-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024
Opowiadania zawierają sześć historii, w tym wyśmienity "Szynel". Fani grozy kojarzyć mogą klimatycznego "Wija", który w ogóle się nie zestarzał. Ba, zyskuje przy drugim czytaniu.
Trzech młodzianów (teolog, mówca i filozof) opuszcza seminarium. Nocą błądzą w lesie i trafiają do zapuszczonej osady, gdzie przyjmuje ich gburowata starucha. W tym momencie historia przełącza się na filozofa Bruta Choma, resztę bohaterów Gogol wyrzuca poza fabułę, gdzie pozostaną prawie do samego jej końca. Gdy jakiś czas później starucha umiera, wspomnienie nocy spędzonej w chacie dopada Choma. Ostatnie życzenie zmarłej zmusza go do spędzenia trzech nocy przy trumnie i odprawienia modłów za jej (nieboszczki, nie trumny) duszę. Tutaj kolejny raz objawia się geniusz Gogola.
Dreszcze grozy przeplatają się z niezwykłą lekkością z jaką prowadzona jest narracja. Sceny straszne kontrastują z zabawnymi („Pozostawszy sam, filozof spałaszował natychmiast karasia, obejrzał plecione ściany chlewa, kopnął w ryj ciekawą świnię, która wyjrzała zza przegródki, i położył się na prawym boku”). Jakby tego było mało, ta zwyczajna, zdawałoby się, opowiastka grozy stanowi piękną metaforę walki z pokusami, na które wystawiony jest każdy z nas. Ma też walory dokumentalne, stanowi bowiem zapis tradycyjnej ukraińskiej ludowej opowieści, przekazywanej z pokolenia na pokolenie przez Kozaków. Mistrzostwo!
Absolutnym i niepodważalnym klasykiem jest "Nos": surrealistyczne dziełko, w którym Gogol splata losy cyrulika Iwana Jakowlewicza oraz asesora kolegialnego Kowalewa, który sam siebie zwał majorem.
Gogol miał zresztą obsesję na punkcie tej części twarzy. Sam był posiadaczem długiego nosa, podobno potrafił go dotknąć czubkiem języka. Bał się pijawek i robaków. Tak go opisywał Nabokov:
"Był chłopcem słabowitym, trzęsącym się, myszowatym. Miał wiecznie brudne ręce i tłuste włosy, z ucha ciągle ciekła mu ropa. Obżerał się słodyczami, rzadko się mył i nosił brudną bieliznę. Nie dziwota, że uczniowie unikali dotykania książek, które przedtem czytał i drwili z niego przy każdej okazji".
Wracając jednak do treści opowiadania. Pewnego dnia podczas śniadania Jakowlewicz znajduje w bochenku chleba nos. Żona oskarża go o celowe odcięcie nosa jednemu z klientów.
Tymczasem Kowalew chcąc sprawdzić jak się ma pryszczyk, którego zauważył dzień wcześniej, sięga po lusterko. Z przerażeniem konstatuje, iż z jego twarzy zniknął kluf. Zamiast niego zupełnie gładkie miejsce! Wkrótce ruchliwy nos nabywa cech ludzkich; zaczyna pokazywać się na mieście, jeździ dorożką, a zrozpaczony Kowalew staje do walki z biurokracją i tępotą społeczną, motywowany szlachetnym celem, to jest odzyskaniem własnego nosa. I znów: niesamowita lekkość i poczucie humoru Gogola sprawia, że jesteśmy zauroczeni i natychmiast dajemy się porwać absurdalnej fabule, w której nosy robią, co chcą. Kowalew kilka razy przypominać będzie, że co jak co, ale znajomości to on ma: Czechtyriewa – wdowa po radcy stanu, Pałagieja Grigoriewna Podtoczina – sztabs-oficerowa…
W "Nosie" Gogol kolejny raz rozpoczyna opowiadanie od wprowadzenia głównego, zdawałoby się, bohatera, by zepchnąć go na drugi plan i zasłonić nową postacią, która kradnie całe show.
„Major” Kowalew mimo swych wad, wzbudza nieco sympatii i litości. Nie udaje mu się jednak przekonać prawie nikogo do swej osobistej tragedii. Co nas, czytelników, dziwi – wszak musi być coś wart człowiek, który co czwartek bywa u wdowy Czechtyriewej, a sztabs-oficerowa Podtoczina jest jego dobrą znajomą.
Jak słusznie zauważa amerykański pisarz George Saunders w swojej intrygującej analizie opowiadań rosyjskich pt. "Kąpiel w stawie podczas deszczu" dziwna logika tego opowiadania nie jest skutkiem błędu ani przekory, nie jest też banalna ani przypadkowa, lecz oddaje prawdziwą logikę wszechświata: tak właśnie toczy się życie, chociaż nie umiemy tego dostrzec z równą jak Gogol przenikliwością.
:W przedpokoju zobaczył lokaja swego, Iwana, który leżąc na poplamionej skórzanej kanapie pluł w sufit i dość celnie trafiał w to samo miejsce. Taka obojętność sługi rozwścieczyła go; uderzył Iwana kapeluszem po głowie, dodając: - Zawsze się, świnio, głupstwami zajmujesz!"
Prześmieszna jest scena, gdy w redakcji gazety pozbawionego nosa Kowalewa częstują tabaką, której on przecież powąchać już nie może.
Jeśli chodzi o "Opowieść o tym, jak się pokłócił Iwan Iwanowicz z Iwanem Nikiforowiczem", zdradzę w sekrecie, iż opowiada ona o tym, jak Iwan Nikiforowicz pokłócił się z Iwanem Iwanowiczem.
A że panowie kłócą się ciekawie, historia trzyma bardzo wysoki poziom. Eskalacja nienawiści i gniewu ex-przyjaciół rozpryskuje się w pył w starciu z machiną rosyjskiej biurokracji. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od tego, że Nikiforowicz nazwał Iwanowicza gęsiorem. Po tym pożałowania godnym incydencie sąsiedzi zrywają ze sobą stosunki, udają, że się nie znają, prawią złośliwości i piszą na siebie donosy do sądu (w tym samym czasie).
