-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać3
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyDrapieżnicy z Wall Street. Premiera książki „Cienie przeszłości” Marka MarcinowskiegoBarbaraDorosz5
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać4
Biblioteczka
2024-06-02
2024-06-01
2024-05-12
2024-05-28
O tym debiucie słyszałam na długo przed tym, jak trafił w moje ręce i podejrzewam, że nie tylko ja tak miałam. Odkąd Karolina zaczęła opowiadać o swojej książce, byłam jej niezmiernie ciekawa i wiedziałam, że na pewno ją przeczytam.
Uważam, że „Prosty sposób na bezpamięć” to naprawdę udany debiut. Najbardziej przypadł mi do gustu system magiczny, który poznajemy już w pierwszych rozdziałach. Wszystkie zaklęcia mają tu swoją cenę, w teorii każdy może nauczyć się czarować, a same zasady korzystania z magii zostały opisane w jasny i interesujący sposób. Momenty, w których postacie czarowały, były najlepszymi fragmentami „Prostego sposobu na bezpamięć”.
Książka rozpoczyna się w chwili, gdy poznajemy Olivera Taylora – zwyczajnego, który od zawsze fascynował się rzeczami nadzwyczajnymi. Myślałam, że Oliver będzie główną postacią, jednak jego rola malała z każdym kolejnym rozdziałem i tak naprawdę do końca nie wiem, kto grał główne skrzypce w tej historii.
Mam wrażenie, że postaci z „Prostego sposobu na bezpamięć” poznałam pobieżnie. Każda osoba miała cechy, które odróżniały ją od innych, jednak to nie do końca wybrzmiało. Żałuję, że postaci nie zostały zarysowane wyraźniej, bo naprawdę miały potencjał.
Oprócz systemu magicznego spodobał mi się styl pisania Karoliny. Pióro autorki sprawiło, że klimat książki zyskał na tajemniczości. Dzięki niemu zostałam zaintrygowana wydarzeniami w Newbridge i na pewno przeczytam drugi tom tej dylogii.
[współpraca reklamowa]
O tym debiucie słyszałam na długo przed tym, jak trafił w moje ręce i podejrzewam, że nie tylko ja tak miałam. Odkąd Karolina zaczęła opowiadać o swojej książce, byłam jej niezmiernie ciekawa i wiedziałam, że na pewno ją przeczytam.
Uważam, że „Prosty sposób na bezpamięć” to naprawdę udany debiut. Najbardziej przypadł mi do gustu system magiczny, który poznajemy już w...
2024-05-22
O książce skupiającej się na relacji pomiędzy autorką kryminałów i autorem romansów, słyszałam wiele dobrych rzeczy, jeszcze zanim zapowiedziano jej wydanie. Byłam przeogromnie ciekawa nowego pomysłu Julii Biel i nie mogłam się doczekać, aż papierowy egzemplarz tej historii trafi w moje ręce. Gdy tylko przyszedł do mnie „Times New Romans”, od razu zabrałam się do czytania.
Początek powieści mnie zachwycił. Dostałam dokładnie to, na co czekałam. Co prawda chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do stylu pisania autorki, bo jest on dość specyficzny. Podczas scen pojawiało się mnóstwo pobocznych wstawek i czasem musiałam przeczytać dany fragment jeszcze raz, by zrozumieć, o co w nim chodziło. Przymknęłam na to oko, dzięki niezwykłej chemii między postaciami i zabawnym dialogom. Z przyjemnością obserwowałam, jak stopniowo topniała niechęć Ellie do Hardy'ego. Rozdziały, gdzie wracano do sytuacji z ich dzieciństwa i nastoletnich lat, pozwoliły mi zbliżyć się do dwójki autorów i zrozumieć, dlaczego ich, kiedyś przyjacielska relacja, tak mocno się popsuła.
„Times New Romans” zaczęło się świetnie. Przez pierwsze rozdziały po prostu płynęłam i myślałam, że będzie tak aż do końca tej cegiełki. Niestety, gdy zostało mi trzysta stron do końca, coś zaczęło się psuć. Na początku zdenerwowało mnie to, że Ellie i Theo w ogóle nie potrafili ze sobą rozmawiać. Ich relacja ze słodkiej i pełnej pożądania zaczęła przekształcać się w coś toksycznego. Z jednej strony rozumiałam motywy postępowania Ellie, ale z drugiej nie mogłam znieść jej dziecinnego zachowania. A choć Hardy w porównaniu do niej wypadał lepiej, to jego przywiązanie zaczęło mi wydawać się po prostu niezdrowe. Później Theo zrobił coś, co moim zdaniem w ogóle nie pasowało do jego postaci. Natomiast ostatnie pięćdziesiąt stron było niepotrzebnym rollercoasterem absurdu, który sprawił, że nie byłam w stanie dotrwać do ostatniej strony. Dobrnęłam do końca tylko dzięki temu, że zaczęłam słuchać książki w audio.
