-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1189
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać447
Biblioteczka
Kolejny sezon w komiksie superbohaterskim byłby stracony, gdyby wydawnictwo DC nie zaprezentowało nam nowego, spektakularnego wydarzenia, w którym herosi jednoczą siły, by zażegnać wielkie (zdecydowanie większe niż poprzednio) zagrożenie, pochodzące z mrocznego końca świata/kosmosu, wszechświata/Multiwersum (niepotrzebne skreślić). Tak, odrobinę ironizuję, ale czy można inaczej patrzeć na powielany po raz któryś ten sam bombastyczny schemat? Choć istotniejsze jest w zasadzie inne pytanie – czy nadal można się komiksami o takiej charakterystyce ekscytować?
Bohaterowie z wielu różnych światów muszą zjednoczyć siły, żeby powstrzymać Darkseida, który dąży do zniszczenia wszystkich wszechświatów. Konflikt dowodzonej przez Supermana z Ziemi-23 grupy z potężnym złoczyńcą jest jednak zaledwie przygrywką do tego, co czai się na rubieżach znanego świata. Nadciąga kolejny kryzys, a jego stawką będzie przetrwanie Multiwersum.
Jakiegokolwiek nie miałoby się podejścia do superbohaterskich drużynówek i albumów zasadzających się na pomyśle „spektakularnej kosmicznej rozwałki”, to trzeba przyznać, że Joshua Williamson jest odpowiednim facetem do poprowadzenia tego typu eventu. Dlaczego? Doskonale ogarnia cały fabularny bałagan, jaki spowodowały poprzednie kryzysy, orientuje się w chronologii kluczowych wydarzeń i jest w stanie połączyć to wszystko w na tyle sensowną całość, żeby przedstawić ją w przystępnej formie nawet czytelnikom zagubionym w natłoku konfliktów, których stawką za każdym razem jest przetrwanie wszystkiego, co znamy. To się chwali, bo dzięki temu „Międzywymiarowa Liga Sprawiedliwości” daje chwilę sympatycznej rozrywki nawet tym, którzy nie spodziewali się po tym albumie niczego dobrego.
W zasadzie komiks Williamsona nie przynosi niczego, czego byśmy wcześniej nie znali, jego atutem jest jednak poukładanie wydarzeń tak, by przez cały czas nie zalewały odbiorcy irytującą epickością. Stawka zaprezentowanych tu wydarzeń jest wysoka (no nie dało się inaczej), a do tego fabuła po prostu angażuje. To przygodę, jakiej nie potrafiło dostarczyć kilku poprzednich scenarzystów mierzących się z „Kryzysami” w Uniwersum DC. Nie spodziewałem się tego i w tym kontekście jestem naprawdę zadowolony.
Jak na kolejny komiks o tak wielkiej skali, można było mieć wątpliwości, czy scenarzyście uda się w interesujący sposób zarysować bohaterów i okiełznać ich mnogość. Okazało się, że Williamson odrobił zadanie domowe, bo nie stara się dać chwili czasu antenowego każdemu. Prawdopodobnie spore grono dostanie swoje pięć minut w nadchodzącym „Mrocznym Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach”, jednak na kartach omawianego albumu nie rozpraszają nadmiernie uwagi czytelnika. Zamiast tego scenarzysta wybrał kilku bohaterów i to wokół nich zbudował całą opowieść. Po stronie dobra są to warianty Supermana i Flasha, a wśród postaci złych prym wiedzie Darkseid. Jak to ma w zwyczaju – jest – ale tym razem być może będzie musiał ustąpić przed jeszcze potężniejszym graczem. Napięcia między frakcjami rozpisano dość sprawnie – w „Międzywymiarowej Lidze Sprawiedliwości” czuć stawkę, co ostatnio, mimo wielkiej skali kolejnych eventów DC Comics, wcale nie było regułą. To bardzo miła odmiana.
Warstwa graficzna albumu stoi na całkiem dobrym poziomie, nie widać nawet specjalnie dużego rozstrzelenia stylistycznego, co przy kilkunastu zaangażowanych w projekt artystach nieco zaskakuje, na szczęście pozytywnie. Komiks jest zwyczajnie miły dla oka i dopasowuje się do standardów dzisiejszej superbohaterszczyzny. Na pochwałę zasługuje także zamieszczona na końcu mała galeria okładek poszczególnych zeszytów – to bardzo estetyczne obrazy i chyba każdy z nich jest ładniejszy od tego, który zdobi wydanie zbiorcze.
