Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Jako że Józefa Hena zawsze mi mało, tym razem na czytelniczy warsztat trafiła „Twarz pokerzysty”. I znów literacka bomba, i znów coś, co pochłania, zajmuje wolny czas.

Przenosimy się z sopockiej (a może emigranckiej?) plaży lat sześćdziesiątych (widziałem tam Kobielę w nartach biegającego jak opętany; taki wtręt nie związany z książką), gdzie pan drugiemu panu opowiada, jak to onegdaj było. Owe onegdaj, to wczesne lata powojenne – główny bohater, który „podpadł” swą akowską działalnością nowej władzy, otrzymuje propozycję nie do odrzucenia. Albo wytropi szpiega, gestapowskiego kapusia, który przez całą wojnę prowadził potrójne życie (gdyż daleko mu było to czerwonych sztandarów i wojsk, które w imieniu zjednoczonych sił chłopsko-robotniczych wyzwalały Polskę), albo… I tu towarzysz obywatel z UB znacząco milknie, spoglądając pytająco w ufne oczy bohatera...

Niebezpieczna to będzie misja – miasteczko podejrzane, świat brutalny, bo tuż powojenny, gęsta atmosfera zatęchłego baru i spotkana (czy rzeczywiście przypadkowo?) kobieta, która pragnie czułości.

Hen świetnie odmalowuje ten specyficzny okres dni „tuż po”, gdzie nastał już pokój, minęła wojenna pożoga, a mimo to błahe powody rodziły bzdurne śmierci. Świetnie stworzone, głęboko skomplikowane postaci, które współtworzą grę pozorów, pełną zdrad i niespełnionych obietnic.
Całość przypomina kryminalno-sensacyjny film noir (choć zdecydowanie więcej tu szarości niż bieli i czerni). Nie ma nadziei na lepsze jutro i na lepszy świat. To walka z przygnębiającą codziennością, poczuciem niespełnienia, życiowej klęski. Obraz wyjątkowych ludzi wyjątkowego pokolenia – niejednoznacznych, trudnych i zbyt skomplikowanych, by można ich było zrozumieć.

Historia ludzi o przetrąconych życiorysach, skrzywionych i zranionych tak dotkliwie, że krętych krzywizn i głęboko wciętych blizn nie da się gładko poukładać przy pokerowym stoliku.

Jako że Józefa Hena zawsze mi mało, tym razem na czytelniczy warsztat trafiła „Twarz pokerzysty”. I znów literacka bomba, i znów coś, co pochłania, zajmuje wolny czas.

Przenosimy się z sopockiej (a może emigranckiej?) plaży lat sześćdziesiątych (widziałem tam Kobielę w nartach biegającego jak opętany; taki wtręt nie związany z książką), gdzie pan drugiemu panu opowiada,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka, która miała być książką o pamięci, a stała się książką o miłości.
A ja się postawię autorce i napiszę tak: dla mnie, skromnego czytelnika, było zupełnie na odwrót. To opowieść o pamięci i tym, jak boleć może to, kiedy nie możemy zapomnieć o miłości.
Agnieszka Jelonek pisze jak zwykle esencjonalnie, jak mało kto potrafi przykuć uwagę do każdego słowa, każdego zdania, które nigdy nie wydają się zbędne. To chyba jedna z najbardziej emocjonalnych, intymnych opowieści, jakie ostatnio czytałem. Każda z jej książek – i „West Farragut Avenue” nie była wyjątkiem – jest samodzielną, niezależną od pozostałych głęboką kopalnią cytatów, które orzą umysł i szponiastymi pazurami ryją trwałe blizny na sercu. Nie musiałem długo szukać: „Wyglądał, jakby urwał się z Olimpu, bo wolał balety ze śmiertelnikami niż z bandą narcystycznych świrów” albo „(…) chciałam zostać narzeczoną, rozepchać ciało miłością, żeby w końcu wypełniło się czymś sensownymi i w miarę pogodnym”.
Drobny, czyli ten, co „urwał się z Olimpu”, ginie. Zostawia w Polsce dziewczynę, która po dwudziestu dwóch latach nie może otrząsnąć się ze straty. Żałoba wgryzła się w nią jak pleśń w zawilgoconą ścianę – nie da się jej zwalczyć ani medykamentami ani wizytami u specjalistów. Bohaterka zawarła z nią szalony, destrukcyjny kontrakt, który przywarł do jej serca i myśli; zgubną umowę, w którą ciągle musi inwestować, która więcej ją kosztuje niż przynosi zysku. Nie dojdzie do mediacji, nie będzie pojednania – przeszłość jest silniejsza od dzisiaj, bo dziewczyna (teraz matka i żona) boi się, że porzucając wspomnienia, „przerabiając żałobę", straci Drobnego ponownie. Nie stać ją na kolejną żałobę.
Pierwsza część książki to absolutne szaleństwo, które kojarzyło mi się z oglądaniem MTV po powrotach ze szkoły. Popowo-grunge’owy, zawrotny i osmalony papierosowym dymem, zawiany przetrawionym alkoholem wesoły świat pary młodych Polaków w USA, którzy porzucili szarą jeszcze Polskę lat dziewięćdziesiątych i pojechali zwiedzać świat, a przy okazji zarobić kilka baksów.
To, że ich miłość dziewczyny i Drobnego jest niezwykła było wiadome od razu. To, że kiedyś się skończy – także.
Druga część książki to walka z niepogodzeniem. To detektywistyczne, dziennikarskie, neurotyczne i kompulsywne poszukiwanie szczegółów o chłopaku z Olimpu. Walka ze sobą, codzienne zmagania by żyć. Depresja, obojętność, nieustanna świadomość bezsensownej śmierci i pytanie, na które bohaterka nie może znaleźć odpowiedzi: co byłoby gdybym…?
Jest zatem smutnie, ale dobitnie i mocno. Zdecydowanie „West Farragut Avenue” jest najlepszą książką Agnieszki Jelonek. Trudno ją opisać, by uwypuklić w niej to, co stanowi jej ekstrakt. Miłość, żałoba – tak, to wszystko prawda, ale przecież Jelonek nostalgicznie przywołuje młode lata, które okazują się początkiem wszystkiego, początkiem nas, źródłem, z którego czerpiemy przez całe życie. Źródłem, które niestety z biegiem czasu zaczyna wysychać. Wspomnienia bledną tak samo skutecznie jak żółkną zdjęcia sprzed trzydziestu lat. Umysł zaczyna płatać figle, miesza jawę ze snem, a wyobrażenie o kimś i o czymś z szarą prawdą. Nie da się wrócić w przeszłość, nie pomoże jeżdżenie palcem po mapach googla w poszukiwaniu pozostałości miejsc. Wszystko się zmienia i będzie się zmieniać. Dlatego nie można zostawać w tyle, bo inaczej zatracamy się i giniemy. Trzeba być sobą, trzeba nauczyć się żyć ze sobą – a wszystko to co zbieramy po drodze, nawet co złe i brudne, nieważne i będące jedynie śmieciem, wszystko to staje się bagażem, z którym będziemy wybierać się w każdą podróż.
Wreszcie to chyba też książka o happy endzie i o tym, jak bardzo boli, gdy go nie ma.
Polecam absolutnie.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater

Książka, która miała być książką o pamięci, a stała się książką o miłości.
A ja się postawię autorce i napiszę tak: dla mnie, skromnego czytelnika, było zupełnie na odwrót. To opowieść o pamięci i tym, jak boleć może to, kiedy nie możemy zapomnieć o miłości.
Agnieszka Jelonek pisze jak zwykle esencjonalnie, jak mało kto potrafi przykuć uwagę do każdego słowa, każdego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

No dobrze, znawcy i piewcy literatury powiedzą, że "bez przesady", a ja, szaraczek zwykły, napiszę tak: musiałem nieco krócej pospać, bo mnie pan Sasinowski zaskoczył „Chłopcem”, tak nim zdenerwował (to poczytuję na plus!), że nie odpuściłem!