„Times New Romans” miało ogromny potencjał i wierzę, że wielu osobom przypadnie do gustu. Mnie niestety rozczarowała końcówka. Jestem pewna, że gdyby książka była krótsza, spodobałaby mi się bardziej.
[współpraca reklamowa]
O książce skupiającej się na relacji pomiędzy autorką kryminałów i autorem romansów, słyszałam wiele dobrych rzeczy, jeszcze zanim zapowiedziano jej wydanie. Byłam przeogromnie ciekawa nowego pomysłu Julii Biel i nie mogłam się doczekać, aż papierowy egzemplarz tej historii trafi w moje ręce. Gdy tylko przyszedł do mnie „Times New Romans”, od razu zabrałam się do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-02
Już chciałabym przeczytać ją ponownie! Gdy tylko trafi do mnie wersja papierowa, zabieram się kolejny raz za lekturę, wtedy też wleci tutaj pełna recenzja.
***
Zanurz się w świecie zapachów i emocji wspólnie z Vanillią Bourbon...
Zakochałam się w „Osobliwym darze Vanilli Bourbon” już od pierwszego zdania. Chłonęłam każdy rozdział z zapartym tchem i żałowałam tylko jednego — że w czasie, gdy czytałam ją po raz pierwszy, jeszcze nie miałam tej książki w papierze. Teraz gdy mogę już trzymać swój egzemplarz w dłoniach i pozaznaczać wszystkie wyjątkowe dla mnie momenty, aż brak mi słów... Vanilla, Axel, Agnes, babcia i inni już zawsze będą mieli specjalne miejsce w moim sercu.
W „Osobliwym darze Vanilli Bourbon” wiele jest elementów, dla których straciłam głowę. Jednym z nich jest oczywiście tytułowa bohaterka, czyli Vanillia Bourbon. W pierwszych rozdziałach poznajemy ją jako niezwykle charyzmatyczną i inteligentną nastolatkę, która jednak nie radzi sobie ze swoim nadprzyrodzonym darem. Jej humor i niektóre teksty były po prostu świetne! Dialogi z jej udziałem nie raz spowodowały, że zaśmiałam się pod nosem. Założę się, że niejedna osoba chciałaby mieć Vanillię gdzieś w swoim otoczeniu. Ja na pewno spróbowałabym się z nią zaprzyjaźnić, gdyby tylko istniała taka możliwość.
Fabuła „Osobliwego daru Vanilli Bourbon” w głównej mierze skupia się wokół tajemniczego zniknięcia mamy Vanilli. Pozostawione przez nią wskazówki powoli prowadzą do rozwiązania pewnej rodzinnej intrygi. Uwielbiam finał tej książki i to, jak została poprowadzona cała zagadka. Niecierpliwie czekałam na każde: metaforę i podpowiedź, by razem z bohaterami odkrywać kolejne fragmenty układanki. Całość klimatem przypominała mi „The inheritance games” i filmy z serii „Enola Holmes”. Jeśli więc szukacie czegoś podobnego do książek Jennifer Lynn Barnes, koniecznie na waszej liście „do przeczytania” powinien się znaleźć „Osobliwy dar Vanilli Bourbon”.
Wspominając o tej książce, nie można zapomnieć o przeboskim wątku romantycznym. Relacja Vanilli i Ansela/Axela cudownie dopełniła całą zagadkową fabułę. Mogłabym czytać o tej dwójce w nieskończoność, a ich dialogi i przepychanki słowne to po prostu cudo. Już od pierwszych rozdziałów czułam między nimi chemię. Podobał mi się stopniowy rozwój ich relacji, a także to, że Vanilla nie mogła wyczuć emocji Axela (i to nie bez powodu).
Naprawdę bardzo polecam wam „Osobliwy dar Vanilli Bourbon”. Z jednej strony jest to młodzieżówka z wątkiem nadprzyrodzonego daru, motywem „od nienawiści do miłości” i zagadką do rozwiązania. Z drugiej to wartościowa powieść, która porusza takie tematy jak odkrywanie siebie, pokazywanie swoich emocji i budowanie relacji. To przepiękna kompozycja humoru, wzruszenia, radości i smutku, która mam nadzieję — przypadnie wam do gustu równie mocno jak mnie.
[współpraca reklamowa]
Już chciałabym przeczytać ją ponownie! Gdy tylko trafi do mnie wersja papierowa, zabieram się kolejny raz za lekturę, wtedy też wleci tutaj pełna recenzja.
***
Zanurz się w świecie zapachów i emocji wspólnie z Vanillią Bourbon...
Zakochałam się w „Osobliwym darze Vanilli Bourbon” już od pierwszego zdania. Chłonęłam każdy rozdział z zapartym tchem i żałowałam tylko...
