-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2024-04-17
2024-04-01
Podczas czytania literatury japońskiej zawsze towarzyszy mi to samo przedziwne uczucie. Tylko przy niej, przy żadnej innej. To smutek, melancholia, wrażenie, że czytam o czymś, co było tak dawno, że przeminęło już wszystko, nawet emocje. To poczucie wyobcowania i totalnego niezrozumienia bohaterów, bardzo niekomfortowe i uciskające. Na ostatniej stronie łapię się na myśli, że (znowu) nie polubiłam żadnej z poznanych osób. Z żadną nie chciałabym porozmawiać dłużej niż kilka minut, a na pewno nie umówiłabym się na kawę. Nie wiem, czy to kwestia różnic kulturowych, czy chodzi o coś jeszcze.
Z tym zbiorem było identycznie. W opisie możemy wyczytać, że „Grobowa cisza, żałobny zgiełk” to powieść szkatułkowa. Historia B zaczyna się w historii A, a kończy, zahaczając o historię C. Nazwałabym to powieścią łańcuszkową i to nieźle poplątaną, bo niektóre ogniwa stykają się z jeszcze wcześniejszymi. Razem tworzą przedziwną rzeczywistość, w której znajdziemy trupa nie w szafie, a w lodówce, urodzinowy tort dla zmarłego, chomika, który zdechł, i tygrysa, który umarł. Szukałam u autorki pozytywnych uczuć, szczęśliwej miłości, przyjaźni, poprawnych więzi rodzinnych, a znalazłam jedynie oschłość, egoizm, wyrachowanie i problemy psychiczne. Nieestetyczną, zdziwaczałą starość i egoistyczną młodość. Nienapisane książki i nieudane pomysły na życie.
Styl Yoko Ogawa jest oszczędny. Nie natkniemy się w nim na kwieciste porównania, nie ma tu zbędnych słów. Zdania stoją w schludnych rządkach niczym japońskie uczennice na szkolnym apelu. Mają wyprasowane mundurki i ulizane grzywki, a na twarzach grzeczne/sztuczne uśmiechy jak porcelanowe lalki. Zero życia, namiętności, energii do czegokolwiek.
Powtarzając za twórczynią, jej dzieło to „historia jedenastoletniej żałoby”. Doceniam je i szanuję, ale czytanie nie sprawiło mi przyjemności. Wywołało niesmak, dyskomfort, poirytowanie, przygnębienie i poczucie, jakbym wylądowała na innej planecie. Nie rozumiem bohaterów, czuję się obco w ich świecie i nie chcę do niego wracać. Polecić jak najbardziej mogę, ale nie sądzę, żeby zrobiło się Wam ciepło na serduszku.
Podczas czytania literatury japońskiej zawsze towarzyszy mi to samo przedziwne uczucie. Tylko przy niej, przy żadnej innej. To smutek, melancholia, wrażenie, że czytam o czymś, co było tak dawno, że przeminęło już wszystko, nawet emocje. To poczucie wyobcowania i totalnego niezrozumienia bohaterów, bardzo niekomfortowe i uciskające. Na ostatniej stronie łapię się na myśli,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kupiłam tę książkę już dawno i zakładam, że wtedy jeszcze sądziłam, że lubię Chmielewską. Teraz po nią sięgnęłam i przypomniałam sobie, że jednak nie, nie lubię, nie bawi mnie, wprawia jedynie w zażenowanie. Oraz drażni.
Zacznijmy od tego, że byłam przekonana, że to komedia kryminalna. Pełno w niej zdań, które chyba mają być zabawne, prócz tego cała historia jest prowadzona w taki sposób, jakby jej zadaniem było rozśmieszanie czytelników. Tymczasem to kryminał. Podczas czytania zastanawiałam się, czy odłożyć, czy dać szansę jeszcze paru stronom. Im lepiej poznawałam główne bohaterki, tym bardziej byłam zniechęcona.
