu Angie będzie potrzebować na przyzwyczajenie się do niecodziennych widoków na planecie Ziemia.
Apokalipsa według Alana Moore'a. Dowcipne uwagi i całkiem trafne spostrzeżenia poczynione w nietykalnym świecie nie-przedstawionym. Ryzykowna reinterpretacja (dość powiedzieć, że w tym znajomym i zarazem obcym tłumie, mignęło mi opowiadanie „Maryja” Johna Eversona), sensowne postrzeganie boskości, obawiam się jednak, że temu eksperymentowi nie każdy radośnie się podda. Ludzkość nie jest na to gotowa – może nie powinna, nie wnikam, ale pamiętając kontrowersyjną hipotezę pewnej polskiej wokalistki (o pisaniu w stanie nietrzeźwości) można się zastanawiać, czy chociaż w fikcyjnym uniwersum takie rzeczy są społecznie akceptowalne. W sumie można się zastanawiać nad wieloma rzeczami w tym kończącym się świecie stwórcy-prowokatora. Można się oburzać albo zachwycać, trudniej pozostać obojętnym. To w ogóle wykonalne? Mnie w każdym razie ta literacka wędrówka duchowo wzbogaciła.

Ex aequo. „Nieprawdopodobnie złożony stan skupienia energii” (oryg. „The Improbably Complex High-Energy State”), tłum. Aga Zano
Na początku było Panperule. Pierwsza istota rozumna, mózg Boltzmanna, fałszywy bóg kłamstwami i manipulacją podporządkowujący sobie młodsze stworzenia. To ono położyło podwaliny pod społeczeństwo i ustrój autorytarny. TYM OTO Panperule!
Supernowa lingwistyczna. Oszałamiająca stylem pre-prehistoria, alternatywna teoria ewolucji, nieznana opowieść o początku wszechświata. Tragikomiczna, bo takie jest życie:) Moore'owa nowomowa zręcznie posplatana z fachowym żargonem, niemniej na dłuższą metę taka ekwilibrystyka języka może męczyć. Ale wówczas z odsieczą powinny pośpieszyć hipnotyczne właściwości tego dydaktyczno-rozrywkowego tekstu. Ode mnie senność z łatwością odgoniły.

Miejsce 3. „Aż w końcu, żeby zapełnić ciszę” (oryg. „And, at the Last, Just to Be Done with Silence”), tum. Paulina Braiter
Dwóch towarzyszy niedoli dzieli się wspomnieniami z najgorszego okresu swego ziemskiego żywota, męki zgotowanej w ramach kary za popełnione zbrodnie. Próbują też ustalić tożsamość jednego z nich i dumają nad najbliższą przeszłością, która, muszą przyznać, rysuje się w niewesołych barwach.
Post-egzystencjalizm w formie dialogowej. Może reinterpretacja mitu o Syzyfie... Trudno orzec, bo indywidualizm twórczy Alana Moore'a zaciera ewentualne wpływy. Zagadkowy świat przedstawiony napromieniowany unikalną wyobraźnią „okultysty słowa pisanego”. Świata przesiąkniętego rezygnacją, trwogą, wyrzutem, ale już niekoniecznie szczerym żalem za grzechy. Rozmowa jak nie każda inna.

Miejsce 4. „Iluminacje” (oryg. „Illuminations”), tłum. Krzysztof Cieślik
Bezimienny protagonista po rozwodzie z żoną, pod wpływem wspomnień ze szczęśliwego dzieciństwa, rezerwuje sobie tygodniowy pobyt na kempingu Ocean Vista, niegdyś South Becks, w angielskiej miejscowości Welmouth, gdzie przed laty spędzał wakacje z rodzicami. Mężczyzna szybko pożałuje swej decyzji, bo oczekiwał regenerujących spacerów szlakiem słodkich wspomnień, a dostał namacalne dowody postępujących brzydkich zmian oraz gorzką konstatację, że pamięć lubi koloryzować rzeczywistość.
Alan Moore natchniony twórczością Raya Bradbury'ego? Tak czy inaczej, utrzymana w nostalgicznym tonie opowieść o przeklętej przemijalności, zjawisku, którego nie sposób zatrzymać, niepodobna na wieki zostać w krainie (nie)powszechnej szczęśliwości. O tęsknocie za dzieciństwem, poczuciu straty, rozdzierającym żalu za utraconym życiem. Monotematyczna wędrówka, jak dla mnie za mało konkretna, ale trochę nadrabia mroczną końcówką.

Ex aequo. „Amerykańskiemu światłu w hołdzie” (oryg. „American Light: An Appreciation”), tłum. Michał Rogalski
Analiza poematu „Amerykańskie światło” pióra Harmona Belnera, opisującego jego dwunastogodzinną wędrówkę po San Francisco, która najprawdopodobniej odbyła się w roku 1979. Bitnikowski sen homoseksualnego poety.
Zabawa formą. Obszerne przypisy Alana Moore'a - „podszywającego się” pod niejakiego C.F. Birda - w którym rozkłada na czynniki pierwsze własny poemat, autorstwa którego „zrzekł się” na rzecz postaci fikcyjnej. Biografia nieistniejącego poety, geneza jego opus magnum, dotąd w niedostatecznym stopniu omówionego, żeby nie powiedzieć nietaktownie omijanego przez poważnych badaczy literatury. Ambitne przedsięwzięcie zachwycające środkami stylistycznymi, ale jako opowiadanie średnio się sprawdza. W każdym razie mnie sama opowieść (neofabuła?), abstrahując od nietuzinkowej formy, nie uwiodła.

Illuminati Alan Moore i jego prestidigitatorskie sztuczki prozatorskie. Specyficzny gatunkowy przekładaniec. Zbiór dziewięciu historii prawdopodobnie najbardziej inspirującego mistrza dekonstrukcji szeroko pojętej fantastyki. Nieszablonowe historie ceremonialnego maga-literata. Olśniewające „Iluminacje” giganta komiksu (nie tylko?) dla zwolenników opowieści niegraficznych. Otwartych na eksperymenty artystyczne, zainteresowanych wycieczkami na Wyspy Dziewicze Wyobraźni. Dla ciekawych nowych doznań.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Urodzony w Northampton w angielskim hrabstwie Northamptonshire wybitny scenarzysta komiksowy Alan Moore, długo związany z amerykańskim gigantem wydawniczym DC Comics – autor między innymi serii „V jak Vendetta” (1982-1985, 1988-1989), przeniesionej na ekran w 2005 roku przez Lilly i Lanę Wachowski, „Strażnicy” (1986-1987), „Prosto z piekła” (1989-1996), zaadaptowanej na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Louise Joyner, trzydziestodziewięcioletnia magister wzornictwa przemysłowego mieszkająca w San Francisco ze swoją pięcioletnią córką Poppy, odbiera telefon od dawno niewidzianego młodszego brata Marka i zostaje ogłuszona informacją o śmierci rodziców w wypadku samochodowym. A potem naprędce organizuje powrót w rodzinne strony, do hrabstwa Charleston w Karolinie Południowej, gdzie ma odbyć się pogrzeb Erica i Nancy Joyner, twardo stąpającego po ziemi nauczyciela akademickiego i niestabilnej emocjonalnie lalkarki, którzy mieszkali w wybudowanym w 1951 roku skromnym domu w stylu ranczerskim w Mount Pleasant. Wypełniona ukochanymi środkami pracy znanej lokalnie twórczyni chrześcijańskiego teatrzyku lalkowego, nieruchomość jest głównym przedmiotem spadku i nową osią sporu między od lat zwaśnionym rodzeństwem. Niezawodną Louise i niezaradnym Markiem. Kobieta nie przewiduje pojednania z człowiekiem, który w jej przekonaniu bezlitośnie pasożytował na rodzicach, zazdroszcząc zawsze ciężko pracującej siostrze życiowych sukcesów. Louise chce tylko zorganizować godny pogrzeb rodzicom, przygotować odziedziczoną nieruchomość do sprzedaży i na zawsze pożegnać się z najbliższym żyjącym krewnym. Przeczuwała, że nie pójdzie gładko, ale kto by się spodziewał konieczności oczyszczenia masy spadkowej z nadnaturalnej energii? W każdym razie Louise na pewno nie tak wyobrażała sobie szykowanie domu rodzinnego do sprzedaży.

Pandemia COVID-19. Grady Hendrix, autor między innymi „Horrorstör”, „Sprzedaliśmy dusze”, „Moja przyjaciółka opętana”, „Poradnika zabójców wampirów klubu książki z południa” i „Final Girls. Ostatnich ocalałych”, przybywa do Karoliny Południowej, aby zaopiekować się rodzicielką, która podupadła na zdrowiu. Pewnego dnia wchodzi do jej zagraconego garażu i nawiedza go przerażająca i zarazem inspirująca myśl: jeśli mama umrze będę musiał sam posprzątać tej bajzel. Grady dobrze pamięta sprzątanie nieruchomości odziedziczonych przez jego znajomych. Pomagając zrozpaczonym spadkobiercom przekonał się, jak dziwnym doświadczeniem jest obcowanie z przedmiotami, które zostały po zmarłych. Zrozumiał, że większość z nas wcześniej czy później zostanie przygnieciona lawiną rzeczy należących do ukochanych nieobecnych. Zgromadzonych przez ludzi, których już nie ma. Hendrix dużo też myśli o wpływie rodziny na życie człowieka, o niematerialnym dziedzictwie, nierozerwalnych związkach także z osobami, z którymi wolelibyśmy nie mieć nic wspólnego. A efektem tych filozoficzno-egzystencjalnych rozważań jest powieść „Jak sprzedać nawiedzony dom” (oryg. „How to Sell a Haunted House”), która swoją światową premierę miała w styczniu 2023 roku. Pierwsze polskie wydanie - w zachwycającej twardej okładce w stylu retro zaprojektowanej przez Tobiasza Zyska i solidnym tłumaczeniu Tomasza Bieronia - przygotowała oficyna Zysk i S-ka na styczeń 2024. Prawa do przeniesienia „Jak sprzedać nowy dom na ekran” zakupiła amerykańska firma Legendary Entertainment.

Dekonstrukcja opowieści o nawiedzonym domu z charakterystycznym dodatkiem odautorskim, jedną z wizytówek twórczości amerykańskiego pisarza specjalizującego się w horrorze i humorze Grady'ego Hendrixa. Kreatywne podziękowania pięknie korespondujące z tematyką powieści – miłośnicy literatury grozy szczególną uwagę mogą tutaj zwrócić na pewnego kota: celowe nawiązanie do „Smętarza do dla zwierzaków” aka „Cmętarza zwieżąt” Stephena Kinga bądź przypadkowa zbieżność imion – oraz reklama działalności „niejakiej” Nancy Joyner. Autor „Jak sprzedać nawiedzony dom” uprzedził, że to ostatnia powieść (po „Moja przyjaciółka opętana” i „Poradniku zabójców wampirów klubu książki z południa”) osadzona w jego rodzinnych stronach, że więcej takich wyobrażonych powrotów „na stare śmieci” nie planuje. Właściwie areną wydarzeń w „Jak sprzedać nawiedzony dom” Hendrix uczynił dwa stany – dominuje Karolina Południowa, ale od czasu do czasu zajrzymy też do Kalifornii. Główna bohaterka książki, Louise Joyner, wychowała się w Mount Pleasant w hrabstwie Charleston, ale własne gniazdko zbudowała sobie w San Francisco. Wyjechała na studia i została. Setki kilometrów od rodziny, na której i tak nigdy nie mogła polegać. Może z wyjątkiem ojca, ale Louise nigdy nie miała wątpliwości, że może spokojnie obejść się bez jego wsparcia. Innymi słowy, już we wczesnej młodości nabrała przekonania, że jest doskonale przygotowana do wszelkich wyzwań, jakie niesie życie. Zawsze stawiała sobie ambitne cele i bez niczyjej pomocy je realizowała. Co sobie postanowiła, to robiła, w odróżnieniu od bezwstydnie faworyzowanego przez matkę młodszego brata. Louise ciężko pracowała, a Markowi wszystko podawano na srebrnej tacy. Eric Joyner nie był zwolennikiem takich metod wychowawczych, dla świętego spokoju zwykle jednak uginał się pod naporem stanowczych żądań Marka i usilnych próśb kochanej Nancy, ekscentrycznej pani wyróżniającego się domu w reprezentacyjnej dzielnicy Mount Pleasant. Wyróżniającego się skromnością. Wybudowany w 1951 roku przez rodziców Nancy Joyner budynek mieszkalny w stylu ranczerskim, w przeciwieństwie do pozostałych nieruchomości w tej enklawie amerykańskiej klasy średniej, zachował oryginalny wygląd zewnętrzny. Nierozrastający się organizm z dużym ogrodem i garażem, w którym czeka nas makabra w stylu „Martwego zła” Sama Raimiego i „Martwicy mózgu Petera Jacksona. W „Jak sprzedać nowy dom” Grady Hendrix w pewnym sensie przeprowadza nas przez wszystkie etapy żałoby Louise Joyner. Wyjątkiem jest rozdział pierwszy – sfinalizowana w sposób, który może przypomnieć twórczość Stephena Kinga (uprzedzanie faktów) krótka opowieść o zbliżającym się macierzyństwie. Radosna nowina, którą pięć lat przed śmiertelnym w skutkach wypadkiem samochodowym, Louise w pierwszej kolejności dzieli się z rodzicami. Współsprawca tego cudownego zamieszania, zajmujący się wyszukiwaniem rzadkich płyt winylowych dla kolekcjonerów mężczyzna imieniem Ian zdążył zrazić do siebie perfekcyjnie zorganizowaną protagonistkę książki. Będzie uczestniczył w życiu córki, ale jego związek z Louise tak naprawdę skończył się jeszcze przed narodzinami słodkiej Poppy.