2024-04-26
2024-04-24
„Przez ciebie” Ariany Godoy to książka, którą trudno jest mi ocenić. W filmach wątek Claudii i Artemisa był dla mnie najciekawszy i dlatego chciałam poznać ich bliżej. Oczywiście wiedziałam, że książki Ariany Godoy różnią się od ekranizacji, jednak nie ostudziło to mojej ekscytacji. Poza tym kilka sytuacji w filmach z cyklu „Przez twoje okno” nie przypadło mi do gustu i liczyłam na to, że zostały one lepiej opisane w książce. Niestety, choć mam mieszane uczucia do filmów, tak nie wiem też, co sądzić o powieści. Z jednej strony czytało mi się ją szybko i przyjemnie, z drugiej – przewracałam oczami na zachowania postaci i infantylne dialogi. Na pewno nie jest to książka, którą będę długo wspominać, jednak nawet dobrze się na niej bawiłam. Myślę, że będzie ona idealną lekturą dla osób, które zakochały się w ekranizacji „Przez twoje okno”. Filmy i książkę łączy to, że zapewniają one świetną rozrywkę i zapraszają nas do świata rodziny Hidalgo.
W „Przez ciebie” poznajemy bliżej Claudię i Artemisa. Obserwujemy, jak ich dziecięca przyjaźń zaczęła przeradzać się w coś więcej. Moim zdaniem przeszłość postaci to coś, co wyszło autorce najlepiej. Sytuacja, przez którą Claudia razem z mamą trafiły do domu rodziny Hidalgo, pomaga nam lepiej zrozumieć główną bohaterkę. A zagłębienie się w rodzinne problemy tłumaczy nam, dlaczego Artemis odciął się od swoich uczuć.
Mimo że „Przez ciebie” zapewniło mi dobrą rozrywkę, tak denerwowało mnie to, jak Artemis początkowo traktował Claudię. Nie spodobał mi się też wątek z Apollo, myślę, że był on w ogóle niepotrzebny i książka byłaby o wiele lepsza bez niego.
[współpraca reklamowa]
„Przez ciebie” Ariany Godoy to książka, którą trudno jest mi ocenić. W filmach wątek Claudii i Artemisa był dla mnie najciekawszy i dlatego chciałam poznać ich bliżej. Oczywiście wiedziałam, że książki Ariany Godoy różnią się od ekranizacji, jednak nie ostudziło to mojej ekscytacji. Poza tym kilka sytuacji w filmach z cyklu „Przez twoje okno” nie przypadło mi do gustu i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-14
Twórczość Mony Kasten poznałam dzięki serii „Maxton Hall“, później przepadłam dla dylogii „Scarlet Luck“ i kiedy usłyszałam o jej nowej książce, tym razem z gatunku fantastyki młodzieżowej, nie mogłam przejść obok niej obojętnie.
O „Fallen Princess“ i całej serii „Fallen Princess“ dowiedziałam się na długo przed tym, jak jej wydanie zostało zapowiedziane w Polsce – z mediów społecznościowych autorki. Od początku byłam zaintrygowana tą „fantastyczną“ odsłoną Mony Kasten, znanej głównie z pisania przepełnionych emocjami romansów. Nie mogłam się doczekać tej książki przez motywy, które w niej występują. Uwielbiam powieści, w których pojawia się akademia, a już w ogóle jestem kupiona, gdy jest to połączone z najróżniejszymi magicznymi mocami.
W Everfall Academy spotykamy uczniów z darami, które są związane z ich pochodzeniem. Przez wydarzenia zawarte w tym tomie jeszcze nie miałam okazji poznać wszystkich magicznych umiejętności i szczegółowo dowiedzieć się, jak one działają, jednak myślę, że w kolejnych częściach dowiem się o tym więcej. Na razie zostałam zaciekawiona trzema domami, do których uczniów przyporządkowuje się na podstawie ich umiejętności i tym, jak wyglądają zajęcia w akademii.
Najmocniejszym elementem „Fallen Princess“ jest wątek kryminalny, który przeplata się z losami głównej bohaterki po tym, jak jej wszystkie plany na przyszłość obróciły się w proch. To wokół niego skupiają się najciekawsze wydarzenia i największy zwrot akcji. Rozwiązanie zagadki pozostawia przedsmak tego, co może czekać nas w kolejnych tomach „Everfall Academy“, na które niecierpliwie czekam.
Przez całą książkę czułam, że Mona Kasten dobrze odnajduje się w romansach YA i NA. Zwłaszcza czytając fragmenty z Zoey i Dylanem. Jeśli chodzi o ten duet, to czuję niemały niedosyt po przeczytaniu „Fallen Princes“ i tak jak w przypadku systemu magicznego mam nadzieję, że dostanę więcej w kolejnych częściach. W pierwszym tomie autorka skupiła się głównie na szkolnych dramatach, zmianie, jaka zaszła w życiu Zoey i tym, jak sobie z tym radziła. Widać potencjał drzemiący w całym pomyśle i możliwości, które może wykorzystać Mona Kasten.