Sprawa idzie do apelacji. I dopiero gdy Iwan Iwanowicz otrzymuje radosną wiadomość, o tym, że sprawa rozpatrzona będzie jutro, dopiero wówczas wychodzi na świat boży. Niestety, w ciągu dziesięciu lat od owej chwili sąd zawiadamiać go będzie codziennie, że sprawa zostanie rozstrzygnięta jutro.
Opowiadanie kończy się słynnym zwrotem: „nudno jest na tym świecie, proszę państwa”.
Gorzej wypada "Powóz". Ciekawie rozwijającą się akcję (oficer i członek powiatowej arystokracji Czertokucki zaprasza do siebie na obiad generała i kilku oficerów, lecz dzień wcześniej popija ostro, po czym zasypia i budzi się na kilka minut przed przyjazdem gości) psuje zaskakująco miałkie zakończenie.
Radzę jak najszybciej nadrobić braki i zapoznać się z Gogolem. W przeciwnym razie od razu powiadomię wdowę po radcy stanu Czechtyriewą oraz sztabs-oficerową Podtoczinę, które – tak się składa – są moimi dobrymi znajomymi.
Kto nie czytał Gogola, ten gęsior i kropka.
***
Pełna recenzja tutaj: https://bit.ly/3WOvjSC
Opowiadania zawierają sześć historii, w tym wyśmienity "Szynel". Fani grozy kojarzyć mogą klimatycznego "Wija", który w ogóle się nie zestarzał. Ba, zyskuje przy drugim czytaniu.
Trzech młodzianów (teolog, mówca i filozof) opuszcza seminarium. Nocą błądzą w lesie i trafiają do zapuszczonej osady, gdzie przyjmuje ich gburowata starucha. W tym momencie historia przełącza się...
Pełna recenzja: https://bit.ly/3WOvjSC
"Opowiadania petersburskie" ze znanej i lubianej serii „z kolibrem” to maleństwo zawierające dwa opowiadania. Oba genialne.
"Szynel" przedstawia historię urzędnika, Akakiusza Kamaszkina. Kamaszkin nie wyróżnia się niczym szczególnym: niski, ryżawy o hemoroidalnej cerze (hehe). W urzędzie od zawsze, niezmiennie na tym samym stanowisku: radca tytularny do spraw przepisywania dokumentów. Służył gorliwie i z miłością, lecz mimo to był poniżany przez kolegów i przełożonych. Nie miał rodziny, żony, ani przyjaciół. Sytuacja zmienia się, gdy psuje mu się płaszcz. Zmuszony do wydania ostatnich zaskórniaków na zakup nowego, Kamaszkin ze zdumieniem zauważa iż nowy płaszcz zmienił podejście współpracowników: zamiast pogardy pojawiła się nić sympatii, zamiast ignorancji ciekawość. Pan Akakiusz zostaje nawet zaproszony na imprezę urzędasów, która doprowadza do…
"Newski prospekt" to nieco gorsza, ale wciąż wyśmienita historia dwóch znajomych. Młodziutki Piskariew to artysta-marzyciel, łatwo ulegający emocjom. Z kolei porucznik Pirogow to człowiek pragmatyczny, ułożony, postępujący według planu. Podczas jednego ze spacerów po Newskim Prospekcie, zauważają dwie piękne kobiety i każdy z nich rusza śladem jednej z nich. W tym momencie Gogol rozszczepia historię na dwa wątki, poznajemy perypetie obu bohaterów oraz – jakże odmienne – zakończenie ich polowania na kobiety. Pod zewnętrzną warstwą trzymającej w napięciu, romantyczno-żartobliwej historii snuje pochodzący z Ukrainy pisarz rozważania na temat różnego podejścia do życia i radzenia sobie z jego dylematami.
Niech to jednak nikogo nie zmyli, bowiem głównym bohaterem opowiadania jest tytułowy Newski Prospekt. Ulica, aleja, główny trakt Petersburga – zwał jak zwał - opiewana jest przez Gogola z należnymi jej honorami. Do tej pory nie spotkałem się chyba w literaturze z tak apetycznym i pełnym pasji opisem ulicy; nawet jeśli jest to główna arteria nie byle jakiego przecież miasta. Newski Prospekt pojawia się także w innych opowiadaniach, np. w "Nosie".
Książki Gogola mogłyby być sprzedawane w zestawie z wycieczką do Petersburga. Oczywiście dzisiaj jest to mission impossible, ale może kiedyś… Mam przeczucie, że nawet po tylu latach, Newski Prospekt wciąż jest miejsce magicznym.
Koniecznie proszę się zapoznać!
Pełna recenzja: https://bit.ly/3WOvjSC
"Opowiadania petersburskie" ze znanej i lubianej serii „z kolibrem” to maleństwo zawierające dwa opowiadania. Oba genialne.
"Szynel" przedstawia historię urzędnika, Akakiusza Kamaszkina. Kamaszkin nie wyróżnia się niczym szczególnym: niski, ryżawy o hemoroidalnej cerze (hehe). W urzędzie od zawsze, niezmiennie na tym samym...
2024
John Steinbeck to słynny amerykański pisarz, z którym jakimś cudem było mi do tej pory nie po drodze.
Na jednej z półek wykopałem "Cudowny czwartek", przeczytałem i... zachwycony nie jestem.
"Cudowny czwartek" to dalszy ciąg perypetii bohaterów z "Ulicy Nadbrzeżnej". Zaletą książki jest bez wątpienia galeria ciekawych postaci. Wszystkie naszkicowane karykaturalną kreską; są żywe, przekonujące, potrafią zmieniać swe postępowanie i wyciągać wnioski.
Mieszkańcy Nadbrzeżnej są zżyci ze sobą, dni mijają im na wałęsaniu sie po okolicy, plotkowaniu i piciu (z przewagą tego ostatniego).
