-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1184
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać433
Biblioteczka
2024-06-01
2024-05-24
2024-05-22
2024-05-20
Szczerze mówiąc jestem trochę rozczarowany, szczególnie biorąc pod uwagę moje świeże odrodzenie fascynacji Silverbergiem w wydaniu powieściowym. Są to zaledwie niezłe opowiadania napisane bardzo dobrym językiem, ale… no właśnie. Zawsze jest jakieś “ale”, które nie pozwalało doskoczyć tej antologii do pełni zadowolenia 7/10.
Najciekawsza była dla mnie tytułowa nowela “Pożeglować do Bizancjum”, gdzie przenosimy się do pięćdziesiątego wieku. Nowa rasa władców Ziemi (czy to postludzie czy kosmici? Nie wiadomo) rekonstruuje starożytne - z ich punktu widzenia - miasta Ziemi, mieszając fakty historyczne z mitologiczną fikcją. Wszystko to w celach turystycznych i rozrywkowych. Przywracają oni również do życia głównego bohatera opowieści, który towarzyszy przedstawicielce tej futurystycznej cywilizacji w jej podróżach po pięciu wspaniałych miastach świata, które z równą łatwością mieszkańcy przyszłości potrafią budować, jak i burzyć, powołując na ich miejsce kolejne wielkie metropolie. Cudowne opisy, aura wielowątkowej tajemnicy i wspaniały pean na cześć wieczności i nieśmiertelności ducha. Jeśli macie przeczytać jedno opowiadanie Silverberga z tego zbioru to jest to najmocniejszy kandydat.
Na 6 z plusem w 10-cio stopniowej skali zasługują cztery pierwsze teksty:
1.
“Gilgamesz na Pustkowiu” - do piekła wtrąceni są ludzie z różnych epok, w tym na wpół legendarny władca Sumeru, poszukujący życia wiecznego Gilgamesz, oraz pisarze prozy fantastycznej - H.P. Lovecraft i Robert E. Howard (ten od Conana). Silverberg zdaje się śmiać z naszych doczesnych ambicji, pogoni za władzą i luksusem, a piekło przyjmuje dość metafizyczny charakter - zdaje się być miejscem, które zmienia się wraz z napływającymi z różnych epok ludźmi. Autor sprytnie wplata morał w historię o tym, iż sami tworzymy swoje piekło i niebo. Że dychotomia tych pojęć jest fałszem, że oba stanowią jedno miejsce, lecz od naszych postępków zależy, w jaki sposób się ono materializuje. Tekst może rozczarować na dosłownym poziomie fabularnym, szczególnie zakończenie, po którym nie czułem absolutnie żadnej satysfakcji z podróży. Moment kulminacyjny został rozegrany zbyt raptownie, aby był wiarygodny. Jednakże sam tekst czytało się mega przyjemnie.
2.
“Pasażerowie” jest krótkim opowiadaniem o obcych posiadających (wchodzących w) ciała ludzi. Proces ten dzieje się na całym świecie i jest wszystkim dobrze znany. Ludzkość postanowiła przystosować się do tych nawiedzeń. Taki to krótki romans, w którym na upartego możemy dopatrywać się obrazu niepewności towarzyszącej wchodzeniu w nowe relacje, gdy nie przepracowaliśmy jeszcze traum z poprzedniego związku, albo może tkwi w nas jakaś ciemność, o której zdajemy sobie sprawę, że w przyszłości może ten idylliczny związek zniszczyć. Warto zauważyć, jak bardzo cienka jest granica między interpretacją i nadinterpretacją w przypadku tej pozycji. Ja wolę się doszukiwać czegoś więcej, bo jeśli tego nie zrobię to zostanę z bardzo ambiwalentną historyjką z rodzaju “o dwóch takich co chcą być razem, ale nie mogą”.
3.
“Skrzydła nocy” jest nowelą, która wyewoluowała później w całą powieść opublikowaną przez Mag w Artefaktach. Świat dalekiej przyszłości, pełny barwnych śladów wielu różnych epok technologicznych (tych mniej i tych bardziej zaawansowanych względem naszej obecnej). Najmocniejszym aspektem powieści jest istnienie tzw. Obserwatorów, którzy za pomocą pozazmysłowego postrzegania wspomaganego technologią wypatrują przepowiedzianej w starych pismach inwazji z kosmosu. Nowela to bardzo ciekawy misz-masz światotwórczy, pełen wigoru, piękna i literackiego kunsztu. Trójka bohaterów jest ciekawa i zwiedza cudowną tkankę architektoniczno-społeczną miasta Roum (zniekształcony przez czas Rzym). “Ale” w tym wypadku to ponownie zakończenie - być może go nie zrozumiałem, a być może zostawia czytelnika z uczuciem niedosytu. Zrobię chyba re-read tego Artefaktu.
4.
“Na scenę wkracza żołnierz, a po nim drugi” - jedno z ciekawszych i lżejszych opowiadań, gdzie para naukowców powołuje do życia głęboką AI, wgrywając w nią mnóstwo historycznych danych, opracowań etc. Stworzyli w ten sposób Sokratesa oraz hiszpańskiego konkwistadora Pizarro. No i gadają ze sobą, o religii, moralności, życiu i śmierci i innych takich. Bardzo fajnie się czyta, temat dosyć na czasie i muszę powiedzieć, że utwór ten dostarczył mi sporo rozrywki z nutką czegoś więcej.
Nie podobały mi się za to dwa kolejne utwory. “Dobre wieści z Watykanu” traktuje o wyborze robota na papieża. Nic w tym opowiadaniu się nie dzieje i nie dostrzegłem jakiegoś pogłębionego intelektualnego ciężaru, oprócz zero-jedynkowego “jedni będą za, inni przeciw”. Silverberg wydaje mi się nie odpowiedział na pytanie, co by to oznaczało dla wiary chrześcijańskiej - nawet nie musnął tematu… Nic mi z tego tekstu w głowie nie zostało poza bardzo obrazowym, ładnym opisem misterium konklawe.
“Rodzimy się zmarłymi” wychodzi z fascynującego konceptu - na życzenia wskrzesza się umarłych. Istnieją osobne społeczności/enklawy zamieszkiwane wyłącznie przez ożywionych, którzy po powrocie całkowicie odcinając się od więzów łączących ich ze światem za życia. Historię śledzimy oczami mężczyzny, który stracił żonę. Przywrócono kobietę do świata (celowo unikam “do życia”) i teraz ona nie chce mieć z nim nic wspólnego, on nie rozumie dlaczego i łamiąc społeczne tabu regulujące stosunki żywych z ożywionymi postanawia podążyć za nią na Zanzibar. Ładnie napisane, ale strasznie nudne (bardzo rzadko używam tego argumentu) - gość po prostu jeździ za nią od jednego miejsca do drugiego i wzdycha o tym, jak bardzo nie potrafi o niej zapomnieć, jak bardzo ją kocha. Nie chodzi tu o moją nieczułość, to po prostu cała fabuła tej nowelki - podróże po różnych lokacjach (bardzo pobieżne), mające często coś wspólnego ze śmiercią i umieraniem. Ja nie doznałem olśnienia ani zachwytu, który towarzyszył mi podczas lektury “Księgi Czaszek”, powieści Silverberga poruszającej się w podobnej tematyce. Na koniec nie jestem usatysfakcjonowany odpowiedzią na pytanie - dlaczego zmarli izolują się, dlaczego postrzegają świat i poprzednie życie jako nieistotne? Liczyłem na przekonujące wyjaśnienie tego zjawiska, a dostałem bardzo… mętną, 3-stronicową, niejasną konkluzję. Cała ta książka jest mętna, mało konkretów dowiadujemy się o nowo wykształconej kulturze ożywionych, przynajmniej mało w kwestii tego co naprawdę istotne - za to dużo wiemy o tym, co w sumie jest drugorzędne, co powierzchownie odróżnia ich od nas. Ktoś może powiedzieć, że to intencjonalny zabieg autora podkreślający nasze niezrozumienie ich, ale nie zgodziłbym się w tym konkretnym wypadku. Z rozwoju fabularnego powinniśmy uzyskać bardziej satysfakcjonujące zakończenie, bardziej objaśniające tę tajemnicę przeszywającą każdą linijkę tekstu. A wyszło… no właśnie mętnie i nic się w zasadzie nie wyjaśnia.
Podsumowując: jedno świetne opowiadanie, cztery dobre z plusem za język, jedno piekielnie nudne i jedno bardzo powierzchowne o zmarnowanym potencjale. Istnieją lepsze zbiory opowiadań, które powinny przykuć wasza uwagę, więc nie warto na duś szukać po antykwariatach “Pożeglować do Bizancjum”, natomiast jeśli dostaniecie ją w bibliotece i podejdziecie z wyważonymi oczekiwaniami to mogą wam się spodobać. Mi na pewno czytało się je bardzo dobrze, jak zawsze w przypadku Silverberga (a nawet lepiej, bo nie było ani jednego seksistowskiego postrzegania kobiet), natomiast spodziewałem się czegoś znacznie lepszego, o czym będę myślał przez najbliższy tydzień-dwa… a wyszła taka smaczna przystawka przed daniem głównym, którego nigdy nie podano (chyba, że podciągniemy tytułowy utwór, który jest po prostu wciągający i CELUJĄCO napisany).
Pozycja nieobowiązkowa, ale niewątpliwie dobra.
Szczerze mówiąc jestem trochę rozczarowany, szczególnie biorąc pod uwagę moje świeże odrodzenie fascynacji Silverbergiem w wydaniu powieściowym. Są to zaledwie niezłe opowiadania napisane bardzo dobrym językiem, ale… no właśnie. Zawsze jest jakieś “ale”, które nie pozwalało doskoczyć tej antologii do pełni zadowolenia 7/10.
Najciekawsza była dla mnie tytułowa nowela...
2024-05-15
Po przeczytaniu mogę nareszcie z pełnym przekonaniem powiedzieć, że "Luna to Surowa Pani" Roberta Heinleina jest jedną z najważniejszych książek SF lat 60, a także w historii całego gatunku. To, jak ta powieść wyprzedzała swoją epokę to się w głowie nie mieści. Ilość pomysłów, które wtedy były kompletnym novum jest przytłaczająca. Moim zdaniem jest to najwybitniejsza książka Heinleina. Zdecydowanie najlepsze polityczne SF, jakie przyszło mi przeczytać.
Korciło mnie, by rozłożyć ją na czynniki pierwsze, ale nie ma to w tym przypadku większego sensu. Każdy odrobinę zorientowany czytelnik słyszał o tym tytule i mogę jedynie potwierdzić, że jeśli zagłębiasz się w science fiction XX wieku, to NIE MOŻESZ nie przeczytać tej pozycji. Największym szokiem było dla mnie to, że absolutnie nie byłoby Luny Iana McDonalda (którą uwielbiam) bez Luny Heinleina. Inspiracje są bardzo silne i wyraźne, szokująco nietrafione zdaje się zatem porównywanie Luny do Gry o Tron, Ojca Chrzestnego i Diuny zamiast w pierwszej kolejności do dzieła Heinleina, ale to prawdopodobnie kwestia marketingu.
Powieść absolutnie zasługująca na miano kultowej, wyłącznie dla ludzi głęboko myślących podczas lektury oraz tych o szerokiej wiedzy ogólnej. Z wieloma poglądami politycznymi zawartymi w tej książce zgadzać się nie trzeba (a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest to czasem niewskazane), ale jako żywy, drobiazgowy obraz rewolucji oraz libertarianizmu jest to pozycja doskonała.
Nadaje się na pierwszy flirt z klasyczną science fiction, nadaje się jako uzupełnienie braków (obok Neuromancera to chyba Luna okupowała pierwsze miejsce na mojej list of shame), sprawuje się jako rozrywka, ale jest przede wszystkim głęboka i inteligentna, napisana żwawo, lekko i bardzo przystępnie. Polecam całym sercem. Nie słuchajcie się malkontentów od ocen 5-6/10 - mało jeszcze w swoim życiu science fiction czytali. Warto przekonać się samemu.
Po przeczytaniu mogę nareszcie z pełnym przekonaniem powiedzieć, że "Luna to Surowa Pani" Roberta Heinleina jest jedną z najważniejszych książek SF lat 60, a także w historii całego gatunku. To, jak ta powieść wyprzedzała swoją epokę to się w głowie nie mieści. Ilość pomysłów, które wtedy były kompletnym novum jest przytłaczająca. Moim zdaniem jest to najwybitniejsza...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-12
2024-05-10
“Zmusiłem się do wiary w to, że mogą istnieć moce, których nie pojmie współczesna nauka. Zmusiłem się do odrzucenia długiego jak życie zwyczaju odrzucania wszystkiego, co nieznane, póki, dzięki dowodom nie do obalenia, zmieni się w znane." - str. 87 (stare wydanie)
Zadaj sobie pytanie: Gdyby dziś, we współczesnym świecie odartym z mistycyzmu i tajemnic nadprzyrodzonych, świecie materialistycznym i określonym na każdym kroku przez osiągnięcia nowożytnej nauki, świecie (do pewnego stopnia) postreligijnym, silnie zracjonalizowanym, podszedł do ciebie najlepszy przyjaciel, w którego władze umysłowe pokładasz stuprocentową wiarę, i powiedział ci, że zdołał przetłumaczyć starożytny manuskrypt traktujący o osiągnięciu życia wiecznego tu - na Ziemi, gdyby powiedział ci, że znalazł przybliżoną lokalizację siedziby wielowiekowego kultu sprzeciwiającego się śmierci i zaproponował podróż w to miejsce wraz z grupką znajomych, aby osiągnąć upragnioną przez wielu nieśmiertelność, co byś powiedział? Uwierzyłbyś mu? Wyśmiałbyś go nawet wtedy, gdy w jego oczach dostrzeżesz szczerość i głębokie przekonanie? Czy nadal jesteśmy istotami zdolnymi uwierzyć w nadprzyrodzone zamieszkujące nie jakieś odległe krainy z legend, powieści fantasy czy pisma święte, lecz miejsca leżące na wyciągnięcie ręki, być może na odludziu, na zwyczajnej pustyni w Arizonie? Czy stać cię na racjonalizm, gdy na szali leży szansa na życie wieczne?