Czy to historia o męskości, jak sugeruje blurb? Prędzej o zawiłościach dróg łączących miłość z szaleństwem i męskich słabościach (ale co ja tam wiem). To, co autorowi udało się bezbłędnie, to wykreowanie czwórki bohaterów – Piotra (o nim nic pisać nie będę, bo sam jest fascynującą zagadką), Alicji i jej charakterze powieściowo skrojonym idealnie (no, może za wyjątkiem tych kilku stron, gdzie poznajemy jej dzienniki), Heleny (które imię być może powinno coś sugerować) i pana mecenasa Adama, dzięki któremu dowiadujemy się nieco o polskim wymiarze sprawiedliwości.

Oj, skrzy między nimi, drapie i swędzi. Boli i nie goi się. Ogień, petarda i chłopiec w ogniu.

Przeczytajcie „Chłopca” chociażby po to, by dowiedzieć się, co tak pięknie zaprojektował na okładce Adam Skowroński. Czeka Was sporo zaskoczeń, a kiedy miną wszystkie nerwy (bo człek się denerwuje, że tak się to wszystko toczy, te kłody pod nogi, namiętne namiętności i same dramaty), okaże się, że czytaliście książkę zupełnie o czymś innym (psychodeliczny kryminał? thriller?). Jest emocjonalnie (i to zupełnie skrajnie) i ekscentrycznie – jak to bywa, gdy człowiek dojrzewa. Sporo tu zagubienia, strachu i czystego wariactwa (o którym czyta się wspaniale ale i strasznie). To opowieść o grze, którą prowadzą wszyscy ze sobą. O zdradach, które dopadają w najmniej oczekiwanym momencie, ciosach, których skutki odczuwamy po latach i ranach, które otwierają się nagle i długo krwawią.

Pokrętnie pokręcony ten świat Sasinowskiego i jednocześnie mocno osadzony w rzeczywistości. Czyta się błyskiem i z przytupem.

No dobrze, znawcy i piewcy literatury powiedzą, że "bez przesady", a ja, szaraczek zwykły, napiszę tak: musiałem nieco krócej pospać, bo mnie pan Sasinowski zaskoczył „Chłopcem”, tak nim zdenerwował (to poczytuję na plus!), że nie odpuściłem!

Czy to historia o męskości, jak sugeruje blurb? Prędzej o zawiłościach dróg łączących miłość z szaleństwem i męskich słabościach...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści niesamowite z języka polskiego Stanisław Baliński, Jan Barszczewski, Joseph Conrad, Wacław Filochowski, Konstanty Górski, Stefan Grabiński, Zygmunt Krasiński, Antoni Lange, Stanisław Lem, Bolesław Leśmian, Janusz Meissner, Franciszek Mirandola, Anna Olimpia Mostowska, Józef Maksymilian Ossoliński, Józef Relidzyński, Władysław Stanisław Reymont, Bruno Schulz, Mieczysław Smolarski, Jerzy Sosnowski, Józef Tyszkiewicz, Sygurd Wiśniowski, Roman Zmorski
Ocena 7,4
Opowieści nies... Stanisław Baliński,...

Na półkach: ,

Drugi w mej skromnej jeszcze kolekcji Opowieści niesamowitych zbiór opowiadań, który (po rosyjskich) był strzałem w dziesiątkę.
Różnorodność w istocie wspaniała (i nie ma tu niestety miejsca, aby napisać o każdym z tekstów; szlochajcie rzewnie i załamujcie ręce!) – począwszy od zamierzchłych, że tak powiem, średniowiecznych bajań o krwawej zemście, gusłach i czarownicach, przez pocieszne i urzekające teksty jaśnie pana Zygmunta Krasińskiego (gdzie występuje m.in. mściwy karzeł i nomen omen Masław, zbieżność nazwisk przypadkowa), przez „Włosy krzyczące na głowie”, po opowiadania, które wdzięcznie wprowadzają czytelników w najpiękniejszy literacko okres przełomu XIX i XX wieku. Jest zatem coś o strzygach i niewidzialnym człowieku, jest też love, a jakże, no i Reymont, Mirandola, Grabiński i Leśmian – cóż przy takich tuzach można rzecz więcej, jak tylko: czytać! Absolutnie fenomenalny finisz (i jakoś tak mi powychodziło, że sam Tichy wypadł w nim dość blado, choć Pirx i Terminus zupełnie nie), bo i seans spirytystyczny Tyszkiewicza (Józefa), i cudne opowiadania lotniczo-pociągowo-morskie Smolarskiego, Sosnkowskiego, Langego i Meissnera (klasyka przecież absolutna!), a w dodatku rodzimy ukłon w stronę Poego w „Końcu rodziny Jasnych”. Last but not least, perełka oczywista, choć zdawało by się zaskakująca w tym zbiorze – „Sanatorium pod Klepsydrą”.
Gotycko, straszliwie, duszno i obłędnie.
Że grafomania? Że trąci gryzoniem? Bajania i bujdy zazdrośników. Frustratów narzekania ;)
Moim zachwytom końca nie będzie! Aby wszystko ułożyć i czytelników myśli wzburzone ujarzmić PIW zapewniło wstęp Piotra Pazińskiego, który spoił i skleił to, co w zbiorze ujęto, z lwią częścią, która siłą rzeczy (i zapewne z powodu działania sił nieczystych) pozostać musiała poza.