Gdy poważne życiowe dylematy osaczają lubianego przez wszystkich Doca, przyjaciele postanawiają mu pomóc.
Jest trochę humoru, narracja luźna i swobodna, szybko się czyta... ale całość płaska jak współczesne telewizory. Mam wrażenie, że ślizgałem się tylko po powierzchni, próbując się - bezskutecznie - czegoś złapać.
Steinbeck krąży wokół różnych tematów, ale boi się, lub nie chce, podejść bliżej.
W efekcie lektura "Cudownego czwartku", choć niepozbawiona przyjemności, przypomina oglądanie Big Brothera przez lornetkę.
Lekko naciągane 6,5/10.
John Steinbeck to słynny amerykański pisarz, z którym jakimś cudem było mi do tej pory nie po drodze.
Na jednej z półek wykopałem "Cudowny czwartek", przeczytałem i... zachwycony nie jestem.
"Cudowny czwartek" to dalszy ciąg perypetii bohaterów z "Ulicy Nadbrzeżnej". Zaletą książki jest bez wątpienia galeria ciekawych postaci. Wszystkie naszkicowane karykaturalną kreską;...
Ocena: 6,5/10
KRÓTKO:
"Ręce Orlaca" to typowy przedstawiciel bardzo szerokiej grupy książek niezłych. Nie porwie, nie zafascynuje, ale też nie znudzi i nie zawiedzie. Starzeje się z godnością, a niektóre pomysły fabularne mimo upływu lat wciąż prezentują się świeżo. Całkiem zgrabne połączenie thrillera, kryminału i horroru
***
DŁUŻEJ
Programowo idealna książka dla bloga Milczenie Liter. Zmurszała, stara i zapomniana. Śmierdzi trochę pleśnią. Do tego klasyk, trzykrotnie sfilmowany. To wystarczające rekomendacje, by pochylić się nad najbardziej znanym dziełem francuskiego autora.
Maurice Renard, bo o nim rzecz jasna mowa, był swego czasu niezmiernie popularnym francuskim pisarzem. Kilka jego dzieł ukazało się w polskim przekładzie sto lat temu i dziś nabyć je można jedynie w antykwariatach. Oprócz "Rąk Orlaca" (wydana w 1920 roku) także inne powieści: "Dziwy dr. Lerna" (1908) o szalonym naukowcu, który przeszczepia wszystko: ludzi, zwierzęta, rośliny, a nawet maszyny, "Człowiek, który chciał być bogiem", "Telefon z zaświatów", "On?", czy znana z kilku antologii opowiadań grozy, "Żaba". Część opowiadań – np. "Zabójstwo" – znaleźć można także w międzywojennej prasie. Renard pozostawił spuściznę licząca kilkaset (!) opowiadań i osiemnaście powieści.
Duża część jego twórczości wciąż czeka na zainteresowanie polskich wydawców. W tym gronie znajdują się między innymi: "Le Singe" (1925) – bodaj pierwsza w historii literatury powieść poruszająca temat klonowania ludzi, czy zbiory opowiadań np. "Fantômes et Fantoches" („Duchy i fantazje”) z 1905 roku.
"Ręce Orlaca" to najsłynniejsza z osiemnastu renardowskich powieści. Opowiada o genialnym pianiście Stefanie Orlaku i jego żonie Rozynie. Podczas podróży powrotnej do domu pociąg, którym jechał Orlac, ulega wypadkowi. Ginie wielu ludzi, a sam Orlac jest ciężko ranny. Rozyna decyduje się powierzyć jego los słynnemu lekarzowi Cerralowi, owianemu złą sławą z racji na rzekome eksperymenty o etycznie wątpliwej proweniencji. Operacja udaje się, choć pianista początkowo traci czucie w rękach. Trudno o większą tragedię dla pianisty. Załamany, pogrąża się w izolacji i depresji, przestaje widywać się z ludźmi. Obsesyjnie, po kilka razy dziennie, zamyka się w pokoiku zwanym „pokojem rąk”, gdzie pobudza swe dłonie prądem, wciera maście, w desperackich próbach odzyskania kontroli nad własnym ciałem.
"Wykręcony, z zakrzywionymi nogami, z ramionami podwiniętymi pod brodę, z głową wciśniętą w ramiona, wyglądał jak człowiek, który wszelkiemi swojemi siłami odpycha coś duszącego albo kogoś, kto go dławi. (…) Śmiertelny strach przebijał z jego szklistych oczu, rozwartych w straszliwie w ciemnej twarzy, a skurczone usta obnażały bezkrwistą szczękę i żółte zęby, przegryzające wielki, fioletowy język".
Wkrótce jego zachowanie zaczyna niepokoić żonę. Dochodzi także do serii dziwnych wydarzeń. Rozyna miewa dziwne wizje, w otoczeniu małżonków pojawiają się tajemnicze wizytówki i zakrwawione noże. Pozbawiona możliwości zarobku rodzina Orlac pogrąża się w długach… Sytuacji nie ratuje fakt, że ojciec pianisty, Edward, nie interesuje się w ogóle losem swego syna. Rozyna może liczyć tylko na jednego przyjaciela - ekscentrycznego malarza, pana Crochansa („bez t, ale z s” – kto czytał, ten wie).
Crochans to bardzo ciekawa postać. Miłośnik seansów spirytystycznych, mieszka ze szkieletem przymocowanym do drzwi wejściowych (odwiedzający go po raz pierwszy ryzykują zawałem serca na widok kościanej figury, która zdaje się przyjaznym gestem zapraszać do środka) i kukłą wielkości człowieka.
Jakby tego było mało, w tym samym czasie stracony zostaje niebezpieczny seryjny morderca nazwiskiem Vaseur…
Jak widać, wątków jest wiele. I chociaż momentami na wierzch wychodzi „staroświeckość” powieści, Renard panuje nad fabułą. Nie ma miejsca na nudę: morderstwa, seanse spirytystyczne, dziwne lalki, niepokojące zjawy, nocne koszmary i… ręce. Wszystko kręci się wokół nich.