Niestety, istnieje pewien haczyk. Do przejścia Próby potrzebne są cztery osoby, lecz tylko dwie osiągną upragniony dar. Jedna będzie musiała popełnić dobrowolne samobójstwo, poświęcając się na rzecz innych, jedna zostanie zamordowana przez pozostałą przy życiu dwójkę. Nie ma innego sposobu, bowiem wszystko musi być w równowadze i aby osiągnąć nieśmiertelność trzeba oddać śmierci to co jej należne.
"Tak jak żyjąc codziennie umieramy, tak umierając będziemy żyć wiecznie."
Nie ukrywam, ten temat w fikcji zawsze mnie fascynował. Towarzyszą mu pytania o moralność, zasadność wykorzenienia śmierci z cyklu naszej egzystencji, w jaki sposób wykorzystalibyśmy darowany nam czas, czy długie życie nieszczególnie się różni od życia krótkiego, lecz spełnionego? Czy śmierć jest niezbędnym elementem do dalszego rozwoju?
Czwórka przyjaciół, mieszkających razem studentów college'u podejmuje się tej niezwykłej podróży z Nowej Anglii do Arizony, aby znaleźć odpowiedzi na te i wiele innych pytań. Każdy z nich jest od siebie różny: pochodzą z różnych środowisk, wychowani w odmiennych religiach, o różnym poziomie materialnym, różnej orientacji, charakterach, edukacji i podejściu do studiowania, do innych ludzi, do kobiet, do rodziców, do swojej przeszłości i pozycji w społeczeństwie.
Eli to neurotyczny żyd studiujący języki wczesnośredniowieczne, o małej pewności siebie, mający problemy z kobietami, uważany za nad wiek kompetentnego w swojej profesji; Ned jest gejem, pisarzem-poetą, wrażliwy i skłonny do literackiego romantyzmu; Olivier jest archetypicznym wzorem męskiej urody, dziewczyny same wskakują mu do łóżka, pochodzi ze wsi w stanie Kansas, jednak posiada wyższe ambicje niż uprawa roli, dlatego zrobił wszystko aby pójść na studia medyczne; Timothy pochodzi z wielopokoleniowej rodziny bogaczy, ciągle zblazowany, wywalone na wszystko, do college'u wstąpił tylko dlatego, że wszyscy jego przodkowie przed nim również studiowali, dla niego studia mają charakter przygody, kolekcjonowania ludzi i doświadczeń, skoro materialny byt ma już zapewniony przez dziedziczenie.
To tylko pobieżny portret tych postaci, bowiem w swoich pierwszoosobowych narracjach Silverberg nadaje im dodatkowych głębi i odcieni, wychodząc poza stereotypowe figury etniczne. Autor znakomicie nakreślił ich profile, z gracją i swobodą żongluje pomiędzy czterema perspektywami, nie zatracając przy tym tempa opowieści. Najciekawsze jest w nich (postaciach) to, że najwięcej i najczęściej dowiadujemy się o nich czegoś ciekawego z punktu widzenia innego bohatera, który jest w danym fragmencie narratorem opowieści, a nie od nich samych bezpośrednio. Tworzy to interesującą mozaiką przeplataną faktami, domniemywania, ukrywanymi uprzedzeniami wobec siebie nawzajem - potem możemy je wszystkie skonfrontować z tym, co dowiadujemy się o protagonistach będąc już bezpośrednio w ich głowach. Wszystkie ich cechy charakteru, pochodzenie, religia, podejście do życia, wszystkie te elementy które ich różnią mają później odzwierciedlenie w tym, jak zapatrują się oni na pomysł wyprawy po nieśmiertelność (jedni wierzą mniej, drudzy bardziej w to, że cokolwiek czeka ich u kresu podróży), na samą ideę życia wiecznego - a tym samym, kontrastując, na ideę nieuniknionej, nieprzewidywalnej w czasie śmierci. Ich dywagacje są całkowicie różnorodne, interesujące i szczerze ludzkie. Jeśli kiedykolwiek głęboko zastanawiałeś się, co oznacza dla ciebie widmo nieuchronnej śmierci - świadomość, że kiedyś twoja egzystencja się skończy i (zakładając, że jesteś ateistą) odejdzie w niebyt, że świeczka twojej jaźni zgaśnie bezpowrotnie - to znajdziesz tutaj bogaty kolaż perspektyw.
Przyjrzyjmy się, co ciekawego Silverberg jeszcze tu przemycił. W rozdziale 13 Eli porusza moim zdaniem najciekawszą kwestię, którą zaakcentowałem na samym początku - czyli racjonalizm vs. wiara w nadnaturalne w nowoczesnym świecie, a także mówi o religii obecnie. To już nie jest takie same wyznawanie wiary w nadprzyrodzone moce jak przed epoką wielkich odkryć nauki. Mam wrażenie, że nie identyfikujemy już Boga z osobą starszego pana z laską i brodą, zdolnego do magicznych sztuczek, łatwo ulegającego ludzkim emocjom - tylko bardziej jako ideę czegoś “ponad nami”. W rozdziale 16 Eli utożsamia życie wieczne z “manifestacją wyobcowania ze współczesnego świata”. Innymi słowy pragnąć żyć nieskończenie długo tak naprawdę wyrzekamy się zapuszczenia korzeni w społeczeństwie, które traktowalibyśmy jak własne, wraz z zestawem reguł moralnych i prawnych obowiązujących w danym czasie i przestrzeni. Doświadczamy globalnie i ponadczasowo, niezwiązani z niczym nieuchronnością kresu naszego życia. Rozdział 18 daje chyba najwspanialsze, realistyczne opisy podróży spod pióra Silverberga - w ogóle nie mówiłem chyba, ale to książka absolutnie kapitalnie napisana, pod względem stylu i słownictwa Silverberg osiąga tu swoje wyżyny. Rozdział ten po raz pierwszy głębiej wchodzi w Misteria wymienione przez manuskrypt, wnika w kontrast między życiem i śmiercią, a retrospekcja poświęcona tłumaczeniu starożytnego dokumentu jest chyba najmocniej wciągającym fragmentem powieści. Wprost nie mogłem się oderwać od historii tajemniczego zakonu, mającego swoje źródła w Katalonii i wierzeniach Azteków (tak, dwa osobne kontynenty, a geneza rytuałów jeszcze prekolumbijska - nie ma tu jednak sprzeczności, przeczytacie to zobaczycie).
Uwielbiam również to, jak informacje o naszych bohaterach zostały przemieszane, rozrzucone i wyplute tak, że otrzymujemy zazębiające się skrawki, z których tworzymy zgrabne portrety psychologiczne. Często stanowisko lub działanie jakiegoś bohatera jest wytłumaczone jakąś niewinną wzmianką w rozdziale wcześniejszym, napisanym z innej perspektywy narracyjnej. Weźmy taki przykład (to nie spoiler, nie ma to przełożenia na fabułę, podchodzi bardziej pod rys psychologiczny): W rozdziale 17 Ned prowadzi auto i widzi na drodze autostopowicza hippisa. Pragnie go podwieźć, ale Olivier wpada w furię i każe mu ruszać. Skąd ta nagła agresja u zwykle spokojnego, zrównoważonego faceta? Odpowiedź nie kryje się w rozdziale, w którym obserwujemy tą scenę, a w jeszcze wcześniejszej introspekcji Oliviera, w którym ten wyraża swój głęboko skrywany strach przed niespodziewaną śmiercią, niebezpieczeństwem nadchodzącym znikąd i mogącym w ułamku sekundy zakończyć jego życie i położyć kres wszystkim jego osiągnięciom i planom na przyszłość. W tym miejscu pojawiają się zaczątki paranoi Oliviera, ale wychodzi na światło dzienne dopiero później. I tak jest w całej powieści: wyjaśnienie reakcji/nastrojów postaci kryją się rozrzucone w całym tekście, dostępne jedynie dla bardzo uważnego czytelnika. Charakterologiczna książka-układanka.
Co ciekawsze, w rozdziale późniejszym Olivier jeszcze inaczej tłumaczy swoją reakcję i z kolei to wyjaśnienie może nam posłużyć jako forshadowing do przyszłych losów postaci. Stąd podejrzewam, że takich smaczków jest więcej (sam wyłapałem kilka) i książka ma potencjał do ponownej lektury. W każdym razie bohaterowie - mimo że całkowicie antypatyczni - są naszkicowanie w niezwykle inteligentny i kompleksowy sposób. Moim ulubionym fragmentem ukazującym różnice pomiędzy środowiskami, w ktorych dorastali, było spotkanie ich rodziców. Cudownie komiczna scena!
Co do połowy powieści rozgrywającej się już w zakonie kultystów to szczerze mówiąc nie mam jakiś szczególnych przemyśleń. Było to troszkę standardowe podejście, ale moim zdaniem końcówka wynagradza rozdziały poświęcone funkcjonowaniu kultu. Architektura wnętrza siedziby Powierników Czaszek, choć oszczędna, to spod pióra wyjątkowego talentu ożywa w tańcu światła, barw i wrażenia sacrum. Również jak zwykle świetne, wewnętrzne monologi pełne wątpliwości i pytań o zasadność tego szaleństwa.
Co jeszcze mogę powiedzieć? Książka jest dziełem swojej epoki, czyli końcówki lat 60. - początków lat 70. w Stanach Zjednoczonych. Wolna miłość, próby z LSD mające otworzyć umysły na tak wytęsknioną przez ludzi nadnaturalną płaszczyznę rzeczywistości (substytut religii), masa nietolerancji i uprzedzeń na tle rasowym, orientacji seksualnej, etnicznym. Książka jest bardzo wulgarna, ale myślę, że intencjonalnie i szczerze mówiąc, daje w ten sposób takiego energetycznego kopa w tyłek. Masz się burzyć, masz krzyczeć z bólu i niesprawiedliwości, masz czuć się wykorzystany emocjonalnie, masz czuć się z tą książką niekomfortowo, twoja seksualność ma zostać wystawiona na próbę (czy “niechciany” dotyk może wywołać zupełnie bezwłasnowolną, fizjologiczną reakcję w postaci podniecenia? A jeśli tak, to czy nasza seksualność jest w większym stopniu dyktowana przez społeczne tabu, niż nam się do tej pory wydawało?), masz mieć ochotę wziąć po niej gorący prysznic i zapomnieć, że miałeś kontakt z czymś tak brudnym i bezpardonowym. Jestem ciekaw, czy nowe wydanie Vespera przejdzie lekki retusz językowy, zastępując słowa dziś uważane za obraźliwe (np. pedał, ale jest tego tam cała masa), na te poprawne politycznie. Mam nadzieję, że nie i nie dlatego, abym czerpał z nich przyjemność, tylko chodzi o intencje autora i zachowanie tej agresywnej energii, tych tarć pomiędzy postaciami, tej nienawiści, jaką czasem czują, tych uprzedzeń jakie odczuwają wobec siebie nawzajem, jak ich niszczą i sprawiają, że są to postacie antypatyczne, ale pełnokrwiste, rzeczywiste. A ich cechy - w tak mocny sposób podkreślone przez wulgarny język - są tym, co definiuje ich wewnętrzny ból oraz negatywne postrzeganie przez świat i społeczeństwo tamtych lat. Poza tym i czytelnik odczuwa złość, której nie powinien zostać pozbawiony. Więc mam nadzieję, że nie będzie to w żaden sposób wygładzone. Krzysztof Sokołowski odwalił kawał fantastycznej roboty z tłumaczeniem i powinno zostać utrzymane w podobnym tonie.
Nie polecam na pierwsze spotkanie z Silverbergiem - można się zrazić. Ja dosyć długo musiałem przedzierać się przez zasłonę mojego moralnego kompasu, aby czerpać przyjemność z niesamowicie płynnego, przyprawionego pieprzem stylu Silverberga. Więc jeśli nie miałeś wcześniejszych doświadczeń z autorem, możesz wyjść zniesmaczony i zaskoczony wulgarnością tej powieści. I jeszcze jedno - to, że nie można przypisać tej książce łatki ani science fiction, ani fantasy to zaleta, a nie wada. Coś niesamowitego, że posługując się motywem przesiąkniętym konotacjami z fikcją Silverbergowi udaje się stworzyć dzieło na wskroś realistyczne, powieść tak obrazotwórczą, że aż namacalnie prawdziwą. Wszystko, co nadnaturalne jest tu w domyśle - nic fantastycznego nie pojawia się explicite. I to jest znakomite, że “Księga Czaszki” nie poddaje się klasyfikacji gatunkowej i może być czytana przez miłośników doskonałej prozy wszelakiej.
Warto przeczytać, mimo wszystko. Mimo, że tak bardzo niemoralna jest ta książka, a może właśnie dlatego? Nie wyjdziesz po tej lekturze obojętny. Coś z niej w tobie zostanie, coś poczujesz podczas czytania, głęboko w trzewiach będziesz wiedział, że przeczytałeś coś innego i zaskakująco realistycznego, przepełnionego prawdziwą esencją swoich czasów.
“Zmusiłem się do wiary w to, że mogą istnieć moce, których nie pojmie współczesna nauka. Zmusiłem się do odrzucenia długiego jak życie zwyczaju odrzucania wszystkiego, co nieznane, póki, dzięki dowodom nie do obalenia, zmieni się w znane." - str. 87 (stare wydanie)
Zadaj sobie pytanie: Gdyby dziś, we współczesnym świecie odartym z mistycyzmu i tajemnic nadprzyrodzonych,...
