-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik1
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać9
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant2
-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz3
Biblioteczka
2023-08-17
2020-12-20
Jeśli nie lubisz pikantnych dań, w restauracji nie zamawiasz pikantnego dania. A jeśli już, nie wystawiasz niskiej oceny lokalowi, bo dostałeś danie, które ci nie podeszło. Z przyzwoitości wypadałoby też nie zaniżać oceny samemu daniu tylko dlatego, że jest pikantne, a ty takich nie jadasz. Prosta sprawa.
Tę przedziwną dygresję robiącą za wstęp wstawiam tu nie bez powodu. Do najnowszej książki Wojciecha Chmielarza podeszłam z nastawieniem, że czeka mnie tendencyjna historyjka sensacyjna z licznymi scenami walk, które będę omijać. Taki polski Lee Child, czyli raczej piwo i chipsy, a nie sushi i wino. Z tym, że wiecie... Ja lubię piwo i chipsy. I czuję sympatię do Lee Childa. Wiedziałam, za co się biorę, a na co specjalnie nie ma co liczyć. Wiedziałam też, że książka powstawała w odcinkach, żeby fani mieli co czytać w okresie lockdownu. W odcinkach, czyli krótko i konkretnie, coby nie znudzić. Żadnych zbędnych opisów, wgłębiania się w psychologię czy wewnętrzne wynurzenia bohaterów. Później z odcinków powstała książka, zredagowana, ulepszona i papierowa. Na końcu autor szczerze przyznaje, że pisał, nie wiedząc, jak potoczy się jego opowieść. Początkowo nie miał nawet pewności, czy ją skończy. Trochę na Króla Juliana: „Teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu!”
A o czym jest ta historia, według niektórych pisana na kolanie? „Prosta sprawa” to opowieść o bohaterze, który postanawia oddać pieniądze dawnemu znajomemu. Ot tak, bo akurat – co się nieczęsto zdarza – jest na plusie, a nie lubi mieć długów. Jedzie do Jeleniej Góry, gdzie na dzień dobry trafia na bandziorów chcących wyciągnąć z niego odpowiedź na pytanie, które i jego nurtuje. Uprzejmie im wyjaśnia, że nic nie wie i żeby się od niego odczepili. A na pożegnanie zabiera jednemu pięć stów. Po tej scenie upewniłam się, że czeka mnie podróż po wertepach absurdu. Przy oglądaniu sensacyjnego filmu nie ma co się czepiać, że bohater kosi zastępy wrogów bez przeładowywania broni czy na sto sposobów łamie prawa fizyki (np. wychodzi z wirującego auta jak Willis w „Red”). Nie widzę powodu, żeby miało być inaczej przy czytaniu sensacji. Ta książka jest pełna głupotek typu „Koleś daje mi nową bawarę? Tak po prostu? Biere, bo panny będą się chciały w niej ruchać!” Mamy tu łysych ze złotymi łańcuchami, mafijnych bosów złych na wskroś, taksiarzy, co na życiu zęby zjedli i wścibskie sąsiadki. Są też ludzie gotowi iść na śmierć u boku obcego, bo tak.
Nasz bezimienny bohater chce oddać dług, a zostaje wplątany w potyczki mafijne. Szukając znajomego, obija kolejne gęby (i sam bywa obijany). Nie waha się strzelać w kolana – albo ciut wyżej. Zdobywa nowe znajomości i musi odświeżać stare. Przekracza granice dosłownie i w przenośni, aby na końcu zaskoczyć czytelnika prawdziwym motywem swojego działania. I tu przypomniał mi się wzdychający Mel Gibson, którego nie mogli pojąć mafiosi z „Godziny zemsty”.
Komu „Prosta sprawa” może przypaść do gustu? Przede wszystkim ludziom, którzy potrafią czytać ze zrozumieniem i umieją łączyć fakty. Z przodu okładki widnieje wytłoczone dużymi literami nazwisko znanego twórcy kryminałów, ale z tyłu tej samej okładki widać coś więcej. Pełna akcji powieść sensacyjna. Jeleniogórscy gangsterzy. Czescy mafiosi. Romska mafia. Dług. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Fabuła prosta, konkretna, tendencyjna, lekka, zabawna i przyjemna. Piwo i chipsy.
Mnie pasuje.
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Marginesy.
Jeśli nie lubisz pikantnych dań, w restauracji nie zamawiasz pikantnego dania. A jeśli już, nie wystawiasz niskiej oceny lokalowi, bo dostałeś danie, które ci nie podeszło. Z przyzwoitości wypadałoby też nie zaniżać oceny samemu daniu tylko dlatego, że jest pikantne, a ty takich nie jadasz. Prosta sprawa.
Tę przedziwną dygresję robiącą za wstęp wstawiam tu nie bez powodu....
„Wspomnienia słabną, mity się zacierają, plany gasną w zarodku. Tak jest ze mną i tak jest ze światem. Jeśli ta cisza ma trwać nadal, jakże długie wydaje mi się to krótkie życie, które mnie jeszcze czeka!” Te słowa wyrażają rozpacz 50-letniej kobiety patrzącej na czytelnika z okładki. Na szczęście później Simone de Beauvoir zdążyła zrozumieć, że jeszcze nie czas na umieranie. Jeszcze można coś przeżyć i opowiedzieć innym.
To jedna z tych książek, które czyta się długo i w odpowiednim nastroju. Nie nadaje się do lektury w autobusie, bo wymaga skupienia, ale nie dlatego, że jest trudna. Bynajmniej. Po prostu wyobrażam sobie czytanie „Poza czasem” w spokojnym miejscu, w ciszy. Może na ławce pod drzewem? Albo na tarasie w deszczowy dzień? Byłaby genialną lekturą na spotkania czytelnicze, ponieważ mogłaby wywołać mnóstwo dyskusji. Można by jej poświęcić kilka takich spotkań, a tematy do rozmów wciąż by się nie kończyły.
Feministka napisała tę książkę, feministka trafiła na okładkę i wiele feministycznych stwierdzeń w niej pada. Jeśli ktoś na hasło „feminizm” wyobraża sobie grubą, wąsatą i rozkrzyczaną lesbijkę (czy wręcz lesbę), nie umiem ani nie mam ochoty mu pomóc. Jego problem. Wróćmy jednak do tematu. Lynne Segal nie tyle napisała książkę, co przygotowała porządną i treściwą pracę pełną cytatów i nawiązań do dzieł literatury. Znajdziemy w niej rozważania kobiet oraz mężczyzn w różnym wieku, nie tylko seniorów czy tych, którzy za takich się uważają.
Właśnie! Kwestia, kiedy człowiek staje się/czuje się stary, to świetny początek. Pamiętam, jak na studiach omawialiśmy XIX-wieczną lekturę, gdzie jedna z bohaterek nazwała się starą kobietą, a miała ok. 36 lat. Dla studentki 40-latek jest stary, ale i tak się ubawiliśmy, bo ta bohaterka mentalnie stała już nad grobem. I dzisiaj znajdą się tacy, którzy uważają (a przynajmniej próbują tak wmawiać w dyskusjach w sieci), że dla kobiet po 30. nic, tylko ściana. Wieczory na kanapie przed telewizorem, wino i kot. Jak dla mnie brzmi świetnie, ale chyba ma straszyć. W każdym razie starość nam się przesuwa, bo żyjemy coraz dłużej. Trochę słabo uważać się za starego po 40., kiedy przed nami drugie tyle życia. Większość czasu na tej planecie jesteśmy starzy?
Podtytuł książki brzmi „Przyjemności i przypadłości starzenia się”. Dobrze opisuje, czego możemy spodziewać się przy czytaniu. Na licznych przykładach z literatury autorka pokazuje, jak z wiekiem zmienia się postrzeganie starości u siebie oraz innych ludzi. Udowadnia, że brakiem atrakcyjności martwią się nie tylko kobiety, ale i mężczyźni. To zresztą w pełni zrozumiałe i nie trzeba przywoływać przykładu z „Lepiej późno niż później”, gdzie do bohatera granego przez Jacka Nicholsona w końcu dociera, jak patrzą na niego młode dziewczyny. Jak na dziadka.
„Poza czasem” przybliża wiele zagadnień, od potrzeby seksu „nawet” u seniorów, przez błogosławieństwo menopauzy, po zmaganie się z chorobami starczymi, w tym demencją. Sporo uwagi – co zauważa sama pisarka – jest poświęcone opiece nad starszymi, temu, jak choroba zmienia życie wszystkich, nie tylko chorego. Pokazuje, jak otoczenie odbiera osoby uważane za stare i jak one siebie odbierają. Jak potężny kult młodości i zakłamywania prawdy panuje w mediach oraz w społeczeństwie. Jak trudno „przyznać się” do bycia starym, jakby to była jakaś klątwa, piętno, które automatycznie izoluje nas od świata.
Moim zdaniem to bardzo ciekawa praca, którą warto nie tylko przeczytać, ale i mieć na swojej półce. Młodsi czytelnicy mogą poznać perspektywę tych, którzy (ze zdziwieniem) się zestarzeli; z kolei dojrzali mają szansę zobaczyć, że nie są odosobnieni w swoich rozterkach. Wszystkich nas to czeka, nie ma się czego bać. Lepiej się przygotować – na przykład lekturą tej książki. Gorąco polecam.
Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Glowbook.
„Wspomnienia słabną, mity się zacierają, plany gasną w zarodku. Tak jest ze mną i tak jest ze światem. Jeśli ta cisza ma trwać nadal, jakże długie wydaje mi się to krótkie życie, które mnie jeszcze czeka!” Te słowa wyrażają rozpacz 50-letniej kobiety patrzącej na czytelnika z okładki. Na szczęście później Simone de Beauvoir zdążyła zrozumieć, że jeszcze nie czas na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Choćby dzieliło nas tysiąc mil, jest nam przeznaczone spotkanie”. Choćby pochodzili z różnych światów, jedno było biedne i dość samotne, a drugie opływało w bogactwo i blichtr, miłość pokona wszystkie przeszkody. Brzmi pięknie, a może zbyt pięknie? Tak, bo to wyidealizowana historia z cudownej, totalnie nierealnej rzeczywistości. Jednocześnie to opowieść, którą czyta się z uśmiechem, bo robi dobrze i ciepło na serduszku. Taka książka-słodziaczek.
Kiedyś byłam romantyczką, dziś został mi głównie cynizm. Czasem jednak potrafię się rozczulić – nie tylko przy oglądaniu filmów z kotkami. Tak było i tym razem, gdy poznałam „Fake Dates and Mooncakes”. To przesłodki romans dla nastolatków (i o nastolatkach). Czuć, że targetem są młodsi czytelnicy, ale typowa dla tej literatury naiwność i stawianie wszystkiego na jedną szalę nie przeszkadzały mi w czerpaniu z czytania dużej przyjemności.
Debiut Sheer Lee opowiada o uczuciu między dwójką młodych mieszkańców Nowego Yorku. Dylan pracuje w restauracji swojej cioci, a Theo to członek niesłychanie bogatej rodziny. Spotykają się przypadkiem dzięki smażonemu ryżowi (z dodatkiem cebuli dymki). Niedługo później okazuje się, że w apartamencie na poddaszu nie tylko Dylanowi serce zaczęło bić szybciej. Theo odwiedza go w restauracji i proponuje układ. Tym samym wchodzimy w jeden z najczęściej spotykanych schematów w romansach, czyli udawany związek. Przy czym... żaden tak naprawdę nie chce, żeby ich randki nie były prawdziwe.
Niesamowicie miło mi się czytało. Kibicowałam chłopakom, choć zakładałam, że nie ma potrzeby, bo przecież oni muszą być razem. Nie tylko dlatego, że okładka jest taka śliczna i słitaśna. Poczułam się z dwie dekady młodsza, kiedy śledziłam ich przekomarzania, mniejsze i większe dramy oraz przeżywanie każdego dotyku, uśmiechu czy wreszcie pocałunku. Powiem więcej! Nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu któryś zbierze się na odwagę i pocałuje tego drugiego. To było takie urocze i niewinne! Chociaż co jakiś czas pojawiał się komentarz z boku (np. od kuzynki) sugerujący bezeceństwa lub przypominający o prezerwatywach. Czyli słodko, ale z głową.
Historia jest przyjemnie napisana oraz – co nie dziwi – prosta i przewidywalna. To absolutnie nie przytyk! Oczywiście w trakcie musi pojawić się jakaś przeszkoda, żeby nie było zbyt idealnie. Niemniej to znakomita lektura dla młodzieży marzącej o wielkiej miłości, która spada z nieba. Przy okazji czytelnicy mogą poznać lepiej azjatycką kulturę, dowiedzieć się więcej o egzotycznych dla nas wierzeniach i legendach, a także o gotowaniu (lub raczej pieczeniu). Widać, że autorce zależało na przybliżeniu odbiorcom kilku aspektów i nie chodzi mi tylko o przepis na księżycowe ciasteczka. „Fake Dates...” mają sporo walorów edukacyjnych, m.in. poruszają kwestię adopcji zwierząt. Za to kolejny plusik.