Drugi w mej skromnej jeszcze kolekcji Opowieści niesamowitych zbiór opowiadań, który (po rosyjskich) był strzałem w dziesiątkę.
Różnorodność w istocie wspaniała (i nie ma tu niestety miejsca, aby napisać o każdym z tekstów; szlochajcie rzewnie i załamujcie ręce!) – począwszy od zamierzchłych, że tak powiem, średniowiecznych bajań o krwawej zemście, gusłach i czarownicach,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatnio zbyt łatwo się rozczulam, a z Tajfunami to już zupełnie i słowa złego nie mogę nigdy powiedzieć (i nie powiem) o ich książkach. Jak się jeszcze bardziej roztkliwię, to zaraz zaczną tu padać słowa czyste, rzęsiste, na życie Poppo sielskie, anielskie. Ale co robić, kiedy to godzinami mógłbym czytać, jak Hatoko przygotowuje sobie herbatę albo kaligrafuje. I niech ktoś spróbuje mi tego zabronić.
Cała powieść jest jak japońska sztuka kaligrafii i epistolografii – wyrazista, powolna (choć wymagająca) i esencjonalna. Swe piękno ukazuje dopiero na sam koniec. Objawia całą prawdę o sobie i rozkwita jak kamelia (no dobrze, nieco z tą kamelią przesadziłem, ale co zrobić, jak serce me chwyciła?).
Niby nic wielkiego – Poppo samotnie prowadzi tytułowy sklep papierniczy i zajmuje się nietypowymi (jak na nasze standardy) zleceniami – pisuje listy na zadane jej przez klientów tematy. Staje się przez to powiernicą ich tajemnic, rozjemczynią, nauczycielką i mediatorką. Samo już poznawanie, jak dobiera papier, atramentowy kolor, barwę czy kształt koperty, po wybór znaczka (ile znaczeń nieść może taki malutki rysunek!) było dla mnie doświadczeniem na poły mistycznym. A nie wspomniałem przecież jeszcze o treści listu, który Poppo drobiazgowo konstruuje najpierw w myślach, składa niczym wiersz, a później dopiero przystępuje do przeniesienia go na papier.
Mnogość ukrytych znaczeń i światów mi nieznanych była porażająca.
Prawdziwy teatr czułości i delikatności. Niespieszna gra najwyższych lotów. Majstersztyk wśród codziennych drobinek.
Do tego nieustannie wspominana przez Poppo mistrzyni (cóż za fascynujący wątek!), wesoła sąsiadka-emerytka i „mości hrabia”, który do dzisiaj pozostał dla mnie zagadką z węgorzem.
Odpłynąłem. I bardzo mi było dobrze ze „Sklepem”. Polecam odpłynąć i Wam.

Ostatnio zbyt łatwo się rozczulam, a z Tajfunami to już zupełnie i słowa złego nie mogę nigdy powiedzieć (i nie powiem) o ich książkach. Jak się jeszcze bardziej roztkliwię, to zaraz zaczną tu padać słowa czyste, rzęsiste, na życie Poppo sielskie, anielskie. Ale co robić, kiedy to godzinami mógłbym czytać, jak Hatoko przygotowuje sobie herbatę albo kaligrafuje. I niech ktoś...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie było pewności, gdzie bohater „Życia jest gdzie indziej” został poczęty. Mogło zdarzyć się to w romantycznych okolicznościach przyrody, gdzieś nieopodal Pragi, a może wieczorem na parkowej ławeczce bądź pewnego popołudnia w pewnym mieszkaniu u pewnego kolegi. Ważne natomiast było to, że gdy zakwitły bzy, na świat przyszedł Jaromil, poeta, „miłujący wiosnę”. Jego pierwszym wersem przedstawiającym smutną rzeczywistość było „Niedobra babusi ukradła jabtusia”, co było pewną kontynuacją w rytmiczności wyrażającą się wcześniej wypowiedzianym zdaniem „Mamusiu, ja ci dam lizanego całuska”.
Życie Jaromila otoczonego zaborczą miłością matki, płynęło pewnym utartym szlakiem, gdyby nie poezja właśnie i absolutna fascynacja komunizmem. To właśnie mniej więcej w tamtych czasach politycznych przełomów i przewartościowań Jaromil zaczął śnić i uciekać w sny urzeczywistnione, w których kochał namiętnie (odważnie wyskakiwał z szafy) i nawet był w pewnych kręgach podziwiany. Długo walczył o własną miłość, a gdy ją wreszcie spotkał, musiał ją skonfrontować z miłością matczyną i – co gorsza – własną zaborczością.
Zapatrzenie w siebie i własne poglądy, narcystyczne objawienia i wiara w mądrości mędrców doprowadzają bohatera do klęski. To opowieść młodości i naiwności, o zabawie w życie i mozolnym nabieraniu doświadczenia. O tym, jak to sława (a może i łaska pańska) na pstrokatym koniu jeździ i jak boli, gdy z tego pańskiego siodła spadniemy. O tym, że częściej przyjdzie nam łykać gorzką pigułkę porażki niż przeżywać oszałamiające wiktorie. O uczciwości – wobec siebie i innych. O miłości wreszcie, bo Kundera o miłości wiedział wszystko.
Lekka w stylu, nastrojowa i ironiczna, nostalgiczna wreszcie. Jak życie.

Nie było pewności, gdzie bohater „Życia jest gdzie indziej” został poczęty. Mogło zdarzyć się to w romantycznych okolicznościach przyrody, gdzieś nieopodal Pragi, a może wieczorem na parkowej ławeczce bądź pewnego popołudnia w pewnym mieszkaniu u pewnego kolegi. Ważne natomiast było to, że gdy zakwitły bzy, na świat przyszedł Jaromil, poeta, „miłujący wiosnę”. Jego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dostał pomieszania zmysłów na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku. „Mózg mi się zaćmił, jak gdyby spłynęła mgła z Alp”.
Ale napisze „Śmierć pięknych saren”, „najbardziej antydepresyjną książkę świata”.

A później Aleksander Kaczorowski pozbiera wszelkie rozsypane puzzle i ułoży z nich literacki obrazek. Jest co na nim oglądać, bo biografia Pavla to nie tylko opisy szczęśliwych dziecięcych lat, umizgów i szkolnych bolączek. Pierwszych fascynacji i złowionych węgorzy. Sporo czasu dostają rodzice i rodzeństwo pisarza i tu właśnie kryje się w „Pod powierzchnią” największe zaskoczenie. Znany sprzedawca odkurzaczy marki Elektrolux wyrasta bowiem na postać godną powieści co najmniej sensacyjnej (a niekiedy nawet kradnie show synowi). Wątki szpiegowskie mieszają się tu ze sportowymi, narodowościowe z narodowymi, a wędkarstwo z namiętnością. Nie chcę zdradzać zbyt wiele – będzie intrygująco i inspirująco, zwłaszcza że życie pisarza ściśle wiązały w supeł wielkie przełomy polityczno – społeczne (od demokracji przez nacjonalizm, aż po komunizm). Można śmiało z książką Aleksandra Kaczorowskiego wędrować ścieżkami Pavla od Buštěhradu po Pragę (daleko nie jest), a nawet wstąpić do domu przewoźnika Proška w Luhu pod Branovem…

Oddaję głos bohaterowi: „Dobra książka składa się w dziewięćdziesięciu procentach z morderczej, mrówczej pracy i tylko w dziesięciu procentach z intuicji, talentu i weny”.

Dostał pomieszania zmysłów na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku. „Mózg mi się zaćmił, jak gdyby spłynęła mgła z Alp”.
Ale napisze „Śmierć pięknych saren”, „najbardziej antydepresyjną książkę świata”.

A później Aleksander Kaczorowski pozbiera wszelkie rozsypane puzzle i ułoży z nich literacki obrazek. Jest co na nim oglądać, bo biografia Pavla to nie tylko opisy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moje pierwsze spotkanie z serią Proza Dalekiego Wschodu i prozą tajwańską. Absolutnie udane.

To, że Lin Shih dopuściła się największej zbrodni, dowiadujemy się z pierwszego zdania książki. To, że poniesie za nią największą z kar – z pierwszego rozdziału. Reszta jest tylko wyjaśnianiem, opowieścią o ludzkich instynktach i samotnej kobiecie, która nie mogła być szczęśliwa.