Autor zastosował kilka ciekawych zabiegów. Wcześniej bezosobowy narrator, w drugiej połowie książki ujawnia swoje nazwisko i rolę w całej intrydze. Jest nim sprawozdawca sądowy Gaston Bretenil - dawny znajomy Rozyny Orlac, który przypadkiem znalazł się w pobliżu miejsca morderstwa. Że akurat sprawozdawca sądowy – nie ma się co dziwić zważywszy na fakt, że dziadek i ojciec Renarda byli sędziami.
Renard – ustami narratora – zdradza też swoje inspiracje, którymi były opowiadania "Zaczarowana ręka" Gérarda de Nervala z 1832 roku oraz "Nos pana rejenta" Edmonda About z 1862 roku. Dzięki tej sprytnej zagrywce nikt o zdrowych zmysłach nie oskarży go o plagiat. Kolejna ewidentna inspiracja to Herbert George Wells, któremu Renard zadedykował nawet powieść "Dziwy dr. Lerna".
Francuski pisarz potrafi tchnąć życie w swych bohaterów. Postacie są dobrze naszkicowane. Charakterne, pełne różnych odcieni, nieoczywiste. To dodaje uroku tej zakurzonej, nieco staroświeckiej powieści.
Wspomniany już demoniczny doktor Cerral został ulepiony na wzór prawdziwej postaci: doktora Alexisa Carrela, znanego z eksperymentów z transplantacjami, laureata Nagrody Nobla z 1912 roku. Eksperymentował on m.in. z utrzymywaniem tkanki serca zarodków kurzych na sztucznych roztworach odżywczych.
"Ręce Orlaca" to typowy przedstawiciel bardzo szerokiej grupy książek niezłych. Nie porwie, nie zafascynuje, ale też nie znudzi i nie zawiedzie. Starzeje się z godnością, a niektóre pomysły fabularne mimo upływu lat wciąż prezentują się świeżo. Całkiem zgrabne połączenie thrillera, kryminału i horroru.
Ocena: 6,5/10
KRÓTKO:
"Ręce Orlaca" to typowy przedstawiciel bardzo szerokiej grupy książek niezłych. Nie porwie, nie zafascynuje, ale też nie znudzi i nie zawiedzie. Starzeje się z godnością, a niektóre pomysły fabularne mimo upływu lat wciąż prezentują się świeżo. Całkiem zgrabne połączenie thrillera, kryminału i horroru
***
DŁUŻEJ
Programowo idealna książka dla bloga...
2024
Oto jak działa książka Saundersa.
Czytam opowiadanie Tołstoja, na przykład "Gospodarz i parobek". Od razu wiem, że to dobra rzecz. Ciekawe, przejrzyste, klimatyczne.
Wracam do Saundersa. Czytam rozdział poświęcony "Gospodarzowi i parobkowi". Saunders błyskawicznie konfrontuje mnie z niewygodną prawdą.
Okazuje się, że nie wychwyciłem połowy rzeczy, które Tołstoj zawarł w swym dziełku. Dzięki amerykańskiemu pisarzowi moim oczom ukazała się prawdziwa maestria Tołstoja.
To było niesamowite!
Dzięki podpowiedziom i wskazówkom niezłe opowiadanie przekształciło się w opowiadanie świetne.
Więc tak, faktycznie: Saunders potrafi nauczyć czytania literatury. Nie prostackiego przeczytania książki, ale jej odczytania. Wyczytania tego, co pozornie ukryte.
"Kąpiel w stawie podczas deszczu" ma też jednak swoje wady. Saunders zbyt często nawiązuje do własnych opowiadań, czasem zapomina się i streszcza całą ich treść, zupełnie niepotrzebnie. Gdyby interesowałyby mnie jego opowiadania, kupiłbym na przykład "Sielanki". Irytowały mnie te ataki narcyzmu.
Mimo swego boomerskiego wieku (65 lat), sili się na młodzieżowe, luzackie wstawki. Nie wiem, może się niepotrzebnie czepiam, ale brzmi to jakoś nieautentycznie.
Aha, jeszcze jedno. "Kąpiel w stawie..." zawiera omówienie siedmiu rosyjskich opowiadań (3x Czechow - "Na wozie", "Duszka", "Agrest", 2x Tołstoj - "Gospodarz i parobek", "Alosza garnek", 1x Gogol - "Nos", 1x Turgieniew - "Śpiewacy"). Na szczęście wszystkie z nich zamieszczono w zbiorze, nie ma więc potrzeby wypożyczania dodatkowych książek z biblioteki.
Mimo swych wad, polecam serdecznie.
To książka inna niż wszystkie: może zmienić nasze postrzeganie literatury i sposób, w jaki czytamy książki.
Dla tych, którzy chcą czytać lepiej, a niekoniecznie więcej.
Oto jak działa książka Saundersa.
Czytam opowiadanie Tołstoja, na przykład "Gospodarz i parobek". Od razu wiem, że to dobra rzecz. Ciekawe, przejrzyste, klimatyczne.
Wracam do Saundersa. Czytam rozdział poświęcony "Gospodarzowi i parobkowi". Saunders błyskawicznie konfrontuje mnie z niewygodną prawdą.
Okazuje się, że nie wychwyciłem połowy rzeczy, które Tołstoj zawarł w...
2024
"Lód" Jacka Dukaja to jedna z pięciu najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem.
"Starość aksolotla" Jacka Dukaja to jedna z gorszych książek, jakie przeczytałem w ostatnich kilku latach.
Morderczy promień niszczy wszelkie życie na ziemi, wszyscy ludzie giną. Część z nich zdołała wcześniej skopiować swój umysł w maszyny.
Owe zagubione cząstki duszy (?)/rozumu (?) rozbitków przyoblekają się w ciała porzuconych robotów i mechów, łączą w sojusze wzorowane na grach komputerowych. W końcu dochodzi do paradoksu, w którym maszyny - tęskniące za swym ludzkim ciałem - próbują odtworzyć człowieka.