Bardzo bym chciała, żeby kiedyś świat zmienił się na ten, w którym Dylan poznał Theo. Wspaniały, tolerancyjny świat, gdzie miłość to miłość, nie patrzy na płeć. Gdzie tęczowe nastolatki mogą liczyć na wsparcie rodziny, włącznie z jej najstarszymi członkami. Złapałam się na żalu, że tak nie ma. A później na refleksji, że przecież jest wiele państw, w których w miłość nie rzuca się kamieniami. Patrzę z perspektywy kraju z takim a nie innym rządem i to mi zaciemnia (zabrunatnia) obraz. Ale ciągle wierzę i powtarzam za Tomaszem Lipińskim z grupy Tilt: „Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie...” A Wam polecam tę przeuroczą książkę.
Możliwość przedpremierowej lektury zapewniło mi Wydawnictwo Literackie, za co bardzo dziękuję.
„Choćby dzieliło nas tysiąc mil, jest nam przeznaczone spotkanie”. Choćby pochodzili z różnych światów, jedno było biedne i dość samotne, a drugie opływało w bogactwo i blichtr, miłość pokona wszystkie przeszkody. Brzmi pięknie, a może zbyt pięknie? Tak, bo to wyidealizowana historia z cudownej, totalnie nierealnej rzeczywistości. Jednocześnie to opowieść, którą czyta się z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-06-02
Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że będzie kiepsko. Najpierw opis, a raczej jeden wielki spojler. Przeczytałam, sapnęłam z poirytowania i pomyślałam: „Znowu zrobili to samo co z „Nikt, tylko my” Laure van Rensburg!” Później otworzyłam książkę i na pierwszej stronie ujrzałam nazwisko tłumaczki od „Głuszy” Marka Edwardsa. Jejks, będzie grubo! Po co mi to było?
Mimo negatywnego nastawienia ani się obejrzałam, a byłam w połowie. Nie mogłam się oderwać, tak mnie ciekawiło, jak się skończy ta opowieść o bliźniaczkach, których, łagodnie mówiąc, nie łączy ciepłe uczucie. Megan od dziecka żyje w cieniu Leah. Niby są identyczne, ale to Leah ma powodzenie, podczas gdy Megan to ta gorsza, mniej przebojowa, nieśmiała, a do tego uważana za mniej rozgarniętą przez wszystkich włącznie z własnym mężem. Straszliwie się boi, że w końcu dopadną ją zaburzenia psychiczne, podobnie jak matkę. Za to Leah żyje beztrosko, a jest sławna i bogata, bo właściwie okradła siostrę. Miały wspólnie wydać książkę, ale postanowiła obłowić się sama. Od zawsze lubiła zagarniać to, czego zapragnęła, nie licząc się z uczuciami innych.
Gdy pewnego dnia Megan natrafia w telefonie Chrisa na zdjęcie... siebie w nieznanej bieliźnie, musi spojrzeć prawdzie w oczy. Wyrusza na spotkanie z siostrą, która czeka na nią z kpiącym uśmieszkiem na twarzy. Rozmowa nie idzie po myśli żadnej z nich. Nieoczekiwany finał zmusza jedną z bliźniaczek do szybkiego przemodelowania życia. Sytuacji nie poprawia fakt, że na scenie pojawia się kolejna osoba. Bynajmniej nie sprzymierzeniec.
Autorka postanowiła podzielić książkę na kilka części, a w każdej narratorem jest inny bohater. Jedną czytało mi się wyjątkowo opornie, bo do głosu doszła okropna, wyrachowana postać. W pewnym momencie złapałam się na przewracaniu kartek, tak szybko chciałam ją pożegnać. Za to następna część... Aż do samego końca czytałam z wielką satysfakcją, a później odłożyłam egzemplarz i głęboko westchnęłam. Więcej takich tytułów proszę! Kolejny raz w mojej głowie pojawiło się skojarzenie z „Nikt, tylko my”. Jak to można coś założyć i bardzo się pomylić! Mimo wtopy z opisem „Sobowtórka” potrafiła się wybronić, wciągnąć, a do tego zaskoczyć.
Podobało mi się i to bardzo, niemniej nie jest to pozycja bez wad. To, że miło mi się czytało, nie znaczy, że wszystko kupiłam bez mrugnięcia okiem. Wątek przemiany jednego z bohaterów mnie nie przekonał, a wielka intryga drugiego wydała mi się przekombinowana. Ale nie będę się czepiać. Czasem dobrze poczytać coś, co niekoniecznie uważam za wiarygodne, za to zapewnia mi masę frajdy. A tak właśnie było w tym przypadku. Prócz tego niepotrzebnie obawiałam się tłumaczenia. No dobra, kilka razy uniosłam brew. Przykład: dzieci, które najadły się słodyczy, „dostały korby”, bohaterka wsypuje „rozpuszczałkę” do kubka i zalewa wrzątkiem oraz śpi „wśród zmerglonych prześcieradeł”. Wie ktoś, co to znaczy? Skotłowane?
Podsumowując, Sarah Bonner miała u mnie pod górkę, a finalnie do siebie przekonała. Polecam jej książkę tym, którzy szukają czegoś niekoniecznie mrożącego krew w żyłach, ale z pazurem. Raczej lekkiego, ale nie banalnego. Połkniecie „Sobowtórkę” w parę godzin.
Za możliwość przedpremierowej lektury bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że będzie kiepsko. Najpierw opis, a raczej jeden wielki spojler. Przeczytałam, sapnęłam z poirytowania i pomyślałam: „Znowu zrobili to samo co z „Nikt, tylko my” Laure van Rensburg!” Później otworzyłam książkę i na pierwszej stronie ujrzałam nazwisko tłumaczki od „Głuszy” Marka Edwardsa. Jejks, będzie grubo! Po co mi to było?
Mimo...
Nie lubię czuć się źle po przeczytaniu książki. Wiem, że i takie emocje są potrzebne, żeby nie zamykać się w swojej bańce, ale nie zmienia to faktu, że boli. Siedzę nad pustym edytorem i próbuję znaleźć najlepsze słowa do tego, co kłębi mi się w głowie. A może bardziej pasowałoby „w sercu”?
Smutna to historia o samotności, poczuciu wyobcowania oraz braku miłości. O byciu tą papużką, która po ucieczce przez okno jest dziobana przez wróble tylko za to, że ma kolorowe piórka. To historia przeraźliwej samotności młodego chłopca (a później mężczyzny), który nigdzie nie pasuje. Kłuje otoczenie swoją innością, wrażliwością, zamiłowaniem do literatury, a jego kobieca uroda prowokuje nie tylko do dręczenia. Opowieść Raula jest sucha, wręcz zimna. Jakby bohater już to wszystko przeżył i pozostało mu jedynie zrelacjonować czytelnikom. Nawet opisy kolejnych gwałtów podaje w półsłówkach, choć ból zmusza go do zagryzania palców. Inaczej musiałby krzyczeć, a to spotkałoby się z surową karą.
„Mówcie mi Kasandra” przenosi nas w lata 80. i 90 ubiegłego wieku. Obserwujemy rzeczywistość komunistycznej Kuby z perspektywy dziecka, a potem nastolatka. Później znowu dziecka, a w następnym rozdziale nastolatka. Wraz z bohaterem wyruszamy też na wojnę do Afryki. Konkretnie do Angoli, gdzie przyglądamy się, jak bardzo nie pasuje i tutaj. To kolejne miejsce, gdzie jedni z niego szydzą, a inni wykorzystują. W migawkach Raul widzi świat antyczny oczami Kasandry, której nikt nie wierzy, że potrafi przewidzieć zagładę miasta. Przeklęta przez boga za odrzucenie, musi cierpieć i odliczać dni do nieuniknionego.
Czas skacze w przód, w tył i z powrotem. Bohater jest gwałcony jako kobieta i jako mężczyzna, jako Raul i jako Kasandra, w sukni, przebraniu i w żołnierskim mundurze. Żyje jakby z boku, jakby w tym życiu nie uczestniczył, a jedynie był obserwatorem. Wszystko czuje, włącznie z fizycznym cierpieniem, ale jest bierny. Nawet nie próbuje wpływać na swój los. Po prostu czeka na finał, który zna od dawna; czeka, aż sądny dzień nadejdzie.
Niekomfortowo czytało mi się tę książkę, bo nie dawała nadziei i nie pozostawiała złudzeń. Marcial Gala zaprosił mnie do świata, w którym nie ma miejsca dla innych. W którym innych się gnębi, tym bardziej, im są słabsi. Nie ma pozwolenia na bycie sobą, bo to drażni nijakich ludzi. Aż mi się przypomniała dukajowa Maszyna-Szarzyna, która mieliła tłum na jednolitą masę. I opowiadanie „Moja pierwsza gęś” (Izaak Babel), w którym z bohatera drwiono, bo umiał pisać. Reszta kawalerzystów zaakceptowała go dopiero, gdy brutalnie zabił pięknego śnieżnobiałego ptaka, wdeptując mu głowę w błoto. Symbolicznie wdeptał w nie wtedy cząstkę swojej wrażliwości. Gdyby Raul postąpił podobnie, być może jego życie potoczyłoby się inaczej, ale to, co zrobił, przypisuje sobie inny żołnierz. Raul/Kasandra czeka, aż dopełni się przeznaczenie.
Tłumacz, Wojciech Charchalis, ujął w posłowiu rys historyczny Kuby tamtego okresu. Przybliżył czytelnikom podejście kubańskiego społeczeństwa (i rządu) do rasizmu, homofobii oraz transpłciowości. Stwierdził też, że bohater ucieka przed życiem w fantazjowanie, a ja, przyznam szczerze, nie wiem, co myśleć. Być może czegoś nie zrozumiałam, coś źle zinterpretowałam. Z pewnością nie jest to tytuł do lektury w autobusie, bo skupienia wymaga zarówno treść, jak i forma. Język jest piękny, czasami wręcz poetycki. Polecam, bo uważam, że warto, ale przygotujcie się na dyskomfort.
Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Rebis.
Nie lubię czuć się źle po przeczytaniu książki. Wiem, że i takie emocje są potrzebne, żeby nie zamykać się w swojej bańce, ale nie zmienia to faktu, że boli. Siedzę nad pustym edytorem i próbuję znaleźć najlepsze słowa do tego, co kłębi mi się w głowie. A może bardziej pasowałoby „w sercu”?
Smutna to historia o samotności, poczuciu wyobcowania oraz braku miłości. O byciu...
2023-04-16
„Jednym z paradoksów Arktyki jest to, że w najzimniejszym miejscu planety ocieplenie klimatu jest najlepiej widoczne” – pisze Anders. W Arktyce ocieplenie następuje dwa razy szybciej niż gdzie indziej. W ciągu stu lat temperatura wzrosła już od czterech do siedmiu Celsjusza”.
Mam duży problem z tą książką, bo bardzo chciałabym ją pochwalić. Doceniam pomysł oraz starania autora, ale forma nie do końca do mnie trafia. Nie potrafię też zaprzeczyć, że nastawiłam się na coś, czego nie otrzymałam i rozczarowałam się podwójnie. Raz, bo zawierzyłam polecajce Jarosława Czechowicza, jedynego ze znanych mi recenzentów, którego śmiało mogę nazwać profesjonalistą. Dwa, bo oczekiwałam thrillera, do tego arktycznego. Sądziłam, że będzie to coś w stylu „Lodu w żyłach” Yrsy Sigurdardottir, przynajmniej jeśli chodzi o mrok, zimno i ponury klimat.
Co dostałam? Powtarzając za Madame Figaro: „powieść, która cudownie bawi się gatunkami i stylami po to, by opowiedzieć o zmierzchu świata, naszego świata”. Po mojemu z tej zabawy wyszedł przedziwny witraż złożony z niekoniecznie pasujących do siebie elementów. Poszczególne fragmenty to notatki okołoprzyrodnicze, scenariusz gry RPG, wątek sensacyjny, którego nie powstydziłby się Lee Child, kapka fantasy oraz obyczajówka, która na ostatniej prostej mknie w stronę romansu. Każda część innym głosem opowiada historię grupki przyjaciół, która spotyka się po latach w rybackiej wiosce na północy Norwegii. Jedni tu zostali (czy raczej utknęli), drudzy wyjechali (czy raczej uciekli), jeszcze inni zostali, ale uciekli, odcięli się od świata i ludzi. W tle mamy topniejący lodowiec, platformę wiertniczą, która próbuje wyssać z planety ropę niczym krew oraz firmę interesującą się wyłącznie zyskami. I widmo nadciągającej katastrofy.
Można by rzec, że nie jestem targetem, ale wydaje mi się, że właśnie jestem. Nie należę do osób, które mylą pogodę z klimatem i twierdzą, że skoro w zimie pada śnieg, nie ma żadnego ocieplenia. Nie jestem pieskiem z mema, który siedzi w płonącym domu i mówi „This is fine”. Jeśli już, bliżej mi do bohaterów „Nie patrz w górę”, otoczonych idiotami zaklinającymi rzeczywistość. Byłam bardzo ciekawa, co dla czytelników przygotował Thomas B. Reverdy. Zaczęłam czytać z zapałem – zwłaszcza że początek jest naprawdę mocny – aby stopniowo zwalniać. Jedne części chłonęłam z zainteresowaniem (wątek Knuta i jego psów, zapiski Andersa), po innych (RPG) jedynie przebiegałam oczami. Niby wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a tutaj do górskiej chatki, ale patrzyłam na nie jak na nici, którymi zszyto skrawki patchworkowej narzuty. Skądinąd ciekawy wzór, ale męczy wzrok, kiedy przyglądam mu się zbyt długo.