O co chodzi w tej książce? Dwie kobiety, autorka kryminałów i dziennikarka, wybierają się na pewną wyspę, do pewnego zamku. Autorka ma urlop, a dziennikarka zamierza napisać za ekscentrycznego właściciela zamczyska jego autobiografię. Ma być – nomen omen – ghost writerką. Jest dziwnie, tajemniczo i trochę strasznie. Ktoś chyba czai się w szuwarach, a ktoś jest przetrzymywany w lochach. Chyba, do takich wniosków dochodzą obie panie. Postanawiają to sprawdzić, choć jednocześnie się boją. Bo, wiecie, jest dziwnie, tajemniczo i trochę strasznie. Obie są głupiutkie, lekkomyślne, no, takie urocze z nich gapcie i trzpiotki. I tak prowadzą sobie swoje amatorskie śledztwo, z którego przez pół książki niewiele wynika.
Ech, nie mam pojęcia, czemu bohaterki tego typu książek zawsze muszą być kretynkami. Chętnie zapytałabym o to miłośniczki, jak już ustalę, czy jestem ciekawa zakończenia, czy jednak lepiej nie marnować więcej czasu. Na razie odkładam na pralkę, żeby mieć pod ręką w razie dłuższej wizyty tam, gdzie królowa chadza piechotą.
EDIT:
Dokończyłam i podtrzymuję swoją opinię. Durne to jak fiks.
Kupiłam tę książkę już dawno i zakładam, że wtedy jeszcze sądziłam, że lubię Chmielewską. Teraz po nią sięgnęłam i przypomniałam sobie, że jednak nie, nie lubię, nie bawi mnie, wprawia jedynie w zażenowanie. Oraz drażni.
Zacznijmy od tego, że byłam przekonana, że to komedia kryminalna. Pełno w niej zdań, które chyba mają być zabawne, prócz tego cała historia jest...
Pozycja wydana w Polsce w 1999 roku, czyli staruszek. Podczas czytania czuje się wiek tej książki – kojarzy mi się z amerykańskimi filmami sensacyjnymi z lat 90. Uwagę przykuwa już pierwszy rozdział, w którym autobus głuchoniemych uczennic przystaje na drodze, na której doszło do wypadku. Kiedy opiekujące się grupką dziewcząt nauczycielki zdają sobie sprawę, że zatrzymanie pojazdu było błędem, jest za późno. Stają się zakładniczkami trzech zbiegłych z więzienia przestępców, którzy przejmują autobus i wiozą je do starej rzeźni. Budynek zostaje otoczony przez policję, pojawia się FBI, w tym doświadczony negocjator.
Wydarzenie wzbudza olbrzymie zainteresowanie mediów, więc łatwo zrozumieć niezadowolenie dziennikarzy, kiedy są przeganiani i słyszą groźby aresztowania, jeśli podejdą zbyt blisko. Węszące za sensacją pismaki to nie jedyny problem negocjatora. Pewien polityk widzi w przerażonych uczennicach swoją wielką szansę. I nie chodzi mu jedynie o nadciągające wybory. Ogółem czytamy i czujemy, jak nad głową Pottera kłębią się ciemne chmury, mogące zagrażać nie tylko jego karierze.
Początkowo byłam zaintrygowana, bo i akcja zaczęła się z przytupem. Niestety im dalej, tym gorzej. Być może fabuła przyciągnęłaby mnie na dłużej, gdyby był to film, a nie książka. Może odzwyczaiłam się od takiego sposobu prowadzenia historii i już do mnie nie trafia. A może do narastającej niechęci dołożyły się fantazje negocjatora, mężczyzny po 50., o jednej z zakładniczek, dwudziestoparolatce. Czułam niesmak łamane na obrzydzenie, gdy natrafiałam na kolejną, tak samo jak podczas czytania zupełnie zbędnej sceny opisującej próbę gwałtu (dokonanej przez porywacza). Nie wiem, co autor chciał osiągnąć. I nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć, o czym wtedy myślał.
