Skald: Karmiciel kruków Łukasz Malinowski 7,5
ocenił(a) na 440 tyg. temu Skuszona wysoką średnią niewielu ocen, emocjonującym opisem i nordyckim klimatem zawiodłam się po trzykroć.
Ledwo przystąpiłam do czytania i już zdążyłam się zirytować. Autor na pierwszych stronach zasypuje nas lawiną staronordyckich słówek, do których wytrwale trzeba sprawdzać przypisy, aby choć trochę nadążyć. Miało wyjść klimatycznie, a dla mnie wyglądało jedynie tak, jakby pisarz chciał na siłę pochwalić się zrobionym researchem. Za dużo. Tym śmieszniej, że po jednym zasypie na samym początku, przez resztę powieści powtarza się już raczej w kółko parę słówek.
Kolejna kwestia jest taka; wiem, że żaden artysta nie lubi być porównywany do innego artysty, ani ich prace do siebie, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że czytam o jakimś dzikim miksie Geralta z Rivii i Jaskra, opisanym lekkim piórem Johna Flanagana.
Główny bohater nie podszedł mi do gustu. Zdziwił mnie wybór autora, aby zrobić z niego istnego idealnego herosa już od samego początku. Nie wiemy zbyt wiele o jego przeszłości, ale wiemy, że jest niesamowity i niepokonany, i że każdy tak uważa. Nieustraszony w walce (ubije i kilku wojaków, i jakiegoś stwora),świetny poeta, dobry w piciu, a jak do niego kobiety lgną! Pewny siebie i przebiegły. Chodzący ideał. Nie przemawia do mnie takie rozwiązanie.
Spieszę jednak z wyjaśnieniem dlaczego wspomniałam o Johnie Flanaganie. Czytając „Skalda” nie mogłam przestać myśleć o „Zwiadowcach”. Lekki i prosty styl, tempo i skala akcji przywodziły mi na myśl tamtą właśnie serię. Czy to dobrze? Nie do końca. Zwiadowcy to w końcu literatura dla dzieci i młodzieży. Nieskomplikowanie formy dobrze tam pasuje. Gorzej z tym u Malinowskiego, którego Skald z pewnością nie nadaje się dla dzieci. Za dużo tutaj (nieśmiesznych) żartów o seksie, twardych młotach i chyba ulubionej autora miłości ergi. Do tego czasami zbyt fantazyjne opisy walki i martwych osobników. Kłóci się jedno z drugim, dlatego było mi trochę szkoda, że warsztatem pisarz nie poszedł w nieco innym kierunku.
Na koniec chyba najważniejsza kwestia. Bardzo mi z tego powodu przykro, ale… Nie mogłam tutaj poczuć nordyckiego klimatu. Mimo wplatanych staronordyckich określeń i nordyckiej mitologii, ani przez sekundę nie pomyślałam o Ainarze, że on jest przecież wikingiem. Nie potrafię powiedzieć co dokładnie tutaj zawiniło. Może sama treść była zbyt mało „wikińska” dla mojego umysłu, a może to świadomość, że jednak pisała to ręka rodowitego Polaka. Może to podobieństwa do innych serii i bohaterów, które ze Skandynawią nie mają wiele wspólnego. Nie wiem, ale takie były moje odczucia.
Muszę jednak autorowi oddać tyle, że nie czyta się tego źle. Idzie dosyć szybko i gładko, więc może zastosowanie lekkiego pióra ma swoje zalety. Dlatego zdecydowałam nawet, że z czystej ciekawości zajrzę do kolejnych tomów, mimo, iż ten mnie nieco zawiódł :)