Wydana za mąż za bezdusznego rzeźnika świń Lin była traktowana gorzej niż zwierzęta, które Ch’en Chiang-shu bezbłędnie uśmiercał. Osamotniona, pozostawiona na łaskę humorów wiecznie niezadowolonego i nienasyconego męża, wykorzystywana przez niego na wszelkie najokrutniejsze sposoby, głodna, truchlejąca na odgłos każdego wypowiadanego przez niego słowa, Lin Shih mogła zajmować się tylko tym, czym powinna – gotowaniem, sprzątaniem i praniem. Służeniem mu.

To nie jest orientalno-kolorowy świat. Li Ang pokazuje jego ciemne strony, podkreśla i wydobywa z niego tylko to, co ludzkie i złe. A jednocześnie tworzy barwną galerię towarzyszących głównej bohaterce postaci. Począwszy od plotkującej, wszystkowiedzącej i dość podłej, choć mającej przebłyski dobroci Ah-wang, Chin-hua, potulnej mieszkanki Wiosennego Pawilonu, po spotykające się na brzegu rzeki kobiety, które zajmują się wzajemnymi docinkami i obmawianiem.

W tle wrzask umierających zwierząt, tryskający posoką świński łeb i doskonale naostrzone ostrze noża.

Małomiasteczkowy, wiejski światek. Pełen podejrzeń, plotkarstwa i nieustającego gadulstwa, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, a tak naprawdę nie wiedzą nic.

Zostaje w pamięci. Polecam.

Moje pierwsze spotkanie z serią Proza Dalekiego Wschodu i prozą tajwańską. Absolutnie udane.

To, że Lin Shih dopuściła się największej zbrodni, dowiadujemy się z pierwszego zdania książki. To, że poniesie za nią największą z kar – z pierwszego rozdziału. Reszta jest tylko wyjaśnianiem, opowieścią o ludzkich instynktach i samotnej kobiecie, która nie mogła być szczęśliwa....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Kacica” to opowieść o pewnej dziewczynce, która wprawdzie nie dostała się do szkoły teatralnej, ale okazało się, że będzie doskonałą operatorką śmierci.
Bizarnie i surrealistycznie, nieco filozoficznie, tak zupełnie „po czesku”. Toż to przecież groteskowa historia o ciężkiej i żmudnej pracy kata we współczesnym świecie, a jednocześnie rozprawka o tym, jak to onegdaj u oprawców na zakładzie bywało (perełkami są te historyczne wstawki). Trzeba bowiem umieć zabijać humanitarnie, tak zupełnie po ludzku, po człowieczemu. Stąd nie mogą dziwić zajęcia z egzekucji w krajach rozwijających się i tortur wychowawczych (czyli więziennych), seminarium z łamania kołem, ćwiczenia ze strangulacji, z przygotowania szubienicy i samego skazanego, nauka o złamaniach kolanowych, zaciskaniu jąder i wykłady z prądu o wysokim napięciu (zainteresowanych odsyłam do całorocznego planu nauczania na końcu książki).
„Czarna powieść”, makabryczna „powieść crazy” (jak opisuje ją M.Szczygieł), a to dlatego, że trochę w niej ze Szwejka, a trochę z „Lolity” Nabokova. Główna bohaterka, która, jeśli się nie mylę, wypowiada może z jedno zdanie, staje się podmiotem obsesyjnej namiętności i to nie tylko towarzyszących jej uczniów, ale również – o zgrozo – podstarzałych mistrzów dziedziny wyjątkowej, której skrupulatnie i z pomyślunkiem nauczają. W tle – totalitarne państwo i oddani mu na zabój funkcjonariusze, nieporadni profesorowie i ich rozkochane, rozpalone do białości żony, które bardzo, ale to bardzo chciałby stać się niewierne oraz wychylająca się zza węgła groza śmierci.
Nie jest łatwo czytać Kohouta. To książka dla odważnych i bardzo cierpliwych. Ma jednak w sobie to „coś”, tę drugą a może nawet trzecią warstwę znaczeniową, głęboko ukrytą pod powierzchnią. Ale – jak sądzę – warto się nieco upaprać i trochę pogrzebać. Może wówczas ofiara okaże się (nomen omen) katem, a największy z myślicieli – głupcem.

„Kacica” to opowieść o pewnej dziewczynce, która wprawdzie nie dostała się do szkoły teatralnej, ale okazało się, że będzie doskonałą operatorką śmierci.
Bizarnie i surrealistycznie, nieco filozoficznie, tak zupełnie „po czesku”. Toż to przecież groteskowa historia o ciężkiej i żmudnej pracy kata we współczesnym świecie, a jednocześnie rozprawka o tym, jak to onegdaj u...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przepyszna, choć wymagająca od jej pochłaniaczy, pełnego skupienia i czytania na wdechu (zdania, proszę Państwa, wydarzają się w „Krivoklacie” zupełnie długaśne), rewelacyjna powieść Jacka D. o tym, co należy nazywać i jest sztuką, a co według niektórych sztuką zupełnie nawet nie bywa. Czym zaś okazuje się być szaleństwo, a kim prawdziwy twórca i czym jego dzieło.
Główny bohater, pan już w pewnym wieku i z niewątpliwie bogatym doświadczeniem, jak to się mawia, życiowym, z powodów szczegółowo wyjaśnionych w książce, zajmuje się from time to time oblewaniem arcydzieł malarskich (słowo to powinienem ująć w gruby cudzysłów) kwasem siarkowym, sprytnie przemycanych pod kapotą. Znany postrach europejskich muzeów i skierowany na przymusowe leczenie w pewnym odludnym zamczysku, którym kieruje dość przeciętnych talentów, choć pełen pomysłowych rozwiązań, aby leczyć, by wyleczyć, indywiduum, bohater czyni rozważania o rzeczach dlań istotnych, a dla nas ciekawych. Wspomina swe dni chwały, planuje i zastanawia się, jakie następne „słynne” tylko z nazwy płótno warte jest zniszczenia (wybór jest potężny, aczkolwiek niełatwy, tyle powszechnie wielbionej miernoty wisi na ścianach. Podjęcie decyzji wymaga wiedzy, oczytania i obycia. Wiesz w ogóle, o czym mówię?).
Autor nawiązuje do twórczości Thomasa Bernharda (ha!) i wymaga od swych czytelników, by znali nie tylko Rubensa i jakąś tam Monę zza pancernej, o zgrozo, szyby. Ironizuje, puszcza oko i nieco naigrywa się. Ale w jakim stylu! I wreszcie jako jeden z nielicznych odważnie naśmiewa się z muzealnych opisów dzieł sztuki, tych diabelskich karteczek, które nie wyjaśniają niczego, a z odwiedzających robią idiotów.

I dobrze im tak. Kto wie, zastanawia się bohater, może już niedługo usłyszycie o „metodzie Krivoklata”, albo o „Krivoklatowskim Systemie Spryskiwania Kwasem Siarkowym”?

Jednym słowo - cudeńko.