Żeby nie było, to absolutnie nie jest zła książka. „Climax. Punkt kulminacyjny” konsekwentnie zmierza do nieuchronnego końca, ukazując ludzką naturę – pazerność, nieodpowiedzialność i zwyczajną głupotę. Ale daje też nadzieję. Tylko czy to thriller arktyczny? Może jestem mało wymagającą czytelniczką, ale wolałabym tę historię opisaną prościej. Może jako konwencjonalnie poprowadzona powieść trafiłaby do mnie bardziej, przyspieszyła tętno czy zjeżyła włos na karku (jak powinien zrobić to thriller). A tak muszę potraktować ją jak eksperyment, którego założenia doceniam, ale nie potrafię cieszyć się wynikami.
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu NOWE.
„Jednym z paradoksów Arktyki jest to, że w najzimniejszym miejscu planety ocieplenie klimatu jest najlepiej widoczne” – pisze Anders. W Arktyce ocieplenie następuje dwa razy szybciej niż gdzie indziej. W ciągu stu lat temperatura wzrosła już od czterech do siedmiu Celsjusza”.
Mam duży problem z tą książką, bo bardzo chciałabym ją pochwalić. Doceniam pomysł oraz starania...
2023-04-12
„W piątek, zaraz po południu, gdy słońce przekroczyło zenit i dostojnie zmierzało ku zachodniemu krańcowi doliny, Sewojanc Anatolija położyła się umierać.”
Horrory czy kryminały przyciągają intrygą, mrokiem oraz (coraz częściej) krwią i okrucieństwem. Szeroko rozumiana literatura piękna rządzi się innymi prawami, choć niespodziewane plot twisty nie są jej obce. Tak jak tutaj, gdy aż trzeba przysiąść, tak zaintrygowało nas pierwsze zdanie tej opowieści. Powiedzcie sami, czy tak nie było.
Przeczytałam „Z nieba spadły trzy jabłka” kilka dni temu, ale późno w nocy, z półprzymkniętymi ze zmęczenia oczami. Nie miałam siły włączać laptopa, aby na świeżo spisać swoje wrażenia. Nie przeszkodziło mi to spisywać ich w trzymanym na kolanach notatniku i bardzo się cieszę, że nikt mnie wtedy nie widział. Dziś recenzja ułożyła mi się już w głowie, więc mogę przestukać ją na klawiaturę. A wierzcie, emocji czytanie wywołało we mnie mnóstwo.
Na początek powiem, że to książka dziwna. Zupełnie inna od tych, na które zwykle natrafiam i nawet nie chodzi o to, że jest... jakaś taka niedzisiejsza. Po części odpowiada za to czas akcji zahaczający o schyłek XIX wieku, wojny i stopniowe pojawianie się w życiu bohaterów kolejnych technologii (samochód, telewizor etc.). Mówiąc „wojny”, mam na myśli nie tylko światowe, ale i te, których nie znam, bo słabo się orientuję w historii tej części kontynentu. Oczywiście mogłabym wpisać do wyszukiwarki coś więcej niż „czy Ormianie żyją w Armenii”, ale wtedy na recenzję poczekalibyście jeszcze dłużej. Obiecuję sobie, że się doszkolę.
Autorka zapełniła 230 stron z małym ogonkiem mnóstwem bohaterów przewijających się przez ponad wiek. Za każdym razem tak samo mocno fascynuje mnie ta rzadka umiejętność napisania tak wiele o tak wielu na tak niewielu kartkach. Wahałabym się nad tym, czy jest tu jeden główny bohater, choć sporo miejsca twórczyni poświęca Anatoliji. Przenosimy się do małej ormiańskiej wioski Maran, w której średnia wieku wynosi tak dużo, że dziwne, że ktoś w niej jeszcze żyje. Miejscowość funkcjonuje jako wspólnota, w której wszyscy pomagają sobie nawzajem. Narine Abgarjan opisuje losy marańczyków subtelnie, a jednocześnie nie oszczędza czytelnika. Ludzie pojawiają się i znikają, zabierają ich wojny oraz kataklizmy. Matki opłakują dzieci, które przyszło im przeżyć i pochować. Niejako mimochodem dowiadujemy się o rzezi Ormian czy umieraniu z głodu.
Tę książkę nie czyta się, lecz odczuwa. Rzeczy potworne i piękne mieszają się ze sobą, tworząc kompozycję, która chwyta za serce. Po skończeniu lektury nie mogłam zdecydować, czy bardziej mnie zachwyciła, czy zabolała. Myślę jednak, że nawet gdy boli, to cena, którą warto zapłacić za możliwość obcowania z czymś tak niezwykłym. „Z nieba spadły trzy jabłka” to opowieść o świecie, którego już nie ma. Pełno w niej tęsknoty za tym, co odeszło, za twarzami bliskich, które można dziś ujrzeć jedynie na zdjęciach. Za tymi, których nigdy się już nie przytuli.
Im więcej za nami przewróconych kartek, tym bardziej widać odautorskie cierpienie. Wciąż pamiętam nieprzyjemne tąpnięcie, które poczułam po skończeniu głównej opowieści i przejściu do opowiadań. Tak, w tej króciutkiej książce jest więcej niż jedna forma literacka. Przeczytałam kilka szkiców i pomyślałam: „Autorko, dlaczego sprawiasz mi ból? Było tak pięknie i – mimo wszystko – sielsko. Dlaczego każesz mi cierpieć?” A ona nie odpowiada. W milczeniu pokazuje krew i połamane kości, oczy umierających, którzy pytają lekarza o szanse przeżycia. Każe pamiętać, że wojna naznacza ocalonych. Nigdy ich nie opuszcza.
Jak widać, nie mam talentu Narine Abgarjan, nie potrafię ująć zwięźle tego, co czuję. Wiem jednak na pewno, że mogę polecić jej książkę z czystym sumieniem. Przy czym nie każdemu. To tytuł dla ludzi, którzy docenią powolne tempo i szczyptę magii, jaką pisarka ubarwia tę opowieść (motyw białego pawia jest cudny!). Jeśli szukacie prezentu dla wrażliwej osoby, kupcie jej „Z nieba spadły trzy jabłka”.
Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Glowbook.
„W piątek, zaraz po południu, gdy słońce przekroczyło zenit i dostojnie zmierzało ku zachodniemu krańcowi doliny, Sewojanc Anatolija położyła się umierać.”
Horrory czy kryminały przyciągają intrygą, mrokiem oraz (coraz częściej) krwią i okrucieństwem. Szeroko rozumiana literatura piękna rządzi się innymi prawami, choć niespodziewane plot twisty nie są jej obce. Tak jak...
2023-02-24
Pamiętam, jak natknęłam się na pytanie popularnej polskiej autorki zadane fance. „Jak poradziłaś sobie z tymi emocjami?” Rozmawiały o niesamowicie dramatycznym rzekomo fragmencie, który akurat miałam okazję przeczytać. Pamiętam swojego łotdefaka. Kobieto, o co ci chodzi? Emocje jak na grzybach (i nie mam na myśli strachu, że jakiś typ w lesie pomyli cię z dzikiem)!
Pamiętam, jak autor komedii kryminalnych zdradził swoim fanom, że kiedy pisze kolejne scenki, czasami śmieje się sam do siebie. Skądinąd to sympatyczny człowiek, ale byłam w stanie przebrnąć tylko przez pierwszą część jego serii.
Po co te dygresje? Ano po, żeby zgrabnie nawiązać do zdania, które skusiło mnie do zgłoszenia się po „Ariadnę” na równi z cudną okładką oraz obietnicą oddania głosu kobietom. Pisarka twierdzi, że „to książka, której sednem jest siostrzeństwo”. A ja twierdzę, że to kolejny przykład tego, jak mocno niekiedy rozmijają się zamierzenia twórców oraz odbiór czytelników.
Niedawno stękałam, żem wielce rozczarowana, bo „Wariatki” Chantal Delsol mnie oszukały. A oszukałam się sama. Niepotrzebnie nastawiłam się na coś, czego tam nie było. Tutaj mamy identyczną sytuację. Spodziewałam się elektryzującej historii o Ariadnie (nie o Tezeuszu), o tym, jak poradziła sobie w świecie, w którym kobiety mają niewiele do powiedzenia. Nawet jeśli to królewny. Chciałam przeczytać inną wersję mitu, tym razem opowiedzianą przez płeć żeńską i przedstawioną z jej punktu widzenia. Rozumiem, że różnie można wyobrażać sobie kobiecą siłę, niekoniecznie jako dosłownie rozumianą waleczność (jak u Amazonek). Niemniej dla mnie żadna z bohaterek silna nie była, a już na pewno nie tytułowa Ariadna.
Już miałam pisać, że „z oryginałem”, ale w ostatniej chwili się opamiętałam. Z wersją znaną chociażby z dzieła Parandowskiego pracę Jennifer Saint łączy – nomen omen – cienka nić. Na Kretę przypływa statek z grupką ateńskiej młodzieży przeznaczonej na pożarcie przez Minotaura. Wśród nich znajduje się książę Tezeusz, który skrada serce kreteńskiej królewnie. Dziewczyna pomaga mu w ucieczce i razem z nim odpływa z wyspy swojego ojca, aby obudzić się porzucona na innej wyspie. „To już koniec babe, skończyło się love story. Jestem już zmęczony, wracam dziś do żony”. Od tego momentu „Ariadna” to pełna improwizacja autorki. Rozpisała fabułę na dwa głosy – zrozpaczonej córki Minosa oraz... drugiej, też zrozpaczonej. Obie pokochały mężczyznę, który okazał się nie dzielnym, honorowym herosem, a zwykłą szują.
Czytałam i kręciłam głową. O ile Ariadna stała mi się obca bardzo szybko, o tyle przez jakiś czas z zainteresowaniem przyglądałam się Fedrze. Uznałam ją za dużo ciekawszą postać, więc rozwiązanie, które zaplanowała jej twórczyni, wprawiło mnie w osłupienie. Zresztą finał historii samej Ariadny również wywołał potężnego marsa na moim czole.
Dobrnęłam do ostatniej strony i dalej nie wiem, gdzie to siostrzeństwo. Bo bohaterki są siostrami? Siostrzeństwo kojarzy mi się z kobiecym wsparciem, z przyjaźnią, z solidarnością. Może Ariadna w końcu popłynęła do Fedry, ale jak dla mnie to trochę za mało – i zbyt późno.
Do książki zraziła mnie też inna kwestia. Dziewictwo greckich bogiń, wydanie drugie poprawione wcześniejszych wierzeń, nieprawdziwe, a mimo to wciąż powtarzane. Owo dziewictwo nie było nigdy dosłownym. Chodziło wyłącznie o chęć bycia niezależną, brak zgody na przydzielanie męża (czy przydzielanie mężowi), nie o abstynencję seksualną. Niby czemu ciężarne kobiety miałyby modlić się do bogini dziewicy o szczęśliwy poród? Nie było innych opcji? Szkoda, że autorka wpisuje się w ten nurt i przytacza mit o dziewictwie Ateny czy Artemidy w sensie „nieskalania” (przez beniza) oraz „czystości”. Po co to powielać, nie lepiej odkłamać?
Żeby nie było, że tylko krytykuję i krytykuję. Cieszy mnie, że pisarka dostrzegła krzywdę kobiet wykorzystanych przez bogów. Mitologia obfituje w gwałty (opisywane jako różne metody uwodzenia), ale przechodzimy nad tym do porządku dziennego bez zbytnich refleksji. Ot, jurny Zeus czy inny mieszkaniec Olimpu znów upatrzył sobie ziemską kobietę i ją „posiadł”. Czy tego chciała, czy nie. Pamiętam ze szkoły podejście nauczycielki (sic!), że Zeus musiał tak postępować, bo był ojcem herosów. No panie, nie da się utrzymać w ryzach tego ogiera! Bryka jak wariat!
Podsumowując, mamy mit o Tezeuszu z innej perspektywy w przepięknej okładce. Język – ujdzie (poza błędem ortograficznym, który pojawił się na str. 70 oraz 402). Całość może się spodobać czytelnikom lubiącym mitologię, ale traktującym ją jako rozrywkę. Bez wgłębiania się w szczegóły i bez ciągotek do poszerzania wiedzy w tym zakresie. Dla mnie to kolejne dzieło, które można postawić obok Parandowskiego. Na półkę, która powinna pokryć się kurzem.
Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.