Zdaję sobie sprawę, że „Międzywymiarowa Liga Sprawiedliwości” stanowi zaledwie preludium do kolejnego wielkiego eventu DC Comics (konkretnie chodzi tu o „Mroczny Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”), ale jest komiksem zaskakująco udanym. Williamson w ciekawy sposób poustawiał pionki i figury na fabularnej szachownicy, udało mu się także składnie i w miarę przejrzyście wyjaśnić genezę wydarzeń, o których pisze. Choć nie jestem entuzjastą trykociarstwa w wydaniu drużynowym, album pozytywnie mnie zaskoczył. I choć nie jest, rzecz jasna, niczym wyjątkowym, jego lektura przynosi całkiem satysfakcjonującą zabawę.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2024/05/miedzywymiarowa-liga-sprawiedliwosci.html
oraz na łamach serwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid02XDkV2FiiUAnfCbVcHV8LALNc2SXp7oRKqZNBfgUa5Q23gnjD84cHeEG3sPv61ACMl
Kolejny sezon w komiksie superbohaterskim byłby stracony, gdyby wydawnictwo DC nie zaprezentowało nam nowego, spektakularnego wydarzenia, w którym herosi jednoczą siły, by zażegnać wielkie (zdecydowanie większe niż poprzednio) zagrożenie, pochodzące z mrocznego końca świata/kosmosu, wszechświata/Multiwersum (niepotrzebne skreślić). Tak, odrobinę ironizuję, ale czy można...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Trzeci tom "Paradoksu marionetki" trzyma wysoki poziom i praktycznie w każdym aspekcie dorównuje poprzednim częściom tej bardzo angażującej serii urban fantasy. Sporo tu emocji - autorka ma rękę do interesujących bohaterów (choć akurat ten główny bywa czasami nieco bezpłciowy) i prowadzi historię w taki sposób, że jestem pod wrażeniem jej umiejętności gawędziarskich.
Cały cykl ma lekki posmak literatury young adults, ale to przecież nie zarzut - w gatunku można tworzyć świetne rzeczy, udowodnił to Abercrombie ze swoją "połowiczną" trylogią, a na polskim poletku udowadnia to właśnie Anna Karnicka. Szkoda, że przede mną już tylko jeden tom. Czytałoby się dalej...
Trzeci tom "Paradoksu marionetki" trzyma wysoki poziom i praktycznie w każdym aspekcie dorównuje poprzednim częściom tej bardzo angażującej serii urban fantasy. Sporo tu emocji - autorka ma rękę do interesujących bohaterów (choć akurat ten główny bywa czasami nieco bezpłciowy) i prowadzi historię w taki sposób, że jestem pod wrażeniem jej umiejętności gawędziarskich.
Cały...
Prościuteńkie, a w zasadzie prostackie fantasy, które zawodzi praktycznie na każdym polu. Canavan operuje banałami i nie wychodzi poza gatunkowe schematy, podaje je ponadto w taki sposób, że lektura miejscami autentycznie boli. Nie wiem dla kogo jest ta książka, chyba tylko dla niewyrobionych czytelników, którzy nie mieli dotąd okazji zetknąć się z naprawdę dobrą prozą gatunkową (jak Abercrombie czy Erikson). Każdy odrobinę bardziej doświadczony fan fantastyki dostrzeże miałkość zamieszczonych w tym zbiorze powiadań.
Żeby oddać autorce sprawiedliwość, trzeba dodać, że dwa końcowe opowiadania (te wychodzące poza klasyczną fantasy) są odrobinę lepsze niż pierwsze trzy i miejscami dobijają nawet do przeciętnego poziomu. Całościowo nie pomaga to jednak zbyt wiele - zbiór jest niestety słaby.
Ostatnio chciałem powtórzyć sobie "Trylogię Czarnego Maga", bo zapamiętałem ją jako sympatyczne guilty pleasure, ale ta książka znacząco zrewidowała moje plany. Nigdy nie mów nigdy - tak powiadają mądre głowy - ale wydaje mi się, że już do prozy australijskiej pisarki więcej nie powrócę.
Prościuteńkie, a w zasadzie prostackie fantasy, które zawodzi praktycznie na każdym polu. Canavan operuje banałami i nie wychodzi poza gatunkowe schematy, podaje je ponadto w taki sposób, że lektura miejscami autentycznie boli. Nie wiem dla kogo jest ta książka, chyba tylko dla niewyrobionych czytelników, którzy nie mieli dotąd okazji zetknąć się z naprawdę dobrą prozą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Drugi tom "Teatru węży" jest równie angażującą lekturą jak jedynka. To mroczne fantasy potrafi mocno zaintrygować a autorka rozwija tę opowieść w ciekawym kierunku. Co więcej, w końcu poznaliśmy kilka odpowiedzi na temat tożsamości głównego bohatera, nadal jednak jest w tej materii dużo do dopowiedzenia. Nie jest to jedyna zaleta tej powieści, warto zwrócić przede wszystkim uwagę na angażującą, wielowątkową historię, w której nie wszystko jest takie, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.