„Oto Pupkin! Pupkin oto!
Wszyscy śmieją się z ochotą!
Precz z kąpielą! Z zasadami!
Precz z belframi! Ze szkołami!
Noc czy dzień, sen czy jawa,
Przyszedł Pupkin, jest zabawa!”

Chodzą słuchy, że ambicją Grady'ego Hendrixa jest napisanie horroru na nowo, przetasowanie wyświechtanych kart, przerobienie konwencjonalnych budowli gatunkowych. Autor „Jak sprzedać nowy dom” nie zaprzecza, że buszuje w sklepikach ze starociami z niesłabnącą nadzieją na znalezienie czegoś, czemu warto dać nowe życie. Entuzjastyczne odkurzanie antyków w młodości podpatrzone w komiksach Alana Moore'a. Czytelnik zarażony niepospolitym hobby brytyjskiego autora – doszukiwaniem się nowych rzeczy w starych rzeczach. Tak, Hendrix po prostu lubi to robić. Bawi się gatunkiem, który w jego ocenie najlepiej dogaduje się z komedią. Architekt nawiedzonego domu w Mount Pleasant w Karolinie Południowej, we wszystkich dobrych horrorach wypatrzył akcenty humorystyczne; nawet w tak ponurych, drastycznych, diabelnie klaustrofobicznych arcydziełach, jak „Obcy - ósmym pasażerze Nostromo” Ridleya Scotta i „Coś” Johna Carpentera. Dlatego Hendrix nie sili się na powagę konstruując swoje nieobliczalne opowieści. Pastisze, meta horrory, dowcipne historie z dreszczykiem... Nieważne jak to nazwiemy – grunt, że działa. W „Jak sprzedać nawiedzony dom” Grady Hendrix w moim odczuciu znalazł idealną równowagę między horrorem paranormalnym, komedią, dramatem rodzinnym i thrillerem psychologicznym. Trauma pokoleniowa skorelowana z dziedzictwem nadnaturalnym. Dom Upiornych Lalek i trupów poupychanych w szafach. Połączona(?) moc dziecięcej wyobraźni, sztuki i pasji. Miłość matki przekleństwem dzieci. Louise i Mark Joynerowie wychowali się wśród lalek, pacynek, marionetek, kukiełek, martwych wiewiórek i innych bezcennych skarbów nieco kontrowersyjnej działaczki kościelnej. Chrześcijański teatrzyk lalkowy Nancy Joyner był nie lada atrakcją (dochodową atrakcją) w hrabstwie Charleston, ale nie wszyscy wierni akceptowali takie wykładanie Pisma Świętego. Nawet w kręgach rodzinnych pani Joyner szeptano o balansowaniu na granicy dobrego smaku, a po paru lampkach wina to i pewnie ordynarne bluźnierstwa nieperfekcyjnej pani domu zarzucano. Louise przed pogrzebem rodziców mogłaby przysiąc na życie własnej córki, że pochodzi ze zwyczajnej, żeby nie powiedzieć nudnej rodziny, bo tak przywykła do widoku teoretycznie nieożywionych przyjaciół matki, że nie odbierała tego w kategoriach dziwactwa. Ale czasami... Kobieta, która wróciła do domu zna to rzekomo irracjonalne uczucie dzielenia przestrzeni z armią nieprzyjaźnie nastawionych istot. Tysiące szklanych, wyszywanych i guzikowych oczu śledzących każdy jej ruch. Powieść automatonofobiczna – w każdym razie do tego panicznego lęku odwoływał się autor „Jak sprzedać nawiedzony dom”, natchniony maskotką zachowaną przez jego żonę. Przyjaciel z dzieciństwa, którego nazwała Snocchio posłużył za model dla Pupkina, najbardziej przerażającej pacynki w przepastnej kolekcji testatorki z plastycznego świata podstępnego Grady'ego. Stwórca przyznaje, że jego pierwszą myślą na widok Snocchia było „uciekaj albo walcz”, ale z czasem odkrył, że to całkiem miły gość. A zatem zmora zwaśnionego rodzeństwa z Karoliny Południowej mrocznym alter ego Snocchia. Żywa pacynka czy ulubiona zabawka demona lub jakiegoś innego nadnaturalnego lokatora smutnej posiadłości w Mount Pleasant? Wyjaśnienie awersji pechowych spadkobierców do Pupkina może jednak okazać się całkowicie przyziemne – przykre wspomnienia związane z wyimaginowanym powiernikiem rodzicielki. Irracjonalne lęki z dzieciństwa ożywające w studni rozpaczy. Dojmujące poczucie straty, skomplikowana relacja z bratem i rozdarcie między przemożnym pragnieniem czuwania przy pogrążonej w rozpaczy latorośli a potrzebą ostatniego pożegnania z rodzicami, uszanowania woli drogich zmarłych i finansowego zabezpieczenia jedynego dziecka. Zajmujący list miłosny do campowych horrorów przemycony w poważnej rozprawie o relacjach rodzinnych. Pajęczyna utkana z sekretów, półprawd, kłamstw i przemilczeń. Lepka sieć być może z premedytacją zarzucana przez sadystycznych kawalarzy nie z tego świata. Głęboko poruszająca kronika niezwyczajnej amerykańskiej rodziny, ze wskazaniem na katastrofalne dzieje rodzeństwa Joynerów. Wietrzy, przekształca, nawiązuje, komentuje, a nade wszystko wyśmienicie się bawi – cały Grady Hendrix. Gatunkowy czarodziej nielukrujący rzeczywistości. Przykład: „Dwadzieścia lat zabijania [począwszy od II wojny w Zatoce Perskiej], osiem tysięcy ofiar śmiertelnych, a do tego – wiem, że nie powinniśmy ich liczyć, bo mają nie ten kolor skóry i są nie z tego kraju – milion osób stamtąd. Milion jakichś ja, milion tatów, milion mam. Co oni byli winni?”.

Zapnijcie pasy, bo odlotowy teatr lalek Grady'go Hendrixa wjechał do Polski. Szykujcie się na moc wrażeń w przeklętym obiekcie na miarę XXI wieku i naukę przez zabawę. Dowiecie się „Jak sprzedać nawiedzony dom” i przy tym nie zwariować. Zmierzycie z rodzinnymi sekretami, nieprzepracowanymi traumami i złośliwością rzeczy niemartwych. Spodziewajcie się niespodziewanego i nie porzucajcie wszelkiej nadziei Wy wszyscy, którzy do Domu Lalek słusznie wchodzicie. Bombowa dekonstrukcja classic ghost stories.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Louise Joyner, trzydziestodziewięcioletnia magister wzornictwa przemysłowego mieszkająca w San Francisco ze swoją pięcioletnią córką Poppy, odbiera telefon od dawno niewidzianego młodszego brata Marka i zostaje ogłuszona informacją o śmierci rodziców w wypadku samochodowym. A potem naprędce organizuje powrót w rodzinne strony, do hrabstwa Charleston w Karolinie Południowej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rok 1985. Mieszkańcy miasteczka Rockville w stanie Maryland z zapałem czynią przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Przystrajają domy, śpiewają kolędy, rozglądają za prezentami i radośnie przyglądają swoim rozentuzjazmowanym pociechom uczestniczącym w tradycyjnych zabawach organizowanych przez władze miasta. W miejscowym centrum handlowym przechadzają się elfy z workami słodyczy dla małych łasuchów, a największe kolejki ustawiają się do Świętego Mikołaja, jak co roku uroczyście wręczającego drobne przedświąteczne upominki grzecznym dzieciom. Nie wiedzą, że właśnie pojawiła się konkurencja. W mrocznych zaułkach na zachłannych milusińskich czeka bowiem obłąkany Santa Clown z zapasem najlepszych zabawek na święcie, baśniowych samochodzików i lalek. Niszczyciel świąt, którego powstrzymać spróbują uczniowie szkoły podstawowej, Dave Phippen, Alvin Buell i Jonathan Hield.
Tymczasem inspektor Betty Sanders z Departamentu Policji w Waszyngtonie prowadzi sprawę gangu elfów, zuchwałych rabusiów mających na koncie niejedną ofiarę śmiertelną. Nieoczekiwanie w życiu inspektor Sanders ponownie pojawia się Francis Bogart, stara miłość, która nigdy nie zardzewiała. Od dekad niewidziana niegdysiejsza gwiazda waszyngtońskiej policji, solidne wsparcie dla zespołu dochodzeniowo-śledczego zajmującego się najdziwaczniejszą sprawą w karierze.

Świąteczna mieszanka campowego horroru, thrillera policyjnego, science fiction (z naciskiem na fiction), romansu i powieści sensacyjnej polskiego autora kryjącego się pod pseudonimem Julius Throne. Zwolennika szeroko pojętej progresji, czego dowód dał w swoim debiutanckim utworze zatytułowanym „Gulu. Pamiętne lato”; epickiej magii dzieciństwa wypuszczonej w 2019 roku pod szyldem wydawnictwa Novae Res. Uwolniony w grudniu 2023 roku „Santa Clown” to pierwszy owoc współpracy - w smakowitej okładce zaprojektowanej przez Krzysztofa Krawca - enigmatycznego miłośnika literatury, muzyki i filmu z oficyną Papierowy Księżyc, która na 2024 rok zaplanowała wznowienie poprzedniej publikacji Juliusa Throne'a i premierowe wydanie ciągu dalszego zmagań dorosłego już protagonisty z tajemniczą istotą mówiącą zagadkami, obszernej powieści, która ma ukazać się pod tytułem „Gulu. Powrót”. Stwórca stworzenia ubierającego się jak Święty Mikołaj, malującego jak klaun i zachowującego jak Grinch na dopalaczach, w planach ma trzeci tom „Gulu” i spin-off serii, ale to może trochę potrwać, bo w głowie pana Throne'a aż kipi od pomysłów: od komediowej opowieści sensacyjnej w stylu Quentina Tarantino przez podróże w czasie, dreszczowiec w wesołym miasteczku i równie mroczną historię w upadłej amerykańskiej miejscowości po sensacyjną przygodę na pustkowiu gdzieś w Stanach Zjednoczonych, zbliżoną gatunkowo przejażdżkę po amerykańskim Parku Narodowym i propozycję dla miłośników fantastyki postapokaliptycznej. A to tylko rozgrzewka:)

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem autora zwariowanej opowieści przedwigilijnej, prawdziwym nazwiskiem będzie podpisywał swoją prozę poetycką – jej próbkę dał już w pierwszych publikacjach stricte beletrystycznych, które w dalszym ciągu zamierza sygnować coraz bardziej rozpoznawalnym pseudonimem artystycznym. Druga opublikowana powieść Juliusa Throne'a przeciera ścieżkę pierwszej, nie odwrotnie. Zatwardziały kryminalista przedstawiający się jako Santa Clown przypadkiem zrobił dobry uczynek: zwrócił uwagę spragnionych mocniejszych wrażeń czytelników na monumentalną powieść swego stwórcy, która niestety nie miała tak hucznej kampanii marketingowej. Ale co się odwlecze... „Gulu. Pamiętne lato” niebawem ma zaprezentować się w nowej szacie graficznej - wraz ze świeżutkim (tj. napisany już jakiś czas temu, ale w przeciwieństwie do tomu pierwszego nigdy niepublikowany) Gulu: dwadzieścia lat później - i wcale się nie zdziwię, jeśli tym razem zrobi prawdziwą furorę. Zawstydzając Santa Clowna, egzotycznego burzyciela w charakterystycznym czerwonym stroju i z zamierzanie niedopasowanym makijażem. Skrzyżowanie upiornego klauna, Świętego Mikołaja, Grincha i Emmetta Browna (właściwie mroczne alter ego), który przywłaszczył sobie ulubione powiedzonko niezreformowanego Ebenezera Scrooge'a. Wygłaszający szalone monologi człowiek albo jakieś nadprzyrodzone stworzenie z niesamowicie niszczycielską obsesją na punkcie świąt. Zdeklarowany wielbiciel i zaciekły wróg tego magicznego okresu. Nie tylko zdający sobie sprawę z tej rażącej sprzeczności, ale wręcz się nią szczycący. Przyciągająco-odpychający wygląd zewnętrzny tytułowego antybohatera zimowej opowieści Juliusa Throne'a można potraktować jak odbicie jego nietypowo złożonej osobowości. Chaos ukierunkowany. Maksymalnie zdeterminowany świąteczny zamachowiec, nadspodziewanie gładko realizujący bezczelnie śmiały plan. Rechoczący król szos z zabawkowym orężem. Kaskaderskie wyczyny interesownego darczyńcy z buźką, która pewnie spodobałaby się zmiennokształtnej bestii z fikcyjnego miasteczka Derry w stanie Maine. Pennywise Juliusa Throne'a, który na arenie literackiej chciałby wcielać się w postać właśnie takiego klauna. Nieprzesadnie anonimowego (stąd pseudonim) gościa budzącego przeróżne emocje. Czasem strach, czasem śmiech. Sadystyczny mikołaj widywany w miasteczku Rockville w stanie Maryland i w stolicy Stanów Zjednoczonych w grudniu 1985 roku też potrafi być zabawny, ale niekoniecznie w swoim świecie. W nieoficjalnej młodocianej gwardii prawdziwego Świętego Mikołaja ta zagadkowa istota budzi wyłącznie negatywne emocje. Potencjalnym dorosłym sojusznikom trzech chłopców z przytulnej miejscowości sąsiadującej z Waszyngtonem co prawda nie umykają humorystyczne akcenty niewątpliwie niebezpiecznej sytuacji, zdarza im się pożartować z groźnych przestępców, ale to tylko sposób na rozładowywanie nieznośnego stresu, desperackie szukanie odrobiny wytchnienia od piekielnie ciężkiej sprawy kryminalnej.