[współpraca reklamowa]
Twórczość Mony Kasten poznałam dzięki serii „Maxton Hall“, później przepadłam dla dylogii „Scarlet Luck“ i kiedy usłyszałam o jej nowej książce, tym razem z gatunku fantastyki młodzieżowej, nie mogłam przejść obok niej obojętnie.
O „Fallen Princess“ i całej serii „Fallen Princess“ dowiedziałam się na długo przed tym, jak jej wydanie zostało zapowiedziane w Polsce – z...
2024-04-11
Wznowienie historii, która łamie serca.
Gdy dowiedziałam się, że „Serce ze szkła” zostało już wcześniej wydane w Polsce, zdziwiłam się, że nigdy nie słyszałam o tej książce. Jest to naprawdę świetny romans, który niejedną osobę doprowadzi do łez (tych wzruszenia oczywiście) i powinien znaleźć się na waszej półce, jeżeli kochacie książki z motywem „właściwa osoba niewłaściwy czas”.
Wobec tej powieści nie miałam żadnych oczekiwań. Myślałam, że to kolejny romans o artystach, w którym nic mnie nie zaskoczy. Jak bardzo się myliłam! „Serce ze szkła” to jedna z tych historii, po których długo nie możemy się pozbierać. Poznajemy w niej Jonaha, który tworzy cuda ze szkła i przeszedł przeszczep serca oraz Kacey – tekściarkę, członkinię zespołu rockowego, która musiała się szybko usamodzielnić po tym, jak rodzice się od niej odcięli. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ta dwójka nie ma ze sobą nic wspólnego i przez to – nigdy się ze sobą nie dogadają. Jednak na przestrzeni powieści obserwujemy, jak na początku rodzi się między nimi wspaniała przyjaźń, która później ewoluuje w prawdziwą miłość. Ta dwójka naprawdę została dla siebie stworzona.
Kacey i Jonah to postacie, którym łatwo się kibicuje. Polubiłam ich od pierwszego poznania i z przyjemnością towarzyszyłam im przez całą powieść. Znalazłam w Jonahu swoją wrażliwość, a za Kacey mocno trzymałam kciuki i czekałam na moment, aż w siebie uwierzy.
Niewiele zabrakło, by „Serce ze szkła” stało się kolejną „książką mojego życia”. Było w niej dla mnie trochę za mało przemyśleń, które chwyciłyby za serce. Na pewno jednak będę wracać do tej książki i ją polecać.
[współpraca reklamowa]
Wznowienie historii, która łamie serca.
Gdy dowiedziałam się, że „Serce ze szkła” zostało już wcześniej wydane w Polsce, zdziwiłam się, że nigdy nie słyszałam o tej książce. Jest to naprawdę świetny romans, który niejedną osobę doprowadzi do łez (tych wzruszenia oczywiście) i powinien znaleźć się na waszej półce, jeżeli kochacie książki z motywem „właściwa osoba...
2024-04-07
Jak ja się dobrze bawiłam na tej książce! Naprawdę nie spodziewałam się, że będzie to aż tak świetna rozrywka. Podejrzewałam, że może mi się spodobać, bo jednak występuje tutaj mój ukochany wątek akademii, ale naprawdę zaskoczyło mnie, że momentami nie mogłam się od niej oderwać. Choć mój początek z tą powieścią był trudny przez długie wprowadzenie (ponad 100 stron). Kiedy jednak rozpoczęła się „prawdziwa” akcja, na dobre się wciągnęłam.
Mamy tutaj demony (szczególnie takiego jednego, którego specjalnością są sarkastyczne uwagi), egzorcystów (ach ten Falco) i zwyczajną dziewczynę, którą w pewnych pechowych okolicznościach zawładnęły mroczne moce. Z tej mieszanki powstała emocjonująca lektura, która na pewno nie jednej osobie przypadnie do gustu. Poza tym podczas czytania nie raz miałam wrażenie, że trzymam w rękach książkę, która była popularna kilka/kilkanaście lat temu, oczywiście w dobrym sensie.
Do tej książki przyciągnęła mnie tytułowa akademia. Autorka wykreowała ją świetnie i choć w tym tomie było jej dużo, to myślę, że w kolejnych jeszcze wiele się o niej dowiem. Najbardziej przypadł mi do gustu klimat tego miejsca, ale też to, w jaki sposób podzielono egzorcystów na różne specjalizacje.