Na plus działa także bardzo płynny styl Agnieszki Hałas, dzięki czemu kolejne rozdziały kończą się nie wiadomo kiedy. Autorka ma gawędziarską smykałkę, bardzo potrzebną, jeśli czytelnik ma wsiąknąć w historię.
Na tę chwilę nadal jest dobrze, ale czuję potencjał, by było jeszcze lepiej i właśnie na rozwój liczę w kolejnych tomach tego cyklu. Bo apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Drugi tom "Teatru węży" jest równie angażującą lekturą jak jedynka. To mroczne fantasy potrafi mocno zaintrygować a autorka rozwija tę opowieść w ciekawym kierunku. Co więcej, w końcu poznaliśmy kilka odpowiedzi na temat tożsamości głównego bohatera, nadal jednak jest w tej materii dużo do dopowiedzenia. Nie jest to jedyna zaleta tej powieści, warto zwrócić przede wszystkim...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dobre, wciągające dark fantasy. Choć sam początek zalatuje banałem (bohater z amnezją - trudno o większą kliszę), to z każdą kolejną stroną moje zainteresowanie tylko się wzmagało. Hałas wykreowała interesujący, wielobarwny świat, który potrafi zaintrygować. Co prawda brakowało mi nieco w tej powieści jakiegoś większego spoiwa, bo Brune jest rzucany od przygody do przygody, ale całość czytało się naprawdę przyjemnie.
Oczekuję, że w kolejnych tomach dostaniemy więcej informacji o świecie, i że rozwiane zostaną mgły skrywające przeszłość głównego bohatera.
Ps. Krzyczącego w Ciemności znam jeszcze z czasów publikacji opowiadań o rzeczonym w różnych periodykach poświęconych fantastyce, już wtedy wpadła mi ta postać w oko, cieszy, że w końcu autorce udało się trafić na dobrego wydawcę i zaprezentować fanom całość (prób w Ifrycie i RW2010 nie zaliczam do zbyt udanych).
Będzie czytane dalej.
Dobre, wciągające dark fantasy. Choć sam początek zalatuje banałem (bohater z amnezją - trudno o większą kliszę), to z każdą kolejną stroną moje zainteresowanie tylko się wzmagało. Hałas wykreowała interesujący, wielobarwny świat, który potrafi zaintrygować. Co prawda brakowało mi nieco w tej powieści jakiegoś większego spoiwa, bo Brune jest rzucany od przygody do przygody,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Bardzo miałkie te współczesne "Batmany". Ok, może nie wszystkie, ale ze świecą szukać dziś czegoś ciekawszego, a jak już coś interesującego wpadnie w ręce, to po jakich poszukiwaniach...
"Budowniczowie Gotham" to album, o którym nie chce mi się nawet za dużo pisać, bo nie ma w nim po prostu zbyt wiele ponad przeciętność. A i to w porywach. Przeciętna i mało angażująca jest tu historia, bohaterowie nie mają zbyt wiele charakteru, brakuje też większych fabularnych zaskoczeń. Nic się nie wyróżnia.
Najlepiej pasuje do tego tytułu słówko "meh". Taki to jest właśnie komiks.
Bardzo miałkie te współczesne "Batmany". Ok, może nie wszystkie, ale ze świecą szukać dziś czegoś ciekawszego, a jak już coś interesującego wpadnie w ręce, to po jakich poszukiwaniach...
"Budowniczowie Gotham" to album, o którym nie chce mi się nawet za dużo pisać, bo nie ma w nim po prostu zbyt wiele ponad przeciętność. A i to w porywach. Przeciętna i mało angażująca...
Na przestrzeni lat mieliśmy okazję obserwować wiele różnych oblicz Conana z Cymerii. Najbardziej klasyczne, wykreowane przez Roberta E. Howarda, to odważny awanturnik, który nie boi się prawie niczego i z brawurą podąża na spotkanie z niebezpieczeństwem. Co istotne, nie był przy tym lekkomyślny, ale zwyczajnie pewny własnej siły. Takim widziało go wielu kontynuatorów dzieła Howarda. Nawet najlepsza formuła z czasem zaczyna się jednak wyczerpywać. Dlatego Conana zaczęto wrzucać w coraz to nowe okoliczności przyrody. Tym razem umięśniony barbarzyńca wylądował we współczesnym Uniwersum Marvela. Przekonajmy się, czy z tego dość ryzykownego pomysłu wyszło coś ciekawego.