2024-05-07
Dokładnie dla takich książek jak “Więcej niż Człowiek” preferuję starsze SF od tego bardziej współczesnego. Nawet jeśli warstwa fabularna nie jest jakoś szczególnie skomplikowana, nie trzyma cię w napięciu nie wiadomo jak mocno, to książki te nadrabiają oryginalnym podejściem, indywidualnym stylem autora, a pod tym wszystkim kryje się jeszcze istotna warstwa znaczeniowa. Sturgeona znałem jedynie z krótkich form i zawsze intrygował mnie język jego opowiadań. Ostatnio usłyszałem taką opinię - z którą muszę się zgodzić - że Sturgeon był pisarzem wyprzedzającym swoją epokę. Należał on do pokolenia złotego wieku, a jednak od początku pisał on w klimacie nowej fali. Cechowało go skupienia na bardziej kontrowersyjnych tematach, progresywne poglądy, umieszczanie w centrum swoich opowieści postaci daleko odbiegających profilem od tego, co można było przeczytać w amerykańskich czasopismach SF lat 40-50. A pisał wyjątkowo ciekawie: z literackim wyrafinowaniem, którym nie mogli się pochwalić jego bardziej rozpoznawalni koledzy po piórze jak Heinlein, Asimov, Clarke (przynajmniej nie do tego stopnia). Sturgeon uwielbia niedopowiedzenia, informowanie czytelnika nie-wprost o tym, co dzieje się na stronie. I tym sposobem mamy niejako narrację w narracji, warstwa tekstu przykrywa warstwę dosłownego znaczenia. Bardzo dobrze się to czyta, zmusza nasza szare komórki do przykładania większej uwagi do słowa pisanego. Jednocześnie czuć w tym lekkość, czuć zachwyt i piękno, czasem jest bardziej enigmatycznie, innym razem towarzyszy nam konwencjonalna narracja, raz tekst przyspiesza, by za chwilę zwolnić w powodzi opisowego uroku.
No dobrze, skoro o języku już było, to może coś o fabule. “Więcej niż człowiek” składa się z trzech części. Co ciekawe środkowa powstała pierwsza jako niezależna nowela, dopiero po kilku latach w celach powieściowych zostały dopisane dwie pozostałe. Pierwsza opowiada o grupce dzieci o parapsychicznych zdolnościach. Obserwujemy ich na tle świata, w którym są wytykani palcami, maltretowani, wyszydzani, odrzucani, niekochani. Są wyrzutkami, którzy próbują znaleźć swoje miejsce, zrozumieć swoje uczucia i motywacje, przede wszystkim wykształcają w sobie mechanizmy obronne wobec przemocy psychicznej i fizycznej, której doświadczają ze strony dorosłych/społeczeństwa. Odczuwają nieokreślony chłód, głód, pragnienie, samotność… Każde z nich wybiera inny sposób, aby na nie odpowiedzieć. Czynnikiem, który połączy te biedne istoty są ich nadprzyrodzone zdolności. Ta część skojarzyła mi się z wybitnym horrorem psychologicznym “Niewiniątka” z 2021 roku. Jest w powieści nawet kwestia, która nawołuje do owego tytułu. Najciekawszym bohaterem jest bezsprzecznie głupek Sam. Jego rozważania na temat tego, kim jest i dokąd przynależy głęboko odkrywają przed czytelnikiem jego wewnętrzny świat. W człowieku wydawałoby się wybrakowanym, niekompletnym, który nie rozumie ludzi, poczucia humoru, przyczyn i skutków, nie rozumie empatii, ale czasem jej doświadcza, na takim podświadomym poziomie, odkrywamy bogate pokłady człowieczeństwa, niewinności - mimo że jego moce potrafią być destrukcyjne. Jego relacje, substytut rodziny, który znajduje na swojej drodze stanowią istotną próbę generalną przed prawdziwym wyzwaniem, jaką będzie zjednoczenie grupki wygnańców w nową istotę - homo gestalt. Losy Sama wyjątkowo mocno mnie poruszyły i sprawiły, że chciałem poświęcić lekturze tej książki maksymalnie wiele uwagi.
Druga część (ta będąca wcześniej osobną nowelą) należy zdecydowanie do moich ulubionych. Skupia się na Gerardzie, piętnastoletnim chłopcu, który odwiedza psychoanalityka, aby zrozumieć powody zbrodni, jakiej się dopuścił. Stopniowo odkrywa przed nami swoją historię, ukrytą za psychiczną blokadą, a wraz z nim poznajemy dalsze losy bohaterów pierwszej części. Ostatni akt z kolei troszkę zawodzi strukturalnie - mamy nowego bohatera, który cierpi na amnezję. Zostaje uratowany z zakładu psychiatrycznego przez pewną kobietę i powoli cofa się wspomnieniami do momentu, w którym popadł on w obsesję, co pozwoli mu skonfrontować się ze źródłem swojego upadku. Generalnie nie lubię motywu amnezji, męczy mnie ten rodzaj narracji. Tutaj dodatkowo przez 50 stron przedzieramy się przez mgliście znajome pojęcia i lokacje, by potem dowiedzieć się wszystkiego już chronologicznie za jednym zamachem. Takie to troszkę marnotrawstwo słów, bo albo trzymamy się tego cofania od początku do końca i liczymy, że czytelnik nadąży, albo stosujemy wybieg podobny do tego w drugiej części - czyli po prostu wspominamy, a zrozumienie następuje stopniowo. Przy zastosowanym układzie nie pozostaje zbyt wiele w pamięci z pierwszej połowy tekstu (wszystko, co istotne dowiadujemy się w drugiej połowie), oprócz tego, że była chyba najlepiej napisana. Nie dzieje się tam nic ciekawego, natomiast sposób, w jaki Sturgeon opisuje najzwyklejsze czynności, potrawy, landschafty, ubiór czy sylwetki jest oszałamiająco subtelny, sugestywny i po prostu nadzwyczajnie doskonały pod kątem użytego słownictwa. Na pewno potrafi to znudzić mniej cierpliwego czytelnika. Gdy już historia bohatera zostaje nam ujawniana, czujemy się troszkę zawiedzeni zbytnią prostolinijnością tej opowiastki. Zadawałem sobie pytanie - po co Sturgeon to napisał? Co chciał przez to powiedzieć? Oprócz tego, że jest tu najwięcej takich motywów rodem z science fiction. Aż dochodzimy do konfrontacji, kulminacyjnej sekcji powieści i ze względu na nią podwyższyłem ocenę całości z 7 na 8. Rozważania na temat moralności oraz etyki nadludzi to było coś ciekawego, a zamknięcie wątku głównego bardzo satysfakcjonujące - pojawia się głębia ukazująca jeszcze dobitniej progresywne podejście do życia autora. Ostatnie dwie strony były dla mnie prawdziwym, przyjemnym zaskoczeniem - i jest to największa wada pisania niespoilerowej recenzji, bo aż chce się o nim z kimś porozmawiać!
Wydaje się, że mało napisałem o tej mojej ulubionej części środkowej, a to dlatego, że najsilniejszym aspektem tej opowieści jest sama historia, która jest niebywale wciągająca, świetnie napisana i całkowicie introspektywna. Wprost nie sposób się na niej nudzić, bowiem wydarzenia następują po sobie szybko, a natura zbrodni głównego bohatera potrafi całkowicie pochłonąć uwagę czytelnika. Trochę odgadłem jego motywy, jednak to tylko zaostrzyło mój zachwyt nad tą częścią. Zakończenie jest świetne, słodko-gorzkie, gdyż triumf odkrycia obumiera pod ciężarem braku podstawowych zasad humanizmu.
Całość tekstu porusza interesujące zagadnienia - o nienawiści wobec odmienności (jest nawet niewinna wzmianka na temat rasizmu), próbie znalezienia swojego miejsca w świecie, przynależności do kogoś/czegoś większego niż ty sam, o pokochaniu siebie celem przywiązania się do innych i czerpania garściami z wzajemnego uczucia miłości. Ewolucyjny charakter ludzi, którzy utworzyli psychiczną więź między sobą to tylko malutki fragment większej całości, uważam, że wcale nie najważniejszy, ale pokazuje nam, jak istotna w naszym życiu jest różnorodność istnień, ponieważ nawet w grupie wspólnie myślących istot można poczuć się samotnym. Autor świetne przedstawił wzajemnie oddziaływanie pomiędzy id, ego i superego i jak się mają owe freudowskie pojęcia do nowo formującego się umysłu zbiorowego (aż mi wstyd, że nie pomyślałem o tej płaszczyźnie interpretacji samodzielnie, dopiero inna recenzja na yt zwróciła moją uwagę na ten ważny aspekt powieści). No i na koniec, dla niektórych przykra, dla innych wesoła konstatacja - świat się zmienia, a nowe zawsze zastąpi stare w ewolucyjnym pochodzie ku… czemu? Doskonałości? A może doskonałym zrozumieniu i wielorakiej różnorodności? Czy może wszechobecnej jedności? Jedno zdaje się pewne: czas przyjdzie również po nas - homo sapiens.
Polecam wyrobionym czytelnikom SF. To nie jest łatwa lektura, choć łatwo się ją czyta. A takie książki są najtrudniejsze w ocenie, bo zachęcają do rozluźnienia intelektualnej dyscypliny. Dla mnie Sturgeon jest mistrzem za to, że tak bardzo zaufał inteligencji czytelnika. Nie mam pojęcia czy dobrze odczytałem jego powieść, ale wiem, że dał mi on wystarczająco wiele klocków, aby zbudować z nich własną interpretację, bez wciskania w gardło jedynej słusznej drogi zrozumienia. Po jej przeczytaniu miałem wrażenie, że nigdy nie przeczytałem czegoś podobnego i prawdopodobnie nigdy już nie przeczytam, a nie ma lepszej rekomendacji dla science fiction niż twórcza oryginalność.
Dokładnie dla takich książek jak “Więcej niż Człowiek” preferuję starsze SF od tego bardziej współczesnego. Nawet jeśli warstwa fabularna nie jest jakoś szczególnie skomplikowana, nie trzyma cię w napięciu nie wiadomo jak mocno, to książki te nadrabiają oryginalnym podejściem, indywidualnym stylem autora, a pod tym wszystkim kryje się jeszcze istotna warstwa znaczeniowa....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-01
2024-04-28
“Wiele minęło mych narodzin, i twoich także, Ardżuno
Podczas gdy ja znam je wszystkie, ty nie znasz ich wcale.” - fragment z Bhagawadgita.
“Jeff Winston umarł, rozmawiając przez telefon z żoną.” To nie spoiler, to zdanie otwierające powieść Kena Grimwooda. 43-letni Jeff umiera na zawał w 1988, a następnie budzi się w swoim osiemnastoletnim ciele w 1963 roku z pamięcią o wydarzeniach ostatnich (tym samym nadchodzących) 25 lat. Jak wykorzysta tę szansę na nowy początek?
Żałuję, że nie miałem okazji przeczytać “Powtórki” 10 lat temu. Lekcja, jaka płynie z tej powieści jest ponadczasowa i uniwersalna, ważna w życiu każdego człowieka. Niestety będziecie musieli poznać ją sami, bo zdrada przesłania książki byłaby w tym przypadku spoilerem. Nie fabularnym, lecz emocjonalnym i duchowym. Nigdy nie jest za późno, by przeczytać “Powtórkę”, jednak im wcześniej w swoim życiu weźmiecie się za nią, tym mniejsza szansa, że będziecie później żałować, jak potoczyły się niektóre wasze sprawy.
Należy pochwalić język powieści, który uważam balansuje na tej cienkiej granicy artyzmu i kiczu. Szczególnie będzie to widocznie w późniejszej części lektury, bowiem wraz z kolejnymi stronami stylistycznie jest tu więcej piękna i głębi. Książka bogato opisuje Amerykę lat 60.-80; skupiając się na społecznych konwenansach, trendach, różnicach w postrzeganiu świata, od życia kulturalnego po scenę polityczno-gospodarczą.
Jako, że lądujemy w roku 1963 nietrudno jest się domyśleć, jakie wydarzenie z amerykańskiej historii będzie piastowało w początkowej fabule zaszczytne miejsce. Podobała mi się ta część książki, w której Jeff próbuje rozstrzygnąć, na ile jest w stanie wpłynąć swoją wiedzą na dalsze losy świata. Podobało mi się również to, jak starał się on dociec przyczyn swoich powtórnych reinkarnacji i jak możemy przyrównać te dociekania do pytania o sens naszego istnienia, istotę życia i pojawienia się człowieka we wszechświecie. Owe przemyślenia szczególnie trafnie ilustrują strony 190-191.
Konstatacja na temat przemocy na świecie i ludzkiej obojętności na nią potrafi poruszyć nawet najbardziej skamieniałe serce (no może przesadziłem, takiego nie ruszy zapewne nic). Nie mniej powtórne życia (bo Jeff doświadcza więcej niż jednej powtórki) uwrażliwiają naszego bohatera na cierpienie innych, stawia on jednak w wątpliwość sens ratowania świata, któremu nie ważne jak bardzo staramy się pomóc, to i tak za rogiem czeka kolejna dawka bólu i rozczarowań. Na szczęście na tej pesymistycznej nucie się nie kończy, przynajmniej tyle mogę wam zdradzić (polecam stronę 260).