Przepyszna, choć wymagająca od jej pochłaniaczy, pełnego skupienia i czytania na wdechu (zdania, proszę Państwa, wydarzają się w „Krivoklacie” zupełnie długaśne), rewelacyjna powieść Jacka D. o tym, co należy nazywać i jest sztuką, a co według niektórych sztuką zupełnie nawet nie bywa. Czym zaś okazuje się być szaleństwo, a kim prawdziwy twórca i czym jego dzieło.
Główny...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fascynujący i syntetyczny esej (nie bać się tego słowa!) o polskim poczuciu humoru, napisany – no, patrzcie sobie – z poczuciem humoru, lekkością i swadą. Oj, jest tu nieco powrotów do czasów minionych, jest nieco smichu i chichów (są nawet dowcipy, a jakże!), ale przede wszystkim Olga Drenda wydobywa z okruchów pamięci to, co bawiło nas (i mnie) kiedyś. Jest też albowiem Kopytko.
Autorka kopie zaiste głęboko, bo odpowiedź na pytanie „Z czego się śmiejecie?” nie jest łatwa, aczkolwiek zasadnicza. I tak (i tylko tu) Ferdek Kiepski spotyka się z Markiem Kondratem z „Dnia Świra”, a Kazik i jego „12 groszy” z „odjaniepawla”. Przekop jest dość potężny niczym Mierzei Wiślanej – od dam polskiego kabaretu (Kwiatkowska, Bielicka, jest w tym gronie i pani Czubaszek), przez Polskie ZOO z lwem i dwoma chomikami, komiksy o wodzie sodowej, absolutnie najlepsiejszą Dyskotekę Szarego Człowieka i KOC (who knows, hu?), kanapę pierwszego błazna III RP oraz Makumbę i tego, jak to się wszystko potoczyło.
Dzięki humorowi poznajemy siebie i – brzmi wzniośle – otaczających nas ludzi, wreszcie – państwo, w którym przyszło nam żyć (poczucie humoru staje się kolorową plamą na papierku lakmusowym). Stąd niedaleko już do nikłego lub nędznego poczucia humoru polityków i tego, że nie mają go nawet za grosz. Humor może być także bronią – często obosieczną, w ogóle broń to zbyt niebezpieczna, by tak lekko się nią posługiwać. To w zasadzie z czego można się śmiać? Czy stand-up przekroczył już wszystkie przekraczalne granice? Czy rzeczywiście jest tak dobry, jak mówią? A co z kulturą memów, rysunkowych wyznaczników ironii i czystego nonsensu? Czy soczysty dowcip może być inteligentny i naprawdę śmieszny?
Ostatecznie wydźwięk jest pozytywny – śmiech łączy, buduje tożsamość, daje chwilowe chociaż poczucie wspólnoty, a wtedy nawet najczerstwiejsze suchary wydają się przezabawne. Nawet jak dowcipy z babą u lekarza.

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zacytować klasyka*: „Wódz: Dzisiaj będę straszny, opowiem wam dowcip.
Indianin nr 1: Ten o gąsce Balbince?
Indianin nr 2: Ależ wodzu, co wódz!
Wódz: To ja przepraszam”. Koniec, kurtyna.

* „Skąd się bierze woda sodowa i nie tylko" Tadeusza Baranowskiego

Fascynujący i syntetyczny esej (nie bać się tego słowa!) o polskim poczuciu humoru, napisany – no, patrzcie sobie – z poczuciem humoru, lekkością i swadą. Oj, jest tu nieco powrotów do czasów minionych, jest nieco smichu i chichów (są nawet dowcipy, a jakże!), ale przede wszystkim Olga Drenda wydobywa z okruchów pamięci to, co bawiło nas (i mnie) kiedyś. Jest też albowiem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Marek Nowak zabiera nas w podróż niezwykłą, bo aż do „dziesięciu tysięcy światów”, krajów i krain, miejsc fantastycznych, czasów i mitów tak od siebie odległych, tak się różniących i tak niekiedy pasjonujących, że trudno zbiorczo podsumować jego debiutancki zbiór niemal dziewięćdziesięciu opowiadań, będących istnym konglomeratem fantastyczno-naukowym.
Absolutnie oddać trzeba autorowi, iż jego wyobraźnia nie posiada żadnych granic. Owszem, poczucie humoru ma niekiedy dość wisielcze ale i zaskakujące (przeto smakowite), co wiąże się wszystko w przyjemną całość i nie pozwala czytelnikom jego zbioru się nudzić. Między słowami można (i trzeba) szukać, wydrapywać migotliwe perełki, bo Marek Nowak w kilku zaledwie zdaniach potrafi zbudować nastrój, dzięki czemu od razu wpada się w nowy, kolejny z wielu przecież, światów, które odkrywamy nieomal za każdym razem, gdy przerzucamy kartkę książki o różowej (dlaczego??) okładce. Wachlarz historii i nawiazań do znanych i mniej znanych opowieści jest w istocie olbrzymi, co – z jednej strony – wprowadza nieco chaosu i powoduje, że niektóre z opowiadań giną gdzieś w tłumie innych, zaś z drugiej pozwala do nich wracać, a nawet wyszukiwać na chybił trafił (nikt nie zabronił czytać „Dziesięciu tysięcy…” chociażby od końca albo od strony, dajmy na to, sto sześćdziesiątej siódmej) i cieszyć się zmyślnie skomponowanymi opowiastkami, bez patrzenia na to co było przed nimi i co będzie później.
Mamy więc do czynienia i ze współczesnym światem pełnym technologii, wizjami niedalekiej i bardziej odległej przyszłości, cofamy się do wieków dawnych albo maszerujemy wśród niezbadanych wydm fantastyki w najczystszej postaci. Są więc i królewny i królowie, i rycerze i potwory wszelakie, dostajemy szczyptę, garść albo wiadro horroru i krwawej miazgi (wedle uznania), czarów i wiedźm, klątw i zaklęć (fan wampirów znajdzie również coś dla siebie), obok zaraźnej śpiączki autor stawia centaura Hygna i Spalonego Maga, a dla mnie ulubioną postacią była pewna niepozorna, zabiedzona dziewczynka z zapałkami, która… która podpala wszystko i niesie zniszczenie.
Ciekawy, pod wieloma względami wyjątkowy zbiór krótkich (i zaledwie kilku nieco dłuższych) opowiadań, napisany sprawnym i wyrazistym stylem, który doskonale ukazuje możliwości literackie autora. A zatem nie pozostaje nic innego jak czekać na jedną opowieść – mam nadzieję, że Marek Nowak stworzy świat, którzy przyjmie postać co najmniej trzystustronicowej książki.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater.