Końcówka była przedziwna i totalnie jej nie kupuję. Przemiana bohaterki była według mnie niewiarygodna i niepokojąca, a kiedy do tego pisarz dołożył do niej quazi erotyczną (być może w niedalekiej przyszłości już nie tylko platoniczną) więź łączącą dziewczynę z Potterem... Brrr!
Może ktoś reflektuje na stare sensacyjniaki, ja temu panu podziękuję.
Pozycja wydana w Polsce w 1999 roku, czyli staruszek. Podczas czytania czuje się wiek tej książki – kojarzy mi się z amerykańskimi filmami sensacyjnymi z lat 90. Uwagę przykuwa już pierwszy rozdział, w którym autobus głuchoniemych uczennic przystaje na drodze, na której doszło do wypadku. Kiedy opiekujące się grupką dziewcząt nauczycielki zdają sobie sprawę, że zatrzymanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
Niemiłosierny wenecki upał, który czuć nawet z kartek. Rzeźnia, smród i krzyki zwierząt. Jeden z pracowników wychodzi zapalić, a żeby nie czuć dobiegającego z wnętrza odoru, odchodzi nieco dalej. Wtedy zauważa coś dziwnego – damski but leżący w trawie. Podchodzi bliżej, szarpie za obuwie i dokonuje makabrycznego odkrycia.
Trzeci tom serii o komisarzu Brunetti, który lubi sobie podjeść i posłuchać dobrej muzyki, przybliża tematykę kontrowersyjną nawet dzisiaj. Sama książka powstała w 1994 roku, a w Polsce wydano ją kilka lat później. Główny bohater szuka zabójcy mężczyzny uznanego za transwestytę, a przy okazji i za prostytutkę. Dowiaduje się wielu intrygujących rzeczy o środowisku osób świadczących takie usługi, jak również o klientach. O tabu panującym wśród „prawilnych” mężów i ojców, którym bardzo źle się słucha o równie prawilnych mężczyznach chętnie zamawiających sobie męskie towarzystwo. Tak to już jest – im głośniej ktoś krzyczy „je.ać peda.ów!”, tym większe prawdopodobieństwo, że chciałby to robić dosłownie.
Opowieść płynie dość leniwie nie tylko dlatego, że wszyscy ociekają potem i nie mają siły na nic poza oddychaniem. Śledztwo w sprawie nietypowej zbrodni polega głównie na chodzeniu od domu do domu i przepytywaniu kolejnych osób z listy. Tym, co przyciąga czytelnika (a przynajmniej przyciągnęło mnie), są refleksje autorki na temat mentalności wenecjan. Jeśli kiedyś wybiorę się do Włoch, przyjrzę się dyskretnie tamtejszym panom, żeby sprawdzić, czy faktycznie uwielbiają dotykać swoich genitaliów.
„Strój na śmierć” zdecydowanie nie podejdzie wielbicielom współczesnych kryminałów, zwłaszcza tych, które określam „trocinami”, czyli z krwawymi opisami i skupianiem się wyłącznie na akcji (dodajmy, brutalnej). To stara pozycja, którą poleciłabym amatorom rozwiniętych wątków obyczajowych. Na pewno przeczytam pozostałe części.
Niemiłosierny wenecki upał, który czuć nawet z kartek. Rzeźnia, smród i krzyki zwierząt. Jeden z pracowników wychodzi zapalić, a żeby nie czuć dobiegającego z wnętrza odoru, odchodzi nieco dalej. Wtedy zauważa coś dziwnego – damski but leżący w trawie. Podchodzi bliżej, szarpie za obuwie i dokonuje makabrycznego odkrycia.
Trzeci tom serii o komisarzu Brunetti, który lubi...