Pamiętam, jak natknęłam się na pytanie popularnej polskiej autorki zadane fance. „Jak poradziłaś sobie z tymi emocjami?” Rozmawiały o niesamowicie dramatycznym rzekomo fragmencie, który akurat miałam okazję przeczytać. Pamiętam swojego łotdefaka. Kobieto, o co ci chodzi? Emocje jak na grzybach (i nie mam na myśli strachu, że jakiś typ w lesie pomyli cię z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Trzydziestoparoletni londyńczycy postanawiają wyruszyć w wielką podróż po Europie. Tak sobie wymyślili, bo później czeka ich już tylko ustatkowane życie. Wiecie, małżeństwo, dzieci, takie tam rzeczy, które nie pozwalają na przyjemności. Zwiedzają wiele krajów i świetnie się bawią, aż trafiają do Rumunii, a tam... Na oddalonej od świata stacji kolejowej zostają wyrzuceni z pociągu, bo jechali bez biletów, a paszporty im skradziono. Ogólnie mają przekichane. Wędrują przez szemrane rejony, by finalnie znaleźć się w lesie, przy starej chacie, z której słychać przeraźliwe krzyki. Szczerze mówiąc, brakowało mi jeszcze wyjących w oddali wilków, pełni księżyca i mgły. Albo burzy. I koniecznie zamku nad przepaścią.
Leciutko się chichram, ale czasem lubię sobie sięgnąć po coś tendencyjnego, pełnego ogranych klisz. Tak dla czystej rozrywki, do desperadosika i paczki chipsów albo orzeszków. W tym przypadku doszła jeszcze (podszyta obawą) chęć przetestowania pióra twórcy „Głuszy”, która wciąż odbija mi się czkawką. Pierwsze, co sprawdziłam po zobaczeniu maila od wydawnictwa, to nazwisko tłumacza. Uspokojona, że to ktoś inny, zgłosiłam się i pozostało mi czekać na przesyłkę. I wiecie co? Podobało mi się. Naprawdę!
Ale od początku. Kiedy przeczytałam opis „Zło pójdzie za tobą”, przypomniały mi się wszystkie „Hostele”, „The Shrine” z 2010 roku (i obraz polskiej wsi) oraz cała rzesza filmów o turystach, którzy wyjechali na wakacje do Dziury w Dupie, a potem wycięto im narządy, oddano bogaczom do torturowania lub złożono w ofierze lokalnemu bogu. Bohaterom książki również ustawicznie wiatr w oczy i pod górkę. O tym, co wydarzyło się w starej chacie w lesie, dowiadujemy się po wielu, wielu, wielu rozdziałach, ale pisarz cały czas utwierdza czytelnika w przekonaniu, że było to straszne. Jak dla mnie ta gra wstępna trwała nieco zbyt długo. Za każdym razem, gdy Daniel miał komuś wyznać prawdę, oczywiście ktoś musiał mu przerwać. Traumatyczne wydarzenia z urlopu nie tylko zniszczyły jego związek z Laurą. Oboje zaczęli odczuwać, że interesuje się nimi ktoś o wrogich zamiarach. Czyżby faktycznie przyciągnęli coś ze sobą z rumuńskiego lasu?
Kiedy przestałam się już bać, że styl książki będzie równie... hm... specyficzny co w „Głuszy”, zaczęło mi się czytać z przyjemnością. Poza zgrzytem w postaci Olive Oyl przetłumaczonej jako Oliwka Olejek (skoro już, to czemu nie Olej Roślinny?) nie mam większych zastrzeżeń do tłumaczenia. Choć muszę przyznać, że nie startowałam z wysokiego progu. Ale nic to, nie nastawiałam się na ambitną lekturę, lecz na rozrywkę, a to otrzymałam. Na rozwiązanie musiałam sporo poczekać i częściowo je kupuję, a częściowo uważam za przekombinowane. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy opowiadałam komuś fabułę i usłyszałam, jak niektóre zdania śmiesznie brzmią.
Podsumowując, Mark Edwards zaprezentował moim zdaniem całkiem fajną historię. W porównaniu do poprzedniczki jest dużo lepiej, chociaż trzeba mieć na uwadze, że mówimy raczej o kebabie z budki na rogu ulicy, a nie o wykwintnym daniu. Ale czasem chce się zjeść właśnie coś takiego. Jeśli macie ochotę spędzić jedno czy dwa popołudnia z parą, która przeżyła w Rumunii coś potwornego, zachęcam. Być może to jedna z tych książek, które szybko się czyta i równie szybko o nich zapomina, ale samej lektury nie żałuję. I pewnie sięgnę po kolejny tytuł tego autora.
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.
Trzydziestoparoletni londyńczycy postanawiają wyruszyć w wielką podróż po Europie. Tak sobie wymyślili, bo później czeka ich już tylko ustatkowane życie. Wiecie, małżeństwo, dzieci, takie tam rzeczy, które nie pozwalają na przyjemności. Zwiedzają wiele krajów i świetnie się bawią, aż trafiają do Rumunii, a tam... Na oddalonej od świata stacji kolejowej zostają wyrzuceni z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Trzymają Państwo w rękach pierwszą skierowaną do szerokiego grona odbiorców książkę opisującą siedemdziesiąt lat funkcjonowania naszego Pogotowia. (…) Książka ta nie jest jednak kroniką wypadków, chociaż autorzy wiele z nich przywołują, zarówno głośnych, jak i tych mniej znanych, ale trafnie opisujących specyfikę naszych działań. (…) Choć autorzy przywołują wiele ważnych dla Pogotowia nazwisk i wydarzeń, tej książki nie można nazwać biograficzną czy naukową. (…) Wreszcie ta książka nie jest poradnikiem, jak się w górach zachowywać. (…) O czym zatem jest ta książka? Odpowiedź jest prosta. O Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym. O wybranych wydarzeniach z naszej historii, niektórych postaciach tworzących i rozwijających grupy regionalne od Karkonoszy po Bieszczady, ciekawych wyprawach i akcjach ratunkowych, a także o używanym przez nas sprzęcie, wykorzystywaniu psów w ratownictwie górskim czy ratownictwie z powietrza”.
Zaczniemy dzisiaj nietypowo, czyli nie od recenzowanego tytułu, a od osoby recenzującej – w sensie mnie. Nie przepadam za górami. Szanuję i podziwiam, ale z daleka. Na urlopy wybieram wyłącznie kierunki płasko-pagórzaste, najlepiej z jakąś wodą. Nie znoszę się męczyć dreptaniem pod górkę. Nigdy nie fascynowało mnie pokonywanie trasy tylko po to, żeby zdobyć szczyt i chwilę na nim posiedzieć. Już po samym sposobie, w jaki to opisuję, widać, że totalnie nie czuję pasji taterników ani nawet rekreacyjnych łazików górskich przemierzających Dolinę Kościeliską. Skąd więc pomysł, żeby sięgnąć po „GOPR. Na każde wezwanie”? Bo lubię poznawać nowe rzeczy – nawet jeśli jedynie zza biurka.
Książka zafascynowała mnie już od pierwszych stron. Do tego, jak wszystkie poprzednie pozycje tego wydawnictwa, które do mnie trafiły, jest pięknie wydana. Ma mnóstwo zdjęć, zarówno kolorowych, jak i czarno-białych, przejrzysty druk oraz miły dla oka papier. Nie ten specyficzny szarawy, który ułatwia czytanie (przynajmniej mnie), ale świetnie dopasowany. No i ta treść... Obaj autorzy, Wojciech Fusek i Jerzy Porębski, porządnie przyłożyli się do pracy. To naprawdę widać. Odbyli mnóstwo rozmów, zebrali masę materiałów i uszeregowali je w rozdziały, które pochłaniałam za jednym posiedzeniem. Przy czym samo czytanie książki rozłożyłam sobie na raty i polecam to chętnym na lekturę. To mnóstwo danych, informacji oraz anegdot, które mogą zacząć zlewać się w jednolitą masę, jeśli przyjmiemy za dużo wiedzy naraz. Myślę, że to jedna z tych książek, które są warte tego, żeby mieć je na półce. Nie wypożyczać, tylko kupić i czytać, kiedy najdzie ochota.
Nawet nie wiem, od czego zacząć wymienianie tego, czego możecie się dowiedzieć. Poza historiami spektakularnych akcji ratowniczych poznacie też te dramatyczne, gdy pomoc przybyła za późno. Lub poszukiwaniom towarzyszyła nadzieja walcząca z rozpaczą. Zresztą to właśnie takie wydarzenie rozpoczyna naszą opowieść („O 11:20 nadzieja umarła”), stając się jednocześnie „bodźcem do powołania Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, a w dalszej perspektywie (...) do utworzenia grup ratowniczych w innych polskich górach”. Niestety, czasami to właśnie czyjaś śmierć motywuje do walki o kolejne życia.
Gorąco polecam „GOPR”, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdemu taka forma oraz tematyka przypadnie do gustu. Spotkałam się z opiniami/zarzutami, że jest zbyt nudna, za dużo w niej wątków z dawnych lat, do tego stare zdjęcia... WTF, chciałoby się rzec. Ludziska, czytajcie opisy, sprawdzajcie, co bierzecie do ręki. To książka o GOPR i jego historii, szeroko rozumianej. Jeśli chcecie ją poznać, zachęcam i podpisuję się pod wszystkimi pozytywnymi głosami.
Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję Wydawnictwu Agora.
„Trzymają Państwo w rękach pierwszą skierowaną do szerokiego grona odbiorców książkę opisującą siedemdziesiąt lat funkcjonowania naszego Pogotowia. (…) Książka ta nie jest jednak kroniką wypadków, chociaż autorzy wiele z nich przywołują, zarówno głośnych, jak i tych mniej znanych, ale trafnie opisujących specyfikę naszych działań. (…) Choć autorzy przywołują wiele ważnych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-10-28
„Mieliście kiedyś krew na rękach?
Nie w przenośni. Zupełnie dosłownie.
Ja miałam. Jest ciepła. Zaskakująco gładka i lepka jak dobry balsam do ciała. Do tego śliska, jeśli wypłynie jej wystarczająco dużo”.
Lubię książki, które dotykają tzw. trudnych spraw. Być może ich główne zadanie polega(ło) na zapewnieniu czytelnikowi rozrywki, niemniej wskazanie jakiegoś ważnego problemu społecznego znacznie podwyższa im ocenę. Tak właśnie jest z najnowszym dziełem J.T. Ellison, w którym autorka poświęciła wiele miejsca depresji.
Nastoletnia narciarka bierze udział w ważnych zawodach, ale pęd ku podium przerywa jej wypadek. Z połamaną kończyną nie weźmie udziału w dalszych zmaganiach, ale szybko przekonuje się, że to najmniejszy z jej licznych problemów. Badania wykazują, że ma niezwykle groźną odmianę białaczki, a czas nie działa na jej korzyść. Jakby tego było mało, ze znalezieniem dawcy do przeszczepu komórek macierzystych będzie jeszcze trudniej, niż bywa w takich przypadkach. Myślicie, że to już koniec? Nie, pisarka zwaliła na głowę bohaterów (nie tylko 17-letniej Mindy Wright) jeszcze większy Armagedon. W tle mamy trudną, mroczną przeszłość, sznyty na rękach, przemoc seksualną i „czarnego psa”, czyli patrzącego w milczeniu prywatnego demona – depresję.
Przyznam szczerze, że „Więzy krwi” trafiły u mnie na bardzo zły okres. To znaczy bardzo dobry, który do tego wciąż trwa, ale jednocześnie zajmuje mi uwagę. W efekcie odstawiłam czytanie na bok, w tym tę książkę, choć nie zasłużyła na tak lekceważące traktowanie. Jestem pewna, że niejedna osoba spędzi nad lekturą całe popołudnie bądź dwa i nie będzie chciała się oderwać, póki nie skończy. Tym bardziej, że język jest przyjemny dla oka. Nie wiem, kogo mam chwalić, autorkę czy tłumacza, ale ktoś tu zasłużył na dużą porcję frytek z majonezem Kieleckim. Piątka z plusem należy się również redakcji i korekcie. Otrzymałam egzemplarz recenzencki, a nie wyłapałam w nim żadnych baboli. Postarano się, co nie jest takie znowu oczywiste w dzisiejszym świecie cięcia kosztów na wszystkim.
Czy są tu jakieś minusy? „Więzy krwi” to jeden z wielu przykładów książek reklamowanych jako thriller, a ja zaliczyłabym je do kategorii „obyczajowe”. Co prawda historia z czasem się rozkręca, żeby na dobre rozpatatajać się przed końcem, no ale jeśli nie połowa, to znaczna jej część płynie sobie raczej leniwie. Niektóre momenty mogą wręcz nużyć czy pełnić funkcję zbędnego zapychacza, sama w sobie jednak książka wydaje mi się całkiem dobra. Czytałam ją ze sporym zainteresowaniem, a im dalej, tym bardziej mnie wciągała. Finalnie uważam, że powinna przypaść do gustu wielu osobom, ze szczególnym uwzględnieniem fanów rozbudowanej warstwy obyczajowej.
Za możliwość przedpremierowej lektury (z którą się nie wyrobiłam) bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.
„Mieliście kiedyś krew na rękach?
Nie w przenośni. Zupełnie dosłownie.