Na kartach „Santa Clown” Juliusa Throne'a wielowątkowe śledztwo prowadzone przez inspektor Betty Sanders z Departamentu Policji w Waszyngtonie nierównomiernie przeplata się z przeżyciami odważnych chłopców z Rockville i sporadycznymi wycieczkami do obozu wroga. Po pamiętnym lecie, przyszła pamiętna zima – wypróbowany czar dzieciństwa w pysznie przegiętej opowieści policyjnej. Farciarze spod ciemnej gwiazdy; zorganizowana grupa przestępcza sprytnie wtapiająca się w tło. W każdym razie to jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi do głowy śledczym ganiającym za bandą elfów. Ale jak wytłumaczyć stosowanie dwóch rodzajów masek? Dlaczego urocze twarzyczki pomocników Świętego Mikołaja bezwzględni rabusie wymieniają na zdeformowane oblicza, które nawet w świątecznej gorączce nie przejdą niezauważone? Z zeznań świadków wynika, że pokazują je jedynie podczas napadów, nie można ich więc podejrzewać o podświadome pragnienie zostania schwytanym, ale o świadome pragnienie dręczenia ofiar już tak. Na wypadek, gdyby strzelanie do ludzi nie wystarczyło. Nawet jeśli żywią się strachem, to stanowcza przesada, zwłaszcza w świetle odkrycia inspektor Betty Sanders poczynionego tuż po zaskakującym telefonie Francisa Bogarta. Dawno niewidzianego przyjaciela, który zakończył świetlaną karierę policyjną, gdy jego ukochana wybrała w tamtym czasie jedynego członka zespołu śledczego, którego mógłby uznać za równego sobie, gdyby nie był tak przesadnie skromny. „Humphrey” przeważnie bagatelizował swoje zasługi, nie wykazywał najmniejszego zainteresowania awansami i zwykłymi indywidualnymi pochwałami od przełożonych. Co innego laurki dla całej drużyny. Grał zespołowo co, odniosłam wrażenie, nie było domeną jego konkurenta do ręki boskiej Betty. Francis przegrał z ambicją i uciekł jak niepyszny, czy jak kto woli godnie ze sceny zszedł. Inspektor Sanders zawsze się zastanawiała, jak ułożyłoby się jej życie, gdyby przed laty dokonała innego wyboru, w głębi ducha mogła nawet żałować, że na ślubnym kobiercu nie stanęła ze słodkim Bogartem. Ale nie ma co płakać nad straconymi latami, kiedy łaskawy los znienacka ponawia matrymonialną ofertę. Podczas gdy Bogart i Sanders w niecodziennych okolicznościach kładą fundamenty pod wytęsknioną wspólną przyszłość, przyjaciele ze szkoły podstawowej w Rockville podążają tropem przebojowych zabawek. Mały wynalazca Alvin Buell, podłamany niedobrowolną wyprowadzką nadużywającego alkoholu ojca Jonathan Hield i wreszcie głos rozsądku Dave Phippen, który miał nieprzyjemność stanąć twarzą w twarz z podejrzanym numer jeden. Po rozwiązaniu zagadki klasowej choinki, chłopcy rozwijają niezarejestrowaną działalność detektywistyczną, nie pozwalając krótkowzrocznym dorosłym podciąć sobie skrzydeł. Zapobiec świątecznej katastrofie w miasteczku mocno przywiązanym do tradycji! Parę tygodni przed Bożym Narodzeniem Rockville zamienia się w baśniową krainę, gęsto obwieszoną kolorowymi światełkami i innymi krzykliwymi dekoracjami; krainę zastawioną nieskąpo udekorowanymi, wielkimi choinkami, pod którymi piętrzą się działające na dziecięcą wyobraźnię pudełka. Swoje robi też coroczny konkurs na najpiękniej przystrojoną witrynę sklepową, w którym nikt nie odmawia sobie udziału, ale największe tłumu zazwyczaj przyciąga Czekoladowy Mikołaj – oczywiście nie licząc prawdziwego Świętego z Laponii, pod osłoną nocy przylatującego z całą armią psotnych elfów. W 1985 roku w centrum można też wypatrzyć dziewczynkę z innej baśni, sprzedającą zapałki. Mogłabym przysiąc, że dotąd nie czytałam powieści grozy tak dokumentnie zanurzonej w klimacie świątecznym. A właściwie czarującej tą specyficzną atmosferą w małej ojczyźnie młodych protagonistów, bo w tutejszym Waszyngtonie tak się tego nie odczuwa. W wielkomiejskiej scenerii autor skupił się na mrówczej pracy policyjnych detektywów, niedrażniącym wątku romantycznym i nieco męczących pościgach. Julius Throne nie odżegnuje się od literackich wpływów Stephena Kinga, podkreśla jednak, że nie interesuje go bezrefleksyjne kopiowanie i uderzanie w gawędziarskie struny. Nowsza historia Stanów Zjednoczonych w pigułce (na przykład wojna wietnamska), naturalnie skąpana w popkulturowym sosie, ogólne zarysy fabularne (pamiętne lato ekipy z Derry) i pomniejsze atrakcje, drobniejsze tropy prowadzące do uniwersum Kinga – to wszystko składa się na w gruncie rzeczy fałszywy wizerunek tajemniczego pana Throne'a. Przedstawienie kreatywnego klauna z objazdowego cyrku literackiego. Nie tyle polski Stephen King, ile podstępny sprzedawca własnych pomysłów. Sprytny kreator niepowtarzalnych światów.

„Santa Clown”: świąt nie będzie Juliusa Throne'a. Mocarna powieść pulpowa, wymykająca się ścisłej klasyfikacji gatunkowej. Uwodzicielska hybryda absurdem woniejąca. Ogary wyobraźni spuszczone ze smyczy – świąteczna demolka w szalonych latach 80. Potęga kiczu, rozbrajająca swoboda twórcza, „wielka improwizacja” w duchu groszowych opowieści makabrycznych, sensacyjnych, romantycznych i fantastyczno-naukowych. Pozytywnie zakręcona, nieprawdopodobna historia na poprawę nastroju. Czysta frajda.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Rok 1985. Mieszkańcy miasteczka Rockville w stanie Maryland z zapałem czynią przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Przystrajają domy, śpiewają kolędy, rozglądają za prezentami i radośnie przyglądają swoim rozentuzjazmowanym pociechom uczestniczącym w tradycyjnych zabawach organizowanych przez władze miasta. W miejscowym centrum handlowym przechadzają się elfy z workami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opowieściożerne monstrum przemierza Poznań w poszukiwaniu najsmakowitszego pożywienia, chowanego w obskurnych zakątkach ludzkich umysłów. Pełzający podglądacz przewodnikiem po fascynującej wyobraźni Rafała Nawrockiego, autora wydanej w 2011 roku przez Gdański Klub Fantastyki (w cyklu „Anatomia Fantastyki”) monografii twórczości Adama-Wiśniewskiego Snerga, ze wskazaniem na jego debiutancką powieść pt. „Robot” oraz jednego z tłumaczy poezji Roberta Burnsa. Gościnnie występującego (opowiadania i artykuły) na łamach „Fantastyki”, „eleWatora”, „Polityki”, „Barbarzyńcy” i „Czasu Fantastyki”, rozmiłowanego w klasyce weird fiction badacza kultury grozy, a natchnienie do swojego pierwszego zbioru opowiadań czerpał głównie z nocnych przechadzek po stolicy województwa wielkopolskiego, wielopokoleniowej przystani rodu Nawrockich. Osiem mrocznych historii - gdzie pierwsza i ostatnia pełnią rolę spinacza (kompozycja klamrowa, wzmocniona postfinałowymi wycieczkami) - z ukochanego miasta utalentowanego Rafała. Publikacja wydawnictwa Vesper z 2023 roku w twardej oprawie zagospodarowanej przez Krzysztofa Wrońskiego, który ponadto zadbał o graficzne „podsumowanie” wszystkich opowiadań prezentowanych w „Omnifagusie”. Pozostałe dodatki: stosownie nieszczegółowa mapka miejskiego żerowiska tytułowego stworzenia i objaśnienia autora dla osób niezaznajomionych z topografią Poznania.

Subiektywny przegląd wyżerki egzotycznego stwora ze świata przedstawionego w „Omnifagusie” Rafała Nawrockiego.

Historie niebo w gębie:
1. „Omnifagus. Otwarcie”, czyli wspominki żula. Niegdyś mieszkał z żoną w przytulnym domku w malowniczej dzielnicy Poznania, początkowo cierpiąc głównie na chroniczny brak czasu, a potem dopadła go przeszłość. Dom z Cegieł na Moczarach, podobno nawiedzony dom, w dzieciństwie pokazany mu przez enigmatycznego chłopca. Nękany przez złowróżbny głos, niechętnie wracający myślą do pewnej nieszczęsnej dziewczynki, bezimienny narrator gubi się w obmierzłych korytarzach prywatnego banku pamięci, uciekając przed potworem z podziemnych tuneli. Opowiadanie-schody. Stopień po stopniu w otchłań szaleństwa albo slalomem przez utwór szkatułkowy. Zabójczo ostre zakręty, niebezpieczne przechyły, niewiarygodne spotkania we frapująco niedopowiedzianych, zasłyszanych przez niewiarygodnego narratora splątanego, legendach miejskich. Przerażające sekrety poniemieckich podziemnych tuneli, przeklęty dom... i rąsia Wednesday:) Piekielny zawrót głowy. Piekielnie dobry.
2. „Szczurza historia”, czyli neowiktoriańska ghost story. Nastoletnia narratorka przeprowadza się wraz z rodzicami do starego domu z żalem sprzedanego przez starszą kobiecinę doskonale pamiętającą niegdyś nadzwyczaj popularną legendę o Podarciuszku. Małoletnia ma podejrzenie graniczące z pewnością, że od przeprowadzki widuje tego smutnego chłopca, że niegdysiejsze straszydło niesfornych dzieciaków z okolicy nie tylko istnieje, ale z jakiegoś powodu zwróciło uwagę właśnie na nią, poukładaną młodą damę, którą chyba bardziej niepokoi sąsiedni dom. Posępne lokum stroniącego od ludzi starszego małżeństwa i ich zbuntowanego syna. Upiorna historia krnąbrnego chłopca i niedopasowanej nastolatki. Zastanawiający związek ofiar przynależących do różnych światów. Mroczna atmosfera nieubłaganie zacieśniająca się wokół dziewczyny rozdartej między lękiem przed dzielnicowym upiorem a współczuciem do tej porozdzieranej istoty, z którą w jakimś stopniu na pewno się utożsamia. Bo dobrze zna smak samotności. Kreatywny horror nadnaturalny, miażdżąca urban legend i niszczący „konkurencję” klimat tajemniczości.
3. „Szczęt”, czyli martwa dziewczyna w rodzinnym gniazdku. Mężczyzna ukrywa w piwnicy swego niczym niewyróżniającego się domu żywego trupa córki. Dziewczyna zaginęła, a jego żona i syn powoli szykują się na najgorsze. Niemal stracili nadzieję na odzyskanie drogiej Kamy, ale jej rodziciel mentalnie przygotowuje się do ujawnienia nieumarłej współlokatorki, zbiera się na odwagę, by wtajemniczyć bliskich w niewiarygodny powrót dziewczyny. Karmi ją surowym mięsem i przygotowuje aromatyczne kąpiele, nie wierząc już, że to na dłużej zneutralizuje odór rozkładu. Rozpacz, desperacja, nadzieja. Niesłabnąca nadzieja ojca, która wykazuje się iście makabrycznym poczuciem humoru. Niszczący, obmierzły sekret – trucizna w krwiobiegu człowieka łapczywie chwytającego się marnej namiastki bestialsko skradzionego dziecka. Czasami lepsza jest śmierć... Krótko o niezwyczajnej męce (nie)istnienia. Depresyjna rzecz o niewyobrażalnie sponiewieranej jednostce. Dławiąca bestia.

Historie smaczne:
1. „Łojciec”, czyli zniszczone dzieciństwo. Mieszkaniec starej kamienicy, pod wpływem alarmujących dźwięków tudzież okrutnych szeptów, rozdrapuje stare rany. Szkolne łobuzy, wiecznie zabiegana matka, nadużywający alkoholu łojciec i wreszcie Tamta Straszna Jesień. O chłopcu, który wstydził się ojca i zbierał cięgi od tak zwanych szkolnych kolegów. Nieznośnie cuchnące gazy tego świata. W niewysychającej kałuży wymiotów, pod ciężkimi buciorami silniejszych. Niewyidealizowane, wręcz szokująco autentyczne życie w rynsztoku, gdzie dociera karząca ręka (nie?)sprawiedliwości. Oprawcy stają się ofiarami w bagiennej rzeczywistości jedynego dziecka tytułowej postaci. Brud, smród i ubóstwo. Przykre, bo prawdziwe – no może z wyjątkiem mściciela.
2. „Omnifagus – zamknięcie”, czyli namolny staruszek. Chłopca imieniem Jakub nachodzi zmarły dziadek. Zmiennokształtny doradca życiowy, w którego pozornie nie wierzą dorośli mieszkańcy „ponurego zamczyska” w Poznaniu. Wodzony na pokuszenie Kubuś podejrzewa jednak, że rodzice go okłamują, że wiedzą o diabolicznym lokatorze i być może z premedytacją zasiewają w nim zwątpienie we własne zdrowie psychiczne. Sekrety piwnicy, pająki i mordercze pędy. Schyłek wieku niewinności, wewnętrzna bitwa ciemnej i jasnej strony mocy oraz nieszablonowe nawiedzenie. Zwariowany horror nadprzyrodzony w psychopatologicznym sosie. Nieco rozwleczony, ale dostatecznie efektywny.