Ale co najbardziej zapadnie mi w pamięć po lekturze to dogłębna samotność i smutek, jaki odczuwałem obserwując zmagania Winstona z tą nową-starą rzeczywistością. Chcąc zrealizować swoje ambicje, marzenia, nadzieje zawsze tracimy coś w zastępstwie, czasem alternatywa ujawnia przed nami ukryte dotąd pułapki nieszczęść, innym razem zyskujemy coś nowego, by na koniec tylko znów to utracić. Gdzie w tym wszystkim leży sens życia? Nie ukrywam, że obok “Kwiatów dla Algernona” była to najlepsza humanistyczna powieść z elementami fantastyki, jaką kiedykolwiek przeczytałem. A może była ona po prostu dla mnie wyjątkowo osobista? A może po prostu wciąga opowieścią i wzrusza tragizmem postaci?
Na koniec warto wspomnieć, że jest to w zasadzie romans. Główna oś fabularna kręci się wokół Jeffa, który próbuje odzyskać utraconą miłość. To twierdzenie jest prawdziwe na wielu płaszczyznach. Pierwsza powtórka wyrywa go z więzi nieszczęśliwego małżeństwa. Zdobywa fortunę i jako człowiek majętny ma problem, aby odnaleźć prawdziwą miłość w tych wyższych, przepełnionych zimną kalkulacją sferach. Przychodzi ona do niego troszkę nieoczekiwanie, na sam koniec, by ostatecznie paść ofiarą niezrozumiałego resetu powtórek. Kolejna szansa otwiera się przed Jeffem za sprawą swojej dawnej sympatii ze studiów (z którą w “oryginalnym” życiu rozstał się parę miesięcy później). Jeszcze inna: w nieograniczonym, niezobowiązującym, otwartym seksie. Następna w spotkaniu dwóch dusz, mających ze sobą wiele wspólnego, które próbują się odnaleźć w tej chaotycznej rzeczywistości. A może warto spróbować odbudować stare małżeństwo, mając w pamięci wszystkie czynniki, które doprowadziły do jego upadku? Jeff Winston szuka miłości, potrzebuje jej do przetrwania, do złagodzenia bólu straty i bezlitosnej śmierci, które czyhają na niego niezmiennie 18 października 1988 roku. Nie obędzie się bez wzlotów i upadków, bez emocjonalnych wyzwań dla bohatera, które mnie - czytelnika - poruszały do żywego, bo całe to tworzenie więzi i relacji przez Jeffa ostatecznie doprowadzi go do odpowiedzi o sens skazanej na unicestwienie egzystencji. Jest tu również dużo wstawek erotycznych, które miały sensowne uzasadnienie fabularne. Były zmysłowe, napisane z szacunkiem do drugiej strony uwielbienia, nie odsłaniające wszystkich kart, przywołujące odrobinę radości w tym oceanie smutku i utraty. Tak powinien wyglądać erotyzm, a nie to co mamy w literaturze YA fantasy.
Polecam absolutnie każdemu. No, może jakaś szczątkowa wrażliwość jest niezbędna, aby pełnymi garściami czerpać z lektury to, co najlepsze. Wzruszająca, wciągająca historia (nie mogłem oderwać się od niej ani na chwilę, nawet w pracy myślałem tylko o niej), bogata w przemyślenia i przede wszystkim z budującą puentą, która mam nadzieję zostanie z Tobą do końca życia.
Drobna uwaga-ostrzeżenie: książka może wydać się wam banalna, ale moim zdaniem najprostsze/fundamentalne rzeczy w życiu takie są. Sztuką natomiast jest przedstawić ten banał tak, abyśmy nie mogli wyjść po kontakcie z nim obojętnie.
Ps. Ironicznie Ken Grimwood zmarł na zawał serca (tak samo jak Jeff Winston) pisząc sequel “Powtórki”. Miał 59 lat.
“- Czy kiedyś szybowałaś? - zapytał Jeff.
- To znaczy, czy latałam szybowcem? Nie, nigdy.
Objął ją w talii obydwiema rękami i mocno przytulił.
- To poszybujemy - wyszeptał w jej miękkie piaskowe włosy. - Poszybujemy razem.” - str. 192.
“Wiele minęło mych narodzin, i twoich także, Ardżuno
Podczas gdy ja znam je wszystkie, ty nie znasz ich wcale.” - fragment z Bhagawadgita.
“Jeff Winston umarł, rozmawiając przez telefon z żoną.” To nie spoiler, to zdanie otwierające powieść Kena Grimwooda. 43-letni Jeff umiera na zawał w 1988, a następnie budzi się w swoim osiemnastoletnim ciele w 1963 roku z pamięcią o...
2024-04-25
Jest dokładnie tak jak mówią - lektura “Domu z liści” jest doświadczeniem, którego nie sposób komuś przekazać zaledwie opowiadając o książce. Trzeba je przeżyć na własnej skórze, aby wydać indywidualny osąd w kwestii tego, czy jest to coś genialnego, czy marnotrawstwo papieru w oryginalnej formie. Nie ma nic pomiędzy, ewentualnie będziesz przedkładał zainteresowanie jednym wątkiem ponad drugim, ale całościowo albo zostaniesz emocjonalnie roztrzaskany albo poirytowany i rozczarowany. Jak widać po mojej ocenie jestem w tej pierwszej grupie, więc przejdźmy już do rzeczy. Pomijam rys fabularny wałkowany ad infinitum w każdej recenzji, pomijam typograficzne triki, od którego zaczyna każda opinia o tej książce. Nie zamierzam wymyślać koła na nowo. Jeśli nie słyszeliście wcześniej o “Domu z liści” to odpalicie sobie na chybił-trafił dowolną recenzję tej książki (albo opis okładkowy). Ja wolę się skupić na tym, co mnie zachwyciło w tej powieści.
1.
Do lektury można podejść na wiele różnych sposobów i każdy z nich może zapewnić satysfakcjonujące przeżycie. Możemy starać się podejść do niej metodycznie, jak do skomplikowanej zagadki, robić notatki, wyszukiwać powiązania pomiędzy historiami, nieścisłości w relacjach, wyszukiwać w tekście ukrytych znaczeń, przechodząc przez indeks zamieszczony na końcu możemy przyswajać wszystkie wzmianki o danym pojęciu i postarać się znaleźć logiczne powiązania pomiędzy nimi. Możemy także podejść swobodnie, czerpiąc radość z fabuły i nie doszukiwać się nie wiadomo czego w każdej linijce tekstu, nie próbować odkryć jakiś zawiłych sensów w nonsensie. Autor pozostawia również otwartą furtkę dla wytłumaczeń racjonalnych, ale jeśli chcemy upierać się przy głosie szaleństwa, to też jest taka opcja - pytanie jednak pozostaje “Czyjego szaleństwa?” Możemy czytać jak historię o nawiedzonym domu, który skrywa przed bohaterami i czytelnikiem multum nierozwiązywalnych tajemnic. Możemy potraktować “Dom z Liści” jak character studies, całkowicie skupić się na analizie ludzkich zachowań, uczuć, przeszłości i jak te postacie wchodzę ze sobą w dynamiczne interakcje. Możemy też wybrać styl mieszany, czyli zachować wysoki poziom koncentracji podczas lektury, ale nie podchodzić obsesyjnie do każdego niezrozumiałego elementu, wertując książkę wprzód i w tył, zdać się na postrzeganie intuicyjne, wdać się w rezonans z treścią - metaforycznie rzecz ujmując pozwolić sobie na błądzenie w labiryncie, słyszenie echa pomiędzy wątkami, abyście rozumieli tekst na takiej szerszej płaszczyźnie. I tak też do tego podszedłem, przy czym jeśli miałbym wam poradzić, na czym się skupić najbardziej, to na bohaterach ze szczególnych uwzględnieniem ich osobistych ciemności. Zapamiętywać ich troski, wątpliwości, traumy, notować w pamięci lub na kartce, abyście postrzegali ich zachowania w pełnowymiarowej perspektywie.
2.
Podczas lektury przypominały mi się horrory, które podobały mi się za młodu. Mało się w nich działo pod kątem emocjonującej akcji, dzięki czemu trzymały w napięciu, wiele rzeczy pozostawało w kwestii niedopowiedzeń, wysoki nacisk był kładziony na bohaterów, na psychologiczny aspekt dotknięcia nieznanego i niepojmowalnego. Pasuje tu sformułowanie “horror psychologiczny”, bowiem moim zdaniem klucz do poprawnego zinterpretowania zamysłu autora leży w zrozumieniu, czym dla bohaterów jest tytułowy dom, zrozumieć fenomen zjawisk paranormalnych na poziomie symbolicznym. Dam wam mały przedsmak takiego postrzegania. Mówi się, że “znamy coś jak własną kieszeń”. O czym jeszcze możemy mówić, że posiadamy najpełniejszą informację ze wszystkich żyjących ludzi? O naszym domu. Gdybyście nagle stracili wzrok potrafilibyście mniej-więcej określić układ ścian, jak dotrzeć do kuchni, na której półce wymacać cukier. Odnieśmy teraz to do człowieka. No więc dom symbolizuje to, co znajome w nas samych, co wiemy o sobie, nasze poukładane myśli, nasze wyraźne wspomnienia, nasze dające się wytłumaczyć zainteresowania, poglądy, preferencje. Aż tu nagle w tym domu pojawiają się drzwi do korytarza, pozbawionego okien (przez które moglibyśmy zajrzeć do wnętrza siebie),całość skąpana w mroku i niewiedzy. Korytarz ciągnie się nieskończenie daleko, meandruje niczym labirynt, łączy pomieszczenia przed nami ukryte, które znajdują się przecież wewnątrz naszego domu, ale owe dodatkowe przestrzenie nie korespondują z tym, co możemy zaobserwować z zewnątrz (nie ma widocznego wpływu na zewnętrzną rzeczywistość, ale jednak stanowi istotny element wnętrza) . Nie ma tam światła, tylko mrok i czarne ściany. Jeśli już dom porównaliśmy do naszego wnętrza, to niezbyt trudno jest nam zrozumieć, jakie znaczenie kryje się za czarnym korytarzem, który ukształtował (poza świadomym postrzeganiem) całą ukrytą, wewnętrzną strukturę w nas samych. W książce natomiast ukryte przejścia otwierają się przed nami, konfrontując bohaterów z tą wewnętrzną ciemnością, z tą mroźną nicością. Pozwala im zajrzeć w głąb siebie i na podstawie tego co tam znajdą podjąć dalsze życiowe decyzje. Według mnie kapitalnie zostało to przedstawione i chylę czoła przed autorem, który z tak klarownej (z pozoru nawet prostej) abstrakcji potrafił stworzyć powieść, w ramach której nadał wydarzeniom namacalnego ciężaru istotności. Ciężaru, który pochłonięty lekturą czytelnik czuje całym sobą, może doprowadzi nawet do tego, że skonfrotuje się on również z własną ciemnością? Na koniec w aspekcie horroru dodajmy jeszcze ten myk w postaci found-footage/paradokumentu, zabieg narracyjny, który obecnie już mnie nie kręci, jednak za dzieciaka wywoływał u mnie poczucie surowego realizmu.
3.
Miałem nie mówić nic o typograficznych trikach, ale krótko muszą oddać autorowi, że zabieg mu się udał. Nie sądziłem, że w jakimkolwiek stopniu układ tekstu wpłynie na to, jak go odbieram, ale najmocniej utkwiły mi w głowie strony w większości puste. Te kilka słów na kartce, odpowiednio rozmieszczone, wytworzyły nastrój ciszy, grozy, izolacji, a także w immersyjny sposób korespondowały z fabułą. Przypisy źródłowe być może nie były moim zdaniem istotnym aspektem mojego “doświadczania” treści, jednak z samych komentarzy Zampano i Wagabundy już wynikało jakieś głębsze zrozumienie (bądź większa konfuzja). Bardzo podobały mi się nakładające się rzeczywistości obydwu wątków powieści - te echa historii, które kazały mi się zastanowić nad tym, co dokładnie obserwujemy. Czy jest to znak tego, że w relacji Navidsona (choć w świecie przedstawionym książki jest to przecież fikcja) kryje się prawda, która została semantycznie wtłoczona w notatki Zampano, czy jest to tylko i wyłącznie echo - zniekształcenie dźwięku, w którym dostrzegamy łańcuch przyczynowo-skutkowy jedynie z powodu pozornego podobieństwa? Być może książka oddziałuje na psychikę Johnny’ego w zupełnie naturalny sposób, a jego szaleństwo indukowane narkotykami i alokoholem połowują ową ciemność do życia. Pozostaje pytanie, czy notatki Zampano są wytworem umierającego umysłu, czy ciemność jednego człowieka zrodziła ciemność innego, czy zarówno Navidson, Zampano i Wagabunda są kolejnymi ofiarami mentalnego załamania dodatkowo wzmacnianego przez spisaną fikcję, osiągającej efekt spirali z każdym kolejnym czytelnikiem? A może ktoś zupełnie inny jest autorem? Są w tekście wskazówki, które potrafią przyczynić się do powstania zupełnie odjechanych teorii spiskowych. Nie zamierzam o nich opowiadać, bo byłoby to zbyt zubożające doznania czekające przed potencjalnym czytelnikiem, ale powiem jedno - mały ptaszek w prawym dolnym rogu kazał mi się kilka razy zastanowić nad “realnością” owych wydarzeń.
4.