„Black Bird Academy” dostarczyło mi rozrywki, jednak nie obyło się bez paru zgrzytów. Kilka razy zirytowała mnie główna bohaterka – Leaf (mogłaby sobie darować kilka wewnętrznych monologów), a pewne wydarzenie na końcu książki nastąpiło zbyt szybko. Gdyby nie te dwa minusy, powieść oceniłabym na 5 gwiazdek, bo spędziłam z nią wspaniały czas. Na pewno przeczytam kolejne tomy, a Wam polecam zapoznać się z pierwszą częścią „Black Bird Academy”.
[współpraca reklamowa]
Jak ja się dobrze bawiłam na tej książce! Naprawdę nie spodziewałam się, że będzie to aż tak świetna rozrywka. Podejrzewałam, że może mi się spodobać, bo jednak występuje tutaj mój ukochany wątek akademii, ale naprawdę zaskoczyło mnie, że momentami nie mogłam się od niej oderwać. Choć mój początek z tą powieścią był trudny przez długie wprowadzenie (ponad 100 stron). Kiedy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-27
Gotowi na kolejny thriller autora „Pacjentki”?
Kiedy myślę o Alexie Michaelidesowi, do głowy od razu przychodzą mi niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące rozwiązania fabularne. Z takimi zabiegami spotkałam się w „Pacjentce”, ale co ważniejsze – dostałam je również w „Furii”.
W tej książce klimat rodem z „I nie było już nikogo” zderzył się ze światem aktorstwa, sławy i skomplikowanych przyjaźni. Poznałam w niej postaci związane z filmem i teatrem, które postanowiły wybrać się na odludną, grecką wyspę, a koniec tego wyjazdu nie był dla nich szczęśliwy.
Powieść czytało mi się dobrze już od pierwszej strony. Z każdym kolejnym poznanym rozdziałem czułam, że już niedługo wydarzy się coś strasznego. Książka została podzielona na akty, a każdy z nich kończył się zaskakującym wydarzeniem – wszystkie wbiły mnie w fotel w równym stopniu.
Narracja w „Furii” była dla mnie dość nietypowa i nawet teraz, po przeczytaniu książki, trudno powiedzieć, czy mi się podobała. Nie za bardzo polubiłam się z bohaterem, którego oczami śledziłam wszystkie wydarzenia, ale możliwe, że taki był właśnie zamysł autora.
Choć wciągnęłam się w thriller i z zapartym tchem śledziłam kolejne wydarzenia (zwłaszcza końcówkę), tak nie obyło się bez jednego, małego zgrzytu. W środku książki występował taki moment, gdzie akcja zwolniła, co totalnie wybiło mnie z czytelniczego rytmu. Według mnie utrzymanie równego tempa przez całą powieść sprawiłoby, że poczułabym mocniej ostatni zwrot akcji. Nie było źle, ale potencjał zakończenia nie został wykorzystany w pełni.
[współpraca reklamowa]
Gotowi na kolejny thriller autora „Pacjentki”?
Kiedy myślę o Alexie Michaelidesowi, do głowy od razu przychodzą mi niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące rozwiązania fabularne. Z takimi zabiegami spotkałam się w „Pacjentce”, ale co ważniejsze – dostałam je również w „Furii”.
W tej książce klimat rodem z „I nie było już nikogo” zderzył się ze światem aktorstwa, sławy i...
2024-03-24
W świecie, w którym wciąż za mało mówi się o zdrowiu psychicznym, warto sięgnąć po „Do ostatniego słowa” Tamary Ireland Stone.
Ta książka jest po prostu piękna – pokazuje, jak słowa i miłość do poezji mogą jednoczyć ludzi oraz przedstawia życie osoby z zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym. Jeżeli więc szukacie młodzieżówek z przesłaniem i takich, które poruszają trudniejsze tematy, „Do ostatniego słowa” wręcz powinno znaleźć się na waszej liście „do przeczytania”.
W książce śledzimy wewnętrzną przemianę Samanthy – licealistki, która przed światem ukrywa to, że mierzy się z OCD. Na początku Sam jest jedną z popularnych dziewczyn w szkole i ma grupkę przyjaciółek, z którymi łączy je wspólna przeszłość. Choć dziewczynie coraz trudniej jest się z nimi zadawać, kurczowo się ich trzyma. Dopiero gdy z pomocą przychodzi jej Caroline i „Zakątek Poetów”, Samantha zaczyna czuć się coraz lepiej.
Główny wątek książki skupia się wokół codzienności z OCD i tego, jak poezja i tajne stowarzyszenie pomagają Sam odciąć się od toksyczności przyjaciółek. Motyw szkolnego klubu, o którym nikt nie wie, bardzo mi się spodobał. Uwielbiam takie wątki! Poza tym w powieści znajdują się wiersze pisane przez „Zakątek Poetów”, które dodały tej historii wyjątkowości. Pod koniec zaskoczył mnie pewien zwrot akcji, którego w ogóle się nie spodziewałam, a który sprawił, że moje serce na moment zamarło.