Być może brzmi to ciekawie. Ale. Powieść jest niezgrabna, kanciasta, skrzypi i trzeszczy na każdej stronie jak nienaoliwiona maszyna. Brakuje w niej materii organicznej i fabularnej iskry.
Poza tym, ma bardzo wysoki poziom wejścia i nawet załączony słowniczek czy ilustracje niewiele pomagają.
Oto co przeczytamy na pierwszej stronie po unicestwieniu życia na ziemi:
Grześ strzela faradayem, zwala się do wnętrza budki z Plujnicą, chodzi po Ginzie półtonowym Star Trooperem Miharayasuhiro i pinga przez satkę potwierdzenia dla aliansu, po czym kula zwinąć Drut i czekał na drugą falę irigochi.
Za dużo naraz, za szybko, zbyt niechlujnie.
Lektura "Starości aksolotla" przypomina brodzenie na bosaka w suchym basenie wypełnionym śrubkami.
I nie o to chodzi, że jest głupia, ma słaby pomysł, czy infantylne dialogi... Wprost przeciwnie: poszczególne elementy są dopracowane i ciekawe, ale co z tego, skoro Jackowi Dukajowi nie udało się złożyć z nich książki.
Słabiutką powieść ratuje dobre, dające do myślenia zakończenie i kilkanaście końcowych stron.
"Lód" Jacka Dukaja to jedna z pięciu najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem.
"Starość aksolotla" Jacka Dukaja to jedna z gorszych książek, jakie przeczytałem w ostatnich kilku latach.
Morderczy promień niszczy wszelkie życie na ziemi, wszyscy ludzie giną. Część z nich zdołała wcześniej skopiować swój umysł w maszyny.
Owe zagubione cząstki duszy (?)/rozumu...
2023
Naciągane 6/10, i to tylko dzięki jednemu opowiadaniu.
Nie spodobał mi się ten Shiel już od samego początku.
Nie dość, że na drugie imię dano mu Phipps, to jeszcze ciążyły na nim poważne oskarżenia o pedofilię względem przybranej córki.
Nie zgadzam się z blurbem z tylej strony okładki, który próbuje brytyjskiego pisarza namaścić na mistrza literatury grozy. Wiele można mówić o opowiadaniach Shiela, alez pewnością nie są upiorne, nie zadziwiają także kunsztownym poziomem narracji.
Po prostu są - choć równie dobrze mogłoby ich nie być.
Z jednym wszakże wyjątkiem - tytułowy "Dom dźwięków" to faktycznie rzecz najwyższej klasy. Haco Harfager zwierza się swemu przyjacielowi i współlokatorowi o trawiącej go straszliwej pokusie, podsycanej przez matkę i ciotkę, aby wrócił do domu swych przodków. Według średniowiecznej legendy, jest to dom, którego mieszkańców dopada grzeszne szaleństwo.
Po 12 latach narrator dostaje list od Harfagera, w którym ten błaga o jak najszybszy przyjazd do jego rodowej siedziby. Dom okazuje się niezwykła budowlą: położony na wysepce Rayba na północnych krańcach Szetlandów, jest nieustannie podmywany przez fale. Nawet wewnątrz hałas jest tak duży, że porozumiewać się można tylko pisemnie.
"Dom dźwięków" potrafi przerazić i sprawnie operuje "kosmiczną grozą" dlatego nie dziwię się, że tak bardzo przypadł do gustu Lovecraftowi. Klimat nadchodzącej zagłady jest w tym opowiadaniu przytłaczający i obłędny. Rewelacja!
"Przechodziliśmy akurat obok żelaznych drzwi na dolnej kondygnacji. Harfager zatrzymał się nagle i przez kilka minut nasłuchiwał ze spojrzeniem skupionym i przebiegłym. Ponownie wyrwał mu się okrzyk: "słuchaj", po czym podał mi tabliczkę, na której napisał:
- Nic nie słyszałeś?
Kiedy odpowiedziałem, że nie słyszałem niczego poza szumem fal, wykrzyczał prosto w moje ucho:
- Zaraz zobaczysz.
Jego słowa zdawały się dobiegać do mnie niczym odległe echo, gdzieś we śnie. Harfager sięgnął po lichtarz, z kieszeni szaty wyciągnął klucz, otworzył drzwi i weszliśmy".
Przyzwoity poziom prezentują jeszcze "Sprawa Euphemii Raphash" (tajemnica morderstwa Euphemii, na tropie której jej brat, tajemniczy doktor) oraz zaskakująco klimatyczne "Miejsce boleści" (niewielka osada i popadający w obłęd wielebny Thomas Podd, sabotujący z nieznanych powodów budowę elektrowni wodnej przy pobliskim wodospadzie).
Pozostałe opowiadania to m.in. historia o duchu bladej małpy ("Blada małpa"), zaborczej miłości matki do syna ("Dzwon z kościoła Grobu Świętego"), czy sióstr zakochanych w tym samym mężczyźnie ("Oblubienica"). Dodatkowo, akcja kilku z nich toczy się w zamierzchłych czasach (vide starożytny anturaż "Żony Huguenina"), czego też nie lubię.
Generalnie - spokojnie można sobie ten tomik darować. 70% zawartości tonie w przeciętności.
Zbiór "Dom dźwięków" od niezawodnego C&T jest więc - niestety - niczym więcej jak tylko ciekawostką, przybliżającą twórczość kolejnego mało znanego u nas pisarza spod znaku grozy.
Naciągane 6/10, i to tylko dzięki jednemu opowiadaniu.
Nie spodobał mi się ten Shiel już od samego początku.
Nie dość, że na drugie imię dano mu Phipps, to jeszcze ciążyły na nim poważne oskarżenia o pedofilię względem przybranej córki.
Nie zgadzam się z blurbem z tylej strony okładki, który próbuje brytyjskiego pisarza namaścić na mistrza literatury grozy. Wiele można...