No i skończyłam. Dotarłam do ostatniej strony książki, którą wypożyczyłam tylko dlatego, że autora polecał jego brat – moja nowa wielka miłość, Krzysztof Zalewski. Zasiadłam do lektury z ogromnym kredytem zaufania dla twórcy. Już w trakcie czytania zdałam sobie sprawę, że pisarz nie spełnił moich oczekiwań, co nie znaczy, że „Szadź” mi się nie podobała. Ale spokojnie, niżej wyjaśniam, o co dokładnie mi chodzi.
Już na pierwszych kartkach (jeśli nie na pierwszej kartce) złapałam się na zdziwieniu, że autor... ładnie pisze. Po ostatnich kryminałach, które miałam w ręce, czyli serii o Igorze Brudnym Piotrowskiego, język Igora Brejdyganta wydawał mi się zbyt uładzony, gładki, jakby nie pasujący do mrocznej tematyki. Ale czy to zarzut, że ktoś ma bogaty zasób słownictwa i słabość do poetyckich określeń? Że porównuje deszcz do padającego z nieba smutku? No nie, to byłoby bez sensu. Musiałam się nieco przestawić, ale z czasem... znowu. Chciałam napisać „przestało mi to przeszkadzać”. Nie zwracałam uwagi. Wspomnę tylko, że miałam tak już kiedyś, konkretnie z Krzysztofem Zajasem (jeśli pan się nie deklinuje, odszczekam). Pamiętam, że jego wykłady były bardzo ciekawe, ale „Ludzie w nienawiści” mnie pokonali.
W „Szadzi” poznajemy historię zdolnej policjantki z intuicją, pracowitością i wymaganiami, przez które niby koledzy ją lubią, ale nie za bardzo chcą z nią pracować. Ogólnie mówiąc, szanują, ale z innego pomieszczenia. A niektórzy nie szanują, bo drażni ich tym, że zmusza do pracy i myślenia, zamiast zgadzać się na pierwsze skojarzenie, które mogłoby zamknąć sprawę. Przykład? Morduje ktoś o pseudonimie Syryjczyk? Szukajmy imigranta z Syrii!
Zabójca to człowiek, którego poznajemy od razu, z imienia i nazwiska. Możemy zobaczyć jego rodzinę i przypatrzeć się szemranym biznesom, jakie prowadzi z Rosjanami oraz niektórymi politykami. Te dwa zbiory często się przenikają, a pewne działania łatwo powiązać z rzeczywistością, jeśli ktoś jako tako orientuje się w polskiej polityce. Domyślam się, że nie przysporzyło to autorowi sympatii zwolenników szeroko rozumianej prawej strony.
Byłam ciekawa, czym twórca nas zaskoczy, skoro kolejne kroki zabójcy śledzimy równie swobodnie co bohaterkę. Gdzie ma być tajemnica, jeśli wiemy, kto zabija i w jaki sposób? Mimo tej wiedzy udało mu się mnie zaintrygować, a przede wszystkim skłonić do przeczytania całości. Nie znaczy to jednak, że nie dostrzegłam po drodze może nie tyle błędów, co rzeczy niewyjaśnionych, kapkę niewiarygodnych czy wręcz przerysowanych. Przykładowo, nie dowiedziałam się, czemu bohaterka ma te dziwne sny. Czy pochodzi z rodziny wiedźm, czy po prostu autorowi pasowało to do fabuły? Nie kupiłam też geniuszu antagonisty, który był zły na wskroś, ale jakby zmontowany z paru klisz. No i ostatnie: zdaję sobie sprawę, że młode dziewczyny bywają naiwne, zwłaszcza gdy religijność staje im na drodze do zdobywania doświadczeń. Ale tutaj aż wzdychałam i przewracałam oczami.