W „Do ostatniego słowa” występuje wątek romantyczny, ale nie na pierwszym planie. Myślę, że takie rozwiązanie było dobrym pomysłem. I choć podobała mi się relacja Sam i AJ-a, to jednak serce skradła mi ta między główną bohaterką, a jej terapeutką (psychiatrą) – bardziej przyjacielska, niż formalna, pełna zrozumienia i ciepła.
[współpraca reklamowa]
W świecie, w którym wciąż za mało mówi się o zdrowiu psychicznym, warto sięgnąć po „Do ostatniego słowa” Tamary Ireland Stone.
Ta książka jest po prostu piękna – pokazuje, jak słowa i miłość do poezji mogą jednoczyć ludzi oraz przedstawia życie osoby z zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym. Jeżeli więc szukacie młodzieżówek z przesłaniem i takich, które poruszają trudniejsze...
2024-03-17
Dałabym wyższą ocenę, gdyby nie:
• okropne tłumaczenie, szczególnie widoczne w opisach meczów futbolowych
• głupota głównej bohaterki w jednej z końcowych scen – tę sytuację można by napisać lepiej i bardziej logicznie
• denerwowałam się na tę książkę jeszcze długo po tym, jak ją przeczytałam
Dałabym wyższą ocenę, gdyby nie:
• okropne tłumaczenie, szczególnie widoczne w opisach meczów futbolowych
• głupota głównej bohaterki w jednej z końcowych scen – tę sytuację można by napisać lepiej i bardziej logicznie
• denerwowałam się na tę książkę jeszcze długo po tym, jak ją przeczytałam
2024-03-03
Kiedy pierwszy raz zawitałam w progi Granite Hills, nie spodziewałam się, że będę mogła obserwować rozwój tej historii od jej początków na Wattpadzie po wersję papierową wydaną w tym roku. Nadal nie wierzę, że książka ta stoi na mojej półce!
Choć czytałam „Granite Hills” na długo przed jej wydaniem, tak drugą część dylogii poznałam dopiero po otrzymaniu „tajemniczego pdf-a”. Czekałam na nią tak długo, że sięgnęłam po nią natychmiast po odebraniu wiadomości. Nie mogłam się doczekać, aż będę mogła śledzić dalsze losy zabawnej, nieco egoistycznej Candice. Zakończenie „Księgi krwi” pozostawiło mnie z wieloma pytaniami i sprawiło, że długo nie mogłam się po nim pozbierać. Znałam je wcześniej, ale uderzyło we mnie z taką samą siłą jak za pierwszym razem. Już sam początek „Księgi odrodzenia” uświadomił mi, że po wydarzeniach pierwszego tomu już nic nie będzie takie samo – nawet Candice. W tej części od początku czuć, że główna bohaterka musiała dorosnąć. Jednak na szczęście nie ucierpiały na tym jej charakter i poczucie humoru.
Najlepszym elementem tej części jest to, że akcja ani na moment nie zwalnia. Czytało mi się ją szybko i płynnie, pomimo wydarzeń, które wyciskały łzy z moich oczu. Zakończenie dylogii jest nostalgiczne i bogate w różnego rodzaju pożegnania. Nadal nie wierzę, że to już koniec. Zdecydowanie mogłabym czytać dalej o Candice – jednej z moich ulubionych książkowych bohaterek, tajemniczym Ezrze, wampirach, wilkołakach, czarownicach i szkole z internatem w Pensylwanii.
Końcówka „Księgi odrodzenia” była dla mnie emocjonalnym rollercoasterem. Wiem, że ostatni rozdział nie wszystkim przypadnie do gustu, ale dla mnie był idealny.
[współpraca reklamowa]
Kiedy pierwszy raz zawitałam w progi Granite Hills, nie spodziewałam się, że będę mogła obserwować rozwój tej historii od jej początków na Wattpadzie po wersję papierową wydaną w tym roku. Nadal nie wierzę, że książka ta stoi na mojej półce!
Choć czytałam „Granite Hills” na długo przed jej wydaniem, tak drugą część dylogii poznałam dopiero po otrzymaniu „tajemniczego...
2024-03-11
2024-03-09
2024-03-01
Kiedy w moje ręce trafił finałowy tom Dunbridge Academy, nie spodziewałam się, że stanie się on moją ulubioną częścią tej serii.
W poprzednich książkach Sarah Sprinz nie za bardzo polubiłam się z Olive i dlatego też nie nastawiałam się specjalnie na „Dunbridge Academy. Na zawsze twoja”. Jak ja się myliłam! Relacja Olive i Colina reprezentuje sobą wszystko, co uwielbiam. Mamy tu wątek od nienawiści do miłości połączony ze wzajemnym radzeniem sobie z problemami. Dla mnie te motywy zostały naprawdę świetnie poprowadzone.