Ja miałam. Jest ciepła. Zaskakująco gładka i lepka jak dobry balsam do ciała. Do tego śliska, jeśli wypłynie jej wystarczająco dużo”.
Lubię książki, które dotykają tzw. trudnych spraw. Być może ich główne zadanie polega(ło) na zapewnieniu czytelnikowi rozrywki, niemniej wskazanie jakiegoś ważnego...
2022-10-04
Powinnam chyba stworzyć osobną kategorię książek, z którymi mam problem. Niekoniecznie dlatego, że są kiepskie, źle napisane czy nudne, po prostu nie do końca wiem, co o nich sądzić. „Porzuceni” pasują do tej szuflady, ponieważ przeczytałam to dwa dni temu, ale wciąż nie jestem w stanie powiedzieć, czy polecam ten tytuł, czy mi się podobał, czy może czegoś nie zrozumiałam.
Ale od początku. A początek... nie był łatwy. Długo nie mogłam wczuć się w tę historię, nie czułam żadnych pozytywnych fluidów do (bardzo prostego) stylu autora. Nic mnie nie wciągnęło, nie szarpnęło ani nie wyrwało z butów. Co dziwne, bo fabuła aż się o to prosi. W łódzkim parku dwójka spacerowiczów z pupilami napotyka upiorne znalezisko – ktoś zakopał stertę psich zwłok. Policja początkowo ociąga się z przyjazdem, ale na miejscu szybko się ożywia. Pod jednym z martwych psiaków leżą zwłoki dziecka. Do mundurowych prowadzących sprawę dołącza komisarz z Gdańska, postać antypatyczna i przerysowana. Trzy lata wcześniej w jego mieście w podobny sposób zamordowano dziecko. Według mężczyzny zbrodnie popełnił ten sam człowiek, pozostaje jedynie to udowodnić, aby otworzyć sprawę. I znaleźć mordercę.
Do połowy czytanie szło mi ślamazarnie. Co rusz odrywałam się od lektury, zerkałam a to w okno, a to w komputer, a to w telefon. Nijak nie mogłam poczuć „flow”. Wiecie, czasem strony przewracają się same, wszystko wokół znika, słyszymy głosy bohaterów, jakbyśmy byli obok nich. Tu nic takiego nie miało miejsca. Cały czas tylko litery, litery, litery i szelest kolejnych kartek. Do tego ewidentnie nie zaiskrzyło między mną a bohaterami. Oczywiście to żaden dowód na niską jakość książki, ale czytałam i wzdychałam z coraz większą irytacją. Młodziutka, na wskroś naiwna Malwina, pracownica domu dziecka, boi się podniesionego głosu, ale idzie w każde niebezpieczne miejsce, które wpadnie jej do głowy. Tomasz to tajemniczy mężczyzna z trudną przeszłością – brzmi kusząco dla fanek problemów. Pierwsze to idealny przykład bohaterki z horrorów, która szuka znajomego w piwnicy, a kiedy słyszy dyszenie w ciemnym kącie, zamiast uciekać, lezie dalej z tekstem: „To nie jest śmieszne! Czemu robisz sobie ze mnie żarty?” Drugie to milczek z saloniku prasowego, ukrywający liczne sekrety. Moim skromnym zdaniem jest dziwny, a do tego cholernie toksyczny. Mimo tego młoda lgnie do niego jak mucha do g... do miodu. Choć na początku zaplusował u mnie poprawnym nazwaniem śmierci zwierząt i ogólnie prozwierzęcą empatią, to później pikował w dół, żeby rąbnąć na samo dno. Razem z Malwiną.
Od połowy coś w końcu ruszyło. Zarówno akcja, jak i moje zainteresowanie. Może styl przestał mi przeszkadzać, a może się poprawił, w każdym razie w krótkim czasie ujrzałam ostatnią stronę. Czyli plus – szybko się czyta. Zamknęłam książkę i pozostałam na dłużej w zadumie. Szczerze mówiąc, wciąż nie wiem, czy to jedna z tych nie do końca dopracowanych autorskich wizji, czy to ja czegoś nie zrozumiałam. Widzę otwartą furtkę do kolejnej części lub smutne marzenie bohatera, że kiedyś uda mu się coś, co nie udało się teraz. Na dwoje babka wróżyła. Do tego albo autor naprowadzał czytelnika na konkretne tropy, albo wpuszczał go w maliny. Robił to specjalnie, żeby mieszać mu w głowie, czy po prostu tak mu (nie) wyszło?
Co jest pewne i warte podkreślenia, to problemy, które przewinęły się w książce. Maciej Kaźmierczak poruszył kwestię presji na macierzyństwo oraz chorób psychicznych i tego, co może się stać, gdy chora osoba nie otrzymuje odpowiedniego wsparcia. Od siebie dodam, że to kolejny kamyk do ogródka dla mężczyzn, którzy niczym rącze koniki umykają przed trudnościami prosto w objęcia nowego, lepszego życia. Ubiegając oburzenie w stylu #NotAllMen, mówię o konkretnych przypadkach, gdy stare zostaje porzucone i niech sobie radzi albo ginie.
Nie oceniam, bo nie wiem, czy uzyskany przez autora efekt był zamierzony, czy przypadkowy. Historia sama w sobie ciekawa, bohaterowie irytujący (mnie), więc można czytać bez kawy. Sporo brutalnych scen, więc amatorzy przemocy będą ukontentowani. Miłośnicy zwierząt i matki niech uważają. Zakończenie daje do myślenia. Nie polecam, nie odradzam, być może sięgnę po kolejne książki tego pisarza, żeby się przekonać, czy mi pasuje, czy jednak nie.
Za możliwość przedpremierowej lektury bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.
Powinnam chyba stworzyć osobną kategorię książek, z którymi mam problem. Niekoniecznie dlatego, że są kiepskie, źle napisane czy nudne, po prostu nie do końca wiem, co o nich sądzić. „Porzuceni” pasują do tej szuflady, ponieważ przeczytałam to dwa dni temu, ale wciąż nie jestem w stanie powiedzieć, czy polecam ten tytuł, czy mi się podobał, czy może czegoś nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-09-18
Dzieci pamiętają o wiele więcej, niż przypuszczamy. Znacznie więcej, niż sądzą dorośli – a nierzadko więcej, niż same chciałyby pamiętać. Mogą nosić w sobie mroczne wspomnienia całymi latami. Niektóre tajemnice zostaną zabrane do grobu, inne wyjdą na światło dzienne. Te drugie, mimo iż pozornie zakopane głęboko w podświadomości, oddziałują negatywnie na życie osoby, która je nosi. Dopóki się z nimi nie zmierzy, nie uwolni się od koszmarów z przeszłości.
„Zaginione dziecko” zostało wrzucone przez wydawnictwo do szufladki „thriller”. Gdybym to ja miała przydzielić książkę do konkretnej kategorii, wybrałabym powieść psychologiczną. Może jest nieco mroczna (bardziej niż typowa literatura obyczajowa), może przewija się w niej okrutna zbrodnia sprzed lat, ale nie przyspieszyła mi bicia serca. Wciągnęła i skłoniła do przeczytania w kilka godzin, ale nie zagryzałam przy lekturze palców. Czy to źle? Niekoniecznie. Co więcej, uważam najnowsze dzieło Emily Gunnis za całkiem udane.
Pod przepiękną, dopracowaną okładką kryje się ponura historia o wielkiej tragedii. Jako nastolatka Rebecca widziała śmierć matki zatłuczonej przez męża, który wrócił z wojny z PTSD. Życie z nim było piekłem. Krzyżem, który Harriet miała dźwigać pokornie i bez słowa skargi, bo tego oczekiwało jej otoczenie. O zachowaniu Jacoba nie należało mówić w towarzystwie, a na wsparcie żon innych żołnierzy nie było co liczyć. Na pytanie o to, czy oni też zachowują się dziwnie, reagowały niesmakiem i zakłopotaniem, więc Harriet szybko nauczyła się milczeć. Zakrywała sińce i chodziła wokół męża na palcach, starając się nie wchodzić mu w drogę. Niestety, bomba z opóźnionym zapłonem musi kiedyś w końcu wybuchnąć.
Rebecca nigdy nie opowiedziała o tej nocy nikomu poza policją. A i tej nie wyznała wszystkiego. Trauma nie pozwalała jej nawiązać trwałych, a przede wszystkim prawidłowych relacji. Dziś jest dojrzałą kobietą i właśnie została babcią. Niestety, zamiast witać na świecie nowego członka rodziny, musi wrócić do strasznej przeszłości i wyznać swoją tajemnicę. Jessie, jej córka, przeżywa to samo co ona przed laty – wpadła w stan psychozy. Co gorsza, uciekła ze szpitala z chorym noworodkiem. Jeśli policja nie odnajdzie ich obu na czas, dziecko umrze. Rebecca musi się przełamać, dla dobra wnuczki, córki oraz siebie samej. Prawda domaga się ujawnienia. Już czas.
To nieco zagmatwana historia opowiedziana prostym językiem. Jednych rzeczy można się dość szybko domyśleć, inne zaskakują czytelnika (a przynajmniej mnie zaskoczyły). Fabuła wciąga, a bohaterowie wydają się bardzo ludzcy. Ich zachowanie niekiedy drażni, ale daje się zrozumieć – wystarczy się wczuć. To, co rzuca się w oczy, to fakt, że w tej książce nikt nie jest do końca szczęśliwy. Każdy przeżywa jakiś wewnętrzny ból, wyrzuca coś sobie lub komuś innemu. Sporo tu goryczy, poczucia krzywdy, strachu, a także starych, ale niezagojonych ran. Jest też nadzieja, choć krucha. Na szczęście wystarczy, żeby po dotarciu do ostatniej strony poczuć się lepiej. Podbudowaną, a nie rozjechaną negatywnymi emocjami niczym walcem.
Podsumowując, „Zaginione dziecko” nie wywołało we mnie trzęsienia ziemi, ale miałam po lekturze sporo przemyśleń. Myślę, że spodoba się wielu osobom – zwłaszcza miłośnikom historii o trudnych rodzinnych relacjach. Im mocno polecam ten tytuł.
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Świat Książki.
Dzieci pamiętają o wiele więcej, niż przypuszczamy. Znacznie więcej, niż sądzą dorośli – a nierzadko więcej, niż same chciałyby pamiętać. Mogą nosić w sobie mroczne wspomnienia całymi latami. Niektóre tajemnice zostaną zabrane do grobu, inne wyjdą na światło dzienne. Te drugie, mimo iż pozornie zakopane głęboko w podświadomości, oddziałują negatywnie na życie osoby, która...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-09-07
Ależ to było dobre! Nie trzeba wcale mieć nastu lat, żeby świetnie się bawić przy czytaniu tej książki. Podejrzewam nawet, że nie trzeba specjalnie lubić morza – choć ja akurat je uwielbiam. A jednocześnie trochę się go boję. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, może właśnie owo przedziwne połączenie miłości i strachu sprawiło, że tak dobrze odnalazłam się w tej historii.
Na początek spójrzcie na okładkę. Niby nie powinno się zwracać uwagi na wygląd, ale bądźmy szczerzy. Kto nie zwraca? „Meluzyna Noctis i Mroczna Głębia” jest tak pięknie wydana, że oczy się do niej śmieją. Zieleń i błękit to moje ulubione kolory, a tutaj mamy ich połączenie. Zarówno okładkę, jak i rysunki, których we wnętrzu znajdziecie naprawdę sporo, opracował Paddy Donnelly. Nie znam człowieka, ale już go lubię. Gdyby w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa książki były wydawane w tak cudnej formie, pewnie zamieszkałabym w bibliotece. Więc może i dobrze, że nie były (przynajmniej nie wszystkie), bo i bez tego pochłaniałam je na kilogramy.
Okładka okładką, ta książka zachwyca głównie dopracowaną treścią. Poznajemy Meluzynę, rezolutną, ciekawą świata dziewczynkę. Pewnego dnia zastępuje zmarłego opiekuna i zostaje tymczasową Strażniczką Burzomorza, ostatniej z archipelagu Jesiennych Wysp. A właściwie Strażnikiem, gdyż to stanowisko zawsze obejmowali mężczyźni. Stety bądź niestety, na jedynego męskiego posiadacza nazwiska Noctis przyjdzie poczekać kilka tygodni, nim wróci z Londynu. Nie z własnej woli. W tym czasie Meluzyna znakomicie radzi sobie w roli obserwatorki morza. Mimo młodego wieku ma lepsze kompetencje niż reszta mieszkańców wyspy. Umie pisać i czytać, jest spostrzegawcza, a do tego pełna zapału do pracy. Nic dziwnego, że kiedy Will w końcu dociera do domu, mała nie może się doczekać, aby przekazać mu zdobyte informacje. Tym większe jest jej rozczarowanie, gdy zdaje sobie sprawę, że wuja to nie obchodzi. Młody mężczyzna wyraźnie lekceważy ją, wyniki jej „badań” oraz strach Burzomorzan przed potworem z głębin – Gormem. Stoi twardo na ziemi i bardzo nie chce dopuścić do siebie myśli, że pewnych rzeczy nie sposób ogarnąć rozumem. Pewne rzeczy po prostu się dzieją.