Historie zjadliwe:
1. „Spleśniała noga Klary Mundek”, czyli specyficzna opowieść romantyczna. Tytułowa bohaterka wtajemnicza zaufane towarzystwo spod sklepu monopolowego we wstydliwy problem natury cielesnej. Zaczęło się od białej plamki na nodze, którą bez trudu udało się zetrzeć, ale paskuda wróciła w większym wydaniu. Wygląda i pachnie jak pleśń, a najgorsze, że ciągle się rozrasta, kobieta z zainfekowaną kończyną z trwogą więc patrzy w najbliższą przyszłość. Z drugiej strony dokumentne spleśnienie może być sposobem na odzyskanie utraconej miłości. Zakodowana w opowiadaniu pod wdzięcznym tytułem wiadomość z zaświatów, egzotyczne zaobrączkowanie, czy po prostu rzadka choroba kobiety pracującej i zadającej się z niepopularną bandą. Sympatycznymi przedstawicielami tak zwanego marginesu społecznego, tutaj nazywanymi menelami. Wieloletnia tęsknota za ukochanym i zaskakująca szansa na odbudowanie więzi. Genialna w swojej prostocie „zaraza”, w moim odbiorze rozczarowująco okiełznana nieśmiertelnym uczuciem. Posłodzona miłością.
2. „Asylum”, czyli spółdzielnia ogrodów działkowych. W mieszkaniu nieprzedstawiającego się mężczyzny, zaniepokojonego przedłużającą się nieobecnością dwunastoletniego syna Tymona, zjawia się spanikowany kolega bezcennej zguby, by opowiedzieć o cichym miejscu. Wedle jego słów Tymek i jeszcze jeden chłopiec przepadli gdzieś na terenie starych ogródków działkowych, jak wkrótce przekona się nieustępliwy ojciec, obstawionych przez uzbrojonych funkcjonariuszy straży miejskiej. Niebezwzględny zakaz wstępu na zieloną wyspę bynajmniej bezludną. Noc żywych starców. Dynamiczna przeprawa przez najprawdziwszą dżunglę, która jakimś cudem uchowała się w epoce betonozy. Survival pachnący zombiakami i „Władcą much” Williama Goldinga. Postawiona na sprawdzonym fundamencie – na ratunek dziecku – sensacyjna przygoda, którą zapewne bardziej docenią zwolennicy slangu miejskiego i innych tego typu atrakcji w dziełach beletrystycznych. Jak dla mnie za dużo tych „łamańców językowych”, nie mogę jednak nie docenić wyczucia dramaturgii autora i niebanalnego wisielczego humoru.
3. „Suka”, czyli stalkerka z ogonem. Kundzia prześladuje widmowy pies. Atakuje znienacka, zatapia ostre zębiska w ciele zaskoczonej ofiary, po czym praktycznie rozpływa się w powietrzu. Przyjaciele zaszczutego młodzieńca skłaniają się ku jakiejś nieprzepracowanej traumie, natrętnym wspomnieniu lub wyparciu koszmarnego wydarzenia z dzieciństwa. Nieznanej im przeszłości Kundzia. Ale narrator, najlepszy kumpel nietuzinkowego bohatera tragicznego, adresata tej opowieści (narracja drugoosobowa), ma coraz większe wątpliwości. Może do naszego Kundzia faktycznie przyczepiło się jakieś wyjątkowo zawzięte zwierzę? Wbijające w fotel zakończenie, ale wcześniej wkradł się lekki chaos, głównie za sprawą „wymądrzającej się” dziewczyny osaczonego protagonisty. Intelektualnych wywodów pilnej studentki, wprawdzie miłosiernie niedługich, ale i niepożądanie odwracających uwagę od intrygującego przypadku niekoniecznie klinicznego. Towarzystwem widmowego psa też się nie nacieszyłam – niezupełnie przewija się w tle, bo na pierwszy plan ta klasyczna zmora gdzieniegdzie się wysunie, ale reżyser nie pozwoli jej się wyszaleć.

Jeśli jesteśmy tym, co jemy, to konsumując opowieści sami stajemy się opowieścią. Niebezpiecznie zatem pchać się do szwedzkiego stołu Rafała Nawrockiego:) Spleśniałe mięso, robaczywe desery i sfermentowane soki na lepkim od brudu blacie. Rarytasy „Omnifagusa”. Obleśna wieczerza z legendarną bestią z poznańskich kanałów, wyimaginowanym potworem bezwstydnie śliniącym się na opowiadania szkaradne swego stwórcy. Przez żołądek dziwotwora do serca czytelnika. Apetyczna fantastyka dziwaczna.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Opowieściożerne monstrum przemierza Poznań w poszukiwaniu najsmakowitszego pożywienia, chowanego w obskurnych zakątkach ludzkich umysłów. Pełzający podglądacz przewodnikiem po fascynującej wyobraźni Rafała Nawrockiego, autora wydanej w 2011 roku przez Gdański Klub Fantastyki (w cyklu „Anatomia Fantastyki”) monografii twórczości Adama-Wiśniewskiego Snerga, ze wskazaniem na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rok 1935, Londyn. Redaktorka działu porad praktycznych w „Daily Chronicle” marząca o zostaniu dziennikarką śledczą Daphne King przed Świętami Bożego Narodzenia nakłania swojego przełożonego do powierzenia jej ambitniejszego zadania. Wprawdzie wolałaby jakąś sprawę kryminalną, uważa bowiem, że ma naturalne predyspozycje do rozwiązywania takich zagadek, nie ma jednak wątpliwości, że artykuł w dziale kultury opublikowany pod jej własnym nazwiskiem to wyższa liga od prowadzenia kolumny dla gospodyń domowych. Panna King ma wejść za kulisy Theatre Royale, gdzie niedawno dotarła objazdowa trupa teatralna pod dyrekcją artystyczną Chestera Harrisona, aby uroczyście zakończyć kilkumiesięczne tournée pod znakiem „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa. Podczas ostatnich przygotowań do świątecznego spektaklu w stolicy Anglii następuje nieoczekiwany obrót spraw: Robert Stirling, wcielający się w postać Ebenezera Scrooge'a, żegna się z życiem na deskach teatru. I pewnie sprawiedliwości nie stałoby się zadość, gdyby nie determinacja bystrej dziennikarki świadkującej temu upiornemu zdarzeniu.

Urodzona w Londynie absolwentka University of Cambridge – kierunek anglistyka – doświadczenie zawodowe zbierająca w branży teatralnej i wydawniczej, Aine Mulkeen podczas kariery nauczycielskiej, w 2019 roku, zainteresowała się poszukiwaniami znajomego redaktora ukierunkowanymi na świąteczną powieść kryminalną. I doszła do wniosku, że mogłaby coś dla niego przygotować, a w najgorszym wypadku upewnić, że pisarstwo nie jest dla niej. Zainspirowana poprzednim zajęciem zarobkowym, cenną przygodą w wydawnictwie, gdzie odpowiadała za utwory kryminalne z lat 30. i 40. XX wieku, co zresztą korespondowało z jej osobistymi preferencjami czytelniczymi, wybrała klasyczny scenariusz w wiejskiej rezydencji. Retro kryminał z szufladki whodunit, pierwotnie opublikowany już w 2020 roku pod tytułem „Murder Most Festive” (pol. „Świąteczne morderstwo”; Zysk i S-ka 2021). Debiutancki występ pani Mulkeen na scenie literackiej, pod pseudonimem Ada Moncrieff i zarazem otwarcie luźnego cyklu „Christmas Mystery”. Niepowiązane zagadki kryminalne rozwiązywane przez różnych bohaterów w latach 30. XX wieku. W każdym razie w tym okresie toczy się akcja dotychczas odkrytych świątecznych kart marki Moncrieff. Drugą, „Murder at the Theatre Royale”, zaprezentowano w 2022 roku – w Polsce w 2023; wydarzenie pt. „Morderstwo w Theatre Royale” w szacie graficznej Pauliny Radomskiej-Skierkowskiej i tłumaczeniu Jarosława Skowrońskiego, trupa Zysk i S-ka – a trzecia ujawniła się rok później pod nazwą „Murder at Maybridge Castle”.

Czar przeszłości przywołany przez współczesną brytyjską powieściopisarkę zakochaną w twórczości Agathy Christie, Josephine Tey, Gladys Mitchell, Ngaio Marsh, Edmunda Crispina i przede wszystkim Margery Allingham. Murder mystery retro od Aine Mulkeen „grającej” Adę Moncrieff. Dramat sceniczny w 1935 roku. Minimalistyczna interpretacja ponadczasowej „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa. Sztuka w reżyserii przygasłej gwiazdy Chestera Harrisona, wspieranego przez ukochaną małżonkę, sławną aktorkę teatralną Theodorę D'Arby. Właściwie wszystko wskazuje na to, że dama ze sfinksowym wyrazem twarzy ten etap ma już za sobą, że całkowicie skupiła się na wspieraniu utalentowanego ukochanego. Bo nie wątpi w nadludzkie zdolności artysty, którego niezmordowanie strzeże. Cerber reżysera teatralnego, serdecznie witającego niespełnioną dziennikarkę w swoim świecie. Trzydziestoparoletnia Daphne King jest ofiarą własnego sukcesu. Od pięciu lat pracuje w „Daily Chronicle”, ale czytelnicy znają ją jako Drogą Susan, enigmatyczną doradczynię gospodyń domowych. Ludzie wyobrażają ją sobie jako nieprzesadnie wytworną, dojrzałą kobietę z malowniczej prowincji, pozostającą w szczęśliwym i najpewniej nie pierwszym związku małżeńskim. Perfekcyjną panią domu i ogrodu z sympatyczną buzią. Tymczasem zażegnująca małe kryzysy brytyjskich „żon ze Stepford” redaktorka poczytnej kolumny, jest panną z Londynu z obgryzionymi paznokciami. Rzadko umalowaną, często pokazującą się w znoszonych, nijakich ubraniach aspirującą dziennikarką śledczą. Jej autorytetem jest Nellie Bly (właściwie Elizabeth Cochran Seaman), a z postaci fikcyjnych najdobitniej przemawia do niej Sherlock Holmes, wybitny detektyw stworzony przez Arthura Conan Doyle'a; Daphne zainwestowała nawet w jeden z nieodłącznych atrybutów tego „niedościgłego mistrza dedukcji”. „Morderstwo w Theatre Royale” Ady Moncrieff otwiera przełomowa rozmowa głównej bohaterki z redaktorem naczelnym „Daily Chronicle” Martinem Hallidayem, faworyzującym męską część zespołu. Dziecko swojej epoki, protekcjonalnie traktujące przedstawicielki płci przeciwnej goniące za świetlaną karierą. Nierealne cele niewdzięcznej Daphne. Ubzdurała sobie, że może wykonywać pracę należną mężczyznom - zamiast gryź rękę swego łaskawcy, który przecież powierzył jej kolumnę w poważnej gazecie, powinna codziennie ją całować – że niczym nie ustępuje Jamiemu Jenkinsowi, czołowemu dziennikarzowi śledczemu „Chronicle”. Mało tego, panna King najwyraźniej ma się za lepszą od jego ulubieńca. Naprawdę próbuje mu wmówić, że w dziale kryminalnym z łatwością przyćmiłaby samego Jenkinsa? Śmiech na sali. Ale skoro tak stawia sprawę, to trudno, trzeba rzucić jej jakiś ochłap. Jeden tekst podpisany jej nazwiskiem powinien zaspokoić apetyt na prawdziwą robotę dziennikarską, ale niech nie myśli, że Droga Susan porad udzielać już nie będzie. Redaktor naczelny oczekuje, że po świętach Daphne z nowym zapałem przystąpi do zażegnywania drobnych katastrof w domach i ogrodach rodaków. Niech sobie bujające w obłokach dziewczątko chwilkę poobcuje z kulturą niekoniecznie wysoką. W sumie lepszego momentu wybrać nie mogła, bo Martin Halliday akurat rozglądał się za zastępstwem dla dziennikarza, który nagle podupadł na zdrowiu. Można zatem powiedzieć, że Daphne King z nieba mu z tym swoim szantażykiem spadła...