Marek Nowak zabiera nas w podróż niezwykłą, bo aż do „dziesięciu tysięcy światów”, krajów i krain, miejsc fantastycznych, czasów i mitów tak od siebie odległych, tak się różniących i tak niekiedy pasjonujących, że trudno zbiorczo podsumować jego debiutancki zbiór niemal dziewięćdziesięciu opowiadań, będących istnym konglomeratem fantastyczno-naukowym.
Absolutnie oddać...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ponuro i smętnie ale prosto i autentycznie. Żar leje się z nieba, a wszystko przykrywa węglowy pył. Ludzie bez nadziei, świat bez piękna, a jedyne co mają, to trochę zbyt szybkiej miłości i w najlepszym wypadku pierwsze objawy neurozy. Wszystko jest tak wyprane i tak płaskie, tak zniedołężniałe i mierne, tak głęboko wryte w geny, że nawet ucieczka w niczym tu nie pomoże. Dwanaście opowiadań i dwanaście różnych światów, które łączy to okrutne, wyzute ze szczęścia i nadziei miejsce. Górnicy i ci którzy „dymają mewki”, kelnerki i mechanicy, nieletnie kochanki i ich dorośli bracia, myśliwi i ich ofiary, nieszczęśliwi rodzice i dzieci bez przyszłości oraz dużo, dużo zwierząt. Bary, flippery, drewniane werandy, wnętrza ciężarówek i zaśmiecone leśne polany. I bez względu na to, co zrobią bohaterowie Pancake’a, co wymyślą, niczego nie mogą zmienić. Daleko stąd nawet do tabliczki z napisem „Do amerykańskiego snu”, do przedsionka szczęścia i do szklanych domów.
W brudzie rozlatujących się drewnianych domków świecą jak brylanciki zwykli ludzie z Wirginii Zachodniej, obiboki i pijacy oraz ci, którzy widzą prawdę i chcąc nie chcąc, godzą się na nią, wnikają w otoczenie, przyjmują swój los i stają się brzydkim, zapylonym tłem – tak jak cała reszta. Zastygają, kamienieją. Jak trylobity. Może ktoś, kiedyś, wydobędzie je na powierzchnię i przeniesie do piękniejszego świata?
Przygnębiające, ale mimo wszystko to piekielnie dobra literatura. I nie będę wylewał zawartości wiader na przekład Macieja Świerkockiego - od tego są ci, którzy się na tym znają albo twierdzą, że się znają. Zapamiętam „Trylobity”, „takie tam stare trupki”, gęstą atmosferę opowiadań, dziwność i dziwactwa bohaterów, niepowtarzalny klimat, który stworzył Breece D’J Pancake i nadal będę twierdził, że seria Opowiadania Amerykańskie rządzi.

Ponuro i smętnie ale prosto i autentycznie. Żar leje się z nieba, a wszystko przykrywa węglowy pył. Ludzie bez nadziei, świat bez piękna, a jedyne co mają, to trochę zbyt szybkiej miłości i w najlepszym wypadku pierwsze objawy neurozy. Wszystko jest tak wyprane i tak płaskie, tak zniedołężniałe i mierne, tak głęboko wryte w geny, że nawet ucieczka w niczym tu nie pomoże....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pana Łozińskiego sympatryczna, czuła i bardzo rodzinna książka o ludziach i przedmiotach. Tworzą kolaż zdarzeń i emocji, układankę, której elementy doskonale do siebie pasują, mówią wiele, a jednocześnie subtelnie nakierowują nas na skryte pod nimi smaczki i rodzinne sekrety.

Ci, którzy czytali o Stramerach, znajdą tu również linki łączące „Książkę”, autora i Tarnów.

A wracając do „Książki” - to książka też jest przedmiotem, a rozdziały w tej, o której odważyłem się napisać słów kilka, podzielone są rozdziałami-przedmiotami zupełnie zwyczajnymi. Ludzie zdają się być przerywnikami w opowieści – choć przecież to oni je (przedmioty) używali, oni nadawali rzeczom sens, a patrząc na nie i biorąc je do ręki, to ich się później przez nie wspomina (wyszło karkołomnie, przepraszam).

Nad książką krąży pytanie o to, co autor robi w życiu. Pisze – odpowiada – o rodzinie. Stał się przez to niebezpieczny – komentuje tę wstrząsającą zapowiedź jego matka. Trzeba teraz przy nim uważać na „każde słowo, każde zdanie, każdą rodzinną historię”, bo przecież niejedna rodzina chowa ciemnego humorzastego stwora w szafie, który potrafi wypełznąć w najmniej oczekiwanym momencie i przy obiedzie palnąć coś, o zgrozo, wstydliwego. A jeszcze jak się ma w domu pisarza, to klops zupełny - podsłucha, dopyta i przerobi po swojemu. Na koniec uwieczni po wsze czasy na kartkach papieru. I wyda.

I pan Łoziński bierze słowa swej matki na serio, a może nie. Może sam trochę tego stwora wyciąga za rogi, może go trochę kusi, że potwora dobrowolnie wypełza szczerząc zębiska i może pan Mikołaj napisał o tym, o czym chciał napisać, bo mógł, a może i o tym, czego mu zabroniono?

Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem - ale spędziłem bardzo przyjemne chwile z „Książką”.

Pana Łozińskiego sympatryczna, czuła i bardzo rodzinna książka o ludziach i przedmiotach. Tworzą kolaż zdarzeń i emocji, układankę, której elementy doskonale do siebie pasują, mówią wiele, a jednocześnie subtelnie nakierowują nas na skryte pod nimi smaczki i rodzinne sekrety.

Ci, którzy czytali o Stramerach, znajdą tu również linki łączące „Książkę”, autora i Tarnów.

A...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W zbiorze trzydziestu jeden opowiadań Wojciech Chmielewski zaprasza swoich czytelników na wyprawę w… codzienność i zwyczajność. Jest autorem, który niemal z pieczołowitą starannością obserwuje i opisuje rzeczywistość. Tworzy (odtwarza?) światy zwykłe, niemal zupełnie niezauważalne, po to byśmy odczuli „zapachy mokrych płyt chodnikowych, spalin i chłodnego cugu bram cudem ocalałych w tej części miasta kamienic”. W prozie Chmielewskiego pełnoprawną rolę pełnią i miejski zgiełk, słoneczne błyski i oślepiające światło, które „odbija się od białych chodników, wpada do tramwajów i niespokojnie przysiada na samochodowych maskach”.
Znajdziemy zatem w opowiadaniach treści o rzeczach zupełnie zwykłych i bardzo realnych, lecz nie dajmy się zwieść tej pozornej prostocie. Opisy i zdarzenia otoczone zostały zasłoną poetyki, dzięki której autor daje do zrozumienia, iż wszystko, co rzeczywiste jest nieskończone i niepoznawalne. Nawet niewidoczne tło, którym jest i błękitny tramwaj i „zwyczajni ludzie, niewyróżniający się w tłumie sunący po obu stronach ulicy” może nagle stać się czymś wyjątkowym i godnym obserwacji. Wystarczy, że dotknie je słoneczne światło, a ciała poruszą się „w zupełnie nowy sposób, z radosnym błyskiem, podnieceniem, euforią nawet”.
„Obcy diabeł” jest zatem wołaniem o spowolnienie życia i zatrzymanie się w pędzie.
Jednocześnie czytanie Chmielewskiego jest spacerem nie tylko przez zakurzone, smętne, a niekiedy oblane słoneczną poświatą czy skąpane w szarości deszczu ulice miasta. Mijane osoby, przedmioty czy fasady budynków, towarzyszące im dźwięki, barwy i zapachy nadają ton krokom bohaterów, przenoszą w przeszłość do czasów młodości i miłości, do narodzin i śmierci. Czyżby zatem tak skupione na szczegółach codzienności opowiadania były w istocie przypowieścią o przemijaniu? O tym, jak wiele tracimy przechodząc obok zwyczajnego przedmiotu, knajpianej szyby, strumyka wody spływającej do studzienki…
Poza tym na kartach zbioru króluje Warszawa – współczesna i w odbiorze niejaka, sama chce przywoływać swoje dawne dzieje. Nieistniejące sklepy i sklepiki, kramy i zapachy, Ogród Saski, kot na Krochmalnej, Hala Mirowska i gołębie wirujące pod jej sklepieniem, punkt napraw maszyn biurowych i wreszcie same ulice, ulice, którymi wystarczyło się przejść, aby wzbudzić naszą wyobraźnię. To wszystko tylko upewnia nas, że obcujemy z czystym pięknem, a piękno przecież ma tę podłą przypadłość, że mija zbyt szybko. Autor chętnie wraca również do starej Warszawy i czasów przedwojennych – opowiadania „Na starym kirkucie” czy „Fantazja o Chłodnej” przenoszą na puste, nieistniejące już ulice.
I jeśli uważniej przyjrzymy się postaciom spacerującym po miejscach opisywanych przez Chmielewskiego, okaże się, że i one są utkane z pozornej rzeczywistości – niekiedy to tajemnicze zjawiska i widma bez przeszłości. Bohaterowie opowiadań starają się wprawić je w ruch, ocucić, wydobyć sekret ich istnienia, przywiązać do siebie. Autor oddaje im głos i wtedy dialogi świadczą o prawdziwym odczuwaniu życia.
Nie twierdzę, że „Obcy diabeł” to opowiadania łatwe w odbiorze. Wymagają skupienia a przede wszystkim wyciszenia – lecz te zabiegi dookoła-czytelnicze mogą nam tylko pomóc przenieść się w światy, które tak pięknie opisał Wojciech Chmielewski.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater.