Zanim książka do mnie trafiła, zastanawiałam się, czy będzie mi przeszkadzać, że to literatura młodzieżowa. Bohaterka ma ledwo jedenaście lat, więc brałam pod uwagę, że w trakcie czytania może mi coś zgrzytać. I niekiedy tak było. Czasem trafiałam na lekko infantylną scenkę (przykład: typowo dziecięca złość Meluzyny na wujka, który jej nie docenia). Czasem uśmiechałam się pod nosem, widząc jakieś sformułowanie („bojowo nastawione stworki” czy nazwanie konia zwierzątkiem. Brzmi przeuroczo, nawet jeśli chodzi o kucyka). Ale przymykałam wtedy oko, mając świadomość, że nie jestem targetem. Im dalej, tym historia stawała się ciekawsza, a przede wszystkim mroczniejsza. Jestem pod olbrzymim wrażeniem plastyczności opisów. Brawa dla tłumaczki! Maria Jaszczurowska tak dobrała słownictwo, że widziałam każdą scenę. Czułam to samo co bohaterowie, niezależnie od tego, czy był to zachwyt pięknem przyrody, czy przerażenie zamykającą się nad głowami falą wody.
Atmosfera książki jest niesamowita. Do połowy „Meluzyna..” kojarzyła mi się z „Dziewczynką, którą wypiła księżyc”, a później z „Księciem mgły” Zafóna. Z tym drugim szczególnie w rozdziałach, w których scenerią było morze. Prócz tego w pewnym momencie złapałam się na myśli: „Nie no, jak w mordę strzelił Lovecraft!”
Podsumowując, jestem zachwycona światem oraz fabułą, którą stworzył Philip Reeve. Wciągnęła mnie opowieść o dziewczynce znalezionej ponad dekadę temu na plaży. Zaintrygowała mnie tajemnica Gorma i oczarowało piękno podwodnych ogrodów. Polubiłam większość bohaterów – nawet Willa, choć potwierdza, że nie zawsze wykształcenie idzie w parze z otwartością umysłu. Polecam „Meluzynę...” każdemu, niezależnie od wieku. Nie zawiedziecie się!
Możliwość lektury zapewniło mi Wydawnictwo Literackie, za co bardzo dziękuję.
Ależ to było dobre! Nie trzeba wcale mieć nastu lat, żeby świetnie się bawić przy czytaniu tej książki. Podejrzewam nawet, że nie trzeba specjalnie lubić morza – choć ja akurat je uwielbiam. A jednocześnie trochę się go boję. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, może właśnie owo przedziwne połączenie miłości i strachu sprawiło, że tak dobrze odnalazłam się w tej historii.
Na...
2022-08-21
– Szkoda, że pani nie chce rozmawiać.
Syknęła z irytacją.
– Mężczyźni już mieli wystarczająco dużo okazji, żeby mnie posłuchać – powiedziała.
Więcej nie spróbowałem. Rok później powtórzyła to samo, ale pod adresem duchownych: „Duchowni, mężczyźni rządzący Kościołem mieli dość okazji, żeby mnie słuchać. Ale nie chcieli, wiedzieli lepiej”.
Hm, od czego by tu zacząć... Może od tego, że czytanie kosztowało mnie sporo wysiłku. Nim dobrnęłam do połowy, zdałam sobie sprawę z własnej naiwności. Nie wiedzieć czemu, nastawiłam się na reportaż o silnej, niezłomnej kobiecie. Takiej, która wie, że ma coś do powiedzenia i – o zgrozo! – oczekuje, że jej zdanie będzie się liczyć. Machnie ręką na paplanie kościelnych hierarchów, którzy mniej lub bardziej dosadnie będą próbowali zagonić ją z powrotem do szeregu. Zignoruje strofowanie bez względu na to, czy autorem jest zwykły proboszcz, czy papież (tu moja subtelna aluzja do Wojtyły i jego „Listu do kobiet”, w którym pisał o „wolnej i niezależnej decyzji, wyraźnie poświadczonej przez Ewangelię i nieprzerwaną tradycję kościelną”, aby tylko mężczyźni byli „ikoną” Chrystusa).
Oczekiwałam, że Ludmiła Javorova będzie jak druga Uta Ranke-Heinemann, ekskomunikowana autorka „Seks. Odwieczny problem Kościoła”. Tymczasem poznałam cichą, niesłychanie pobożną niewiastę, która marzyła o byciu zakonnicą, a została awaryjnym księdzem. Przy czym „poznałam” zasługuje na cudzysłów, bo mimo tytułu bohaterki jest tu żałośnie mało. Równie dobrze Tomasz Maćkowiak mógłby nazwać swój reportaż „Podziemny Kościół w komunistycznej Czechosłowacji” lub „Felix Maria Davidek – biskup niepokorny”.
Przewracałam kolejne strony, a moje rozczarowanie rosło. Nie tylko dlatego, że tytuł znacząco rozmija się z treścią. Zdaniem autora nie można zrozumieć przypadku kobiety wyświęconej na księdza bez wiedzy o Czechosłowacji pod rządami komunistów. Przedstawia ją zatem na niespełna 230 stronach (odliczając zdjęcia, cytaty wprowadzające do rozdziałów, przypisy i posłowie). Zapełnia kartki przykładami gnębienia czeskiego duchowieństwa, od zamykania seminariów i zakonów, po upychanie księży w więzieniach. Przybliża postać proboszcza Josefa Toufara i rzekomego cudu w Czihoszti. Rozrysowuje struktury podziemnego Kościoła, porównując go do pierwszych chrześcijańskich gmin. Najwięcej miejsca poświęca nie Ludmile, a jej idolowi z dzieciństwa, późniejszemu mentorowi Felixowi. Ona przez cały czas pozostaje w cieniu. Za młodu z własnego wyboru, później ze strachu. Na jesieni życia z rozżalenia i goryczy. W końcu poświęciła tak wiele, a tak podle ją potraktowano (tu kolejna aluzja do JP2, bo to on, nie żaden nieokreślony Watykan, unieważnił jej święcenia).
Bardzo starałam się zachować obiektywizm. Chciałam poczuć choć kapkę sympatii do bohaterki, choć kompletnie jej nie rozumiem. Trudno mi było powstrzymać się od przewrócenia oczami przy czytaniu, że „naturalnym pragnieniem kobiety jest ofiarowanie się, rozdanie samej siebie”. Według autora ten pogląd jest jednym z powodów, dla których tak słabo opisano życie Ludmiły. Powstały tylko dwie książki, z których więcej dowiadujemy się o jej otoczeniu i znajomych niż o niej. Teraz dołączyła do nich trzecia – reportaż opracowany w identyczny sposób.
A propos. Lubię prace, w których im mniej autora, tym lepiej. Wolę też, gdy czytelnik może sam ocenić treść, nie trzeba mu niczego sugerować czy wskazywać palcem. Z tego powodu odpowiada mi surowość i minimalizm Justyny Kopińskiej, a wyraźna religijność twórcy „Byłam katolickim księdzem” nie. Notka biograficzna o Tomaszu Maćkowiaku podaje, że pracował dla „Gazety Wyborczej”, „Newsweeka” i „Polityki”. Gdy szukałam o nim informacji, natknęłam się na liczne okołoreligijne artykuły, m.in. z „Więzi” czy „W drodze”. Czytając jego najnowsze dzieło, czuje się, że napisał je katolik. Wyłapywałam każdą wzmiankę o „duchowej pustce” (świata bez religii), wymowne cudzysłowy oraz wykrzykniki.
Jak widać, nie przekonał mnie ten reportaż, ale nałożyło się na to kilka czynników. Przede wszystkim to historia o Ludmile, w której praktycznie nie ma Ludmiły. Przewija się przez strony cichutko jak myszka, jakby przepraszała, że żyje. Autor spotkał się z nią tylko raz i zamienili kilka zdań. Skupił się na rysie historycznym Czechosłowacji pod komunistycznym butem oraz na działalności Felixa. Jak sam twierdzi, błądził przy tym we mgle, bo podziemny Kościół istniał głównie w przekazach ustnych. Jakakolwiek dokumentacja byłaby zbyt dużym zagrożeniem w razie trafienia w niepowołane ręce.
Czy mogę komuś polecić reportaż pana Maćkowiaka? Na pewno nie osobom o antyklerykalnych poglądach. Sięgnijcie po niego, jeśli chcecie poznać losy KK u naszego sąsiada w czasach komunizmu. Jeżeli nastawicie się na kontrowersję, odprawianie mszy przez kobietę w sutannie etc., możecie się rozczarować.
Za możliwość przedpremierowej lektury bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak.
– Szkoda, że pani nie chce rozmawiać.
Syknęła z irytacją.
– Mężczyźni już mieli wystarczająco dużo okazji, żeby mnie posłuchać – powiedziała.
Więcej nie spróbowałem. Rok później powtórzyła to samo, ale pod adresem duchownych: „Duchowni, mężczyźni rządzący Kościołem mieli dość okazji, żeby mnie słuchać. Ale nie chcieli, wiedzieli lepiej”.
Hm, od czego by tu zacząć... Może...
2022-08-05
Miała ta książka pecha, oj miała! Kiedy nadszedł jej czas, w kolejkę bezpardonowo wepchnęła się „Kwietniowa czarownica” Majgull Axelsson. W każdej wolnej chwili sięgałam po szwedzką autorkę, zamiast skupić się na polskim debiucie. „Zły pasterz” poszedł w odstawkę, mimo że nie był wcale – nomen omen – zły. Po skończeniu „Czarownicy” musiałam, po prostu musiałam natentychmiast przysiąść i napisać recenzję. Książka mną pozamiatała, wywaliła na wierzch bebechy, zdołowała i zmusiła do myślenia, że niektórzy zawsze mają pod górkę. Tak mi było źle na serduchu... Nawet wtedy, gdy wyrzuciłam z siebie emocje i teoretycznie powinno mi ulżyć. Plasterkiem na zszargane nerwy, o dziwo, okazał się właśnie „Zły pasterz”.
Czasami zastanawiam się, czy przyjąć propozycję od wydawnictwa, a czasem nie mam żadnych wątpliwości. Tu nie było takich dylematów. Zgłosiłam się migiem i przebierałam nogami, tak mi było spieszno do poznania tej historii. Co miało kryć się pod mroczną okładką z wilkiem? Zaginieni studenci na praktykach archeologicznych, bardzo stary (i bardzo duży) szkielet w odkrytej właśnie latrynie, a do tego tajemniczy kult i gang motocyklistów śmierdzący na odległość toksyczną męskością. Co się kryło? Nieco rozwleczony – ale do zniesienia – sensacyjniak. Czy to źle? Wręcz przeciwnie. Żałowałam jedynie, że nie mam pod ręką piwa i chipsów.
Debiut Michała Wierzby rozkręcał się dosyć długo, ale gdy wreszcie to zrobił, fabuła zaczęła gnać przed siebie jak szalona. Kojarzycie ten moment na rollercoasterze, kiedy wagoniki osiągnęły najwyższy punkt i już już pomkną w dół? Ten ułamek sekundy, gdy wiadomo, że żołądek zaraz pofrunie do palców u stóp? („Słaba psychika już wysłała maila do nadciągającej kupy, że spotkanie jest w spodniach”.) Tutaj momentem, gdzie fabułą tak szarpnęło, było spotkanie głównego bohatera, Janka, z jego wspólnikiem. To, co wydarzyło się później, to ciąg szalonych wydarzeń. Im dalej, tym mniej realnych, ale czytanie sprawiało mi coraz większą przyjemność. Uwielbiam raz na jakiś czas obejrzeć tendencyjny film z madafakierem, który idzie do celu po trupach, obijając po drodze kilku oprychów naraz. „Zły pasterz” musiał mi się spodobać.
Książka przyniosła mi mnóstwo frajdy, mimo iż nie polubiłam zbytnio Janka. Poszukując rozwiązania zagadki zaginięcia siostry, zahaczył o parę łóżek i wpadł na kilka durnych pomysłów. Nic by nie wyjaśnił, a do tego wpakowałby się w jeszcze większe kłopoty, gdyby nie pomoc z zewnątrz. Przypadł mi do gustu za to wspomniany wspólnik, emerytowany policjant Horst. To twardy i uparty stary pierdziel, który nie certoli się w tańcu. Działa bezkompromisowo i nie waha się przed niczym, zwłaszcza gdy ma rachunki do wyrównania. Polubiłam też Alicję, choć jej przemiana ze stłamszonej myszki w niemalże dominę mnie nie przekonała. Ale właśnie takiego kołysania bioderkami w skórzanych spodniach potrzebowałam po „Kwietniowej czarownicy”. Cieszyłam się tak samo jak autor, gdy opisywał jej ostatnią rozmowę z mężem. A jej podejście do ceremonii Oczyszczenia w połączeniu z wielkim dąsem Janka wywołało szeroki (i złośliwy) uśmiech na mojej twarzy. Jakież to wszystko względne, zwłaszcza seks.