2024
KRÓTKO
"Widma i bestie" Rudyarda Kiplinga jest jednym z najlepszych zbiorów opowiadań w całej historii "Biblioteki Grozy" wydawnictwa C&T.
***
DŁUŻEJ
Kiplinga niby każdy zna: wiadomo, "Księga dżungli", bajki, Nagroda Nobla w 1907 roku (zaszczytu tego dostąpił jako 41-latek, stał się wówczas najmłodszym laureatem w krótkiej historii tej nagrody).
Do wielkich fanów jego twórczości należała m.in. Maria Skłodowska-Curie i jej córka Irena Joliot-Curie. Swego czasu, Madame Curie zaczytywała się w "Księdze dżungli", "Kim", czy "Sido". Irena z kolei przetłumaczyła jeden z wierszy brytyjskiego pisarza na francuski (The Sons of Martha).
Tymczasem okazuje się, że jak prawie każdy szanujący się pisarz, Kipling także flirtował z historiami niesamowitymi. W 2006 roku zebrano je w tomie pt. "Strange Tales".
W oryginale, "Strange Tales" zawierają 20 opowiadań, natomiast w "Widmach i bestiach" znajdziemy tylko osiem z nich. Wszystkie powstały w latach 1885 – 1915. Zadecydowały pewnie względy oszczędnościowe, co doskonale rozumiem. Nie mniej jednak, można było stosunkowo niewielkim kosztem dodać ze dwa kolejne opowiadania. Zabrakło dwóch opowieści, powszechnie uznawanych za czołówkę "Strange Tales", czyli: "The Tomb Of His Ancestors" oraz "The House Surgeon". Zamiast tego dostajemy króciutką, dość przeciętną "Przekazaną wiadomość" oraz ewidentną pomyłkę, najsłabszą w całym zbiorze opowiastkę "Uprzątnięte i przyozdobione".
Tyle narzekania, teraz pozytywy. Spodziewałem się typowych, staroświeckich opowieści o domach nawiedzonym przez duchy, seansach spirytystycznych itp., tymczasem dostałem dojrzałe, autentycznie niepokojące historie.
Sześć z ośmiu opowieści to majstersztyki literatury niesamowitej. Jestem pod wrażeniem, z jaką łatwością Kipling konstruuje dobre historie; bez silenia się na ekstrawagancję, oryginalność, czy szokujące treści. Orientalnego uroku dodają Indie, gdzie toczy się akcja pięciu opowiadań.
Najbardziej do gustu przypadła mi "Osobliwa przejażdżka Morrowbiego Jukesa". Jukes, młody brytyjski inżynier, podczas nocnej przejażdżki na swym koniu, wpada do stromej, piaszczystej rozpadliny otoczonej wysokimi na dziesięć metrów piaszczystymi wałami. Miejsce to okazuje się być legendarną indyjską wioską umarłych, gdzie trafiają ludzie uznani za umarłych i śmiertelnie chorzy, którzy z powodów religijnych nie mogą powrócić do normalnego życia jako żywi.
"Odgłos wystrzału wywabił ponad sześćdziesiąt ludzkich istot z nor borsuczych, które do owej chwili uważałem za niezamieszkane. (…) Wszyscy byli skąpo odziani w tkaniny łososiowego koloru (…) i od pierwszej chwili sprawili na mnie wrażenie gromady jakichś odrażających fakirów. Brud i ohyda tego zgromadzenia były wprost nie do opisania i zadrżałem na myśl, jaki żywot muszą wieść w swoich norach".
Wrzuceni do rowu jak śmieci, czekają na śmierć, odizolowani od świata. Organizują się w mini-społeczność, naznaczoną piętnem tragizmu. Nie tylko z racji na toczące ich choroby, ale także – a może i przede wszystkim – z racji na fakt, że nie da się stamtąd uciec. Załamany Jukes rozpoznaje w jednym z truposzowatych rezydentów swego niegdysiejszego znajomego, Gunga Dassa. Używając siły, sprytu i przekupstwa dowiaduje się, iż przed laty trafił w to miejsce inny biały człowiek, który poznał sposób na wydostanie się z tego miejsca…
"Znamię Bestii" to kolejna perła. O ile "Osobliwa przejażdżka…" oddziałowuje głównie w obszarze psychologicznym, tutaj groza jest bardziej konkretna i namacalna. Po suto zakrapianej imprezie podpity Brytyjczyk Fleete znieważa indyjską świątynię, gasząc niedopałek cygara na czole podobizny Hanumana – małpiego boga. Wkrótce Fleete dostaje drgawek, pocąc się obficie. Sytuacja staje się poważna, a wplątane w nią zostają siły, które trudno naukowo uzasadnić. Paranoiczny klimat, konkretna, elegancka narracja, i absolutnie przerażający Srebrny Człowiek czynią ze "Znamienia Bestii" jedną z ciekawszych opowiadań niesamowitych, jakie czytałem w ostatnich miesiącach.
"Wtedy, bez ostrzeżenia, z niszy za wizerunkiem bóstwa wyłonił się Srebrny Człowiek. Pomimo przejmującego zimna był zupełnie nagi, a jego ciało lśniło niczym srebrzysty szron, był bowiem kimś, kogo w Biblii nazwano "zbielałym od trądu jak śnieg". Ponadto nie miał twarzy, bo zżerająca go od lat choroba poczyniła widoczne spustoszenia. (...)
Nagle Srebrny Człowiek przecisnął się pod naszyi ramionami, wydając dźwięki podobne do popiskiwania wydry, otoczył Fleete'a ramionami i przytulił głowę do jego piersi, nim zdołaliśmy go odciągnąć. Później wycofał się w kąt i siedział, pomiaukując jękliwie, podczas gdy tłum ludzi zagrodził wszystkie drzwi".
"Powrót Imraya" utrzymuje wysoki poziom oraz pełną tajemnego uroku scenerię Indii. Imray; młody, obiecujący pracownik administracji, znika bez zapowiedzi. Nie zostawia żadnych śladów, przepadł jak kamień w wodę.