W tym tomie Sarah Sprinz skupiła się na swoich bohaterach, ich emocjach, rozterkach, uczuciach. Było mniej akcji, a za to więcej przemyśleń. Wiem, że nie każdemu taki zabieg przypadnie do gustu, jednak uważam, że dzięki niemu historia Olive i Colina dużo zyskała. Postacie niewątpliwie nabrały głębi, a problemy głównych bohaterów zostały przedstawione w wyczerpujący sposób.
Na przestrzeni książki obserwowałam zarówno walkę Olive jak i Colina. Ona musiała pogodzić się z konsekwencjami pożaru, on męczył się wyrzutami sumienia. Te zmagania nadawały akcji tempa i jednocześnie nawzajem się przenikały. Cudownie było obserwować, jak postaci wspólnie dochodziły do pewnych rozwiązań. Ich przeżycia, wzajemna pomoc i wsparcie sprawiły, że udało im się zbudować solidny związek. I jeżeli miałabym wskazać moją ulubioną parę w Dunbridge Academy to byliby to właśnie Olive i Colin. Uwielbiam ich!
Zakończenie serii powinno w pewien sposób podsumowywać wszystkie tomy. Po przeczytaniu epilogu doszłam do wniosku, że nie dla wszystkich może on być wystarczający. Już w poprzednich częściach można było zauważyć, że autorka skupiała się na głównej parze, resztę bohaterów traktując trochę po macoszemu. W „Dunbridge Academy. Na zawsze twoja” narratorami do samego końca pozostają Olive oraz Colin i przez to o reszcie paczki dostajemy niewiele informacji. Najbardziej nie spodobało mi się to, jak został poprowadzony wątek Grace, resztę bohaterów jakoś przeżyłam.
[współpraca reklamowa]
Kiedy w moje ręce trafił finałowy tom Dunbridge Academy, nie spodziewałam się, że stanie się on moją ulubioną częścią tej serii.
W poprzednich książkach Sarah Sprinz nie za bardzo polubiłam się z Olive i dlatego też nie nastawiałam się specjalnie na „Dunbridge Academy. Na zawsze twoja”. Jak ja się myliłam! Relacja Olive i Colina reprezentuje sobą wszystko, co uwielbiam....
2024-03-25
Swoją czytelniczą przygodę rozpoczęłam od kryminałów i thrillerów. W pewnym momencie czytałam ich naprawdę sporo i choć nadal lubię po nie sięgać, to czasem trudno jest mi trafić na takie, które potrafiłyby mnie zaskoczyć nietuzinkową zagadką czy oryginalnym zakończeniem. Kolejnym częścią serii kryminalnej Lisy Regan udaje się to za każdym razem.
Autorka w cyklu o Josie Quinn funduje nam zagadki zagmatwane, wydające się niemożliwe do rozwiązania, a przy tym nieodzownie związane z postacią głównej bohaterki. Tak było i tym razem. Piąta część serii nie odstaje od poprzednich, a opisana w niej sprawa jest dla Josie kolejnym wyzwaniem. Tym razem na próbę został wystawiony jej związek z Noah.
Choć w książkach Lisy Regan występuje pewien schemat – każde śledztwo jest powiązane z główną bohaterką, to mi to w ogóle nie przeszkadza. Co więcej, uważam to za ogromną zaletę tej serii. Dzięki kolejnym tomom obserwujemy rozwój postaci, podróżujemy po Denton i Pensylwanii oraz angażujemy się w nietuzinkowe śledztwa. Czego chcieć więcej? Uwielbiam tę serię i już czekam na kolejny tom!
[współpraca reklamowa]
Swoją czytelniczą przygodę rozpoczęłam od kryminałów i thrillerów. W pewnym momencie czytałam ich naprawdę sporo i choć nadal lubię po nie sięgać, to czasem trudno jest mi trafić na takie, które potrafiłyby mnie zaskoczyć nietuzinkową zagadką czy oryginalnym zakończeniem. Kolejnym częścią serii kryminalnej Lisy Regan udaje się to za każdym razem.
Autorka w cyklu o Josie...
2024-02-21
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami...
W każdej bajce ścierają się ze sobą siły dobra i zła, a każdy z nas potrafi wskazać przebiegającą między nimi granicę. Złoczyńca jest zawsze okrutny do szpiku kości i dąży do tego, by pokonać kogoś o szczerozłotym sercu. W tej bajce jest zupełnie na odwrót.
„Asystentka złoczyńcy” to nietuzinkowa mieszanka znanych i kochanych motywów, szczypty magii, humoru i romansu, dla którego szybciej bije serce. Już po przeczytaniu prologu czułam, że do moich rąk trafiła książka nietypowa, lekko zwariowana i taka, od której z trudem będę mogła się oderwać. Kupiły mnie zabawne fragmenty, Kingsley ze swoimi tabliczkami, świat, który mogłabym eksplorować w nieskończoność i postaci – różnorodne i zaskakujące tak samo jak lektura „Asystentki złoczyńcy”.