A propos. To, co najbardziej mnie intrygowało, czyli kult Boga Żywego, nie okazał się ani specjalnie odkrywczy, ani ciekawy. Ot, nie pierwsza i nie ostatnia sekta oparta na dosłownym oddawaniu czci liderowi. Liczyłam na nawiązania do słowiańskich wierzeń, a nie kolejną wariację na temat kultu Królowej Niebios, Astarte, tak niemiłego twórcom chrześcijaństwa. Nihil novi sub sole.
Podsumowując, oczekiwałam mrocznej historii o prastarej religii. Nastawiałam się na śledztwo w sprawie dwójki studentów, którzy nagle zniknęli. Oraz zatopionego w jeziorze motocykla. Otrzymałam powieść sensacyjną z motywem zemsty oraz uwalniania się z toksycznego związku. I z całkiem dobrze napisanymi scenami seksu (w końcu wagina, a nie jakaś tam kobiecość!). Podane to w nieco odrealnionej formie, ale poprawiło mi humor, więc doceniam. Gdybym była wredna, przytoczyłabym słowa Jacka z finalnej sceny filmu „Speed”: „Podobno związki zbudowane na emocjach nie są trwałe”. Ale wtedy bohaterka grana przez Sandrę Bullock mogłaby rzucić ripostą: „Zatem nasz zbudujemy na seksie”. Więc siedzę cicho. I polecam tę książkę – zwłaszcza tym, którym potrzeba domkniętych spraw i dobrych zakończeń.
Za możliwość przeczytania „Złego pasterza” bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.
Miała ta książka pecha, oj miała! Kiedy nadszedł jej czas, w kolejkę bezpardonowo wepchnęła się „Kwietniowa czarownica” Majgull Axelsson. W każdej wolnej chwili sięgałam po szwedzką autorkę, zamiast skupić się na polskim debiucie. „Zły pasterz” poszedł w odstawkę, mimo że nie był wcale – nomen omen – zły. Po skończeniu „Czarownicy” musiałam, po prostu musiałam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-07-31
„Doskonale skonstruowany thriller psychologiczny, w którym medyczne kwestie są pretekstem do zarysowania skomplikowanej intrygi, pełnej kłamstw, zawiedzionych nadziei i miłości. Szokujący zwrot akcji”.
Moim zdaniem powyższy opis lekko wprowadza w błąd. Może nie tyle mija się z prawdą, co generuje oczekiwania, których książka nie jest w stanie spełnić. Oczywiście, de gustibus i te sprawy. Niemniej uważam, że ktoś, kto nastawi się na pełną napięcia opowieść, od której nie da się oderwać, może być rozczarowany. Czemu? Już wyjaśniam.
Przeczytałam „Pielęgniarkę” w okamgnieniu. Praktycznie za jednym posiedzeniem. Nie mogę jednak powiedzieć, że zrobiłam to, bo historia mnie wciągnęła, zafascynowała i nie pozwalała odłożyć książki. Kartki przewracały się same, bo styl autorki jest lekki, prosty i przyjemny. Lektury absolutnie nie żałuję, choć istnieje ryzyko, że za jakiś czas treść wyleci mi z głowy.
Bohaterka J.A. Corrigan popełniła zbrodnię – a przynajmniej tak twierdzi. W sądzie poddała się bez walki, odrzucając opcję niepoczytalności zaproponowaną przez obronę. Na spokojnie przyjęła wyrok, a co za tym idzie, wizję spędzenia w więzieniu dwudziestu lat. Jak czytamy w opisie, „Rose Marlowe jest sumienną pielęgniarką, kochającą żoną – i bezlitosną morderczynią. Choć sama się do tego przyznaje, to jednak trudno uwierzyć, by ta piękna i życzliwa osoba była zdolna do zabicia bezbronnego pacjenta z zimną krwią”. Po kilku miesiącach nieoczekiwanie zgadza się na rozmowę z pisarzem, który w jej historii widzi swoją wielką szansę. I tak wraz z Theo poznajemy wersję kobiety. Ze spotkania na spotkanie przybywa informacji, które – niczym klocki w układance – łączą się w niepokojącą kompozycję.
Mam z tą książką podobny problem co swego czasu z „Głuszą”. Tu też twórczyni na końcu zwraca się do czytelnika z nadzieją, że jej dzieło przypadło mu do gustu. Opowiada, jak cieszyła się przy pisaniu, jak polubiła swoich bohaterów i jak wielką radość sprawiało jej obserwowanie, jak ożywają na kartkach (monitorze). Osobiście odebrałam ów list od autorki jako (zapewne) niezamierzone wiązanie rąk ewentualnym krytykantom. Takie trochę „Prawda, że moje dziecko jest ładne?” + „Jeśli ci się podobało, zostaw lajka, suba i wciśnij dzwoneczek”. Aż chce się zamienić powyższe „z nadzieją” na „z oczekiwaniem”.
Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest kiepska książka. Nie męczyłam się przy czytaniu, nie wzdychałam z frustracją, że trafiłam na gniot i muszę go zrecenzować. Po prostu nastawiłam się na „mroczny thriller psychologiczny z zawikłaną intrygą kryminalną”, a otrzymałam obyczajówkę, która na pierwszym zakręcie odbija w stronę romansu, aby pod koniec przypomnieć sobie, że miała zaszokować odbiorców. Plot twistu domyśliłam się dość szybko, a wcześniej widziałam wszystkie red flagi i słyszałam wyjące syreny ignorowane przez heroinę. Trochę zbyt prosto.
Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, wolałabym, aby autorka zostawiła miejsce na niedopowiedzenia. Gdyby prowadziła nas na manowce, zwodziła i zaskakiwała. Moglibyśmy się zastanawiać, czy Rose czegoś sobie nie uroiła. Mogłaby się wahać, jak robiła to bohaterka „Dziecka Rosemary”. A my wraz z nią. Tymczasem historia biegnie prościutko jak po sznurku. Dla tych, którzy czytali sporo tego typu książek, może być przewidywalna. Poprawna i całkiem ciekawa, ale nieodbiegająca od wielu innych z tej kategorii.
„Pielęgniarka” to opowieść o naiwnej, toksycznej miłości. I o zemście. Oraz o tym, że jedno i drugie bywa czasem ślepe, co potwierdza szyderczy chichot losu. Nie polecam, nie odradzam. Można przeczytać, ale trzęsienia ziemi (raczej) nie wywoła.
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Słowne.
„Doskonale skonstruowany thriller psychologiczny, w którym medyczne kwestie są pretekstem do zarysowania skomplikowanej intrygi, pełnej kłamstw, zawiedzionych nadziei i miłości. Szokujący zwrot akcji”.
Moim zdaniem powyższy opis lekko wprowadza w błąd. Może nie tyle mija się z prawdą, co generuje oczekiwania, których książka nie jest w stanie spełnić. Oczywiście, de...
2022-07-03
„Poznacie dwie wersje tej historii. Musicie jednak wiedzieć, że Mary kłamie. Dlatego nie wierzcie jej, nie wierzcie w ani jedno słowo. Tylko moja opowieść jest prawdziwa. A wszystko zaczęło się od perfidnego oskarżenia...”
„Każde słowo, które wypluwa z siebie Lucy, jest kłamstwem. Weźcie jej łgarstwa i spalcie, a popiół zakopcie. Nie wierzcie jej: teraz, wtedy, nigdy. Usłyszycie ode mnie prawdę na temat tego, co zaszło; nie jedną z wersji zdarzeń, prawdę. A wszystko zaczęło się od okropnego przeczucia, że coś jest nie w porządku...”
Mam spory problem z tą książką. Z jednej strony, wciągnęła mnie tak, że czytałam ją do piątej rano. Z drugiej, drażniły mnie obie bohaterki, nie kupiłam zakończenia i nie rozumiem koncepcji oddawania głosu komuś, kto kłamie. Kłamczuchów mamy tu kilku. Jedno kłamie z nerwów i głupoty, drugie z wyrachowania, jeszcze inne – bo ma taki plan. Ale co miało na celu okłamywanie czytelnika? W każdym razie debiut Jane Heafield wywołał we mnie mnóstwo emocji. Głównie negatywnych, ale czy to automatycznie oznacza, że książka jest kiepska? Bynajmniej.
Po otrzymaniu maila z propozycją przeczytania „Nie wierzcie jej” musiałam się zastanowić. Czy mam ochotę poznać historię dwóch nienawidzących się kobiet, z których każda zarzuca tej drugiej kłamstwo? A w tle zaginiony mąż i brat. Nastawiałam się na obrzucanie błotem, masę złej energii i więcej gadania niż akcji. Trafiłam jednak na coś, co skłoniło mnie do wysłania zgłoszenia. Była to dość duża różnica wieku między małżonkami – osiemnaście lat. Nieczęsto spotykam się z przypadkiem, gdzie to kobieta jest starsza. Szpakowaty pan z małolatką może nieco śmieszy, ale raczej nie dziwi (tak bardzo). Za to kobieta mająca młodszego partnera budzi złość. Może ktoś pamięta oburzenie, gdy Camilla Lackberg wymieniła (drugiego) męża na modela młodszego o dwanaście lat? Atakowały ją głównie... czytelniczki, które poczuły się wręcz zdradzone. No jak tak można?! U nich w domu zwykły Zbyniu, co może i nie wygląda, za to poczciwinka. Camilla była tą od lajtowych rodzinnych historii, od bohaterki rozwiązującej kryminalne sprawy z dzieckiem u piersi. Była taką przeciętną, swojską babeczką, z którą można się utożsamiać. A tu bęc! Zaobrączkowała modela z boskim ciałem. No jak tak można?!
Troszkę się wyzłośliwiam, ale ostatnio naczytałam się po korek babskich komentarzy na przeróżne tematy, od edukacji seksualnej po relacje w związkach. Poziom toksyny w tych wypowiedziach jeżył włos na głowie. Nie wiem, może upały siadły niektórym na łepetynę. Na pewno mamy masę pracy przed sobą, nim kobiety w końcu przestaną się nawzajem podgryzać.
Odstawmy na bok dygresje, choć nie do końca. Jeśli chodzi o wspomniane podgryzanie, podłe docinki, krytykowanie, kopanie dołków, wyszydzanie, zastraszanie czy wręcz gnębienie, wcale nie odchodzimy tak daleko. Wręcz przeciwnie – witamy w fabule „Nie wierzcie jej”. Nastawcie się na mentalne pobrudzenie, bo to naprawdę jazda bez trzymanki. Samej akcji rzeczywiście nie jest tu zbyt wiele. Ot, znika mąż Lucy. Zapadł się pod ziemię po wspólnym spacerze. Następnego dnia Mary, szwagierka, wpada do wynajętego przez parę domu i rozpętuje piekło. Bo ona MA PRZECZUCIE, że Lucy zabiła Toma. Robi raban, wzywa policję, żąda aresztowania, a potem na dziesiątki sposobów nęka bratową. Aż dziwne, że nie zbiera chrustu na stos. O bogini, jakież to paskudne, toksyczne, zawistne babsko! Chciałabym, żeby była przerysowaną postacią, niestety znam przynajmniej jeden taki egzemplarz. Autorka podzieliła książkę na krótkie rozdziały, przekazując narrację na zmianę Lucy i Mary. Kiedy śledziłam tok myśli tej drugiej, czułam odrazę. Chciałoby się potraktować ją komendą „Dracarys!”, a potem zdmuchnąć szczątki.
Niestety nie mogę powiedzieć, że Lucy wzbudziła we mnie cieplejsze uczucia. O ile odpychająca osobowość Mary podnosiła mi ciśnienie, o tyle Lucy miałam często chęć solidnie potrząsnąć. Jedna parła przed siebie jak czołg, druga była jak mimoza. Obie kłamały jak z nut. Kiedy dotarłam do rozwiązania zagadki, moja brew uniosła się do góry – i została tam na dłużej. Nie kupuję go, nie przekonuje mnie, nie rozumiem, czemu pisarka postanowiła rozegrać to w ten sposób.
Dziwna ta recenzja czy raczej wrażenia z lektury, ale i dziwne były moje odczucia. Ciągle myślę o tej historii, a to chyba o czymś świadczy. Wszak dobra książka to niekoniecznie taka, w której kiwamy ze zrozumieniem przy każdej stronie, bo bohaterowie postępują tak, jak my byśmy postąpili. Dobra książka czasem czytelnikiem pozamiata. Sprawia, że chce się rzucić nią w kąt, a zarazem zmusza do dalszego czytania. Tutaj wciąż nie wiem, co myśleć, choć w głowie się kłębi. Czy to jedno z tych doświadczeń, które można porównać do bolącego zęba – boli, ale ciągle dotykasz go palcem? Wkurza, ale czytasz? Może po prostu oceńcie to sami.
Premiera książki: 20 lipca 2022 roku
Za możliwość przedpremierowej lektury bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.
„Poznacie dwie wersje tej historii. Musicie jednak wiedzieć, że Mary kłamie. Dlatego nie wierzcie jej, nie wierzcie w ani jedno słowo. Tylko moja opowieść jest prawdziwa. A wszystko zaczęło się od perfidnego oskarżenia...”