Moim zdecydowanie ulubionych fragmentem lektury były listy matki do syna - Johnny’ego Wagabundy - z zakładu psychiatrycznego Wieloryb. Ta delikatność, słodkość, troska i miłość matki skontrastowana z jej szaleństwem, niewiarą, psychozą jest porażająca. Tworzy nastrój tak wyalienowany, mroczny, przejmujący, że trudno było mi ruszyć dalej po tym, co przeczytałem w tym dodatku. W jednym liście matki istnieje również ukryta wiadomość złożona z pierwszych liter poszczególnych słów. Bardzo wolne przepisywanie tego na kartkę, by móc przeczytać tekst w całości to było coś okropnie smutnego, wręcz boleśnie dołującego. Cały ten fragment poruszył mnie do głębi, szczególnie, że do końca tak naprawdę nie wiadomo, co w rzeczywistości miało miejsce w murach szpitala, a co należy zrzucić na karb chorego umysłu. Manie prześladowcze to w końcu bardzo typowy objaw choroby psychicznej i czasami nie sposób oddzielić ich od prawdy, można wyłącznie próbować znaleźć jakieś niezgodności, ale jeśli są minimalne, to potrzeba do tego detektywa, a nie czytelnika “płynącego z prądem opowieści”. W każdym razie w każdym wątku mamy do czynienia z narratoram, któremu nie możemy ufać. I od nas zależeć będzie, w co uwierzymy, a co w nie.
5.
Postacie są bardzo interesujące. Niejednoznaczne (choć może się tak nie wydawać na pierwszy rzut oka),pełne wewnętrznej złożoności, których analizach była często równie ciekawa co sama akcja właściwa. Podobało mi się również to, jak autor porozrzucał te wskazówki na ich temat na przestrzeni powieści. Np. wątek Wagabundy wydaje się stosunkowo nieznośny - chłop pije, ćpa, notorycznie uprawia seks z każdą napotkaną dziewczyną. Żaden z czytelników nie pała sympatią do tego gościa, bo i z jakiej racji? Aż w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że focus mojej uwagi jest źle skalibrowany. Powinienem zadać sobie pytanie, co było praprzyczyną tej ciemności, w której Johnny jest pochłonięty, jaki wydarzenia, o których bohater nie chce nam opowiadać, popchnęły go na ścieżkę życia pozbawionego znaczenia. W każdych kolejnych rozdziałach poznajemy lepiej przeszłość Wagabundy, byśmy ostatecznie doszli do czegoś, co całkowicie przedefiniowuje sposób, w jaki sam Johnny widział samego siebie. Ten ostry sztylet tkwiący głęboko w jego sercu ostatecznie okazał się być do pewnego stopnia nieprawdziwy, oparty na zafałszowanych wspomnieniach z dzieciństwa. Choć nie zawsze tak się dzieje (patrz: Karen, żona Navidsona). I to jest w tej książce chyba najlepsze: że bohaterowie zmagają się ze swoją osobistą ciemnością, której geneza jest za każdym razem inna, ale też i rozwiązania są zupełnie różne. I jeśli tak spojrzeć na tą powieść, jak na drogę człowieka z głębin ku świetlistej powierzchni, ale różnymi stylami pływackimi, to ostatecznie otrzymujemy dotkliwą opowieścią o człowieczeństwie i tym, jak trauma nas odmienia i jak my możemy na nią odpowiedzieć...
VI
Krótko o tym, co dla mnie nie zagrało: wątek Wagabundy jest rzeczywiście mniej interesującą częścią powieści. Jego ciągłe seks-eskapady były niesmaczne i męczące (na szczęście pod koniec ten aspekt traci na znaczeniu). Za każdym razem chciałem ponownie wrócić do relacji Navidsonów i eksplorować dalej ideę domu. Nie wszystkie fragmenty realnie mnie ciekawiły. Gdybym miał wykreślić krzywą przedstawiający poziom mojego zainteresowania w trakcie lektury, to przypominałby on wykres EKG pacjenta, który właśnie ma zawał serca. Dla przykładu po środkowej części kulminacyjnej poświęconej eksploracji ciemnych korytarzy w domu Navidsonów następuje część o tym, jak różni ludzie zareagowali na film z ekspedycji. Aż mi się chciało je przeskoczyć, wydawały się tak miałkie w porównaniu z tym, co przed chwilą przeżyliśmy. Tak samo niektóre dodatki oraz przypisy są po prostu pomijalne/niepotrzebne. Fragmenty na temat znaczenia labiryntu oraz echa są tak gęste i bełkotliwe, że miejscami aż grafomańskie. Nie byłem jednym z tych, co googlowali źródła aby sprawdzić, czy są prawdziwe czy zmyślone, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś mógłby tak grzmocić w bambus* na powyższe tematy. Bardzo jestem również ciekaw, jak do książki podszedłby jakiś zawodowy psycholog, bo o ile pod wieloma względami psychologiczna warstwa powieści jest bardzo trafnie i interesująco pogłębiona, o tyle czasem uśmiechałem się do siebie, gdy czytałem o tym jak z jakiejś pojedynczej klatki filmu Navidona stado psychologów tworzyło całe ściany tekstu moim zdaniem nadinterpretują to, co postacie skrycie myślę na dany temat. Tworzyli całe wieżowce interpretacji, założeń, wzajemnych powiązań, które mogły się zazębiać, ale wcale nie musiały. Było to jak wróżenie z fusów lub dostrzeganie twarzy na powierzchni Marsa, by potem krzyknąć “Patrzcie, to Ponurak!”**. I takie coś niby w poważnych pracach z zakresu psychologii? Jestem ciekaw, czy jest to standardowa metoda postępowania, tworzenie takich narracji z niejednoznacznych poszlak, przenoszenie wszelkiego ryzyka zaistnienia błędów poznawczych na obiekt badania.
VII - to już prawie koniec...
Pewnie o wielu rzeczach zapomniałem (jak choćby o tym, że przez pół lektury robiłem własne notatki z każdego rozdziału, by potem porzucić te wysiłki na rzecz immersji; to że technologia jest przestarzała i nie istniał jeszcze google pozwalający bohaterom sprawdzić cytat lub tłumaczenie z każdego języka obcego on demand i to pozwala tej powieści rozkwitać; zapomniałem o tłumaczeniach, o stylu, który momentami potrafił wznieść się na wyżyny piękna w introspekcji, o innych ciekawych typograficznych układach, o dygresjach - jednych ciekawszych, innych ślamazarnych, o powracających motywach i mocnym skojarzeniu z Piranesi Susanny Clarke***, o przeszłości i genialnie zarysowanej relacji Willa i Karen, o bajkopisarstwie Johnny’ego, o wszystkich dodatkach i ulubionych fragmentach itp. etc.) ale nie starczyło mi (oraz prawdopodobnie też Tobie) cierpliwości.
“Dom z Liści” to przebogata lektura-doświadczenie. Miejscami sucha jak dokument, miejscami meandrująca jak myśli szaleńca, miejscami mrocza i obezwładniająca otaczającą pustką, ale nade wszystko w centrum tego wszystkiego stoi każdy z nas próbujący zrozumieć, kim tak naprawdę jesteśmy i jak okiełznać naszą skrywaną ciemność. Powieść jest wielowarstwową układanką, horrorem psychologicznym na wskroś przeszytym nićmi niepokoju, zaszczucia i wątpliwości. Interpretacyjna przyjemność.
““Little solace comes
to those who grieve
when thoughts keep drifting
as walls keep shifting
and this great blue world of ours
seems a house of leaves
moments before the wind.”****
*Inaczej: Gadać głupoty, https://www.miejski.pl/slowo-Pieprzy%C4%87+w+bambus, dostęp: 26.04.2024
**Nawiązanie do Harrego Pottera i lekcji wróżbiarstwa. Dodać źródło później.
***Przyznaj się Suzi, musiałaś czytać House of Leaves, zanim stworzyłaś swoją cieniutką powieść, mam rację? Westybul, Wielka Sala, albatros, eksploracja labiryntu, krótkometrażowe filmy ze środka - przypadek?
****Zampano, House of Leaves, Wydawnictwo XXX, 3rd Edition, Rok 20XX, str. @$&
owarB
az
ćśoławrtyw.
ełzeiN
owtsńelazs,
ein?
Jest dokładnie tak jak mówią - lektura “Domu z liści” jest doświadczeniem, którego nie sposób komuś przekazać zaledwie opowiadając o książce. Trzeba je przeżyć na własnej skórze, aby wydać indywidualny osąd w kwestii tego, czy jest to coś genialnego, czy marnotrawstwo papieru w oryginalnej formie. Nie ma nic pomiędzy, ewentualnie będziesz przedkładał zainteresowanie jednym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-18
Na wskroś klasyczne podejście do science fiction. Historia multimilionera Simeona Kruga, który postanawia wybudować wielką szklaną wieżę, za pomocą której mógłby wysłać wiązką tachionową odpowiedź na otrzymaną z kosmosu wiadomość od pozaziemskiej cywilizacji. Lecz tak naprawdę nie to jest główną osią fabuły, a temat androidów: ich człowieczeństwa, praw oraz przede wszystkim wolności. Krug używa androidów jako siłę robocza do urzeczywistnienia swojego marzenia o nawiązaniu pierwszego kontaktu.
Co mnie zachwyciło w tej książce to ciężar poruszanych tematów. Silverberg konstruuje narrację niby z niewielu elementów ale tak je pogłębia, że nadaje im wiarygodności. Interesujące jest wątek religii androidów, które za swojego wybawiciela od przedmiotowości i cierpienia uznają swojego stwórcę, Kruga. Ten jednak postrzega androidy jako zaawansowane narzędzie, które co prawda jest inteligentne, to jednak ich jedynym celem istnienia jest służba ludzkości. Jak zareagują androidy na wieść o tym, że stwórca zawiódł nadzieje swojego stworzenia?
Świetnie zarysowana jest również postać Alfy Watchmana, androida koordynującego prace związane z budową wieży. Jest on również głównym akolitą wiary w Kruga-wyzwoliciela. Należy wspomnieć, że cały ten kult jednostki jest ścisłą tajemnicą wszystkich androidów. Ludzie nie mają o nim najmniejszego pojęcia, tak samo o istnieniu katedr, gdzie maszyny modlą się o lepsze jutro.
Jest też syn Kruga - Miguel - zdradzający żonę, której nie kocha, z androidem. Towarzyszy mu przy tym utajone wrażenie perwersji, bowiem wizyta w fabryce androidów uświadamia mu różnice pomiędzy człowiekiem, a maszyną. Zastanawia się, czy jest to pożądanie przedmiotu, czy za tymi sztucznie wyprodukowanymi oczami kryje się coś prawdziwego?
Silverberg umiejętnie naszkicował relację android-stwórca, którą bardzo łatwo możemy przełożyć na relację człowiek-Bóg. Towarzyszą temu wątpliwości, pytania odnośnie wielkiego planu, troska o to, co sobie Stwórca o nas myśli - czy nasze cierpienia stanowią próbę charakteru, czy może jest całkowicie obojętny na nasz los. Być może pobudki jego tworzenia nie są całkowicie czystej natury - bowiem czy Krug pragnie wysłać wiadomość w gwiazdy, aby ludzka samotność we wszechświecie dobiegła końca, czy może pragnie on kontaktu wyłącznie po to, aby zaspokoić swoją własną ciekawość? Osiągnąć coś wielkiego po tym, jak zaczynał z niczym? Możemy się zastanowić, czemu Krug szuka innej inteligencji będąc kompletnie ślepym na fakt, że tuż obok jego nosa rodzi się nowy gatunek zdolny do emocji, pragnień, własnych przemyśleń, zdolny do wykoncypowana idei niematerialnego Boga przemawiającego do nich przez ludzkiego awatara? Czym się różni człowiek wyprodukowany od naturalnie poczętego, czemu tak łatwo jesteśmy w stanie odebrać zależnym bytom atrybuty świadomych istot?
Powieść jest ostrzeżeniem, ale też przykładem tego, jakie konsekwencje może mieć nasza megalomania i niezdolność do ujrzenia ducha w maszynie. Dominuje ów strach przed uzmysłowieniem sobie, że androidy są bardziej ludzcy niż ludzie, że potrafią być inteligentniejsi i sprawniejsi fizycznie od nas, a co za tym idzie nasza dominacja w świecie jest wyłącznie tymczasowa.
Świetny był również fragmenty poświęcony ludzkiemu dążeniu do poszerzenia swojej wiedzy, sięganiu dalej, wyżej, głębiej w świat. Oby poszedł za tym również rozwój moralny naszego gatunku. Silverberg w ciekawy sposób pokazał życie androidów na najniższym poziomie zaawansowania (Gammy), ich los potrafi być skrajnie przejmujący. Autor inteligentnie konfrontuje androida oraz człowieka poczętego metodą in vitro. Oboje urodzeni pozamacicznie dzięki cudom nowoczesnej technologii, w imitacji biologicznych procesów rozrodczych - jeden jednak szczyci się godnością człowieka, drugi jest własnością. Jedyna istotna różnica leży w zasadzie w produkcyjnym charakterze tego drugiego. Uzasadniona zatem wydaje się podskórna awersja "człowieka z probówki" wobec androida, którego zewnętrznie odróżnia jedynie czerwony kolor skóry. Za dużo jednak jest tych wszystkich podobieństw, aby człowiek nie miał wrażenia, że spoglądając na androida patrzy w lustro.
Istnieje również Partia Wyzwolenia Androidów, która próbuje odmienić ich status na forum światowego rządu. Wątek ten mógł zostać odrobinę bardziej rozwinięty, ale z całą pewnością jest istotny dla rozwoju fabuły. Ostatnie 25 stron tej książki jest bardzo dobre, aż wstrzymałem oddech w momencie ostatecznej konfrontacji religijnych nadziei z twardą rzeczywistością. A wszystko zaczęło się od (w pewnym sensie) przypadkowej śmierci jednego mało znaczącego androida i tego, jaką to wywołało lawinę reakcji oraz… szokującego braku reakcji.