Jednego dnia widziano go całego, zdrowego i szczęśliwego, krążącego między stołami bilardowymi w jego klubie. Następnego ranka już go nie było i w żaden sposób nie dało się ustalić, gdzie mógłby przebywać. (…) Imray z człowieka stał się tajemnicą – czymś, o czym mężczyźni dyskutują przy stołach w klubie przez miesiąc, a potem zupełnie zapominają. Strickland z policyjnego urzędu (kolejne opowiadanie z jego udziałem) wynajmuje bungalow należący wcześniej do Imraya.
Mimo kilku logicznych niespójności i skondensowanej fabuły, uważam te opowiadanie za bardzo udane. Kipling nie zostawia miejsca na zbudowanie klimatu, poczucia niepewności itp., w zamian macha tasakiem jak wściekły rzeźnik. Rach! Znika Imray. Ciach! – Strickland znajduje… Trach! – okazuje się, że… I już koniec.
Wciąż dobra, choć najsłabsza z indyjskich historii jest "Widmowa riksza". Napisana ponownie tym eleganckim, kiplingowskim stylem, jednocześnie jest też z nich najbardziej stereotypowa i przewidywalna.
Główny bohater, Theobald Jack Pansay, wdaje się w romans z Agnes Keith-Wessington, żoną innego oficera. Gdy kochanka nudzi mu się, postanawia zerwać z nią kontakt i wrócić do swej narzeczonej Kitty. Wściekła Agnes nie godzi się na to; zaczyna prześladować niezdecydowanego kochanka, śledząc każdy jego ruch ze swej żółtej rikszy. Ostentacyjna niechęć i ignorancja ze strony Theobalda powoduje, że pęka jej serce i umiera. Nawet po śmierci nie przestaje nękać Pansaya, który jako jedyny widzi tytułową widmową rikszę podążającą uparcie jego śladem. Przytłoczony Pansay dziwnie się zachowuje, ludzie zaczynają go uważać go pomyleńca, a Kitty zrywa zaręczyny…
"One" to kolejny majstersztyk i chyba najbardziej poruszająca opowieść w zbiorze. Podczas samochodowej przejażdżki w okolicach Sussex, narrator przypadkowo natrafia na piękną, wiejską rezydencję z zadbanym ogrodem. Choć położona na uboczu, zdaje się być zamieszkała. Narrator słyszy (i widzi) przemykające w ogrodzie dzieci, poznaje także niewidomą panią domu i jej służącego. Dzieci wydają się bardzo płochliwe, unikają kontaktu wzrokowego i dotyku. Po krótkiej wizycie narrator żegna się i odjeżdża, jednak gnany dziwnym impulsem, za jakiś czas powraca w to miejsce.
Żeby w pełni zrozumieć tę opowieść, trzeba wiedzieć kilka rzeczy o Kiplingu. UWAGA w poniższym akapicie spojler!
Okazuje się, że nieśmiałe dzieci nie istnieją naprawdę: to duchy i emanacje zmarłych niegdyś w okolicy dzieci. Widzieć je mogą tylko ci, którzy sami stracili dziecko, tak jak narrator. W momencie, gdy zdaje sobie z tego sprawę, niewidoma pani domu wypowiada te słowa: "nie wolno tu Panu więcej wracać".
Autobiograficzny wydźwięk tej historii uderza z podwójną mocą, gdy dowiemy się, że Kipling też mieszkał w okolicach Sussex i sam stracił dziecko. Jego córka Josephine zmarła młodo w 1899 roku.
"Mary Postgate" to surowa literacka bryła, celowo wyzbyta z elementów grozy, niepokoju i niesamowitości. Mimo to wwierca się w kości, niczym wiertło chirurga-sadysty. Powoli, niemal niezauważalnie, lecz wytrwale. I dopiero sama końcówka misternie budowanej narracji tworzy potężny dysonans. Nawet dzisiaj może być uznana za szokującą. Wcześniej nie dzieje się nic poważnego; może poza ledwie namacalnym i trudnym do wytłumaczenia poczuciem dyskomfortu. Tytułowa Mary to zwyczajna, szara służąca. Gdy zrządzenie losu zasyła pod jej opiekę młodego Wyndhama Fowlera, bierze go pod swoje skrzydła i wychowuje jak matka. Mimo to, rozwydrzony Wynn ma ją za nic, wyśmiewając, poniżając i zasypując nonsensownymi zachciankami. Mary Postgate – zawsze wierna służąca i cel kpin. Czyżby?
Kipling nawiązuje tutaj do okropieństw pierwszej wojny światowej, a biografowie twierdzą, że opowiadanie jest parabolą jego strachu przed utratą syna. Rudyard Kipling napisał je w 1915 roku i faktycznie – kilka miesięcy później jego syn John już nie żył… Pisarz stracił kolejne dziecko.
Chętnie przeczytałbym "Strange Tales" w całości. Tym bardziej, że niektóre opowiadania łączą się ze sobą. Najlepiej jest to chyba widoczne w historiach indyjskich – Strickland pojawia się w "Znamieniu Bestii" i "Powrocie Imraya", a wzmiankowany krótko w "Znamieniu Bestii" doktor Dubois wróci jeszcze w "Przekazanej wiadomości".
Kipling jest różnorodny. Nie stosuje natrętnie tych samych chwytów, jak np. Lovecraft ze swoją „kosmiczną grozą”. Nie skłania się ani ku racjonalnym rozwiązaniom, ani ku nadprzyrodzonym mocom. Ponadto część opowiadań kończy się - nazwijmy to - happy endem, niektóre pieczętują tragiczny los któregoś z bohaterów, jeszcze inne z kolei urywają się, pozostawiając czytelnikowi przywilej interpretacji. Nigdy nie wiadomo, na który wariant zdecyduje się autor, co w połączeniu z faktem, że ów brak schematu wygląda jak najbardziej naturalnie i nie razi sztucznością jakiegoś artystycznego postanowienia, czyni lekturę opowiadań Kiplinga jeszcze przyjemniejszą i pełną zaskoczeń. Jego styl jest bardzo precyzyjny i konkretny. Nie bawi się w półśrodki, czy eksperymenty. Wie, co chce osiągnąć i wie, w jaki sposób to zrobić. Tylko najwięksi tak potrafią.