Przy zakończeniu też przyszło mi westchnąć. Można się z niego nauczyć paru rzeczy. Po pierwsze, „Меньше знаешь – крепче спишь”*, po drugie rewolucja zjada własne dzieci, a po trzecie policja jest głupia. Żeby nie było, „Szadź” uważam za całkiem dobry, ładnie napisany i poprawnie opracowany kryminał. Lektury nie żałuję i pewnie wypożyczę coś jeszcze, ale będzie to raczej przyjaźń czy dobre koleżeństwo, nie miłość.
* Rozmowy z Rosjanami nie były tłumaczone, a jedynie pisane łacinką. Znam ten język, więc trudno mi ocenić, czy może to stanowić dla kogoś problem.
No i skończyłam. Dotarłam do ostatniej strony książki, którą wypożyczyłam tylko dlatego, że autora polecał jego brat – moja nowa wielka miłość, Krzysztof Zalewski. Zasiadłam do lektury z ogromnym kredytem zaufania dla twórcy. Już w trakcie czytania zdałam sobie sprawę, że pisarz nie spełnił moich oczekiwań, co nie znaczy, że „Szadź” mi się nie podobała. Ale spokojnie, niżej...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-03
Ta książka to odpowiedź na bajania, że kiedyś było lepiej. Ludzie żyli ze sobą -dziesiąt lat, a dziś nic, tylko rozwodziliby się po miesiącu. Kobietom przewróciło się w głowie, hipergamia, kariera (w korpo) ważniejsza niż dzieci... Niedawno czytałam komentarze pod artykułem o „bezwnukowiu”. „Emancypacja Kobiet i ich dążenie do zdobycia jak najlepszego wykształcenia NA PEWNO ODBIJA SIĘ NA RODZINIE I WIDAĆ TO W TRENDACH DEMOGRAFICZNYCH WSZYSTKICH PAŃSTW Z KRĘGU KULTURY ZACHODNIEJ” (pisownia oryginalna). A kiedyś było lepiej.
Zacznę od tego, że patrząc na okładkę, widzę swoją babcię. Rocznik '26, w chustce na głowie, wiecznie czymś zajęta, nawet gdy słania się na nogach. Przycupnie na chwilkę, a gdy na horyzoncie pojawia się gospodarz, trzeba się zerwać i gnać do roboty. Zawsze mnie to drażniło, tak samo jak przekonanie, że słowo mężczyzny jest ważniejsze, nieistotne co mówi. Tyranie w czasie, gdy „pan” siedzi bezczynnie lub dyryguje nad głową. „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” jest historią mojej babci. I wielu innych babć.
To prawie 500 stron spiętych twardą żółtą okładką. W środku listy, zdjęcia, fragmenty artykułów i prac konkursowych, pisanych nieskładnie i z błędami, tak jak umiały te, które skończyły kilka klas. A tak chętnie by się dalej uczyły! To wspomnienia bohaterek, ich córek i wnuczek. Relacje o biedzie (nieraz potwornej), strachu przed mężem, strachu przed kolejną ciążą. Historie przepełnione bólem i poczuciem niesprawiedliwości tych, które miały pecha urodzić się kobietami. Tych, które traktowano jak element inwentarza, zbędny, ale konieczny dodatek do morgów. Tych, które sprzedawano mężowi, a raczej wypychano z domu, by pozbyć się kolejnej gęby do wyżywienia. Nigdy nie pojmę podłości tego, kto wymyślił posag. Czy istnieje inna transakcja, w której kupcowi płacą za to, że kupi dany produkt?
Praca Joanny Kuciel-Frydryszak jednocześnie wciąga i odpycha, zmuszając do czytania na raty. Wzbudza złość na czasy, na mentalność, na wtrącanie się Kościoła w każdy aspekt życia. Złość rośnie, gdy uświadomimy sobie, że dziś słychać te same „argumenty” przeciwko emancypacji kobiet. Po co się kształcić? W domu siedzieć, dziećmi się zajmować! Mężowi usługiwać! A te nie, do miasta wyjeżdżają i od razu się demoralizują. Rodzić nie chcą. O zgrozo, męża nie chcą! A jeśli mają kiepskiego, zgłaszają reklamacje i wystawiają za drzwi. To samo utyskiwanie, a nie minął nawet wiek. Feministki rzekomo nie mają już nic do roboty i powinny wojować w krajach arabskich. Nie minął nawet wiek, a wielu wciąż drażni, że kobiety decydują o swoim życiu.