Jest to bardzo dobre uzupełnienie dla Blade Runnera (to skojarzenie pojawiło się w moim umyśle po raz pierwszy na wieść, że androidy - całkowicie ludzkie we wszystkich aspektach fizjologicznych - pozbawione zostały zdolności prokreacji). Nie jest oczywiście tak dobre, ale doskonale dociera do istoty rzeczy. Jedyny minus tej książki przedstawia się w (nie będę bawił się nawet w półsłówka) seksistowskim postrzeganiu kobiet przez Silverberga. Za każdym razem, gdy czytam jego książki nie potrafię uwierzyć, jak człowiek obdarzony tak bogatą wyobraźnią nie potrafił dostrzec kobiety na większej ilości płaszczyzn niż tylko tyłek i piersi. Ja wiem, że facet pisał również pornografię, ale mógłby spróbować spojrzeć na płeć piękną przynajmniej jako element społeczeństwa, skoro ma trudności z dostrzeżeniem jednostki. Nie ukrywam, przeszkadzało mi to i zostawiało nieustanny niesmak, że podoba mi się książka autora o tak płytkim spojrzeniu na 50% populacji.
Szklana wieża, przezroczysta w środku i pnąca się ku rozgwieżdżonemu niebu, a także jej zwieńczenie stanowią poruszający duszę symbol. Nie jestem pewien, czy sobie tego nie dopowiadam, dlatego pozwolę czytelnikom, aby samodzielnie podjęli się próby interpretacji owego faktu, że najwyższa budowla świata (planowo 1,5 km wysokości) zachwycała wielobarwnymi refleksami światła, jednocześnie przez środek przedzierała głównie pustka.
Lektura jest lekka, inteligentna, na dwa wieczory, z ciekawymi postaciami, których pragniemy poznać i zrozumieć motywacje, najważniejszy jest jednak ciężar historii - bowiem motyw niewolnictwa zaprezentowany za pomocą androidów, rasy sztucznie podległej/gorszej, jest uniwersalny i miejmy nadzieję, że nie do końca ponadczasowy. Intrygujące zakończenie (może z pominięciem ostatniego rozdziału), ciekawe dialogi oraz wciągająca fabuła sprawiają, że książkę warto przeczytać nawet dziś. Zaznaczę jeszcze raz - to nie jest nowe podejście i redefinicja tematu. Ale jest to zrobione z dbałością o szczegóły i głębią ukrytą pod fałdami prostej opowiastki o tym, czym jest tak naprawdę człowieczeństwo.
Na wskroś klasyczne podejście do science fiction. Historia multimilionera Simeona Kruga, który postanawia wybudować wielką szklaną wieżę, za pomocą której mógłby wysłać wiązką tachionową odpowiedź na otrzymaną z kosmosu wiadomość od pozaziemskiej cywilizacji. Lecz tak naprawdę nie to jest główną osią fabuły, a temat androidów: ich człowieczeństwa, praw oraz przede wszystkim...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-17
2024-04-12
2024-04-09
2024-04-06
2024-04-04
2024-04-01
“Ośmiornica jest “rodu zakałą, zbrodniarzem nędznym, tułaczem”, którego potępia Homer. Jej samotność i tragicznie krótkie życie są nieprzekraczalną barierą uniemożliwiającą stworzenie kultury. Ta książka zadaje jednak pytanie: “A co, gdyby?”. Co gdyby pojawił się gatunek ośmiornic, które żyłyby dłużej i zdołały osiągnąć wymianę informacji między pokoleniami oraz życie społeczne? Co jeśli taki gatunek już się pojawił, bez naszej wiedzy? Co się wtedy stanie?”
1. WSTĘP
Może zacznę od tego, że nie będę w tej recenzji obiektywny. Takie science fiction pragnę czytać - inteligentne, poszerzające wiedzę, o nauce za pomocą której możemy lepiej zrozumieć świat. Zacząłem się obawiać, że Amerykanie nie piszą już o niczym innym jak tylko o rasizmie, kolonializmie i jak to jest być niehetero. Książka wymaga nieustannego skupienia i myślenia. Jeśli choć na chwilę sobie odpuścisz, pozwolisz sobie na umysłowy relaks, to zaczniesz się nudzić. Jeśli interesujesz się nauką popularną i z zaangażowaniem słuchałeś przemyśleń Marcina Przybyłka (autor SF, napisał serię o Gamedecu) w Astrofazie na temat sztucznej inteligencji oraz pojęcia piękna/sztuki w świecie zwierząt, to jest to książka idealnie dla Ciebie. Fabuła jest interesująca, ale to głównie dla intelektualnych rozważań ta powieść została napisana i na tym opiera się jej główna wartość. Umieściłbym ją gdzieś pomiędzy twórczością Petera Wattsa i Paolo Bacigalupiego.
2. KRÓTKI RYS FABULARNY
Akcja książki podzielona jest na trzy wątki. Głównym jest ten rozgrywający się na Con Dao, jednej z wysepek archipelagu położonego u wybrzeży Wietnamu. Na miejsce dociera Ha Nguyen, specjalistka od biologii morskiej. Pragnie zbadać, czy miejscowy rodzaj ośmiornic wykształcił u siebie zdolność komunikacji za pomocą języka symbolicznego oraz kulturę. W jej poczynaniach towarzyszyć jej będą Altantsetseg, pracownica ochrony dbająca, aby nikt postronny nie kręcił się na terenie archipelagu oraz Evrim - pierwszy i jedyny na świecie android obdarzony świadomością.
Drugi wątek koncentruje się na Eiko, który wyemigrował do Autonomicznej Strefy Handlowej Ho Chi Minh, lecz tam został porwany i siłą wcielony do niewoli na pokładzie trawlera kierowanego przez sztuczną inteligencję. Niewolnicy pod czujnym okiem strażników są wykorzystywani do pracy przy wyławianiu ryb. Trzeci wątek ukazuje tajemniczą kobietę o złotych paznokciach, z anonimizującą powłoką abglantzu na twarzy. Zleca ona hakerowi włamanie się pewnej skomplikowanej sieci neuronowej. Dokładny cel ataku jest nieznany lecz pewne jest to, że ma on jakiś związek z wydarzeniami na wyspie Con Dao, bowiem niektórzy ewakuowani z tamtejszych terenów przez korporację DIANIMA stają się ofiarami cichych zabójstw.
3. CZĘŚĆ OPINIOTWÓRCZA I RECENZENCKA (uwaga: długie! Nie chce Ci się czytać, przejdź do podsumowania w pkt 4)
Można powiedzieć, że ‘Góra pod morzem” to historia o pierwszym kontakcie, tyle że bez kosmitów. Autor zestawia ze sobą takie pojęcia jak myślenie, inteligencja, pamięć, świadomość, jaźń i stara się nakreślić wzajemne powiązania między nimi. Książka przede wszystkim podejmuje temat świadomości, języka oraz kultury i każe nam się zastanowić, jaki procesy sprzyjają ich powstawaniu, a czym są czynniki ograniczające ich powstawanie w świecie nieludzkim (świecie zwierząt oraz sztucznej inteligencji).
Ray Nayler postanawia wziąć na tapet ośmiornice i za ich pomocą przedstawić czytelnikowi ogrom zagadnienia, jakim jest tworzenie się zaawansowanych struktur kultury i umysłu. Poczynając od anatomii, przez długość życia, warunki panujące w środowisku, poziom wystawienia na niebezpieczeństwa z zewnątrz, cykl rozrodczy, zdecentralizowaną budowę układu nerwowego, ciekawość świata, terytorialność po umiejętność wykorzystywania intelektu do posługiwania się narzędziami. Powyższe, a także wiele innych czynników, które nie przychodzą mi w tej chwili do głowy determinują sposób, w jaki gatunek się rozwija i postrzega swoje miejsce w świecie.
Co musi się zadziać, aby u zwierząt z natury samotników zaczęły się tworzyć instynkty rodzinne, działania w grupach? Jak istotną rolę w procesie kształtowania świadomości odgrywa umiejętność wykonywania operacji językowych na symbolach, jak ważne jest pismo, dostępne zmysły, a tym samym nasze wyobrażenie o świecie przez nie interpretowanym (umwelt jest tą częścią świata dostępną dla naszych zmysłów) i jak to wszystko wpłynie na sposób komunikowania się ze sobą osobników tego samego gatunku. Autor nie zatrzymuje się w tym miejscu. Możemy zadać sobie pytanie - jak zatem te wszystkie elementy odnoszą się do naszych prób porozumienia się z umysłami innymi niż ludzki, od czego zacząć, jak wiele rzeczy stoi na przeszkodzie we wzajemnym zrozumieniu kogoś zupełnie różnego od nas i jak ta wiedza przekłada się na sposoby projektowania zaawansowanych sztucznych inteligencji w oparciu o ludzki konektom (kompletna mapa sieci połączeń neuronalnych). Skoro język symboliczny wypływa ze świata fizycznego/zewnętrznego to może on stanowić podstawę do nawiązania skutecznego kontaktu, przerzucić międzygatunkowy most nad wąwozem niedopasowania i niezrozumienia.
Warto zauważyć, że tak jak ośmiornice są z reguły samotnikami, tak samo ludzcy bohaterowie w książce Naylera czują się odseparowani od reszty ludzkości, obojętni, niezrozumiali, samotni wśród własnego gatunku. Ha wychowała się w sierocińcu i nie wykształciła w nim znaczących relacji, postrzegała tą społeczność jako środowisko rywalizacji, sama czując się niezauważona. Ochroniarka jest weteranką chińsko-mongolskiej wojny, trzymająca się na dystans od innych ludzi pod fasadą przestarzałego translatora językowego. Eiko (ten co go porwali) obojętny na los innych, zapamiętuje jedynie informacje o nich w swych pałacach pamięci, ale nie czuje się częścią ludzkości. Haker jest wiecznie samotny, relacje opiera na przygodnym seksie. Pochodzący z ekonomicznie ubogiej rodziny, nie stać go było na najnowsze systemy VR i SI ułatwiające przedzieranie się przez sieci neuronowe, więc od dziecka musiał korzystać z bardziej intuicyjnych sposobów eksplorowania sztucznych umysłów. No i jest jeszcze najbardziej jaskrawy przykład, czyli Evrim - jedyny android na świecie. Niby bardzo ludzki, ale nie potrafiący zapominać, nie potrzebujący snu ani jedzenia. Przeszedł ostateczny test Turinga, zdolny do uczuć i zwątpienia w swoją świadomość, jednak na pewnym poziomie zupełnie od nas różny. Prawnie wykluczony ze społeczeństwa, samotny i jedyny przedstawiciel swojego gatunku.
W kontekście nabywania przez ośmiornice instynktów grupowych potrzebnych do wytworzenia kultury i świadomości ludzie w powieści są lustrem dla głowonogów. Próby porozumienia się ludzi (zrozumienia się nawzajem) w obrębie własnego gatunku odzwierciedlają problemy stojący przed ośmiornicami ku osiągnięciu czegoś na kształt cywilizacji. W książce tak naprawdę mamy trzy odmienne gatunki - ludzi, głowonogi oraz SI. Tym ostatnim poświęcono równie wiele (o ile nie nawet więcej) miejsca niż samej faunie oceanów. Autor przybliża nam osobę Evrima ale nie tylko. Są również automnisi, którzy nadzorują teren świątyni należącej do Republiki Tybetańskiej oraz dbają o wylęg żółwi na lokalnej plaży (bardzo podobał mi się motyw lokalnej ekologii w tej książce, chyba najmocniej ze wszystkich książek o podobnej tematyce), a także tybetańskie drony, które posiadają coś na kształt niezależności procesów decyzyjnych, jednocześnie łącząc się z ludzkim operatorem. Ich sposób funkcjonowania przypomina macki ośmiornic cechujące się pewnym rodzajem autonomii działania, ograniczonej jednak przez centralny ośrodek decyzyjny (mózg = operatora).
Gdy obserwujesz te wszystkie inteligencje z boku zastanawiasz się jako czytelnik, jakie procesy odbywają się tam pod powłoką? W jakim stopniu jest to myśl, a w jakim algorytm? Nie znamy dokładnej budowy tych SI, możemy obserwować tylko ich działania w świecie, a tym samym kształtowało się we mnie takie wrażenie istnienia “magicznej skrzynki”, idąc dalej - na ile procesy powstałe w tej maszynowej “magicznej skrzynce” ustępują tym przebiegającym w naszej skrzynce, tej zbudowanej z białka? Skoro w poprzednich akapitach mowa była o różnicach w wewnętrznej strukturze układu nerwowego pomiędzy ludźmi a ośmiornicami, to kiedy przestaniemy utożsamiać świadomość z procesem odbywającym się jedynie na modłę naszych organicznych narządów przetwarzania informacji? Być może boimy się, że te różnice wcale nie są tak istotne, a liczy się przede wszystkim efekt końcowy?
Wracając do komunikacji, autor stawia tezę, że najważniejszą cechą przekroczenia komunikacyjnej bariery pomiędzy dwoma odrębnymi gatunkami będzie empatia. Może w tym miejscu brzmi to jak banał, ale w powieści wybrzmiewa to bardzo dosadnie i w uzasadniony fabularnie sposób. Próba współodczuwania wrażeń (jakkolwiek by to nie było jedynie niedoskonałe przybliżenie) stanowi pierwszy krok na drodze do osiągnięcia porozumienia. Nie wystarczy jedynie analizowanie, jak my postrzegamy obcy byt, ale musimy się także głęboko zastanowić, jak on może postrzegać nas i nasze działania. Podobał mi się cały wątek poświęcony Evrimowi, temu jak jego poczucie samoświadomości zostało wystawione na próbę i jak wspólnie z Ha dochodzą do satysfakcjonujących wniosków. Interesująca była część thrillerowa powieści, w której Eiko wraz z załogą muszą przeciwstawić się strażnikom i SI statku, która rozumuje jedynie w kategoriach zysków i strat. Swoją drogą pewnie nie wszyscy wiedzą, ale w dzisiejszym świecie często dochodzi do porywania ludzi i zmuszania ich do niewolniczej pracy na statkach rybackich, więc ten wątek jest bardzo mocno osadzony w rzeczywistości (za wyjątkiem oczywiście pilotującej SI). Książka uzmysłowiła mi także jedną ciekawą rzecz, a mianowicie taką, że to nie SI powinniśmy się bać, a ludzi stojących za ich tworzeniem.
