Powrót Ojca Chrzestnego Mark Winegardner 5,9
ocenił(a) na 29 lata temu Jest taka powieść, której tytuł brzmi: "Dzień Szakala". Wiadomo, kto jest autorem. Powieść jest kompletna, temat praktycznie wyczerpuje, nikt zatem nie spodziewa się kontynuacji. A jednak - ciąg dalszy się nie dość, że ukazuje, to jeszcze jest zdatny do czytania. Dlaczego? Dlatego, że pisarz pragnący pociągnąć wątek zabójców na zlecenie ciąg dalszy stworzył zupełnie po swojemu, bez oglądania się na oryginał, któremu byłoby dorównać bardzo trudno. W ten sposób "Powrót Szakala" Jacka Oakleya na pewno nie sposób nazwać lekturą wspaniałą, ale zadanie swoje spełnia: dostarcza rozrywki na przyzwoitym poziomie.
Czyli zupełnie odwrotnie, niż "Powrót Ojca Chrzestnego" Marka Winegardnera. Ten pisarz wyraźnie miał inny plan, inną koncepcję na ciąg dalszy. Poszedł zupełnie inną drogą, niż Jack Oakley; zrobił coś ryzykownego: nie oparł się tylko na genialnym tle, jakie każdy czytelnik dostrzega po ukończeniu lektury "Ojca Chrzestnego". Niestety Mark Winegardner uznał, że ma na tyle talentu, by kontynuować historię główną, historię właściwą, opisać dalsze losy Michaela Corleone w takim samym stylu, jak Mario Puzo.
I to jest bolesna pomyłka, inaczej tego nazwać nie potrafię. Autor przejmuje pałeczkę w chwilach, gdy kończy się oryginał, za pomocą pierwszych rozdziałów pokazując nam kończenie konfliktu, jaki stał się udziałem pięciu rodzin nowojorskich. Na scenę natychmiast wkraczają postaci, które tak dobrze znamy, a pewne wydarzenia rozgrywają się ponownie - miał to być chyba w zamyśle sprytny zabieg, pozwolić czytelnikowi przeżyć to jeszcze raz. I tak sobie myślę, że może nawet dałoby się odczuć pewną przyjemność z takiego bardzo dosadnego powrotu do świata wykreowanego przez Mario Puzo, ale… no właśnie, jest pewno ale.
Mark Winegardner nie ma za grosz talentu wielkiego twórcy. Słowa układają się w zdania często zbudowane w taki sposób, że trzeba je czytać kilka razy, bo zrozumieć co autor miał na myśli. Wyobrażacie sobie jaka to męka, czytać o losach bohaterów, których niemal widzieliśmy na własne oczy, tak dobrze bowiem Mario Puzo znał się na swoim fachu, a teraz oglądać zupełnie inne postaci, nie dość, że opisane słabo, to jeszcze wszystkie odmalowane jak z jednego szablonu? To ma być Michael Corleone? Ten sam, który pozwolił sobie złamać szczękę, a potem osobiście zastrzelił ważniaka z policji? To ma być Al Neri? Ten sam, który tak zgrabnie, samodzielnie wykończył tak wielu przeciwników rodziny? Bohaterowie to jakaś katastrofa, tak beznadziejnie słabi, płytcy, byle jacy… dobrze, że Luca Brasi tego nie dożył.
Sama historia dałaby się lubić. Chyba nawet jest lepsza w porównaniu do kontynuacji wspomnianego "Dnia Szakala". Tam bowiem Jack Oakley skupił się na sensacji, bez polityki. Mark Winegardner jednak coś tam wymyślił, dorzucił szybko postać, której w oryginale nie znaleźliśmy, a potem przygotował konflikt między nowym bohaterem i Michaelem. Jasne, że wszystko jest szyte grubymi nićmi, jakaś ambicja jednak jest widoczna. Niestety kompletny brak polotu w opisie i dialogu nie pozwolił się lekturą cieszyć, a maniera twórcy, tak bardzo chcącego być jak Puzo po chwili irytuje, wzbudza wręcz wściekłość. Choć niespecjalnie przepadam za tego typu rekomendacjami, to jednak tym razem muszę: drogi Czytelniku, jeśli doceniasz jakość prozy Mario Puzo oraz wyjątkowość "Ojca Chrzestnego" zaklinam Cię, nie sięgaj po tę kontynuację. To zwykły wyciskacz pieniądza, bez wartości, rzecz stworzona tylko po to, by zarobić na znanym tytule. Nie dość, że stracisz tu czas, to jeszcze zrobi Ci się przykro, że tak dobre rzeczy można tak spaprać.