Złoty Wiek Kryminału według Ady Moncrieff. W czasach ekspansji powieści kryminalnych z solidnym podłożem obyczajowym i społecznym, wielowątkowych śledztw prowadzonych przez drobiazgowo przedstawione postaci, pojawia się taki oto ryzykowny cykl, jak „Christmas Mystery”. Ryzykowne, bo trąci myszką. Nieistotne, że robi to specjalnie – grunt, że nie odpowiada na zapotrzebowanie. Zadowoli mniejszość, „niepoprawnych zwolenników” naiwnych historyjek o geniuszach dedukcji i Napoleonach zbrodni. Lupa, fajka i melonik. Nada się też „stara” panna, która minęła się z powołaniem. Można się spierać, czy Daphne King to urodzona sprzedawczyni, czy dziennikarka śledcza, ale prowadzenie kolumny z poradami praktycznymi można już wykluczyć. Zawodowy sukces, który jakoś jej nie cieszy. Dobrze wie, czego chce, a Theodora D'Arby z tą sprzedawczynią raczyła żartować. Tak czy owak, nie ma takiej siły, która mogłaby zawrócić pannę King z dawno obranej drogi. Dość już czasu zmarnowała na „Drogą Susan”. Pięć lat czekania na wymarzony awans! Pora pokazać pazurki, przyprzeć do muru szowinistę z sumiastym wąsem. Przybyła do Theatre Royale z zamiarem zebrania materiału do artykułu o ostatnim przystanku trupy teatralnej skompletowanej przez Chestera Harrisona. Adaptacja „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, z którą reżyser wiązał ogromne nadzieje. Czy jego plan odzyskania wysokiej pozycji w środowisku artystycznym zakładał zamordowanie przyjaciela w razie frekwencyjnego fiaska i nieprzychylnych recenzji liczących się krytyków? Szok przechodzący w rozpacz niby temu przeczą, ale może podobnie jak Daphne minął się z powołaniem. Lepszy aktor niż reżyser? Niewykluczone, ale w tym smutnym towarzystwie łebska dziennikarka prędko wypatrzy ciekawsze okazy. Narcystyczny Donald Hartforth, w poczwórnej roli Trzech Wigilijnych Duchów i Jakuba Marleya albo twardo stojąca u jego boku Irene Juniper, rozgoryczona odtwórczyni Maleńkiego Tima. Nie zapominajmy o wyniosłej Theodorze D'Arby, królowej śniegu ze wzrokiem bazyliszka oraz zabójczo przystojnym Cecilu, obiecującym aktorze złowionym przez bezsprzecznie zamordowanego Richarda Stirlinga, słynącego z przygodnych związków. Niewzruszony łamacz kobiecych serc albo biedak pomawiany nawet po, jakkolwiek nietaktownie to zabrzmi, spektakularnym zejściu z tego świata. A rodzeństwo Burfordów? Życzliwy Alfred i charyzmatyczna Veronica, nowa przyjaciółka Daphne King. Dramatopisarka z mgławicy dymu tytoniowego. Niegryząca się w język, lubiąca prowokować, siać zgorszenie w śmietankach towarzyskich, nienadążająca za błyskotliwą dziennikarką nie tyle żeńska wersja doktora Watsona, ile jego żywiołowe alter ego. Wspomnieć wypada też inspektora Marklowa, polegającego na instynkcie panny King, w duchu może jednak przeklinać Opatrzność, bo jędza tak to zorganizowała, by spadły na niego gromy z małżeńskiego nieba. Trup w świątecznej gorączce nie wystarczył. O nie, trzeba było rzucić większą kłodę pod nogi może i niewzorowego policjanta, ale na pewno oddanego męża. Skromne życzenie bożonarodzeniowe przepracowanego człowieka, w spełnieniu którego przeszkodzić może najgorszy z możliwych świadków zdarzenia w Theatre Royale. Inspektor Marklow lubi i szanuje Daphne King, ale przez nią może mieć nieliche kłopoty w domu. Nie dość, że posłała po niego, to jeszcze rozwiała nadzieje podejrzanie zasiane przez Donalda Hartfortha. Atak serca odpada, gdy w garderobie nieboszczyka znajdujesz... Zbrodnie zimową porą Ady Moncrieff. Duch Wigilijnej Przeszłości zaklęty na kartach „Morderstwa w Theatre Royale”. Przaśna opowieść kryminalna z barwnymi postaciami najpewniej zamierzenie niepogłębionymi. W końcu w latach 30. XX wieku nie przywiązywano takiej wagi do portretów psychologicznych protagonistów i antagonistów literackich światów przedstawionych. Opowieść, która u mnie dodatkowo zapunktowała lekko ironicznym poczuciem humoru i niespodziewaną odpowiedzią na jedyne pytanie postawione przez autorkę. „Kto zabił?” - majordomusa nie widać, ale sprawca prawdopodobnie jest wśród nich.

Niemodny kryminał z pieczątką „Christmas Mystery”. Część pierwszego pisarskiego przedsięwzięcia belferki z Madrytu. Rodowitej Angielki porządnie wyedukowanej na gatunkowej prozie z pierwszej połowy XX wieku. „Morderstwo w Theatre Royala” Ady Moncrieff (właściwie Aine Mulkeen) to bynajmniej bezpośrednia kontynuacja podroży w czasie odnotowanej jako powieściowy debiut tej pani. Stara szkoła rozwiązywania zagadek kryminalnych. Współczesny utwór starannie wystylizowany. Polecam miłośnikom przygód Sherlocka Holmesa, Herkulesa Poirot i Jane Marple.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Rok 1935, Londyn. Redaktorka działu porad praktycznych w „Daily Chronicle” marząca o zostaniu dziennikarką śledczą Daphne King przed Świętami Bożego Narodzenia nakłania swojego przełożonego do powierzenia jej ambitniejszego zadania. Wprawdzie wolałaby jakąś sprawę kryminalną, uważa bowiem, że ma naturalne predyspozycje do rozwiązywania takich zagadek, nie ma jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Panowało przekonanie, że zespół Dirty Birds się skończył, ale nagle znowu robi się o nich głośniej. Weterani rocka ze Stanów Zjednoczonych zachwycają najnowszą płytą i po latach przerwy ruszają w trasę koncertową. Ten etap promocji przebojowego albumu kultowej grupy ma zakończyć się we Florencji, nikt jednak nie podejrzewa, że ostatni występ Birdsów w dotychczasowym składzie już się odbył. Wielki finisz europejskiego tournée zostaje odwołany po makabrycznym odkryciu w luksusowym hotelu. Po odnalezieniu zwłok basisty, głównego kompozytora i autora tekstów Trevora Davisa. Wszystko wskazuje na samobójstwo lub przypadkowe przedawkowanie narkotyków, ale asystentka nieszczęsnego członka zespołu, Abigail Russel, od początku upiera się przy innej wersji wydarzeń. Uważa, że jej pracodawca został zamordowany, nie jest więc zaskoczona, kiedy sprawa zostaje przekazana komisarzowi Alberto Manettiemu z wydziału kryminalnego. Nie sądziła jednak, że utknie we Florencji, w dodatku w ścisłym kręgu podejrzanych.

Urodzona w Częstochowie, od 2014 roku mieszkająca w Szwajcarii absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, która na rynku wydawniczym zadebiutowała w 2022 roku wyróżnioną między innymi przez portal LubimyCzytać (nominacja w kategorii Debiut Roku) i organizatorów festiwalu Gwiazdozbiór Kryminalny Kujawy i Pomorze (finalistka konkursu) powieścią „Kraina złotych kłamstw”, pierwszą odsłoną kryminalnego cyklu z Piotrem Sauerem - tom drugi, „Dolina straconych złudzeń”, ukazał się w kolejnym roku – Anna Górna wychodzi ze strefy komfortu robiąc „Głośniej”. Samodzielną powieść kryminalną, która siedziała w niej od dłuższego czasu, ponieważ autorka nie chciała zawieść fanów łebskiego Piotrka, z niecierpliwością wypatrujących następnego spotkania w Szwajcarii. Zresztą jeszcze parę miesięcy przed premierą „Głośniej”, która przypadła na listopad 2023, stwórczyni Sauera głośno (w mediach społecznościowych) zastanawiała się nad trzecim krokiem w pisarskiej karierze. Iść za głosem serca czy kontynuować przygodę z lubianym detektywem? Zaryzykować z czymś nowym czy wydłużyć pobyt w teoretycznie bezpiecznej strefie? Padło na to pierwsze, ale pani Górna zapewniła swoich czytelników, że Piotr Sauer nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Niebawem wróci, a tymczasem posłuchajmy rocka.

Umowna relacja asystentki sławnego basisty najprawdopodobniej zamordowanego podczas europejskiej trasy koncertowej promującej ostatnią płytę rockowego zespołu, którego mógł być najważniejszym członkiem. Ważniejszym nawet od oficjalnego frontmana Jonathana Wooda. Niechronologiczny zapis wydarzeń z poplątanego życia Abigail Russel, czarnej owcy we wpływowej amerykańskiej rodzinie, rozczarowującej córki wicegubernatora. W każdym razie narratorka „Głośniej” od jakiegoś czasu kontakt utrzymuje jedynie z matką, przed przyjściem na świat siostrzeńców miała jednak lepsze widoki na odbudowanie pozostałych relacji z krewnymi. Znowu zawiodła i wcale nie uważa, że tym razem ma solidne usprawiedliwienie swojej nieobecności w ważnym wydarzeniu rodzinnym. Przeszkodziła jej praca, Abby obawia się jednak, że przyjęcie tej niewiarygodnej oferty było poważnym błędem. Kolejny punkt na długiej liście fatalnych wyborów panny Russel. Niewykluczone, że decydujący, z tej pułapki czołowa postać „Głośniej” Anny Górnej może się już bowiem nie wydostać. Tak naprawdę nie uporała się jeszcze z poprzednimi problemami, jedną nogą wciąż tkwiła w innym życiowym bagnie, kiedy rockowy sen okazał się koszmarem. Trasa koncertowa muzycznego feniksa – cudowne odrodzenie amerykańskiego zespołu – już przed Florencją przekonywała, że to nie dla niej. Życie na walizkach szybko jej zbrzydło, ale mimo wszystko w dalszym ciągu sumiennie wykonywała swoje obowiązki, może licząc na to, że w końcu przywyknie do tego szalonego trybu życia, a może cierpliwie czekając na zakończenie rockowej wycieczki objazdowej po Europie. Abigail Russel to typ narratorki nieubłaganie dawkującej informacje. Niechętnie dopuszczającej czytelników do swojej osobistej przestrzeni, nieskorej do zwierzeń, zazdrośnie strzegącej niekoniecznie mrocznych sekretów z przeszłości. Kobiety błądzącej, której wydawało się, że los wreszcie się do niej uśmiechnął, że dostała wspaniałą szansę na wykaraskanie się z kłopotów. Naprawa życia i przede wszystkim samej siebie. Zaufała Trevorowi Davisowi, pora odzyskać zaufanie do samej siebie. Basista Dirty Birds był nie tylko jej pracodawcą, ale i najlepszym przyjacielem, łatwo więc domyślić się jak Abby przyjmuje wiadomość o jego śmierci. Gwoli ścisłości, była jedną z osób, która zobaczyła trupa w pokoju hotelowym. Trzeba jej jednak przyznać, że zachowała zimną krew – wystarczy spojrzeć na pozostałych nieszczęśliwych znalazców, żeby dojść do takiego wniosku, panna Russel nie pozwoli nam jednak zbyt długo trwać w tym przeświadczeniu. Opanowana na zewnątrz, zdruzgotana w środku. Dusza rozdarta, a potem jeszcze deptana przez nieustępliwego komisarza z komendy miejskiej policji we Florencji. Amerykanka, Włochy, podejrzana śmierć - nic dziwnego, że Abigail przypomina się sprawa Amandy Knox. Wprawdzie nie jest jedyną podejrzaną, nie może jednak oprzeć się wrażeniu, że Alberto Manetti z wydziału kryminalnego się na nią uwziął. Szef zespołu śledczego zajmującego się zagadkowym zgonem w drogim florenckim hotelu. Domniemanym zabójstwem idola, którego internetowi detektywi zdążą nieprzykładnie osądzić. Pomyje niestrudzenie wylewane w mediach społecznościowych na tego, który nie może się obronić. Anna Górna w „Głośniej” dotknęła przerażającego zjawiska epoki oświeconej, kompletnego nieliczenia się z uczuciami bliskich osób zmarłych/poszkodowanych, w tym dzieci, przez część namiętnych komentatorów wydarzeń bieżących. Kopanie ofiar stało się popularniejszym zajęciem od kopania oprawców?

