W poszukiwaniu zera. Matematyczna odyseja do źródła pochodzenia liczb Amir Aczel 6,5
ocenił(a) na 57 lata temu Decyzja o zakupie książki po przypadkowym dostrzeżeniu jej reklamy w jednym z polskich czasopism popularnonaukowych zapadła szybko, gdyż – chwała marketingowcom! – jej krótki opis mocno mnie zaintrygował. Powiedziałbym nawet, że to wręcz wspaniała żonglerka chwytliwymi słowami, takimi jak „odyseja” czy „podróż w przestrzeni i czasie” w poszukiwaniu „źródła liczb”. Brzmi imponująco. Niestety w praktyce nie wygląda to już tak różowo i książka była dla mnie sporym rozczarowaniem.
Zacznijmy może od pewnej uwagi, którą zauważyłem w innej opinii o tej książce – ma ona jakoby być trudna w lekturze. Nic bardziej mylnego, wprawdzie na pierwszy rzut oka, biorąc pod uwagę jej tematykę, może odstraszyć czytelnika obawiającego się skomplikowanych naukowych rozważań, jednak treści stricte naukowych jest w niej tyle, co przysłowiowy kot napłakał, a i te są podane w sposób bardzo przystępny. Oczekiwałem tutaj jednak czegoś więcej, rozważań o historii liczb, które nie kończą się na mętnych dywagacjach o tym, że koncepcja zera, wyłaniając się w kulturach Azji Wschodniej, powstała tam właśnie, gdyż buddyzm żongluje pojęciem pustki i nicości, inaczej mówiąc - zera. Świetnie, to ciekawa hipoteza, którą autor całkiem sensownie uzasadnia, jednak poza nią książka nie zawiera niestety niczego frapującego. Ciekawe są natomiast rozważania o różnicy pomiędzy „naszą” logiką (nazwijmy ją logiką „Zachodu”) a logiką buddyzmu/hinduizmu operującą pojęciami prawdy i nieprawdy, które – co dla nas jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem – mogą występować obok siebie, jednocześnie. Ale to też byłoby na tyle, jeszcze kilka zdań o liczbach pierwszych, wzmianka o wielkim twierdzeniu Fermata – więcej z tej książki pod kątem naukowego oświecenia nie wyniosłem, jak na 232 strony to raczej skromnie.
Nie jest to więc książka popularnonaukowa w mojej opinii, gdyż zawartość treści naukowych jest bardzo mizerna. Dzieło Aczela sprawia raczej czegoś, co autor koniecznie chciał napisać, gdyż temat był dla niego pasjonujący, ale nie do końca wiedział jak to napisać. Mamy więc w miarę sprawnie napisaną historię, która zawiera sporo wspomnień autora z dzieciństwa i różnych fragmentów jego życia, po czym przechodzimy do jego tzw. „odysei”, czyli podróży do dawnych Indochin, gdzie kontaktuje się on z różnymi osobistościami i w końcu dokopuje się w zapomnianym magazynie inskrypcji wyrytej w kamieniu, która udowadnia, iż właśnie tam koncepcja zera istniała o wiele wcześniej, niż w Europie czy krajach arabskich. „Odyseja” to jednak bardzo mocne słowo – tutaj autor niespecjalnie wykazuje się talentem, gdyż ta odyseja zapisana jego piórem przeradza się we wspierany grantem wyjazd do paru krajów, paru telefonów, kilku rozmów z różnymi ludźmi oraz niezliczonych wiadomości e-mail. Wierzę, że dla Aczela była to rzecz wielka i wiekopomna, z pewnością jednak nie był w stanie przelać tego na papier w sposób, który zafascynowałby czytelnika. Problematyczna jest też inna rzecz – owa inskrypcja, którą Aczel wyszperał, nie jest jego „nowym” odkryciem, co sam przyznaje. Została ona odkryta już niemal sto lat temu, opisana przez badacza, po czym została zapomniana. Aczel „odkrywa” więc na nowo coś, co zostało odkryte.
Książka jest wprawdzie napisana dość sympatycznie i czyta się ją błyskawicznie (zajęła mi dwa wieczory),jednak nie można powiedzieć, by była dziełem wiekopomnym. Niestety tego, co obiecuje jej szumna zapowiedź, nie oferuje zupełnie, dla osoby zainteresowanej nauką i głębszymi jej mechanizmami jest po prostu nieciekawa. Nie dowiedziałem się z niej zbyt wiele o liczbach, jednak dowiedziałem się na przykład tego, w jakim hotelu Aczel nocował (czy hotel był drogi) i jakie smakołyki z żoną, która do niego dołączyła, zjadał w restauracjach. To nie do końca to, czego szukałem.