Z jednej strony chciałabym, aby ta książka pojawiła się wcześniej, dziesięć lat temu albo i więcej. Z drugiej zdaję sobie sprawę, że mogłaby wtedy nie mieć na to szans. I dziś znajdą się tacy, dla których to feministyczna propaganda, a pisarka pracowała pod z góry założoną tezę. I czemu nie ma nic o chłopach? Czemu tylko o kobietach? Dyskryminacja! Nie brak też pisków oburzonych samą myślą o tym, że ich babka czy prababka mogły być analfabetkami. A ich ukochany dziadziuś na pewno nie był gwałcicielem! Według mnie tacy ludzie nie potrafią spojrzeć dalej niż za czubek własnego nosa. By nie rzec dosadniej – za skraj własnej dupy.
A ja bardzo bym chciała poznać tę pracę wcześniej. Albo żeby moja babcia żyła dłużej. Dziś rozmawiałabym z nią zupełnie inaczej, nie irytowałyby mnie jej komentarze ani rady. Robiłabym swoje, ale uniknęłabym wielu jałowych kłótni, które tylko psuły nerwy nam obu. Dzisiaj rozumiałabym, dlaczego ma takie a nie inne poglądy.
Moja recenzja nie jest recenzją, a bardziej opinią i apelem – głównie do kobiet. Jeśli macie babcię po 90., która martwi się Waszym panieństwem i dopytuje o to przy każdej okazji, nie złośćcie się na nią. Nie irytujcie się, że lekceważy Wasze osiągnięcia, a za sukces uważa obrączkę na palcu kuzynki. Jeżeli Wam przy tym nie dogryza ani nie szydzi, zapewne to oznaka troski. Wychowała się w czasach, gdy małżeństwo oznaczało przetrwanie, a dobry mąż to taki, który nie bije (zbyt często). „Każda kobieta to jest niewolnica, to i ty nie będziesz wybrana”. Nie rozumie, ale nie musi rozumieć.
Jeśli nie najważniejsza, „Chłopki” to bezapelacyjnie jedna z najważniejszych książek 2023 roku. Zgadzam się z głosami, że – choćby we fragmentach – powinna być szkolną lekturą. Dzięki niej łatwiej zrozumieć przedwojenne roczniki oraz ich zachowanie. A także zobaczyć, ile goryczy z mlekiem matki przeszło na kolejne pokolenia.
Dyszka za całokształt. Za pracę, research, tematykę i za to, że ta książka w ogóle się pojawiła.
Ta książka to odpowiedź na bajania, że kiedyś było lepiej. Ludzie żyli ze sobą -dziesiąt lat, a dziś nic, tylko rozwodziliby się po miesiącu. Kobietom przewróciło się w głowie, hipergamia, kariera (w korpo) ważniejsza niż dzieci... Niedawno czytałam komentarze pod artykułem o „bezwnukowiu”. „Emancypacja Kobiet i ich dążenie do zdobycia jak najlepszego wykształcenia NA PEWNO...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jakie to było dobre! Jakie wciągające! W życiu nie pomyślałabym tak o książce z tak niemiłosiernie nudną okładką! (A i owszem, oceniam po okładkach.) Przyznam, że dziwią mnie niskie oceny i małe zainteresowanie dziełem Tracy Chevalier. Dochodzi druga w nocy, a ja dopiero co skończyłam i mam mętlik w głowie.