W zbiorze trzydziestu jeden opowiadań Wojciech Chmielewski zaprasza swoich czytelników na wyprawę w… codzienność i zwyczajność. Jest autorem, który niemal z pieczołowitą starannością obserwuje i opisuje rzeczywistość. Tworzy (odtwarza?) światy zwykłe, niemal zupełnie niezauważalne, po to byśmy odczuli „zapachy mokrych płyt chodnikowych, spalin i chłodnego cugu bram cudem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W „Pingpongiście” wszystko jest tak jak trzeba. Poukładane myśli, wspomnienia i przeszłość.

Współczesna opowieść o przebaczaniu, o wojnie, o śmierciach niezawinionych i tych, którzy strzelali.

Brooklyński sędzia (Michał Dembina, obecnie Mike Murphy) przyjeżdża do Cheremca, by wziąć udział w odsłonięciu pomnika ku czci pomordowanych tu Żydów. I to, co u Hena nigdy nie zawodzi, to postaci, które, nawet jeśli pojawiają się na chwilę, zapadają w pamięć. Nauczycielka, ksiądz i jego gospodyni, Frajndla Wajnstein, a wszystkich i wszystko spaja przeszłość i żar bijący od podpalonej stodoły. Jest w „Pingpongiście” jakaś nadzieja, jakieś światło, mimo iż mrok nie chce odpuścić – ktoś zabija koty, ktoś inny nie zgadza się na upamiętnienie zbrodni. A Józef Hen jakoś pięknie, po mistrzowsku o tym wszystkim pisze: „ Antysemityzm to choroba trudna do wyleczenia... Bo choremu sprawia przyjemność”. Bo w książce Hena przeglądają się polskie strachy i polskie mity. Bo jeśli się pamięta, jeśli żałuje, nie jest jeszcze z nami tak źle, jak mówią, prawda?

Dawno temu Michaś miał do zagrania mecz w ping-ponga. Nie zdołał jednak uratować swojego przeciwnika. „Obiecałem mu rewanż”, mówi i wsłuchuje się w słowa księdza: „…jeśli wracamy do pustki, z której wyszliśmy, jeśli jest tylko nieistnienie, to znaczy, że nie mamy nic cenniejszego od życia”.

W „Pingpongiście” wszystko jest tak jak trzeba. Poukładane myśli, wspomnienia i przeszłość.

Współczesna opowieść o przebaczaniu, o wojnie, o śmierciach niezawinionych i tych, którzy strzelali.

Brooklyński sędzia (Michał Dembina, obecnie Mike Murphy) przyjeżdża do Cheremca, by wziąć udział w odsłonięciu pomnika ku czci pomordowanych tu Żydów. I to, co u Hena nigdy nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rafał Hetman tym razem w Dębrzynie, gdzie na pniach sosen ktoś maluje białe krzyże, ktoś pamięta, o tym, co skrywają pod ziemią korzenie i ktoś chce, aby inni pamiętali. Z tą pamięcią autor ma kłopot, bo aby odtworzyć „przebieg wypadków”, jakkolwiek prokuratorsko to brzmi, sięgnąć musi nie tylko do ipeenowskich archiwów, ale przede wszystkim przekonać do zwierzeń mieszkańców miasteczka. Nic nie jest tu łatwe, niczego nie da się wyjaśnić - poszukiwania autora przypominają błądzenie po lesie nocą, bez nadziei na znalezienie wyjścia z mroku.
Wracających z wojennej zawieruchy „ktoś” wyciąga z zatrzymanego na bocznicy pociągu, ściga przez las, przez pola; dla pierzyny, wypchanej łachami walizki, kurtki z zachodu, ciepłego płaszcza, a może złotego pierścionka. Ktoś coś widział, zaledwie cienie, światło latarki, inny ktoś słyszał wołania o pomoc – sąsiad wie wszystko najlepiej, ale boi się, nie doniesie, nie zawiadomi. Z czasem w lesie zabieleją czaszki, zagruchotają kości. Sęk w tym, że to nie zły okupant jest katem ani dziki najeźdźca ze wschodu, tylko nasz to oprawca, swojski morderca, złodziej spod domu, znajomek, dziadek. Rafał Hetman doskonale oddaje targające myślami mieszkańców sprzeczne uczucia, wstyd i zaprzeczanie, niełatwe do rozstrzygnięcia wątpliwości. Ratuje strzępki wygasających wraz z upływem czasu opowieści świadków tamtych dni.
Straszliwa myśl o zbrodni nie pozwala o sobie zapomnieć, wrasta w pokolenia, w pamięć młodych i domaga się pamięci o sobie. Są zatem ci, którzy chcą, aby o nieszczęściach i wyschniętych dawno łzach nie zapomniano. Chcą pielęgnować pamiętać nawet o tej części wspólnej historii, z której nie możemy być dumni, mimo że to pamięć lokalna, maciupka. I to była najbardziej zaskakująca część reportażu Hetmana, dająca jakiś ciepły blask i nadzieję na to, że człowiek bywa z natury dobry. I chce być sprawiedliwy.