„Każde słowo, które wypluwa z siebie Lucy, jest kłamstwem. Weźcie jej łgarstwa i spalcie, a popiół zakopcie. Nie wierzcie jej: teraz, wtedy, nigdy....
„Wiem, jaką drogę musiałam przebyć, aby pokonać w sobie stare wzorce. Wpojone mi od zawsze, zapisane w moim kobiecym DNA poczucie wstydu, niższości, winy, bycia „nie w porządku”. Utajoną niechęć do samej siebie i do innych kobiet, podejrzliwość wobec własnej seksualności, a także służalczość i lękliwość wobec męskiej hierarchii. Oraz „pilnowanie” innych kobiet, czyli pakowanie się ze swoim pouczeniem moralnym w ich prywatne wybory, ocenianie ich, szukanie w nich winy, gdy skarżyły się na niesprawiedliwość, mówienie „ja bym” i wiedzenie lepiej, co w danej sytuacji należałoby zrobić. I jeszcze tę lepką satysfakcję, gdy się okazywało, że facet wybrał, pochwalił, skomplementował właśnie mnie, a nie ją”.
Połknęłam tę książkę na raz, ale długo dumałam nad recenzją (lub czymś na jej kształt). Obawiałam się, że utonę we własnym słowotoku i zaleje mnie milion dygresji. Poruszę tyle wątków, że powstanie miszmasz, który rozczochra czytelnikowi włos, ale nie pozostawi żadnych przemyśleń. Ze wstępnym konceptem nosiłam się kilka dni, aż obejrzałam „Żony ze Stepford” z 1975 roku. Znałam tylko remake z 2004 roku i dobrze go wspominam, więc poznanie oryginału było dla mnie wstrząsem. Poirytowana zasiadłam do opisywania wrażeń z lektury. I tak sobie myślę, że Paulina Młynarska napisała jedną z tych prac, po które sięgają nie ci, co trzeba. Albo inaczej – ci, którzy sięgną, nie znajdą w niej nic, co by ich zaskoczyło czy poszerzyło horyzonty. Z kolei ci, którym przydałoby się porządne wietrzenie między uszami, odłożą egzemplarz ze zmarszczonym noskiem i głośnym: „Fuj, feminizm!”
Dygresja. Trudno mi traktować poważnie wszelkie mniej lub bardziej niezależne kobiety reagujące histerią na hasło „feministka”. Pomijam autentyczne fanki stylu „ona krząta się w domu, a on poluje na mamuty”. Za każdym razem, gdy natykam się na fejsbukowy profil z nakładką „Feminizm? Nie, dziękuję!”, przewracam oczami. Komentuję dziewczątko dosadnie i nieładnie, ale tylko w myślach. Zastanawiam się, czemu nie wybrało nakładki „Jestem idiotką”. Przepraszam! „Jestem idiotą”, bo dziwnym trafem wiele z nich walczy też z feminatywami. I to bardziej zajadle niż autorzy tej nagonki, komuniści.
Wyzłośliwiam się, ale sporo mnie łączy z autorką. Poza tym kończy mi się cierpliwość do ludzi, dla których feministka to brzydka wąsata lesba kastrująca chłopów samym spojrzeniem. Kobieta z mężem i dziećmi określająca się tym strasznym słowem na „f” wywołuje u nich zwarcie na łączach. Dodajmy jeszcze pick me girls trajkoczące „nie nie, ja nie jestem feministką!” i mamy pełen obraz. „Okrutna jak Polka” prędzej wypali im oczęta, niż pobudzi do pracy choć jedną szarą komórkę.
Klucząc i lawirując po meandrach dygresji, dobijamy wreszcie do sedna. To nie jest książka Pauliny Młynarskiej. To JEST Paulina Młynarska. Za czerwoną okładką kryje się pokaźny (mimo mikrej objętości – niespełna 200 stron, nie licząc pustych kartek na notatki) zbiór felietonów na przeróżne tematy. To głos dziennikarki, kobiety, Polki. Głos rozzłoszczony, dosadny, nierzadko wulgarny. Twórczyni sporo uwagi poświęca aktualnej sytuacji w kraju, wytyka palcem polityków i patrzy surowym wzrokiem na kler. Przygląda się z uwagą, jak kobiety traktuje rząd (nie tylko ten), KK, media i społeczeństwo. Analizuje patologiczne zjawisko istniejące od lat – jad, który sączymy sobie nawzajem. Matki córkom. Starsze młodszym. Oczywiście, można być jak te trzy małpki, które nic nie widzą, nie słyszą ani nie mówią i twierdzić, że nigdy w życiu nie spotkało się z wredną postawą żadnej kobiety. Pozostanę sceptyczna lub będę zazdrościć. Wybierzcie sobie odpowiednią bramkę.
Opierając się na doświadczeniu własnym i podpatrzonym, mogę podpisać się pod większością słów, jakie padają w tej książce. Od dziecka kobiety upycha się w konkretne wzorce. Docina do szablonu jak Jaś Fasola ubranie wystające z walizki. Zagania z powrotem do szeregu poprzez kąśliwe uwagi i pseudożyczliwe rady. W wielu przypadkach przodują w tym kobiety. Zamiast się wspierać, zachęcać do rozwoju i cieszyć sukcesami, wbijają sobie szpile i ściągają na ziemię. Nietrudno zauważyć, że to głównie one syczą jak żmije pod artykułami o gwałtach. Po co tam lazła, trzeba było, ja bym nigdy, specjalnie się tak ubrała, a teraz płacze, dobremu chłopakowi chce zniszczyć życie, szmata, zdzira, dziwka. To one wieszają psy na kochankach, które uwiodły/ukradły im męża. To one wyśmiewają zdjęcia celebrytów i obgadują ładniejsze koleżanki. To one dokuczają młodziutkim siostrzenicom, bratanicom etc., z ochotą wskakując w rolę ciotki z koszmarów. To one podgryzają, kąsają i podszczypują. Przypominają, że zawsze jesteś za młoda, za stara, za gruba, za chuda, za ładna, za brzydka, za bardzo i za mało jakaś.
Moje obawy chyba się potwierdziły. Popłynęłam w dygresjach, ale „Okrutna jak Polka” to młyn na takie rozważania. Teksty są pełne emocji, więc poruszają. Do tego autorka często wyjmuje mi z głowy moje myśli. Mam wrażenie, że o wielu poruszanych aspektach napisałabym podobnie lub tak samo. Bardzo się cieszę, że słyszę coraz więcej takich głosów. Przybywa wiedźm wręczających dziewczynom miotły, ale bynajmniej nie do zamiatania obejścia. Rośnie grono ambitnych młodych kobiet, które wiedzą, że nie muszą spełniać cudzych oczekiwań. Nie muszą popełniać błędów swoich matek – mają całe życie na popełnianie własnych. Przede wszystkim mogą być siostrami, a nie konkurentkami.
Aż mi oko błysnęło, gdy zobaczyłam informację, że matronat nad książką objęło Centrum Praw Kobiet. Taki drobny szczegół, a cieszy.
Czy polecam Wam tę książkę? Oczywiście. Gwarantuję, że żadnej nie posypie się wąs, nie przestaniecie golić nóg i nie będziecie fantazjować o zamordowaniu samca, z którym mieszkacie pod jednym dachem. Możecie za to zwrócić uwagę na kilka kwestii, które być może nie zaprzątały Waszej głowy. Nie bądźcie pick me girl, bądźcie siostrami.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
Podwyższam ocenę obniżoną przez urażone płateczki ;)
„Wiem, jaką drogę musiałam przebyć, aby pokonać w sobie stare wzorce. Wpojone mi od zawsze, zapisane w moim kobiecym DNA poczucie wstydu, niższości, winy, bycia „nie w porządku”. Utajoną niechęć do samej siebie i do innych kobiet, podejrzliwość wobec własnej seksualności, a także służalczość i lękliwość wobec męskiej hierarchii. Oraz „pilnowanie” innych kobiet, czyli...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie czytam poradników. Nie czuję takiej potrzeby, bo zwykle wiem, co jest moim problemem, do tego znam rozwiązanie. Najczęściej to lenistwo, bo i artykuł o prokrastynacji potrafię napisać dzień po terminie. W przypadku książki Jane Simpson było inaczej – zainteresowała mnie, kiedy tylko się o niej dowiedziałam. Nie chodzi o samą książkę, lecz o poruszane w niej tematy. Uznałam, że nawet gdyby okazała się nieudana (pisana zbyt trudnym dla laika językiem, nudna czy chaotyczna), i tak warto o niej mówić. Na szczęście to dobra praca, co oceniam jako kobieta, czytelniczka, a także copywriterka dedykowana do artykułów medycznych. I erotycznych, ale o tym innym razem.
Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki „Mięśnie dna miednicy bez tabu” i przekartkowałam egzemplarz na szybko, złapałam się na myśli, że niektórych odstraszy. Może budzić skojarzenia z podręcznikiem do biologii przez wzgląd na rysunki oraz podział tekstu. Moim zdaniem to trochę podręcznik, a trochę poradnik, w każdym razie bardzo udana kombinacja. Autorka zwraca się bezpośrednio do odbiorców („jeśli widzisz”, „czujesz mięśnie” etc.). Skraca tym dystans, który mógłby powstać między nią a mniej otwartymi osobami, speszonymi np. grafiką z genitaliami albo instrukcjami ćwiczeń czy badań. Tu przyznam, że idę trochę na ślepo, bo sama mogę mieć przesunięte granice przez pisanie tekstów medycznych (i erotycznych). Dla mnie ta praca jest przystępna, fajnie napisana i jeszcze fajniej wydana, ale zdaję sobie sprawę, że kogoś może zawstydzać.
I tu jest pies pogrzebany (Zdies sabaka zaryta). W materiałach promocyjnych wydawnictwa znalazła się informacja, którą pozwolę sobie tutaj wstawić:
„Podzielę się z Państwem pewną zaskakującą obserwacją: w trakcie pracy nad tą książką zauważyliśmy, że hasło „mięśnie dna miednicy” dla wielu osób jest… zabawne. Dwuznaczne uśmieszki, aluzje albo zażenowanie to niestety żywy dowód poważnych zaniedbań w naszej edukacji zdrowotnej, nie mówiąc już o profilaktyce.”
Nie ma znaczenia, że ktoś fuknie teraz: „A ja nie mam z tym problemu, wydumane!”. Dowód anegdotyczny to żaden dowód, poza tym wystarczy zerknąć chociażby na FB, na komentarze zawstydzonych pań pod artykułami o menstruacji, inkontynencji czy seksie. Nie powiem, co mam ochotę napisać jednej czy drugiej pańci, której nie podoba się omawianie takich tematów na forum publicznym. Wypowiedzi zniesmaczonych panów pominę, bo nie warto się nad nimi pochylać. To, nad czym warto, to praca nad mięśniami dna macicy.
Jane Simpson to pielęgniarka środowiskowa mająca ćwierć wieku doświadczenia. W swoim poradniku/podręczniku tłumaczy prosto i bez fałszywego wstydu, gdzie są te mięśnie, jak je znaleźć, a także jak ćwiczyć. Podaje metody leczenia i po kolei je opisuje. Prócz tego wyjaśnia, jak ta strefa organizmu zmienia się z upływem lat, po ciążach czy menopauzie. Podkreśla, że kłopoty z trzymaniem moczu, kału i gazów nie muszą przyjść z wiekiem – dotykają też młodych. Zachęca do ćwiczeń w ramach profilaktyki, żeby zniwelować lub całkowicie pozbyć się jakiejś dolegliwości. Jednocześnie przypomina, że zawsze warto skonsultować się z lekarzem. Jako przykład podaje ciężarki dopochwowe, które pomagają utrzymywać mięśnie w dobrej formie. Nie należy ich beztrosko kupować, gdy już cierpisz na jakąś przypadłość (np. wypadanie macicy), bo można ją wtedy pogłębić.
Mogłabym pisać i pisać, bo naprawdę warto poświęcić uwagę tej książce. Jak wspominałam na początku, byłam pozytywnie nastawiona, gdy jeszcze nie znałam jej treści ani formy. Teraz, po przeczytaniu, tym bardziej ją polecam. Uważam, że powinna znaleźć swoje miejsce w każdej domowej biblioteczce. Będzie świetnym prezentem dla mamy, siostry lub przyjaciółki. Nieważne, że nie masz kłopotów z „tymi rzeczami”. Możesz dalej ich nie mieć, jeśli ją przeczytasz. Jeśli się pojawią, będziesz wiedzieć, jak sobie z nimi poradzić. A przede wszystkim pokonasz prawdziwy problem – przestaniesz traktować ten temat jak tabu.
Egzemplarz do recenzji podesłało mi Wydawnictwo Literackie, za co bardzo dziękuję.
Nie czytam poradników. Nie czuję takiej potrzeby, bo zwykle wiem, co jest moim problemem, do tego znam rozwiązanie. Najczęściej to lenistwo, bo i artykuł o prokrastynacji potrafię napisać dzień po terminie. W przypadku książki Jane Simpson było inaczej – zainteresowała mnie, kiedy tylko się o niej dowiedziałam. Nie chodzi o samą książkę, lecz o poruszane w niej tematy....
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to