Podobała mi się dwutorowość tej historii – czy raczej tych historii – a także to, jak główne wątki, które poznajemy na przemian, zaczynają się do siebie zbliżać. Pod koniec już nie idą, lecz biegną, wręcz pędzą, przeplatając się na tej samej kartce. Napięcie rośnie, jakbyśmy trzymali w ręku kryminał albo powieść sensacyjną, a nie dzieło literatury pięknej.
„Niebieska sukienka” opowiada o niesprawiedliwości, o poczuciu wyobcowania, o fanatyzmie religijnym i zdradzie. O hipokryzji tych, którzy z rozkoszą mordują innych w imię religii miłości. O tępocie i zacofaniu, a także o tym, jak można czuć się samotną wśród ludzi. Czy to w XVI w., czy w XX w. O poszukiwaniu samej siebie oraz miłości.
Jedyny minus, który przeszkadzał mi w czytaniu, to nieprzetłumaczone zdania w języku francuskim. Nie zawsze udawało mi się wyłapać z kontekstu, o czym rozmawiają bohaterzy. Poza tym książka bardzo mi się podobała. Okazała się zaskakująco wciągająca, zatem szczerze polecam.
Jakie to było dobre! Jakie wciągające! W życiu nie pomyślałabym tak o książce z tak niemiłosiernie nudną okładką! (A i owszem, oceniam po okładkach.) Przyznam, że dziwią mnie niskie oceny i małe zainteresowanie dziełem Tracy Chevalier. Dochodzi druga w nocy, a ja dopiero co skończyłam i mam mętlik w głowie.
Podobała mi się dwutorowość tej historii – czy raczej tych...
2023-12-04
Stara szkoła pisania książek. Akcja płynie wolno jak gondole po kanałach, prawie nie ma tu krwi czy brutalności. Postawiłabym tę książkę na półce obok powieści obyczajowych, nie kryminałów. Ani to dobrze, ani źle, ani wada, ani zaleta. Fanów współczesnych twórców typu Carter autorka ewidentnie zanudzi, ale jeśli ktoś chce poczuć klimat Wenecji - polecam.
Szybko zrozumiałam, czemu pisarka nie chciała, żeby za jej życia twórczość poznali rodacy. Nawet dziś znaleźliby się oburzeni, że oczernia kler, bo pisze o księżach z pedo ciągotkami czy wyłudzaniu majątków od seniorów. Zrozumiałam to od razu i przypomniałam sobie, czemu zaczęłam serię od tej właśnie części.
Nie ma połówek, więc podnoszę ocenę do 7.
Stara szkoła pisania książek. Akcja płynie wolno jak gondole po kanałach, prawie nie ma tu krwi czy brutalności. Postawiłabym tę książkę na półce obok powieści obyczajowych, nie kryminałów. Ani to dobrze, ani źle, ani wada, ani zaleta. Fanów współczesnych twórców typu Carter autorka ewidentnie zanudzi, ale jeśli ktoś chce poczuć klimat Wenecji - polecam.
Szybko...
Czasami bywa tak, że zaczynasz darzyć sympatią nie tyle historię, ile jej twórcę. I nawet się nie orientujesz, kiedy to się dzieje. Tak właśnie było ze mną i TJ Klune, a zaczęło się jeszcze przy poprzedniej książce, „Nad błękitnym morzem”. Jej urok i ciepło skradły mi serce, więc jak tylko nadarzyła się okazja, sięgnęłam po kolejny tytuł. Jak zwykle, zapoznałam się wcześniej z recenzjami, a im więcej było w nich kręcenia nosem (zwłaszcza na „promocję LGBT”), tym bardziej rosła moja ciekawość. Czy „Pod szepczącymi drzwiami” okazało się równie udaną lekturą? Nie do końca, ale o tym niżej.