Bardzo interesujące były dla mnie fragmenty fikcyjnych książek rozpoczynające każdy z rozdziałów. Z wywiadów z autorem dowiedziałem się, że stanowią one parafrazę książek filozoficznych i tych z dzieciny biosemiotyki, które autor przyswoił w ramach researchu. Większość tych fragmentów bardzo skutecznie kieruje nasze myśli w ku istotnym zagadnieniom w ramach książkowej tematyki. A propos samego autora to warto wiedzieć, że dużą część życia pracował w konsulacie amerykańskim u wybrzeży Wietnamu, gdzie rozgrywa się akcja powieści, a więc cała ta lokacja jest mocno zaczerpnięta z realnego świata. Wzmianki o więzieniach, gdzie przetrzymywano decydentów politycznych również są oparte na faktach. Biografia samego autora prezentuje się bardzo intrygująco (wybaczcie, że nie przetłumaczę, ale trochę mi się nie chce):
“Ray Nayler lived and worked abroad for two decades in Russia, Turkmenistan, Tajikistan, Kazakhstan, Kyrgyzstan, Afghanistan, Azerbaijan, Vietnam, and Kosovo. A Russian speaker, he has also learned Turkmen, Albanian, Azerbaijani, and Vietnamese. Ray is a Foreign Service Officer with the U.S. Department of State. He previously worked in international educational development, as well as serving in the Peace Corps in Ashgabat, Turkmenistan. In Vietnam he was Environment, Science, Technology, and Health Officer at the U.S. consulate in Ho Chi Minh City. Ray also served as the international advisor to the Office of National Marine Sanctuaries at the National Oceanic and Atmospheric Administration. “
- cytat z jego strony internetowej.
Okazuje się, że jeśli autor SF może do swojej CV wpisać coś więcej niż “aktywista”, to zwiększa tym samym prawdopodobieństwo, że napisze inteligentną książkę. A już szczególnie, gdy pisze w ramach swoich kompetencji (podobnie jak Watts w "Rozgwieździe"). Ogromnie polecam obejrzeć kilka wywiadów z Naylerem na youtube, bardzo ciekawy, poukładany gość. Sugeruję również (w tym konkretnym przypadku) robienie fiszek do interesujących fragmentów powieści, warto bowiem do nich wracać i poddawać je wielokrotnej, umysłowej obróbce.
4. MYŚLI KOŃCOWE
Napisałbym coś jeszcze, ale widzę, że powyższa recenzja jest już o co najmniej stronę-dwie za długa. Inteligentna, bardzo przekrojowo traktująca tematykę komunikacji, języka, kultury i świadomości, z interesującą fabułą i bohaterami, których losy śledzimy z zainteresowaniem. Styl jest naprawdę w porządku, szczerze mówiąc nie wiem, o co chodzi zagranicznym recenzentom w narzekaniu na suchość prozy. Suchy to jest Asimov i Watts a nie Nayler, które nie stroni od metafor i bardzo filmowego kreowania obrazu przyrody (krople deszczu, światło, roślinność kiwająca się na wietrze). Sceny pod wodą miały bardzo klimatyczną atmosferę. Może jest ich odrobinkę za mało, ale tak jak wspominałem - jest to książka o nauce, o docieraniu do prawdy, a nie przygodówka. A uprawiając naukę często siedzisz w czterech ścianach dyskutując o problemie lub ślęczysz przed komputerem przeglądając dokumentacją fotograficzną z miejsca badań. Nie ma tu za wiele akcji, ale jest dużo ciekawie poprowadzonych rozważań. Ogólnie bardzo podobało mi się zakończenie, jest moim zdaniem przyjemnie budujące, ale nadal wyraźnie podkreśla, jak wiele przeszkód na drodze ku zrozumieniu stoi wciąż przed nami. Polecam ludziom nastawionym na science, lingwistykę i kognitywistykę.
Mam głęboką nadzieję, że wydawnictwo Mag uraczy nas również kolejnymi książkami autora, w tym "The Tusks of Extinction". Na zakończenie podzielę się z wami moim ulubionym cytatem, nad którym dłużej się zastanawiałem:
“Myślę, że tak bardzo boimy się spotkania z umysłem równym naszemu, lecz należącym do innego gatunku, przede wszystkim dlatego, że zdajemy sobie sprawę, że obcy mogą zobaczyć, jacy naprawdę jesteśmy, uznać, że nie spełniamy ich oczekiwań, i odwrócić się od nas z niesmakiem. Kontakt z innym gatunkiem przekłuje naszą bańkę samozadowolenia, przekonania o własnej wartości. Będziemy musieli w końcu stawić czoła temu, jacy naprawdę jesteśmy. I jakie szkody wyrządziliśmy naszemu domowi. Być może jednak ta konfrontacja to jedyne, co może nas ocalić. Co pozwoli nam przyznać, że byliśmy krótkowzroczni, brutalni i głupi, i wreszcie się zmienić.”
“Ośmiornica jest “rodu zakałą, zbrodniarzem nędznym, tułaczem”, którego potępia Homer. Jej samotność i tragicznie krótkie życie są nieprzekraczalną barierą uniemożliwiającą stworzenie kultury. Ta książka zadaje jednak pytanie: “A co, gdyby?”. Co gdyby pojawił się gatunek ośmiornic, które żyłyby dłużej i zdołały osiągnąć wymianę informacji między pokoleniami oraz życie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-30
Cóż za niewiarygodna książka. Jeszcze kilka lat temu po przeczytaniu czegoś takiego kręciłbym nosem - że to głupie, absurdalne, bezsensowne. Dziś patrząc z perspektywy kogoś, kto lubi nietuzinkowość, absolutnie oderwanie od konwencjonalnych schematów fabularnych, lubi być zaskakiwany dziwami z pogranicza gatunków mogę stwierdzić, że “Biblioteka na górze Opiec” to jedna z najbardziej wciągających i nietypowych książek jakie miałem przyjemność przeczytać. Odkrywanie kolejnych elementów układanki składających się na świat przedstawiony to była prawdziwa czytelnicza frajda.
Krótko i enigmatycznie o fabule - śledzimy losy Carolyn i jej grupki znajomych, którzy od małego, od momentu gdy ich rodzice zmarli w tajemniczych okolicznościach, studiowali nauki zawarte w wielkiej Bibliotece pod czujnym okiem Ojca. Każde z nich posiadło wiedzę i niezwykłe umiejętności z jednego z dwunastu katalogów. Ojciec był dla nich prawdziwym tyranem - znęcał się nad nimi, przymuszał do okropieństw, mordował i wskrzeszał raz za razem, aby ich talenty mogły w pełni rozkwitnąć. Nasza główna bohaterka Carolyn opanowała wiedzę z katalogu lingwistyki - zna wszystkie języki żywe, martwe, prawdziwe i fikcyjne, ze wszystkich czasów. Wspólnie ze swoją przybraną rodziną - teraz już mają po około 30 lat, ale tak naprawdę więcej, bo czas w Bibliotece płynie inaczej - muszą rozwiązać zagadkę zaginięcia Ojca i powstania bariery, która pojawiła się znikąd i odcięła im dostęp do zasobów Biblioteki. Stawką jest panowanie nad wszelkim Stworzeniem.
O zaletach tej powieści mógłbym rozwodzić się godzinami. Przede wszystkim zachwyca konstrukcja powieści, jak umiejętnie autor dawkuje informacje dostarczane czytelnikowi, podsycając aurę tajemnicy, poczucie osobliwości wydarzeń i postaci, dziwność i zagadkowość aż wylewają się ze stronic. Wiemy akurat na tyle, by móc z przyjemnością śledzić rozwój fabularny opowieści, natomiast nieustannie brakuje nam jakiegoś małego kontekstu, to tu to tam, pytanie “dlaczego?” pojawia się wielokrotnie w umyśle czytelnika, ale ma się wrażenia, że odpowiedzi są na wyciągnięcie ręki. I faktycznie tak jest: autor nie wskazuje nam palcem “w tym miejscu następuje usprawiedliwienie decyzji bohatera, która miała miejsce na stronie x”. Zamiast tego wierzy, że uważny czytelnik sam te elementy poskłada w całość, że dzięki abstrakcyjnemu myśleniu połączonemu z dobrą pamięcią i kojarzeniem kontekstów jesteśmy w stanie wytłumaczyć sobie poszczególne wydarzenia - oczywiście cały czas będąc w ramach literatury new-weird fantasy.
Poczucie humoru to jest coś, czego nie spodziewałem się po pierwszych rozdziałach tej powieści, pełnych przemocy, makabry i dziwów. A tu zaskoczenie, bo dawno żadna książka tak bardzo mnie nie ubawiła. To jest humor sytuacyjny, kontekstowy, czasem absurdalny, ale nigdy nie wykraczający poza rozsądną dawkę prawdopodobieństwa tego, że postacie wystawione na działanie rzeczy tak dziwnych mogłyby faktycznie wypowiedzieć takie słowa. Jest tutaj też humor wykorzystujący odrobinę wiedzy popkulturowej, trochę takiego insiderskiego dowcipu. A to wszystko idealnie współgra również z postaciami nieludzkimi, które autor wprowadza do swojej powieści.
Skoro już mowa o postaciach, to mamy tu gamę charyzmatycznych figur. Duża część ich cech charakterystycznych wynika z fundamentów fabularnych lub ma bezpośrednie przełożenie na ich dalsze losy, dlatego omawianie tych postaci byłoby na pograniczu spoilerowania. Mogę powiedzieć tylko tyle, że Carolyn jest tak zabawnie nieogarnięta odnośnie ludzkości, poczynając od ubioru, a kończąc na obsłudze technologii, że razem z innym bohaterem Stevem stanowi przyczółek do kilku fantastycznych gagów. Steve był w młodości drobnym przestępcą, obecnie kieruje się na drogę buddyzmu, jest hydraulikiem i kocha zwierzęta. I wszystkie te jego cechy będą miały istotne znaczenie dla opowieści. Jest David, jeden z dwunastu adoptowanych dzieci Ojca, spec od wojny, walki i cierpienia. Totalny psychopata. Jego znakiem rozpoznawczym jest tiulowa spódniczka i włosy sklejone zaschniętą krwią. Brzmi absurdalnie, ja wiem, ale w jakiś niedorzeczny sposób pasuje do całości, do klimatu który wytworzył Scott Hawkins. Jest też Erwin, były wojskowy, bohater wojenny, obecnie agent Homeland Security, który staje na drodze Carolyn i reszcie. Jego podejście do przełożonych jest legendarne. No i “last but not least”, jest Ojciec. Tajemnicza figura, licząca sobie dziesiątki tysięcy lat (więcej?), stojąca na straży wszechwiedzy Biblioteki, Bóg i tyran-sadysta w jednym. Najniebezpieczniejsza istota we wszechświecie.
Interludia przekazujące chwile kształcenia się dwunastki dzieciaków były znakomite. Każde z nich posiadało moce wykraczające poza wszelkie wyobrażenie, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Ich historia potrafi szokować, z pewnością wprowadza element głębi w podstawy poczynań Ojca i ich indywidualne charaktery. Dzieją się tam naprawdę mocne rzeczy, które nie pozostawiają czytelnika obojętnym. W ogóle słowem które najlepiej tą książkę opisuje jest “poj**ana”. Ale tak intencjonalnie, dzięki czemu tworzy się konstrukcję tak fascynującą, że nie sposób się od niej oderwać. Od miesięcy nie czytałem książki, która do tego stopnia pochwyciła w całości moją uwagę.
W powieści występują białe plamy zrozumienia, ale uważam, że w tym przypadku to jak najbardziej pożądana rzecz. Autor nieustannie zmusza nas do pracy z tekstem i zastanowienia się, jak rozumieć go na takiej szerszej płaszczyźnie - co się tu odpierdziela na poziomie abstrakcji, gdzie leży religijny środek ciężkości tej opowieści, w jaki sposób interpretować bezwzględność Boga i wszystko, co przydarza się jego posłańcom? Wydaje mi się, że można tu dostrzec pewne analogie z chrześcijaństwem (zbyt wiele jest tu tajemniczych zbiegów okoliczności, jak choćby 12 dzieci niczym 12 apostołów), ale ciężko moim zdaniem rozgraniczyć tutaj swobodną wyobraźnię twórcy od symbolicznego kontekstu. Nawet jeśli nie wpadniecie na jakąś rewolucyjną myśl w kontekście relacji człowieka i Boga, to sama historia w prawdziwie mistrzowski sposób wymknęła się granicom wyobraźni, do których samodzielnie mógłby przenieść mnie własny umysł. Nie mam pojęcia, jak Scott Hawkins wpadł na te wszystkie pomysły, ale jego podświadomość podszeptała mu niesamowite rzeczy.
W książce nie ma ani jednego niepotrzebnego fragmentu, nie ma chwili nudy czy bezcelowości, konstrukcja jest przemyślana i wyjątkowo atrakcyjnie podana - cały czas podążamy niby liniowo do przodu, ale to na chwilę zboczymy na boczny tor, który po kilkunastu stronach nabierze dla nas sensu, to fragmentami odkryjemy podstawy większego wszechświata, to poznamy motywacje i część ukrytego planu, to zanurzymy się w ciekawej retrospekcji, wszystko jest opowiedziane dynamiczne, z humorem zmieszanym z makabrą, świetnym konkretnym stylem - naturalnym i lekkim w dialogu, znakomicie obrazowym w opisach. I jest tu nutka czegoś więcej, którą wyławia się nie z pojedynczych zdań, ale z tekstu jako całości. Rozrywka na najwyższym poziomie, weird fantasy czerpiące garściami ze słownictwa przynależnego do fantastyki naukowej. Tajemnice, które częściowo odkrywamy sami, częściowo jesteśmy brani totalnie z zaskoczenia. Wszystko posypane szczyptą apokalipsy, horroru, thrillera, science fantasy, starożytnych bóstw i wysokooktanowej przygody w oparach absurdu. Genialna w wykonaniu, jedyna w swoim rodzaju, wciągająca jak czarna dziura.