Pomysł ciekawy, gorzej z wykonaniem. Zachęcona poprzednimi powieściowymi dokonaniami Anny Górnej – wyśmienitą „Krainą złotych kłamstw” i jeszcze lepszą „Doliną straconych złudzeń” - z lekkim sercem wkroczyłam do świata przedstawionego w „Głośniej”, rozejrzałam... i jeszcze raz spojrzałam na okładkę (zaprojektowaną przez Mariusza Banachowicza; Czwarta Strona 2023), aby się upewnić, że nie pomyliłam autorek. Nazwisko się zgadzało, ale przed powrotem do rzeczywistości Abigail Russel na wszelki wypadek rzuciłam okiem na biogram. Naprawdę tak trudno było mi uwierzyć, że leżąca przede mną powieść „wyszła spod tego samego pióra”, co kryminalne zagadki ze Szwajcarii pod przewodnictwem Piotra Sauera. Tęskniłam za plastycznymi opisami pani Górnej, nie mogę jednak powiedzieć, że potężnie wymęczyłam się w tym powierzchownie zarysowanym i przyjemnie ciasnym światku. To może być próba powiększenia „elektoratu” o zwolenników „nierozwlekłych kryminałów i/lub thrillerów”. Utworów szybkich, prawdziwego rocka, a nie jakichś babskich pościelówek;) Zostawiamy – mam nadzieję, że na chwilę – slow burn i biegniemy. W podskokach do zaskakującej mety. Nieklasyczne deus ex machina; niezbyt klejące się, żeby nie powiedzieć naciągane rozwiązanie akcji. Struktura umownego sprawozdania niegodnej zaufania (a przynajmniej podejrzanej przez szorstkiego glinę) byłej asystentki rockmana z jednej strony dosyć energicznie (nie wzorowo, ale małą premię bym przyznała) pracowała dla suspensu, podsycała niepewność, obiecywała i odkładała na później - przyjemność oczekiwania, czy jak kto woli nieprzyjemność, bo mówimy o wstydliwych faktach z życia co najmniej jednej postaci uwięzionej we Florencji i spodziewanych dalszych zawirowaniach - a z drugiej nielicho drażniła. Jak zwykle w tak rozproszonych narracjach ciężko było mi zakotwiczyć się w świecie Abby. W sumie to nie jestem pewna, czy misja się powiodła, powiedzmy więc, że byłam postronnym, mało zaangażowanym emocjonalnie obserwatorem ujawnionych zdarzeń z kroniki „córki wyklętej”. Z małymi wyjątkami, momentami wszak udzielał mi się nastrój „Amandy Knox”. Są pewne podobieństwa, co zresztą nie umknęło samej autorce „Głośniej”, może nawet pisała pod natchnieniem tej głośnej sprawy, zainspirowała zderzeniem Amerykanki z włoskim systemem prawnym: oskarżona, skazana i uniewinniona), o nadmiernym zbliżeniu nie ma jednak mowy. Żadne tam kopiowanie, najwyżej delikatne wsparcie, skuteczny chwyt na mnie. Chcę przez to powiedzieć, że to jedna z rzeczy, która pomogła mi dotrwać do końca „wielkiej włoskiej przygody Abigail Russel”. W słonecznej Florencji, w ekskluzywnym hotelu, w wymarzonym towarzystwie. Półbogowie z przytupem wracający na Olimp. Wokal Jonathan Wood, bas Trevor Davis, gitara Andy Campbell, perkusja Charlie Barber – starzy przyjaciele znowu na scenie. O ile można ich nazwać przyjaciółmi, a takie wątpliwości zdecydowanie istnieją w przypadku największych gwiazd Dirty Birds. Po odnalezieniu zwłok jednej z nich nasza narratorka skupia się jednak na innych członkach tej dysfunkcyjnej(?) „rodziny”. Wyklucza tego, z którym Trevor na pierwszy rzut oka miał najbardziej napięte stosunki. Podczas gdy inni prześcigają się w typowaniu winnego, Abby nawet z nami, wiernymi czytelnikami, nie chce się podzielić swoimi przemyśleniami na temat zagadki zamkniętego pokoju. W przeciwieństwie do pozostałych, nie wierzyła ani w samobójstwo, ani w przypadkowe przedawkowanie narkotyków, obstawiała zabójstwo, ale nie ma ochoty typować sprawcy. Nie wyklucza jakiegoś psychofana, bardziej prawdopodobna wydaje jej się jednak teoria, do której najwidoczniej przywiązał się też komisarz Alberto Manetti. Jej prześladowca, który prędzej czy później pewnie wyciśnie z Abby jakieś nazwiska. Skłoni do zwierzeń, wyrwie prawdę z idealnego świadka, ewentualnie wtrąci niewinną kobietę za kraty, nie uznając za stosowne bliżej przyjrzeć się jej podejrzanym. Kobietę, która podczas tej włoskiej przeprawy (zaczynamy cztery dni po znalezieniu ciała basisty Dirty Birds: teraźniejszość Abby) umownie uraczy nas na pozór nieusystematyzowanymi odcinkami ze swojego poprzedniego życia. W tym chaosie jest metoda, to przeświadczenie nie hamowało jednak zniechęcenia, nie dodawało wiatru w żagle podczas tego retrospekcyjnego rejsu po starszych i młodszych wodach.

Trochę męcząca wyprawa w rytmie rocka. Głęboko rozczarowująca, bo poprzednie publikacje Anny Górnej nie zapowiadały takiej zmiany kursu. Spadek formy? Niekoniecznie, po prostu inny storytelling. Niepreferowany przeze mnie, ale niewątpliwie jest popyt na takie kryminalne przekąski. Miłośników gatunku nieprzekonanych do twórczości tej pani, „Głośniej” może przekonać. Niezauroczonych przygodami Piotra Sauera ten oddzielny utwór może pozytywnie zaskoczyć. Do trzech razy sztuka.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Panowało przekonanie, że zespół Dirty Birds się skończył, ale nagle znowu robi się o nich głośniej. Weterani rocka ze Stanów Zjednoczonych zachwycają najnowszą płytą i po latach przerwy ruszają w trasę koncertową. Ten etap promocji przebojowego albumu kultowej grupy ma zakończyć się we Florencji, nikt jednak nie podejrzewa, że ostatni występ Birdsów w dotychczasowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sentymentalna podróż autora „Chodź ze mną”, Książki Roku LubimyCzytać w kategorii Horror 2020 oraz opowiadania „Nomen nominandum” z „Grobowca. Zarazy” wydawnictwa Vesper, kolekcji krótszych historii z dreszczykiem polskich piór. Wspomnienia z beztroskiego dzieciństwa w makabrycznej licentia poetica, genialne zwieńczenie blogerskiej działalności Konrada Możdżenia - „sekrety przeszłości, historie ze starych fotografii i z zamkniętych kopert”, czyli zaadresowane do internautów „Listy z Miasta Wiatraków”. We współpracy z oficyną Vesper utalentowany wrocławianin przygotował osiem dłuższych opowiadań grozy (plus posłowie), których akcja rozgrywa się w miasteczku Śmigiel - i okolicach - jego idyllicznej krainie leżącej w województwie wielkopolskim. Od XIX do XXI wieku, przy mocnym wsparciu rodzinnego archiwum internetowego śmigielskiego Centrum Kultury oraz książki Huberta Zbierskiego pt. „Śmigielskie ABC”. Ponad siedemset gęsto zapisanych (drobny druk) stron w unikalnej twardej „kopercie” zaprojektowanej przez Michała Loranca – też autora nastrojowych ilustracji zdobiących strony tytułowe opowieści z Miasta Koźlaków – na której widzimy śmigielski kościół św. Stanisława Kostki oraz skan autentycznego dokumentu, zaświadczenia o niekaralności praprapradziadka Konrada Możdżenia wystawionego w 1915 roku. Okładkowe arcydzieło zarówno od strony wizualnej, jak opisowej (notatka na odwrocie koperty pana Loranca). „Listy z Miasta Wiatraków” zaadresowane do bibliofilów. Wiatraków, których wedle lokalnej legendy nie powinno być więcej niż dziewięćdziesiąt dziewięć, bo jak uczy historia nadwyżkę niechybnie pokona ogień lub wiatr.

Ośmiotysięcznik Konrada Możdżenia, Mount Everest krótkiej formy literackiej. Wybitna korespondencja, w rewelacyjnym i bardzo dobrym (tak od strony stylistycznej, jak tematycznej) towarzystwie. Standardowo zacznę od moich ulubieńców. Od lat 1938-1939, od niesamowicie depresyjnej „Schedy”, umownej opowieści (narracja pierwszoosobowa) starszego mężczyzny patrzącego wstecz. W chacie na skraju lasu mieszka ubogi, przeraźliwie samotny chłopiec, osierocony w okresie niemowlęcym i wychowany przez dziadków, który od śmierci babci z rosnącym niepokojem obserwuje zmiany zachodzące w drugim opiekunie prawnym. Długie samotne spacery szczelnie zamkniętego w sobie, nietypowo milczącego starszego mężczyzny, resztę czasu przeważnie spędzającego w dawnej izbie małżeńskiej, skąd od czasu do czasu wydobywa się dziwna woń. Zakazana komnata, alarmujące rytuały żałobą motywowane. Dojmujący smutek, nieprzepuszczalna, niesamowicie ciężka mgła beznadziei. Nieustępliwy smog szczelnie wypełniający płuca. Toksyczna mieszanina nieznośnej samotności, dotkliwego głodu, i paraliżującego strachu. Rozpacz, chłód, alienacja. Żywot tak marny, tak wściekle niesprawiedliwy, bezrozumnie okrutny, że aż palący trzewia. Przeraźliwie ponure, duszące, nieubłaganie wstrętne, dokumentnie odarte z nadziei opowiadanie o niewinności mimowolnie skalanej przez człowieka obdarzonego platoniczną miłością, ale niekoniecznie bezgranicznym zaufaniem. O wychudzonym, przemarzniętym i słusznie zalęknionym dziecku, z którym trudno się nie utożsamić. Ten tekst zostaje w człowieku, więc miejcie się na baczności.
W „Błękicie” bezimienny narrator przedstawia koszmar z lat 70. XX wieku. Rodzinna idylla drastycznie przerwana w domu przyszywanej cioci Bogumiły Woźniackiej, starszej pani po potwornych przejściach, dla której chociaż jesień życia okazała się łaskawsza. Ostatnie lata na tym padole łez spędziła z przemiłymi ludźmi, którym w umowie dożywocia przekazała swoją nieruchomość. Przeprowadzka trzyosobowej rodziny do przytulnego domku w sielskiej miejscowości, przyjście na świat uroczej Kasi, ukochanej siostry narratora. Po śmierci cioci Bogusi, piętnastoletni chłopak stopniowo nabiera przekonania, że jego dziewięcioletnia siostrzyczka zmaga się z jakimś nadzwyczajnym problemem. Zachowuje się jak opętana. Pierwszorzędny horror nadnaturalny! Plastyczne opisy martwego dziecka nocy, natrętnego intruza o iście demonicznej aparycji. Kreatywna kreatura i postępujący rozkład rodziny, ze wskazaniem na dramat małej dziewczynki i determinację starszego chłopca, z którą nie może konkurować nawet w pełni uzasadniony strach przed nieznanym. Nawiedzony dom opętany, w którym atmosfera gęstnieje dosłownie ze strony na stronę, a nieodwracalna katastrofa czyha tuż za progiem. Takiego klimatu i takiej krwawej uczty mogliby Konradowi Możdżeniowi pozazdrościć najwytrawniejsi architekci przeklętych światów przedstawionych, największe gwiazdy najmroczniejszej sceny gatunkowej. Arcydzieło.

„Epistolarne” perełki z zabytkowego sejfu Wielkiego Literata. Dokument z nagłówkiem „Więcej grzechów nie pamiętam” dotyczy Kazimierza Bednarczyka, cenionego kowala z Miasta Wiatraków, który podczas drugiej wojny światowej, pod okupacją niemiecką, w przeciwieństwie do wielu sąsiadów zachował dom i zakład. W latach 70. XX wieku w Śmiglu zjawia się nowy wikary, dobrze wykształcony Jan Woźniak z Lublina. Kazimierz i jego ukochana żona Helena czym prędzej zaprzyjaźniają się ze stosunkowo młodym księdzem, a parę lat później stary kowal pogrąża się w najczarniejszej rozpaczy. Upada, ale w końcu nieśmiało, niepewnie zaczyna się podnosić. I wtedy zauważa bacznie obserwującego go mężczyznę, najpewniej przyszłego nadawcę złowieszczej wiadomości zostawionej w skrzynce na listy Bednarczyka. Dwie epoki z mocnymi interludiami – okupacja niemiecka i rosyjska – składające się na egzystencjalną zawieruchę śliskiego kowala. Przechwalającego się wyjątkowym fachem w rękach, którego dopiero w jesieni życia doganiają krwiożercze demony wewnętrzne. Rzekomo uporządkowane życie bezceremonialnie burzone przez, jak się wydaje, nieznajomego prześladowcę człowieka w podeszłym wieku. Na pozór długo nic się nie dzieje – przyglądamy się monotonnemu życiu bogobojnego małżeństwa z wieloletnim stażem, zaniedbywanego przez jedynego syna – na tym sielskim obrazku da się jednak zauważyć drobne pęknięcia, które w dalszej partii w zastraszającym tempie będą się powiększać. Brutalnie poruszająca rzecz!
W prywatnych zbiorach dżentelmena z Wrocławia znalazła się też „Ostatnia spowiedź” pewnego duchownego. A zaczęło się od największej sprawy w milicyjnej karierze sierżanta Czesława Leśniaka. Zaginięcie proboszcza ze Śmigla i makabryczne odkrycia mieszkańców. Najpierw zwłoki chwilowo niezidentyfikowanego mężczyzny odnalezione w świątyni, następnie topielec w sutannie, ale nawet to nie przygotuje małomiasteczkowych przedstawicieli władzy na kolejną rzeź nieznanego sprawcy. Na posterunek trafia też list od poszukiwanego plebana z niepokojącą wiedzą na temat mordów w Śmiglu. Spowiedź księdza i zagadkowe zbrodnie w Mieście Wiatraków. Blady strach pada na mieszkańców domniemanego rewiru seryjnego mordercy. „Gdzie jest sprawiedliwość” na tym świecie? Gdzie błogi, regenerujący sen? Upiorna rzeczywistość i bynajmniej lepsze wizje w objęciach Morfeusza. Oniryczne paskudy z przebogatej wyobraźni kompozytora niebanalnego utworu o pozornie nieuchwytnym zbrodniarzu i pozornie nieustraszonym glinie. O szaleńczej pogoni za sprawiedliwością: potencjalną pułapką na ludzi prawych, bo jak przestrzegał Friedrich Nietzsche „kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem”. Emocjonująca rozgrywka solidnie osadzona w czasach minionych. Szerzej nieznana (fikcyjna) uzależniająca sprawa kryminalna z lat 70. XX wieku.
Pora na akta z teczki podpisanej „Kalendarium”. Pora na fana motoryzacji Michała Nadolnego, w 1980 roku oferującego podwózkę nieznajomemu, starszemu mężczyźnie, który przedstawia mu się jako Stanisław Lis i zdradza, że zajmuje medycyną niekonwencjonalną, a konkretnie ziołolecznictwem. Na prośbę Nadolnego intrygujący staruszek mieszkający w lesie wręcza mu mieszankę ziół, która ma zaradzić jego problemom ze snem. W drodze do domu dobry samarytanin zwraca uwagę na skórzany notes z kłódką, który musiał wypaść jego przypadkowemu pasażerowi. Zabiera zgubę znachora do swego mieszkania, a wieczorem parzy sobie magiczną herbatkę według receptury interesującego pustelnika. Efekty są zdumiewające... i przerażające. A jakby tego było mało, Michał nie może oprzeć się magnetycznej sile kajetu, do którego wolałby nie zaglądać. Tak trudno jednak oprzeć się ciekawości. Pomysłowe ujęcie znanych motywów, rzekomo wyeksploatowanych tematów. Dzikie żądze, morderczy szał, instynkt zabójcy teoretycznie budzony przez jakąś zewnętrzną siłę. Zagadkowe znalezisko o właściwościach praktycznie niespotykanych w bezdennej szufladzie gatunkowej. Imponujące panowanie nad napięciem; właściwie nieustanne pojenie bestyjki – kropla po kropli, z farmaceutyczną dokładnością bolesne wstrzykiwanie „toksycznej herbatki” do krwiobiegu czytelnika. Schizofreniczna symfonia gore.
„Misterium” Karola Morawskiego, którego spotykamy w 2019 roku we Wrocławiu. Chory psychicznie, dręczony przez liczne fobie i uzależniony od leków psychotropowych mężczyzna mimowolnie sięgający myślami pamiętnego roku 1991, tradycyjnie spędzanego u dziadków. Niespełna jedenastoletni wrocławianin jak zawsze niecierpliwie wyczekiwał wakacji w czarodziejskim Śmiglu, uroczej miejscowości wolnej od okropnego hałasu i przerażającej ciżby, ale kiedy improwizowana zabawa z kuzynami w wywoływanie duchów wejdzie na wyższy poziom sztuki tajemnej, dobiegnie krasu wiek niewinności, beztroski i czystej radości życia. Upalne lato z dewocjonaliami. Mroczne sekrety domu dziadków. Ogień, pioruny, różaniec i zmora. Hipnotyczna atmosfera niesamowitości, niedookreślone, nienazwane(?) zagrożenie, zaszczucie w dziecięcej krainie szczęśliwości. Dławiąca panika, celowo bądź przypadkiem podsycana przez tę, która powinna uspokajać. Wprawne pogrywanie aluzjami, niewyobrażalna siła sugestii Konrada Możdżenia. Świadomość, że ludzkiej wyobraźni nie trzeba wiele, by się rozbrykała. Wystarczy delikatnie pociągnąć za odpowiednie sznureczki, aby doprowadzić do erupcji niepokojących skojarzeń i makabrycznych możliwości rozwoju nieszczęsnego żywota chłopaka, który się lękał.