Podoba mi się, że Kipling unika rozwlekłych opisów przyrody – jedyny chyba taki fragment to początek opowiadania "One", ale opis lesistych wzgórz ma swoje uzasadnienie. Często unika też dosłowności. Na przykład, przywoływane wcześniej zakończenie "Mary Postgate" wskazuje na pewne wydarzenie, ale nie nazywa go wprost. Podobnie z wyjaśnieniem „zagadki” w jednocześnie niepokojącym i uroczym opowiadaniu "One".
Trzeba być przedniej klasy pisarzem, by tak stopniować napięcie, jak w "Mary Postgate"; by tak udanie odmalować nastrój grozy jak w "Znamieniu Bestii", czy nieznośny niepokój w "Osobliwej przejażdżce Morrowbiego Jukesa" – i to bez uciekania się do chwytów typowych dla tego typu literatury.
"Widma i bestie" to wielce satysfakcjonująca lektura, pełna emocji i ukrytych smaczków. Mimo upływu ponad 100 lat, historie Kiplinga wciąż potrafią przerazić. Wielkie brawa dla wydawnictwa C&T za (niestety częściowe) przybliżenie mroczniejszej strony Kiplinga.
Absolutnie, całkowicie polecam!
KRÓTKO
"Widma i bestie" Rudyarda Kiplinga jest jednym z najlepszych zbiorów opowiadań w całej historii "Biblioteki Grozy" wydawnictwa C&T.
***
DŁUŻEJ
Kiplinga niby każdy zna: wiadomo, "Księga dżungli", bajki, Nagroda Nobla w 1907 roku (zaszczytu tego dostąpił jako 41-latek, stał się wówczas najmłodszym laureatem w krótkiej historii tej nagrody).
Do wielkich fanów jego...
… czyli moja nieudana randka z włoską literaturą.
"Centuria" praktycznie nieznanego w Polsce włoskiego pisarza Giorgio Manganellego ma bardzo ciekawą budowę: to sto rozdziałów, z których każdy - ale to dosłownie każdy - jest dłuższy niż jedna strona, lecz zarazem krótszy niż dwie.
Manganelli zapełnia je przeróżnymi postaciami, zazwyczaj dobrze ubranymi panami w średnim wieku, którzy coś by chcieli, ale nie wiedzą co, lub wiedzą a nie potrafią po to sięgnąć.
Są to między innymi panowie umawiający się z kobietami, których nie kochają; mający się oświadczyć i chcący, by ich propozycję odrzucono; czekający na przybycie kobiety i marzący o tym, by nie przyszła. Zawieszeni między działaniem a czekaniem, między podjęciem decyzji a ucieczką przed problemem, rozdarci między dwoma rzeczywistościami.
Tak sobie wyobrażam literacki czyściec.
Powtarzające się motywy to obawa przed miłością i bliskością drugiego człowieka, bezlitośnie przemijający czas i wieczne, bierne oczekiwanie na coś.
Może to brzmieć ciekawie, ale nie mam zamiaru zachęcać do lektury "Centurii". Ta wielokrotnie nagradzana książka, jawi mi się - nad czym szczerze ubolewam - jako towar przereklamowany.
Nie potrafiłem znaleźć dla siebie punktów zaczepienia, a sens kolejnych epizodów notorycznie mi umykał. Manganelli może i chciał coś przekazać, ale nie potrafił tego uczynić w jasny i przekonujący sposób. Tak jakby - na wzór swoich bohaterów - czekał, aż zrobi się to samo. Nie zrobiło. Forma książki jest o wiele ciekawsza niż jej treść.
Ledwie kilka przebłysków na sto opowiadań, to zdecydowanie za mało (np. numer 63 o producencie dzwonów, który dostaje zamówienie na stworzenie dzwonu na Sąd Ostateczny, czy intrygujący numer 73 o przerażającym krzyku, który nagle rozdarł ciszę pewnej wioski i którego źródła za żadne skarby nie da się ustalić).
"W pokoju na czwartym piętrze pewnego budynku, który wydaje się nie tyle elegancki, co solidny, w mieszkaniu złożonym z trzech pokojów z kuchnią i łazienką, mieszka lekko łysiejący pan, który dzisiaj, w niedzielę, postanowił rozpocząć pisanie książki".
To typowy początek opowiadania (zaręczam, że im dalej, tym gorzej). Początkowa, precyzyjna, konkretna informacja zaczyna się rozmywać, a wraz z nią sens całego przekazu.
Byłbym przedwcześnie zrezygnował z dalszej lektury, gdyby nie te króciutkie rozdzialiki, które mamiły obietnicą poprawy. Jeszcze jeden, jeszcze jeden - mówiłem do siebie z energią polskiego kibica piłkarskiego podczas kolejnego z meczów "o honor".
"Centuria" to kompletnie aseksualna książka. Manganelli popsuł dobre wrażenie, które w imieniu włoskiej literatury wywarli na mnie wcześniej Bontempelli, Landolfi, czy (częściowo) Malerba. I miał do tego prawo, tak samo jak ja mam prawo go nie lubić, do czego się niniejszym przyznaję.
… czyli moja nieudana randka z włoską literaturą.
więcej Pokaż mimo to"Centuria" praktycznie nieznanego w Polsce włoskiego pisarza Giorgio Manganellego ma bardzo ciekawą budowę: to sto rozdziałów, z których każdy - ale to dosłownie każdy - jest dłuższy niż jedna strona, lecz zarazem krótszy niż dwie.
Manganelli zapełnia je przeróżnymi postaciami, zazwyczaj dobrze ubranymi panami w średnim...