Polecam wszystkim, ale należy do niej podejść z otwartym umysłem, bo powieść z pewnością wychodzi naprzeciw oczekiwaniom i daleko wykracza poza realizm.
Cóż za niewiarygodna książka. Jeszcze kilka lat temu po przeczytaniu czegoś takiego kręciłbym nosem - że to głupie, absurdalne, bezsensowne. Dziś patrząc z perspektywy kogoś, kto lubi nietuzinkowość, absolutnie oderwanie od konwencjonalnych schematów fabularnych, lubi być zaskakiwany dziwami z pogranicza gatunków mogę stwierdzić, że “Biblioteka na górze Opiec” to jedna z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-22
Zacznijmy od tego, że niezmiernie trudno jest opowiedzieć o “Pyłku w Oku Boga” bez spoilerów, ponieważ większość interesujących aspektów lektury jest mocno związana z elementami fabularnymi. Cóż, spróbuję jakoś sprostać wyzwaniu. Skrótowo powiem, że rzutem na taśmę podwyższyłem tej książce notę z 6 na 7. Bardzo mieszane uczucia towarzyszyły mi podczas czytania, jednak w swoim subgatunku space opery pozycja ta wyróżnia się takim bardzo przyziemnym podejściem do tematu pierwszego kontaktu. Wszystkie motywy stanowiące o sile tej powieści można w bezpośredni sposób odnieść do jakiś wydarzeń geopolitycznych współczesnego świata, nie jest to jakaś efekciarska, ekscytująca fantazja na temat przyszłości gatunku ludzkiego (Hamilton, Reynolds), raczej pewna uniwersalna, ludzka kontemplacja na temat zaufania i wzajemnego porozumienia w futurystycznym settingu statków kosmicznych i obcej cywilizacji tuż za naszym progiem.
1. Dlaczego warto przeczytać / co mi się w niej podobało?
Po pierwsze widać, że Pournelle i Niven znają się na rzeczy jeśli chodzi o aspekty hard SF - wszelkie technologie (żagiel słoneczny to mój soft spot jeśli chodzi o gwiezdne napędy), instrumenty, metody badawcze, słownictwo, prawa fizyki (szczególnie namacalnie zobrazowano wysokie przeciążenia związane z przyspieszeniem statku, przy czym były one w granicach ludzkiej wytrzymałości, a nie zupełnie odjechane dla efektu wow) - wszystko to ma ręce i nogi i oklaski dla panów za przygotowanie merytoryczne. Jakby ktoś miał wątpliwości to mogą rozwiać je krótkie notki biograficzne autorów zamieszczone z tyłu książki. Powieść jest z pewnością przemyślana, bogata w szczegóły, potrafi trzymać w napięciu na początku i pod koniec. Odczuwa się tą imperialną aurę ludzkości. Obcy zostali zaprezentowani naprawdę interesująco, zarówno pod kątem biologii (mój ulubiony aspekt), psychologii, technologii oraz społeczeństwa. Sceny suspensu, w których jeden statek zbliżał się pomalutku do drugiego były efektywne i imponujące.
Chyba najmocniej przemówił do mnie wspomniany już wątek zaufania wobec innego podmiotu, który posiada własną agendę oraz tajemnice, które pragnie zachować dla siebie. Nawet gdybyśmy chcieli zaufać drugiej stronie to jak możemy to uczynić nie będąc przekonanym o jej intencjach? Wszelkie pertraktacje polityczno-handlowe z obcymi, które śledzimy równolegle z obu stron były mocno angażujące, ponieważ obserwujemy, jakie sekrety ludzie i Motowie (tak nazywamy rasę obcych, bo ich świat orbituje wokół białego karła, który na tle czerwonego nadolbrzyma przypomina pyłek - mote) ukrywają przed sobą nawzajem i jednocześnie jesteśmy w pełni świadomi stawki, o jaką toczy się gra. Czy znajdziemy drogę do porozumienia, czy jedynym rozwiązaniem jest eksterminacja całego gatunku? Czy zawsze istnieje alternatywa dla wzajemnej zagłady? Podobało mi się zakończenie i myślę, że całościowo ta książka potrafi dać do myślenia - nie odlatujemy daleko w abstrakcję tylko próbujemy przyrównać te wydarzenia do naszych realnych konfliktów (w dniu tworzenia to pewnie chłodne relacje USA i ZSRR, co ciekawe w powieści oba te państwa się połączyły w Kondominium, z którego później wyewoluowały Imperia Ludzkości).
2. O wadach i zgrzytach słów kilka…
Praktycznie w dużym stopniu będę powtarzał po moim poprzedniku. Z pewnością bohaterowie nie są mocnym aspektem powieści, co jest raczej poważną wadą w przypadku space oper. Większość postaci zlewała mi się do samego końca, różnią się w zasadzie jedynie imionami. Co prawda były tam próby pogłębienia tych postaci o jakieś krótkie backstory, ale utonęły one w zalewie 850 stron badań, dialogów i polityki. Główny bohater - Roderick Blaine, kapitan krążownika MacArthur, jest typem postaci carte blanche, którą każdy może wypełnić sobą, ale jako samodzielna jednostka nie oferuje niczego interesującego poza tym, że jest arystokratą i ów status niewątpliwie mu się przydaje. Swoją drogą nie ma drugiego takiego kapitana floty międzygwiezdnej, któremu tyle raz się upiekło od ochrzanu od przełożonego (+ jeszcze otrzymuje awans!). Wątek miłosny pojawił się bardzo niespodziewanie, albo to ja słabo odczytywałem znaki. Niewątpliwie dobrze, że się pojawił - to ważne, aby głównej postaci na czymś zależało, aby ów konflikt cywilizacyjny przybierał charakter osobisty. Kupiec-więzień polityczny jest niemal bezużyteczny, choć z jakimś tam przynajmniej charakterem. Kadeci ledwo do rozróżnienia między sobą z wyjątkiem nawigatora. Możesz zapamiętać, który brał udział w czym, ale ostatecznie niezbyt ci się to przyda. Wicekról pusty i bez wyrazu, naukowcy bardzo jednowymiarowi i mało ciekawi (swoją drogą to rzadkość, aby twórcy SF lepiej sobie poradzili z portretami wojskowych niż ludzi zajmujących się prowadzeniem badań). Najlepszy jest komandor krążownika Lenin, ale to głównie dlatego, że przez całą książkę nie było wiadomo, czego się można po nim spodziewać. Jego reputacja była tą przysłowiową dużą chmurą, z której spadło mało deszczu.
Fabuła jest zdecydowanie rozwlekła i ma swoje przestoje, w moim odczuciu w szczególności środkowa część poświęcona kosmitom. Autorzy odkrywają przed czytelnikami nowe fragmenty układanki, jaką są Motowie, jednak nie potrafią nadać owym sytuacjom jakiegoś ładunku emocjonalnego. Przelatujesz kolejne fragmenty wzrokiem bez większego entuzjazmu, byś dopiero pod koniec powiedział “a to ten element jest ważny w taki sposób, fajnie!”. Gdy sytuacja na moment wymyka się ludziom spod kontroli czułem chwilowy wzrost zainteresowania, ale moja wyobraźnia nie potrafiła uczynić z formy zagrożenia czegoś realnie przerażającego - czułem się bardziej, jakbym dziś obejrzał film “Gremliny” i ktoś mi powiedział, że powinienem odczuwać niepokój. Sceny akcji raczej oszczędnie, wręcz mało umiejętnie opisane.
Były fragmenty tekstu, które czytało mi się bardzo mozolnie i musiało upłynąć wiele stron, abyśmy trafili do jakiegoś muzeum czy innego miejsca, gdzie poznamy historię cywilizacji Motów, bo to właśnie w tym aspekcie kryje się prawdziwe “mięsko” opowieści. Czasami nie potrafiłem dobrze prześledzić kontynuacji dialogów, jakby były nienaturalnie posklejane, ale może to tylko moje braki w koncentracji. Co mnie ciągle zastanawiało to gdy narrator stwierdzał, że coś jest “nietypowe” albo “niestandardowe” i za cholerę nie potrafiłem orzec, jak taka nietypowość wygląda. Nie pamiętam konkretnych przykładów, ale w trakcie lektury ów zabieg rzucał mi się w oczy kilkukrotnie i za każdym razem (100% przypadków) nie wiedziałem, co nietypowego było w wielkości danego zjawiska (w skali kosmologicznej, gdzie są różne typy wszystkiego). Czepialstwo? Może. Ja jednak zwróciłem na to uwagę.
Nie podobało mi się posłowie. Bardzo sporadycznie coś takiego mówię, bo zwykle posłowia są wartością dodaną dla treści. Przykro mi, ale to przygotowane na zamówienie mi się po prostu nie podoba, nie jest ani pogłębiające, ani stylistycznie ciekawe (poszło zbyt mocno w kolokwializm, słowo “no” przewija się tam nieustannie). Przewartościowany jest w mojej opinii wątek religijny - występuje, ale jest praktycznie nieobecny. Szkoda, że autorzy nie pofatygowali się o jakiś ciekawy system wierzeń Motów, tylko tak jednym zdaniem…
Sporadycznie (w zależności od tego, jakim jesteś czytelnikiem) poczujesz się wyrzucony z narracji jakimś terminem, które nie kojarzy Ci się w ludzkością trzeciego tysiąclecia lub podobieństwami w funkcjonalnej tkance cywilizacji Motów względem ludzi (może być to jakiś detal architektoniczny czy środek transportu). Mi to nie przeszkadzało, ale wspominam o tym aby być bliżej ideałowi obiektywizmu. Jeśli nazywanie środków transportu “samochodami” na innej planecie ci nie przeszkadza, to w porządku. Albo anatomiczne odpowiedniki organów wewnętrznych. Albo gdy kosmici nauczyli się naszego języka i aby przeklnąć, używają słów "do diaska!" Wiecie, jest troszkę tych XX-wiecznych naleciałości - wtedy odwzorowywanie przyszłości w warstwie językowej nie było tak naglącą potrzebą jak dziś. Mnie wytrąciła z immersji filiżanka (^>^)
Nie obyło się bez paru literówek czy jakiś takich niezręczności (osłona ablacyjna czy ablatywna w końcu? Wiemy, że to pierwsze). Ale tłumaczenie okej, to w końcu ogrom stron i potknięcia nie są zbyt rażące.
3. Podsumowanie.
Wydaje się, że wady przewyższają zalety (przynajmniej objętościowo), jednak tuż po lekturze byłem naprawdę zadowolony, że sięgnąłem po tę pozycję. Na przestrzeni tych 850 stron wydarzyło się sporo interesujących rzeczy, byłem świadkiem pierwszego kontaktu z ciekawie zbudowaną cywilizacją inną niż wszystkie. Nie ukrywajmy, w space operach obcy są zazwyczaj naszymi wrogami nr 1. Tutaj natomiast Motowie wcale nie są do nas wrogo nastawieni, na swój sposób są wręcz sympatyczni, mają jedynie swoje własne imperatywy i interesy, a ludzkość pierwsze co robi to nie strzela czym popadnie, tylko próbuje na wszelkie sposoby znaleźć nić porozumienia przede wszystkim na płaszczyźnie handlowej. Zagrożenia vs. potencjalne korzyści, a na szali leży los prawdopodobnie setek miliardów obywateli Imperium. Pośpiech jest w takim przypadku nie wskazany, lecz chłodna, otwarta głowa, która potrafi te przeciwstawne czynniki odpowiednio skalkulować. Jest to bardzo dojrzałe przedstawienie kontaktu z obcą cywilizacją i co by nie mówić dłuższymi momentami potrafiło zaangażować, a i wyszedłem z tej przygody z uczuciem satysfakcji. Do końca byłem ciekaw, jakie rozwiązanie zostanie opracowane i nie zawiodłem się. Końcowy morał uważam za ciekawy (użyłbym innego przymiotnika, ale zasugerowałbym zakończenie). Podoba mi się niemal każda książka, w której lata świetle oznaczają “znacznie dalej, niż się fantastom wydaje”, chyba że jedna strona ma jakiś super trik, jak napęd Aldersona w rękach Ludzkości.
Także warto przeczytać. “Pyłek w Oku Boga” to nie jest ramotka (uf!), choć wyraźnie się różni od współczesnych, militarystycznych space oper. Ale dla kogoś, kto lubi dobre powieści to chyba dobrze, że książka różni się od swoich odpowiedników, prawda? Śmiało można spróbować. To nie jest jakieś odkopane z niebytu arcydzieło, jednak jej uniwersalny charakter oraz bogactwo wyobraźni sprawia, że broni się jako analiza socjologiczna oraz po prostu przygoda (w bardzo luźnym rozumieniu tego słowa) w kosmosie z mocnym naciskiem na politykę i ekonomię.
Zacznijmy od tego, że niezmiernie trudno jest opowiedzieć o “Pyłku w Oku Boga” bez spoilerów, ponieważ większość interesujących aspektów lektury jest mocno związana z elementami fabularnymi. Cóż, spróbuję jakoś sprostać wyzwaniu. Skrótowo powiem, że rzutem na taśmę podwyższyłem tej książce notę z 6 na 7. Bardzo mieszane uczucia towarzyszyły mi podczas czytania, jednak w...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to