Powieść Brencza to pozycja bardzo interesująca, bo szczera i uspołeczniona. Na krótki okres towarzyszyć możemy życiu Piotra Barszcza, który jest everymanem, jednym z wielu ludzi mijanych przez nas na ulicy, cierpiącą w samotności jednostką jakich wiele. Abstrahując od bezpośrednich opisów jego stanu, zajmujących monologów i emocjonalnych wahań, jak również interesujących zmian narracyjnych oraz bardzo umiejętnie przedstawionych etapów depresji, największym, moim zdaniem, ciężarem obarcza nas refleksja po przeczytaniu - kiedy zostawiamy Barszcza samemu sobie, nie wiedząc, czy sobie poradzi czy może stan depresyjny się pogorszy. Największą zaletą książki o tej tematyce jest właśnie zakończenie, w którym brak naiwnego happy endu czy dramatycznego samobójstwa, Barszcza zostawiamy bez wyraźnego epilogu, powraca on na miejsce całego mnóstwa anonimowych ludzi z problemami.
O książce dowiedziałem się przypadkiem od autora i bardzo mnie to cieszy.
Fajna historia zwykłego, zniesmaczonego życiem faceta. Bardzo ciekawa stylistycznie, napisana w sposób, który pozwala płynąć z bohaterem przez te sto kilka stron. Czujemy tą gorycz, czujemy zmagania z demonami. Jedyne, czego mi zabrakło, to zakończenia z większym przytupem, trochę się ta książka kończy ze strony na stronę bez clue, co być może było zamierzone, w końcu sam tytuł i treść sugerują, że bohater kręci się w miejscu, bez pomysłu jak coś zmienić. Mimo to, przydałby się jakiś podsumowujący stempel.
Polecam!