Rafał Hetman tym razem w Dębrzynie, gdzie na pniach sosen ktoś maluje białe krzyże, ktoś pamięta, o tym, co skrywają pod ziemią korzenie i ktoś chce, aby inni pamiętali. Z tą pamięcią autor ma kłopot, bo aby odtworzyć „przebieg wypadków”, jakkolwiek prokuratorsko to brzmi, sięgnąć musi nie tylko do ipeenowskich archiwów, ale przede wszystkim przekonać do zwierzeń...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przedziwne czuła opowieść o odchodzeniu (sensualna, to chyba najodpowiedniejsze określenie), a jednocześnie o sile życia. Pozornie smutna, generuje ciepło, które daje poczucie obcowania z chwilami wyjątkowymi. Piękno i eksplozja sił przyrody kontrastuje tu z ubojnią i odgłosami zabijanych zwierząt. Bo życie to śmierć, nie ma jednego bez drugiego (banał). Tak samo jak miłość – i nie chcę popadać w pensjonarski ton, ale naprawdę u Lebdy to wszystko jakoś świetnie się komponuje.
Wiejska chatka, duszny pokój i łóżko, w którym ostatnie tygodnie swego życia spędza kobieta, na zawsze już połączona nierozerwalnym węzłem ze swoim słabnącym ciałem, cierpieniem i chorobą. Bohaterką jest opiekująca się nią wnuczka oraz dziadek, nieakceptujący cienia, odprawiający czary w codziennej rutynie, wynajdujący rzeczy do zrobienia, myśli do wymyślenia i sposoby na uleczenie domu.
Śmierć też bywa żywa.
Nie da się zapobiec temu, co nieuniknione i pisane każdemu. Nie da się tego ani zmienić, ani wymazać, trzeba nauczyć się żyć właśnie. I jeśli tylko znajdziemy w „Łakomych” tę esencję, okaże się, że nie o smutek tu chodzi i nie o łez wylewanie po stracie.
Trzeba być łakomym życia.
Jakże odległy tu świat od świata głośnego i bezdusznego. Lebda przypomina o ciszy i samotności i mówi: hej, one też są fajne, też są cenne. Łaśmy się, kochajmy. Bądźmy dzicy: oszczekajmy kogoś, powarczmy. Znikajmy, uciekajmy do lasu i wracajmy. Szukajmy wilgoci, która ryje ziemię. Słuchajmy i bądźmy wolni. Nie dajmy się porwać cywilizacyjnym hałasom i wrzaskom wszystkożernych miast – one wszystkie na co nam, po co?
Poetycko i magicznie, czasami okrutnie, ale warto poznać. „Łakome”.

Okładka z lisem, jakoś teraz lisy modne (Trylobity).

Przedziwne czuła opowieść o odchodzeniu (sensualna, to chyba najodpowiedniejsze określenie), a jednocześnie o sile życia. Pozornie smutna, generuje ciepło, które daje poczucie obcowania z chwilami wyjątkowymi. Piękno i eksplozja sił przyrody kontrastuje tu z ubojnią i odgłosami zabijanych zwierząt. Bo życie to śmierć, nie ma jednego bez drugiego (banał). Tak samo jak miłość...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest coś osaczającego w tej niewielkiej, zagęszczonej książce Agnieszki Jelonek, która zgrabnie składa słowa i tworzy nastrój niezwykły, bo z jednej strony jakże rzeczywisty, a z drugiej nierealny, delikatny, rachityczny? – jak jej bohaterowie. Wprawdzie czuję nieco przesyt, gdy po raz kolejny czytam o nieumiejących okiełznać emocji i uczuć trzydziestoparolatków, którzy ciągle coś muszą skończyć, a nie kończą; coś zacząć, a nie zaczynają; ciągle nie potrafią rozgrzeszyć się i kogoś z tego, co było i nie umieją zawalczyć o siebie, a z drugiej wciąga Jelonek w swój świat, i mimo że fabuła tu prosta i bez fajerwerków, to naszpikowana nadzieniem tak słonym jak wysychająca łza, że całość pęka w szwach. Ktoś powie: to już kiedyś było, te małżeństwa rozchodzące się na boki, ci synowie uciekający spod matczynych skrzydeł, ci mężczyźni, których prowadzi siła ich dłoni, a ślady po nich to posiniaczone kwiaty i te kobiety, które to wszystko wiedzą, ale nie potrafią. Skrępowanie, uwięzienie, błądzenie – czasem było nieco sztampowo, czasem może zbyt dosadnie, ale… mimo tych wad czyta się Jelonek jakoś inaczej i chyba głębiej.

To taka cyrankowa książka. Nie chcę napisać, że typowa.

Skończyłem czytać „Trzeba być cicho” i zapadł we mnie spokój zaskakujący. ”Trzeba dać się smutkowi wysmucić”. Polecam, działa.

Okładka, że hej: Marta Róża Żak.

Jest coś osaczającego w tej niewielkiej, zagęszczonej książce Agnieszki Jelonek, która zgrabnie składa słowa i tworzy nastrój niezwykły, bo z jednej strony jakże rzeczywisty, a z drugiej nierealny, delikatny, rachityczny? – jak jej bohaterowie. Wprawdzie czuję nieco przesyt, gdy po raz kolejny czytam o nieumiejących okiełznać emocji i uczuć trzydziestoparolatków, którzy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści niesamowite. Literatura rosyjska Michał Arcybaszew, Walery Briusow, Anton Czechow, Fiodor Dostojewski, Mikołaj Gogol, Michaił Lermontow, Nikołaj Leskow, Aleksander Puszkin, Włodzimierz Titow, Aleksy Konstantynowicz Tołstoj, Iwan Turgieniew
Ocena 7,6
Opowieści nies... Michał Arcybaszew,&...

Na półkach: ,

Zaczynam od drugiego tomu serii, kto mi zabroni?
„Opowieści niesamowite z języka rosyjskiego” były dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Nie dość, że ręką bądź co bądź mistrzów zostały spisane, to było kilka z nich, które – o zgrozo! – dreszczyk złowieszczy po plecach wywołać u mnie zdołały. Ale z drugiej strony dziwić się nie ma czemu, bo wyprawa zaczyna się z tzw. grubej rury, czyli od czarownicy, która wprawdzie piecze smaczne makowe ciasteczka, ale diabła chowa w szafie i dybie na niewinną duszyczkę prześlicznej Maszy. W puszkinowskiej wsi gagatek lekko sobie postępuje, oddając młodą duszyczkę (wraz z jej mateczką) na pastwę demona, zaś w pewnej kamienicy zachłanny młodzian sprzysięga się ze złym, byle by nasycić swą chciwość (w ogóle to porzucam grę w karty, dziękuję bardzo). W innym znów opowiadaniu – uwaga – studenci filozofii, retoryki i teologii zmierzyć się muszą z demoniczną siłą czającą się w trumnie stojącej w kaplicy (finał „Wija” Gogola aż się prosi o filmową ekranizację). A im dalej w las, tym straszniej i dziwniej… Malajski mag, który zajmuje się nekromancją (a wszystko to, moi drodzy, w miłosnym celu!), zaś w fenomenalnym „Bobku” Fidora D., niczym w „Lincolnie z Bardo” pewnego amerykańca, wsłuchujemy się w żale truposzy i wpadamy w stupor słysząc te wszystkie ich bezeceństwa…
Zmierzamy jednak do wspaniałego wybuchy fajerwerków: zaczyna się niepozornym „Maleńkim człowiekiem” (kruszynką i biedakiem, którego żałowałem straszliwie), by olśnić „Bajką o ciele martwym nie wiadomo od kogo przynależącym” niejakiego W.Odojowskiego, która wprowadziła mnie w nastrój zupełnie nie wisielczy.
Wspaniałe wznowienie, okraszone notami o autorach oraz podsumowujące całość posłowiem niezawodnego Macieja Płazy, który łączy, wyjaśnia i punktuje jak zwykle celnie, mądrze i z przytupem.
Absolutnie polecam!

Zaczynam od drugiego tomu serii, kto mi zabroni?
„Opowieści niesamowite z języka rosyjskiego” były dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Nie dość, że ręką bądź co bądź mistrzów zostały spisane, to było kilka z nich, które – o zgrozo! – dreszczyk złowieszczy po plecach wywołać u mnie zdołały. Ale z drugiej strony dziwić się nie ma czemu, bo wyprawa zaczyna się z tzw. grubej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to