Odrobinkę mniej zajmujące akta z Miasta Wiatraków, z naciskiem na pierwsze słowo. „Aqua Vitae” po części rozgrywa się w pod koniec pierwszej połowy XIX wieku, a w drugiej części w latach 20. XX wieku. W odleglejszej przeszłości odwiedzamy znajdujący się na skraju bankructwa wyszynk należący do Oskara Matzla, w którym niebawem zawita przypuszczalnie niewypłacalny klient. Szukający pracy, najlepiej z zakwaterowaniem, awanturnik i włóczykij Leo Holzer. I tak się niefortunnie składa, że właściciel lokalu ma dla niego ofertę nie do odrzucenia. W nie tak zamierzchłej przeszłości przyjrzymy się natomiast Zygmuntowi Włodarczakowi, prowadzącemu nielegalną działalność gospodarczą, skromny biznes bimbrowniczy, kochającemu mężowi Wandy, której nie wtajemniczył we frapujące odkrycie związane z jego pasją. Niebawem jego coraz bardziej skołowaną głowę bardziej zaprzątnie niedyskretny obserwator, wścibski nieznajomy, który z jakiegoś sobie tylko znanego powodu uwziął się na nikomu niewadzącego bimbrownika. Obskurna esencja „Chodź ze mną”, debiutanckiej powieści Konrada Możdżenia. Ten charakterystyczny, cuchnący mrok, który można już chyba uznać za wizytówkę twórczości nostalgicznego pisarza ze stolicy Dolnego Śląska. Artysty bezkompromisowego, odważnie zaglądającego w otchłań szaleństwa. Niemrawy początek i wreszcie makabra desperacją malowana. Motyw z jakim dotychczas się nie spotkałam. Genialny w swojej prostocie. Mocna nalewka z etykietą „Love Forever”.
W „Drodze na Robaczyn” podążamy za młodym mężczyzną Romanem Wilskim, któremu w 1973 roku na niemal kompletnym pustkowiu psuje się samochód. Resztę drogi do domu narzeczonej i przyszłych teściów decyduje się więc pokonać pieszo, w oczy szybko jednak rzuca mu się stary młyn, który na pierwszy rzut oka wygląda na opustoszały. Przeczy temu jednak snop światła wychwycony przez pechowego podróżnego, który odpowiada dobijaniem się do drzwi jednak zamieszkałego obiektu i wołaniem o pomoc. Zamiast pomocnej dłoni otrzymuje solidny cios, a przytomność odzyskuje w mrocznym budynku, na zimnej podłodze, w ostrym aromacie stęchlizny. W jaskini drapieżnika. Polowanie w porzuconej cukrowni. Przydługie, z lekka męczące opisy błądzenia w ciemnościach, muszę jednak przyznać, że w tym krętym tunelu łatwo nabawić się klaustrofobii. Mimo wszystko udało się autorowi ożywić ten „mroczny organizm”: pełzająca, lepka, atramentowa czerń w „nawiedzonym zamczysku”. I po rozwlekłym wstępie wprowadzić angażującą koncepcję na motywach wojennego obłędu.

Nostalgia jegomościa z bujną wyobraźnią. „Unikatowy album ze starymi pocztówkami w skórzanej okładce z otwartą kłódką”. Wehikuł czasu Konrada Możdżenia, skonstruowany pod natchnieniem malowniczego polskiego miasteczka słynącego z koźlaków. Dziecięca utopia smagana piorunami wyobraźni dorosłego. Osiem wypraw w nieznane pod prawdziwie upiorną banderą. Fenomenalne „Listy z Miasta Wiatraków” od rozbrajająco sentymentalnego pasjonata historii mrocznych i tajemniczych. Księcia beletrystycznej makabry.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Sentymentalna podróż autora „Chodź ze mną”, Książki Roku LubimyCzytać w kategorii Horror 2020 oraz opowiadania „Nomen nominandum” z „Grobowca. Zarazy” wydawnictwa Vesper, kolekcji krótszych historii z dreszczykiem polskich piór. Wspomnienia z beztroskiego dzieciństwa w makabrycznej licentia poetica, genialne zwieńczenie blogerskiej działalności Konrada Możdżenia - „sekrety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Świąteczna tradycja oficyny Zysk i S-ka: kolekcja klasycznych opowieści grozy w twardym opakowaniu w stylu retro. „Duchy zimowej nocy” to już piąty tom Wigilijnych Strachów, serii wydawniczej nawiązującej do niegdysiejszej mody na grudniowe upiorne historie. Świąteczna atrakcja, która szczególną popularnością cieszyła się w epoce wiktoriańskiej. Po „Wigilii pełnej duchów”, „Z duchami przy wigilijnym stole”, „Gwiazdce z duchami” i „Duchach nocy wigilijnej” (nie zapominajmy o letnich strachach: „Wakacje wśród duchów”, „Duchy Nocy Kupały”, „Duchy nocy świętojańskiej”) Tadeusz Zysk wybrał osiemnaście tym razem wyłącznie anglosaskich opowiadań na zimową noc z dreszczykiem. Tłumaczyli Tomasz Bieroń, Mira Czarnecka i Jerzy Łoziński, a stylową okładkę (z obwolutą) – w duchu poprzednich straszydeł zebranych w „książnicach” Zysk i S-ka – zaprojektowała Urszula Gireń.

Opowieść o zimowym nawiedzeniu od najefektowniejszych w mojej ocenie przybyszy zacznę. Najpierw był „Cień w kącie” (niezmiennie za kolejnością wydawcy) wyczarowany przez Mary Elizabeth Braddon. Mieszkający w odosobnionym, owianym złą sławą starym dworze Wildheath Grange uczony Michael Bascom zostaje poinformowany o zatrudnieniu w charakterze pomocy domowej dobrze wykształconej młodej kobiety imieniem Maria. Dziewczyna zostaje ulokowana w pokoju na poddaszu, w którym od nagłej śmierci poprzedniego właściciela posiadłości podobno straszy. Zachęcona przez obecnego pana domu, przybita służąca pewnego dnia zwierza mu się ze swoich nocnych przejść w przeklętej komnacie. Nieprzekombinowana, klasyczna opowieść o nawiedzonym miejscu. Prostota zawsze się sprawdza... a przynajmniej w odpowiednio uwrażliwionych rękach artystycznych. Pisarki imponująco wyczulonej na energię posępnych budowli, w których zalęgło się domniemane zło. Cień nie z tego świata.
Następnie „Dziwne doświadczenie” Mrs Henry Wood (właściwie Ellen Price). Szesnastoletni John Whitney podupada na zdrowiu, a rodzice za radą lekarza organizują dwutygodniowy pobyt w uzdrowisku. Chłopak wraz z matką i kolegą ze szkoły, narratorem Johnnym Ludlowem (o którym jeszcze usłyszymy), zatrzymuje się w pensjonacie sympatycznej panny Gay i nie bacząc na sprzeciwy jej zaniepokojonej kuzynki, zajmuje pokój z oknem wychodzącym na gwarną ulicę. Łóżko okazuje się nad wyraz wygodne, temperatura w pomieszczeniu też jest idealna, a i hałas nie doskwiera. Dlaczego więc John nie jest w stanie zasnąć w tym pokoju? Dlaczego każdej nocy ogarnia go wszechpotężny lęk? Zupełnie jakby coś niestrudzenie odganiało od niego sen. Niepospolicie nawiedzone miejsce. Bez zjaw przemykających w nocnych ciemnościach, bez niezidentyfikowanych dźwięków i samoczynnie otwierających się drzwi. Dręczenie bezsennością: tylko tyle i aż tyle, bo prosty chwyt narracyjny – uprzedzenie wydarzeń – każe spodziewać się śmiertelnego uderzenia, z narastającym napięciem wyczekiwać najgorszego. Suspens, zagadkowy pokój i efektywnie kontrastująca z aurą nieznanego, ciepła atmosfera panująca w pozostałych pomieszczeniach problematycznego domostwa.
I w końcu „Nawiedzona skała. Legenda o zatoczce Porth Guerron” Williama Wilthewa Fenna. Stary wilk morski zapoznaje narratora z podtytułową legendą kornwalijskiej wsi Porth Guerron, w którą święcie wierzy. Mówi o zagadkowej śmierci rybaków, w tym kochanka niejakiej Alice Dournelle. Krótko po tej nieodwracalnej stracie kobieta zmarła i odtąd mieszkańcy widują jej fosforyzującego ducha na skale w pobliżu miejsca okrutnej śmierci jej ukochanego. Umiarkowanie sceptyczny słuchacz doświadczonego marynarza postanawia bliżej przyjrzeć się tej frapującej sprawie. O ludziach mających „wiarę w coś, czego nie możemy dotknąć ani uchwycić”. Niesamowicie klimatyczna – niespokojne morze, zaciekle okładające skały, oniryczne fiordy, mleczna mgła – historia widma zabobonnej wsi. Ghost story, którą mógłby napisać Howard Phillips Lovecraft.