Historię, którą poznajemy, można by wrzucić do szufladki z opisem „wariacje na temat „Opowieści wigilijnej””. Podobnie jak w słynnym oryginale, mamy tu bohatera, który dopiero w obliczu śmierci uświadamia sobie, jak płytkie, smutne i samotne było jego życie. I podobnie jak u Dickensa, zaczyna rozumieć, że szczęście to nie pieniądze, (bezwzględne) wygrane w sądzie czy (równie bezwzględne) szukanie oszczędności w swojej kancelarii. Że tak naprawdę liczy się zupełnie coś innego.
W dużym skrócie to cała fabuła. Byłoby jednak zbytnim uproszczeniem ograniczać się do zmiany myślenia i podejścia głównego bohatera. Jak można przeczytać na samym końcu, praca nad dziełem pomagała autorowi poradzić sobie ze stratą, pokonać rozpacz po odejściu bliskiej osoby. Zresztą nie trzeba znać treści posłowia, żeby to zobaczyć. Doskonale widać ten ból, a także niesłychaną czułość, z którą TJ Klune opisuje uczucie rodzące się między nowym gościem herbaciarni a przewoźnikiem. Na drodze ich miłości stoi wiele przeszkód, w tym najważniejsza – jeden z nich nie żyje.
W trakcie lektury nie uniknęłam porównywania „Pod szepczącymi drzwiami” z „Nad błękitnym niebem”, ale nie tylko dlatego, że są między nimi podobieństwa. I tu i tam rozkwita romans, i tu i tam bohater musi sporo przepracować w swojej głowie, a przede wszystkim odważyć się zaryzykować. W obu książkach mamy specyficzny styl, lawirujący między nutami poważnymi i zabawnymi, niekiedy wręcz infantylnymi. Może się to podobać lub nie, z pewnością jest charakterystyczne. To, co różni oba dzieła, to skala bólu. Tutaj jest go o wiele więcej, ale czy to dziwne, skoro mowa o śmierci i żałobie?
Sama śmierć nie straszy. Została spersonifikowana i ma konkretną twarz, a umieranie przebiega zwyczajnie. Ot, ktoś przestał żyć i teraz musi zjawić się w herbaciarni, pogodzić z nową sytuacją, a kiedy będzie gotowy – przejść przez szepczące drzwi. Twórca oswoił ten proces, a to, co czeka za drzwiami, ukazał (tak naprawdę nie ukazując) jako coś pięknego, co cieszy każdego człowieka przekraczającego próg. W pełni go rozumiem. Zwłaszcza w żałobie chce się wierzyć, że nie rozstajemy się z ukochanymi na zawsze. Że to tylko chwila na ziemi i znowu się spotkamy. Jeśli o mnie chodzi, na pytanie o to, co się dzieje po śmierci, powtórzyłabym za Keanu Reevesem: „Ci, którzy tutaj zostają, tęsknią”.
Podsumowując, uważam „Pod szepczącymi drzwiami” za książkę piękną i wartą przeczytania, choć nie idealną. Czasem wpada w infantylne tony, które nie do końca do mnie przemawiają. Więcej w niej rozmów niż akcji, więc niecierpliwi mogą się... zniecierpliwić. Niech nawet po nią nie sięga ktoś, kto uważa, że prawdziwa miłość może połączyć tylko heteronormatywnych, a gdy serce bije do tej samej płci, ma bić po cichu i w domu. Zarzuty typu „promowanie elgiebetów” litościwie pominę, bo szkoda strzępić ryja. Sami oceńcie, czy chcecie przeczytać. Ja polecam i na pewno wypożyczę inne książki tego autora.
Czasami bywa tak, że zaczynasz darzyć sympatią nie tyle historię, ile jej twórcę. I nawet się nie orientujesz, kiedy to się dzieje. Tak właśnie było ze mną i TJ Klune, a zaczęło się jeszcze przy poprzedniej książce, „Nad błękitnym morzem”. Jej urok i ciepło skradły mi serce, więc jak tylko nadarzyła się okazja, sięgnęłam po kolejny tytuł. Jak zwykle, zapoznałam się...
więcej Pokaż mimo to