Sięgając po tę książkę, nie miałam wobec niej żadnych oczekiwań. Przeczuwałam, że będzie ona dobrą rozrywką i wiedziałam, że występują w niej moje ulubione motywy. Nie spodziewałam się, że zostaną wykorzystane w tak oryginalny sposób. Romans biurowy w świecie fantasy? W „Asystentce złoczyńcy” ten wątek zagrał świetnie, a w połączeniu z „on zakochuje się pierwszy”, „gburek i słoneczko” oraz „slow burn” stworzył on niezapomniany wątek romantyczny. Pokochałam Evie i Złego. Przez cały czas podczas czytania wyczekiwałam ich wspólnych momentów.
Hannah Nicole Maehrer wykreowała świetnych, wielowymiarowych bohaterów, którzy ewoluują na przestrzeni powieści – szczególnie widać to w Evie. Oprócz niej i Złego dostajemy także inne postaci, a każda z nich jest niezwykle oryginalna. Nie mogę się doczekać, aż spotkam ich ponownie w kolejnych częściach serii. Najchętniej już sięgnęłabym po kolejny tom, bo zakończenie wbiło mnie w fotel i pozostawiło z niedosytem. Chcę więcej Evie, Tristana, magii i świata, w którym zaciera się granica pomiędzy dobrem i złem.
[współpraca reklamowa]
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami...
W każdej bajce ścierają się ze sobą siły dobra i zła, a każdy z nas potrafi wskazać przebiegającą między nimi granicę. Złoczyńca jest zawsze okrutny do szpiku kości i dąży do tego, by pokonać kogoś o szczerozłotym sercu. W tej bajce jest zupełnie na odwrót.
„Asystentka złoczyńcy” to nietuzinkowa mieszanka znanych i kochanych...
Dlaczego sięgnęłam po tę książkę? Bo miał być to retelling mojej ukochanej „Ani z Zielonego Wzgórza”. Co dostałam? Fanfik na podstawie ekranizacji – serialu „Ania, nie Anna”. Czy to źle? Absolutnie nie, jednak przed przeczytaniem tej książki nastawiłam się na coś, czego ostatecznie nie dostałam i przez to straszliwie się rozczarowałam.
Jeśli tak, jak ja jesteście przywiązani do twórczości Lucy Maud Montgomery, a dzieciństwo spędziliście, czytając „Anię z Zielonego Wzgórza” i chcielibyście przeczytać coś podobnego, ale z akcją w naszych czasach to... nie czytajcie „Po prostu Anne”. Jestem pewna, że gdybym wiedziała, że powieść ta jest czymś w rodzaju fanfika i ma niewiele wspólnego z oryginałem, oceniłabym ją wyżej i nie męczyłabym się aż tak w czasie czytania. Moim zdaniem najlepiej podejść do niej bez oczekiwań, jak do kolejne opowieści o nastolatkach, pierwszych krokach na uczelni i wchodzeniu w dorosłość.
Pierwsze rozdziały „Po prostu Anne” czytało mi się świetnie. Spodobało mi się, że „Zielone Wzgórze” było kawiarnią prowadzoną przez Cuthbertów, a Ania pisała fanowskie opowiadania, umieszczając je w internecie pod pseudonimem. Czuć było, że autorki chciały umieścić w książce jak najwięcej smaczków z oryginału. Potem pojawił się Blythe, zaczęła się jego rywalizacja z Anią i jednocześnie coś się posypało. W tym momencie akcja zwolniła i oprócz kilku interesujących scen np. z łodzią i jeziorem, nie działo się nic ciekawego. Wątek z rywalizacją gdzieś się rozmył. Zaczęłam męczyć tę książkę. Nie wiedziałam, gdzie w końcu zmierza cała historia i czy na pewno chcę poznać jej zakończenie. Do tego nie jestem fanką trójkątów miłosnych, a tutaj niestety dostałam taki wątek. Poza tym zmęczył mnie chaotyczny styl pisania z mnóstwem powtórzeń.
Myślę, że byłoby lepiej, gdyby autorki nie starały się robić z tej powieści retellingu Ani, a po prostu wymyśliły coś swojego. Oprócz imion i „Zielonego Wzgórza” „Po prostu Anne” ma niewiele wspólnego z moim ukochanym oryginałem.
[współpraca reklamowa]
Dlaczego sięgnęłam po tę książkę? Bo miał być to retelling mojej ukochanej „Ani z Zielonego Wzgórza”. Co dostałam? Fanfik na podstawie ekranizacji – serialu „Ania, nie Anna”. Czy to źle? Absolutnie nie, jednak przed przeczytaniem tej książki nastawiłam się na coś, czego ostatecznie nie dostałam i przez to straszliwie się rozczarowałam.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toJeśli tak, jak ja jesteście...