A oto barwna gromadka, której też wypadało gorąco podziękować za wizytę. Towarzystwo niewiele mniej zajmujące od moich ulubionych zmór nocy zimowej. Zaczynamy od „Upiornego czynszu” Henry'ego Jamesa. Student teologii w trakcie grudniowej przechadzki natrafia na stary dom, na sam widok którego przechodzą go dreszcze. Jedyne wyjaśnienie tej dziwnej reakcji organizmu, jakie przychodzi do głowy bynajmniej bujającemu w obłokach, normalnie twardo stąpającemu po ziemi, młodzieńcowi, to nawiedzenie obiektu przez jakąś niezwykłą siłę. Wkrótce potem bohater poznaje starszego mężczyznę, smutnego kapitana Diamonda, w nietypowy sposób związanego z tym rzekomo niezamieszkanym upiornym domkiem na „angielskiej prerii”. Przewrotna opowieść o duchu. Ludziach wydrążonych przez nieustępliwy żal. Też opowieść o ciekawości, która jak wiadomo bywa pierwszym stopniem do piekła. Bez ciekawości w tym świecie przedstawionym nie byłoby jednak szorstkiej męskiej przyjaźni: pierwszego stopnia do prawdy. Ciepła historia o zimnych sprawkach.
„Makabra. Opowieść prawdziwa” spłodzona przez Johna Berwicka Harwooda podąża za dziewiętnastoletnią Rosą, przyszłą dziedziczką rodzinnej fortuny, mieszkającą w pałacu w stylu tudorskim z ojcem i dwiema starszymi siostrami, z którymi w przyszłości ma podzielić schedę po rodzicielu. W święta dziewczyna wspaniałomyślnie odstępuje swój pokój schorowanej ciotce w podeszłym wieku, a sama zajmuje mroczną komnatę, w której przeżyje noc czystej makabry. Intrygujące wprowadzenie - w gęstych oparach nadnaturalności, umiejętnie podsycany ogień niezdefiniowanego zagrożenia w pełnym serdecznych dusz, a mimo to zastanawiająco zimnym, niegościnnym domostwie. Rozczarowuje tylko odkrycie kart: rozwlekłe opisy nocy mrożącej krew w żyłach młodej bohaterki i starej narratorki.
Z kolei „W Opactwie Chrighton” Mary Elizabeth Braddon skupia się na Sarze Chrighton, całymi latami tęskniącej za rodzinną ziemią narratorce, która ochoczo korzysta z zaproszenia na Boże Narodzenie wysłanego przez sympatyczną żonę dziedzica, panią Opactwa Chrighton. Jej syn Edward niedawno zaręczył się z wyniosłą panną Julią Tremaine. W angielskim wiejskim dworze wszyscy bawią się przednio, ale dobry nastrój Sary niechybnie się skończy. Za sprawą niewiarygodnego widoku ponoć zwiastującego nieszczęście. Nadnaturalne ostrzeżenie, zły omen, nad którym niepodobna przejść do porządku dziennego. Troski kochającej kuzynki, światowej kobiety, niejako wbrew sobie dającej wiarę zabobonom. Urokliwy prowincjonalny klimat i stosownie chłodne mury przeklętego opactwa. Klątwa zamożnego rodu.
I znowu Mary Elizabeth Braddon, ale dla odmiany rozprawiająca o „Twarzy w lustrze”. Nowi właściciele potencjalnie nawiedzonego dworu w dalekim Yorkshire, nieopodal wrzosowisk, Ruth i Hugh Monroe, upodobali sobie nocne przechadzki po zawiłych korytarzach przestronnego zamczyska w nadziei na ujrzenie ducha. W zasadzie traktują to bardziej jak zabawę niż faktyczne poszukiwania istot z zaświatów, bo są ludźmi na wskroś praktycznymi. Do czasu odkrycia komnaty śmierci. Straszliwe przepowiednie wiekowego zwierciadła i kap, kap, kap w pokoju umarłych. Duszne powietrze, upiorna atmosfera zalegająca w izbie z trupią wodą. Dar i zarazem przekleństwo rodu Monroe. Pozostał jednak mały niedosyt, gdyż koncepcja aż prosiła się o parę stron więcej.
„John Granger” też Mary Elizabeth Braddon to opowieść o rolniku z Anglii, który zostaje porzucony przez najukochańszą Susan Lorton. Kobieta oddała serce pochodzącemu z wyższych sfer Robertowi Ashleyowi, szanowanemu przez jej niedoszłego męża, w przeciwieństwie do Stephena Price'a, nikczemnego kuzyna jego najdroższej przyjaciółki, zadłużonego absztyfikanta rozchwytywanej Susan. John Granger ostrzega ją przed Stephenem i obwieszcza, że przeprowadza się do Ameryki, aby uniknąć udręki patrzenia na zamężną miłość swojego życia. Przed wyjazdem człowiek ze złamanym sercem żegna się ze wszystkimi znajomymi, z żalem myśląc o opuszczeniu ojczyzny, a Susan obiecuje, że będzie pisał. Miesiące mijają, a wraz z nimi topnieje nadzieja pani Ashley na otrzymanie listu od biednego Grangera. Milczenie przyjaciela potwierdza złe przeczucia jakie dopadły ją w pożegnany wieczór. Kobieta nabiera pewności, że jej drogiego przyjaciela spotkało jakieś nieszczęście. Historia nieodwzajemnionej miłości w paranormalnym sosie. O kobiecie bolejącej nad tym, że był jej pisany ktoś inny, że skrzywdziła najlepszego przyjaciela, podążając za głosem serca. Melancholijna tonacja – bez przesłodzonych akordów – i rozdzierające poczucie straty, zręcznie podsycane przez smutną zjawę.
Czas na panią Henry Wood i jej „Okultystkę starej daty”. Wywodzący się ze znamienitego, acz ostatnio zubożałego rodu bracia z Paryża poznają fascynującą młodą Angielkę Alice Dare, która wydaje się być bardziej zainteresowana młodszym z adoratorów. Myląc szczerą troskę o krewnego ze zwykłą zazdrością, starszy brat układa i niezwłocznie realizuje plan rzekomego ocalenia zauroczonego młodzieńca, w jego mniemaniu niegotowego na poważny związek. Niegodna pozazdroszczenia sytuacja spiskowca, moda na okultystów i koszmary wojny. Dojmujący żal, także przedwczesne poczucie straty, podlewane niby zabobonnym myśleniem. Mroczne proroctwo i dziwnie trafne doniesienia szarlatanów. Czarujące, przydałoby się jednak szczodrzej doprawić nadnaturalnością.
A „Zaduszki” Mrs Henry Wood otwiera przybycie młodej Angielki Clary Fitzgerald i jej matki do małej francuskiej miejscowości, gdzie na wstępie zostają przedstawione wzorcowemu dżentelmenowi Francisowi Latange'owi, który ma odziedziczyć niebagatelny rodzinny majątek i poślubić antypatyczną kuzynkę. Panicz zakochuje się jednak w Clarze, tym samym doprowadzającej do wściekłości swoją despotyczną rodzicielkę, która karze go niewystawieniem zmiennika do siedmioletniej służby wojskowej wylosowanej przez twardo obstającego przy swoim, dotychczas całkowicie posłusznego jej syna. Pech chce, że zaczęła się wojna, pani Latange srogo więc pożałuje swej decyzji. Wymodlony duch. W wigilię Zaduszek zgnębione dusze wychodzą z Czyśćca w nadziei na spotkanie żyjących bliskich. I są tacy śmiertelnicy, którzy z utęsknieniem wypatrują spotkania z utraconym krewnym. O potwornych wyrzutach sumienia, nieuleczalnej żałobie i zakazanej miłości. Hipnotyczny prowincjonalny klimat, dreszczyk emocji i zaskakujące zakończenie.
„Nocne czuwanie Davida Gartha” znowu od sławnej brytyjskiej pisarki „ukrywającej się” pod pseudonimem Henry Wood. Czternastoletni tytułowy bohater zostaje zmuszony przez ojczyma do pilnowania rodzinnego dobytku, w domu do którego się przenoszą. Chowany pod kloszem przez niewątpliwie kochającą matkę, podzielający jej irracjonalne fobie chłopak jest przerażony perspektywą całonocnego czuwania w pustym budynku, ale nie śmie sprzeciwić się szorstkiemu opiekunowi. Kolejna opowieść Johnny'ego Ludlowa (pamiętacie go?), tym razem o fatalnym posunięciu. Przewidywalna sprawa kryminalna z delikatnie zarysowanym motywem nadprzyrodzonym – autorka zrobiła to z takim wyczuciem dramaturgii, tak zgrabnie i powabnie, że wbrew pozorom w zupełności zaspokoiła mój gargantuiczny apetyt na zjawiska nietypowe. Dość smutna to historia, niezaprzeczalnie tragiczna.
„Rzeczywistość czy przywidzenie?”: oto jest pytanie Mrs Henry Wood. Z pamiętnika Johnny'ego Ludlowa. Przystojny Anglik, który ciężkiej pracy się boi, Daniel Ferrar, zaręcza się z posiadaczką skromnego posagu Marią Lease, którą ogarniają wątpliwości. Kobieta ma powody przypuszczać, że wybranek zdradza ją z pochodzącą z Francji Harriet Roe. Przypowieść o grzechach i spodziewanych konsekwencjach. Osuwanie się gruntu spod nóg i niemożność znalezienia wyjścia z rozpaczliwej sytuacji. O pochopnym działaniu, o dokonywaniu kluczowych wyborów w przypływie trwogi. Lekko się czyta, niektórym może jednak nieco skóra ścierpnąć na wieść o snującym się po wsi młodzieńcu w ciepłym zeszłorocznym wdzianku:)

Niezłe duchy dawno minionych świąt. „Ołtarz zmarłych” Henry'ego Jamesa, czyli rzecz o londyńczyku George'u Stransomie, sumiennie obchodzącemu każdą rocznicę śmierci niedoszłej żony Mary Antrim. To podsuwa mu pomysł na oddawanie należnej czci wszystkim szanowanym zmarłym, których za ich życia dane mu było poznać. Mimowolnie zakłada coś w rodzaju kultu. Palenie świec w intencji drogich nieobecnych. W ten sposób George poznaje enigmatyczną damę ze smutnym obliczem. Podniosła opowieść o śmierci, paraliżującym strachu nieuchronnie przechodzącym w cichą akceptację. O naturalnej potrzebie bliskości, szukaniu towarzystwa wśród nieznajomych – także tych wyjątkowo długo skąpiących informacji o sobie. O niecodziennym związku strudzonych egzystencjalnych wędrowców. Ludzi dzielących troski, zmartwienia, obawy. Patetyczna przypowieść o zmarłych, którą chciałoby się wydobyć z mdlącej mgiełki niby romantycznej, ale w takim wydaniu też da się lubić.
„Nawiedzony młyn, czyli zrujnowany dom” Jerome'a K. Jerome'a swego czasu został wydzierżawiony przez człowieka imieniem Joe, szwagra pana Parkinsa, w tym świecie przedstawionym przekazującego tę niewiarygodną historię. Przed nim w młynie mieszkał zły skąpiec, nieżyjący już domniemany posiadacz jakiegoś skarbu, jak wieść gminna niesie najpewniej ukrytego w tej nieprzytulnej nieruchomości. Joe nie przywiązuje większej wagi do tych rozpalających wyobraźnię plotek, ale to się zmienia gdy ukazuje mu się duch skąpca. Mężczyzna nie ma wątpliwości, że zjawa chce by jej skarb został odnaleziony. Według mnie najciekawsze jest wprowadzenie – historia nurtu ghost story w pigułce. Ulubione motywy i niezrozumiałe przywiązanie duchów do Wigilii Bożego Narodzenia, parady zjaw w świątecznej gorączce. Wykazał się autor znajomością podgatunku, nie wspominając już o poczuciu humoru. Po tak pożywnej przystawce danie główne ledwo zmieściłam. Ot, dowcipna anegdotka.
A w „Szkielecie” Jerome K. Jerome w pewnym sensie oddaje głos dżentelmenowi nazwiskiem Jephson, zabawiającego równie dystyngowanych przyjaciół opowieścią o szaleńczej pogodni napędzanego Nienawiścią skrzywdzonego za zagrzewanym przez Strach krzywdzicielem. Gonitwa kończy się śmiercią jednego z nich, a kilka lat później drugi nabywa upiorny szkielet. Rozpędzona historia gubiąca aurę niesamowitości. Ma swój bezpretensjonalny urok, ale nie zaszkodziłoby poświęcić paru minut na zagęszczenie klimatu. Zamarzyło się silniejsze tchnienie nadnaturalności.

Przeciętniaczki zmasowanego zimowego nawiedzenia. W „Strażniku miru” Johna Buchana wolny ptak Henry Grey niechętnie przyjmuje zaproszenie od kuzynki Sybil do House of More, przysadzistej posiadłości pośród angielskich wrzosowisk, którą kobieta zamieszkuje jedynie z mężem Robertem Johnem Ladlawem. W dawnej krainie Manannana, boga podziemia, pan domu zapadł na uciążliwą chorobę, przypuszczalnie melancholię, a pani w związku z tym doskwiera samotność, nie wspominając już o boleśnie bezradnym przyglądaniu się dotąd na wskroś racjonalnego partnerowi, coraz częściej opowiadającemu niestworzone historie. Klimatyczny wstęp – wprost wymarzona sceneria dla duchów. Niestety, nie tym razem. Zagrożenie jest inne, też dobrze znane miłośnikom gatunku i samo w sobie przeszkodą dla mnie nie było. Rzecz w tym, że autor miast skupić się na intensyfikowaniu napięcia, wikłał się w pseudofilozoficzne, przeintelektualizowane rozważania o wszystkim i o niczym. Opowiadanie szkatułkowe w moim poczuciu marnujące wyśmienity krajobraz.
„Duch starego Hookera” nieznanego autora, opowiadanie po raz pierwszy opublikowane w drugiej połowie XIX wieku w literackim magazynie „Bentley Miscellany” – piśmie początkowo wydawanym pod naczelną redakcją samego Charlesa Dickensa – które przenosi nas do Huntingfield Hall, wystawnej rezydencji od niepamiętnych czasów należącej do rodziny Ildertonów. Gdzie z okazji Świąt Bożego Narodzenia licznie zgromadzili się zacni goście miłościwego baroneta sir Gilberta Ildertona. Zabawę zakłóci duch gajowego Hookera, który podobno uwziął się na tę rezydencję. Mówią, że to akt zemsty za poza tym bezkarne skrócenie jego ziemskiego życia przez przodka sceptycznego baroneta. Trochę chaotyczne – męczące skakanie po postaciach, choć gwoli sprawiedliwości jedna niewiasta koniec końców wysuwa się na pierwszy plan oraz nieuporządkowane opisy strojów i wybranych pomieszczeń w niedostatecznie mrocznej, częściej radosnej, rezydencji – niemniej występy ducha sprawnie zorganizowane.

Na koniec taka ciekawostka - „Sklep z duchami” Gilberta K. Chestertona. Oczarowany wystawą sklepu z zabawkami bezimienny narrator, wchodzi do środka z zamiarem dokonania zakupu, ale ku jego niezmiernemu zdziwieniu sprzedawca informuje go, że nie zwykł przyjmować pieniędzy, gdyż jest Duchem Świąt. Mały pomnik dla ponadczasowej „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa... i nic ponadto. Brakuje treści, nie potrafię więc ustosunkować się do tego materiału prozatorskiego. Trudno mi ocenić to krótkie nie-opowiadanie, uznałam więc, że najlepiej będzie umieścić je niejako z boku tych nieformalnych zawodów w zimowym nawiedzaniu.

Magiczna noc z duchami. Osiemnaście leciwych opowiadań od dziewięcioosobowej drużyny niesamowitości. Straszenie w stylu klasycznym. Wyższe sfery horroru nadnaturalnego, elitarna stara szkoła zabawiania poszukiwaczy nieziemskich wrażeń. Świąteczny podarek dla entuzjastów opowieści z dreszczykiem. „Duchy zimowej nocy” - urzekający zew przeszłości.

https://horror-buffy1977.blogspot.com/

Świąteczna tradycja oficyny Zysk i S-ka: kolekcja klasycznych opowieści grozy w twardym opakowaniu w stylu retro. „Duchy zimowej nocy” to już piąty tom Wigilijnych Strachów, serii wydawniczej nawiązującej do niegdysiejszej mody na grudniowe upiorne historie. Świąteczna atrakcja, która szczególną popularnością cieszyła się w epoce wiktoriańskiej. Po „Wigilii pełnej duchów”,...

więcej Pokaż mimo to