W wyniku działania tajemniczych sił Conan trafia do znanego nam świata, a konkretnie do Las Vegas. Miasto Grzechu jest miejscem, gdzie może ukrywać się potężny czarnoksiężnik, którego Cymeryjczyk poprzysiągł pociągnąć do odpowiedzialności za dawne przewiny. Na swojej drodze barbarzyńca spotyka niespodziewanych sojuszników i bohaterów o zadziwiających zdolnościach, ale najważniejsze nieustannie pozostaje dla niego wypełnienie misji, której się podjął.
Na kartach „Bitwy o Wężową Koronę” Conan nie jest przesadnie skomplikowaną postacią. Można nawet rzec, że Ahmed portretuje go jako dość prymitywnego rębajłę, którego główną zaletą jest umiejętność sprawnego korzystania z mięśni i torowania sobie drogi za pomocą ogromnej krzepy i nie mniejszej determinacji. Rozumiem, że Cymeryjczyka można opisywać w ten sposób, wydaje mi się jednak, że jest to regres, zwłaszcza wobec oryginalnego zamysłu Roberta E. Howarda. Owszem, Conana zawsze wyróżniała siła, ale niejednokrotnie czytaliśmy o tym, że szła w parze z inteligencją. Tutaj tego brakuje, przez co cały czas odnosi się wrażenie, że jest on kimś mocno jednowymiarowym.
Doskonale rozumiem chęć urozmaicenia, skomplikowania wizerunku danego bohatera. To świetny motor napędowy do rozwoju postaci i odkrywania nowych fabularnych terytoriów. Ale czy Conan jest kimś, komu przyda się taka zmiana? Nie jestem co do tego przekonany, a „Bitwa o Wężową Koronę” nie dostarcza argumentów ku temu, bym zmienił zdanie. Protagonista trafia do naszego świata zupełnie „od czapy”. Wiadomo jak – artefakty i magia… Cóż za kreatywność, prawda? Nie sądzę, by Conan potrzebował fabuły opartej na wrzuceniu go do współczesnego świata. Jego urok zasadza się na czymś innym, dlatego obserwowanie, jak wraz z pewną złodziejką napadają na konwój bankowy, jest co najmniej krindżowe, a to niejedyna scena tego typu zamieszczona w omawianym albumie. Specjalnie mnie to nie przekonuje.
Porzucając absurdy założeń fabularnych, trzeba przyznać, że samą opowieść poprowadzono w sposób całkiem fachowy. Nie jest to oczywiście nic skomplikowanego, powiedziałbym wręcz, że mamy do czynienia z historią naprawdę prościutką, zmierzającą z punktu A do punktu B, niezbaczającą po drodze w żadne boczne ścieżki. Takie odmóżdżacze są jednak czasami wskazane, zwłaszcza w przerwie między bardziej ambitnymi lekturami. I gdy spojrzymy na ten komiks z takiej perspektywy, wtedy rozczarowanie nie będzie raczej zbyt duże.
Rysunki Luke’a Rossa dobrze pasują do szybkiej i łatwej fabuły. Są wyjątkowo przejrzyste, gładkie i miłe dla oka, czasami lekko cartoonowe, ale potrafią też dobrze podkreślić akcyjność całej opowieści. Dynamicznie skadrowane, stanowią mocny punkt tego albumu. I choć nic raczej nie zapadnie nam w pamięć, to obcowanie z tymi grafikami jest w zasadzie całkiem przyjemne.
Nie sposób powiedzieć, żeby „Bitwa o Wężową Koronę” była Conanowym highlightem, choć nie jest to też zupełny niewypał. Jeśli przymknie się oko na głupawe założenia fabularne, wyjątkowo prostą fabułę i mocno prymitywne oblicze tytułowego bohatera, można czerpać z lektury pewną satysfakcję, choć raczej dla nikogo nie będzie to nic więcej niż „guilty pleasure”. Czy tyle wystarczy, by nie uznać lektury tego komiksu za stratę czasu? To już pozostawiam waszej opinii.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2024/05/conan-bitwa-o-wezowa-korone-recenzja.html
oraz na łąmach srwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid0381WPaomcPocrXuPU9arAGTmL5A4F5pCa8LZWCZhzpQeopZvZauFEpMsPcTN8XLpcl
Na przestrzeni lat mieliśmy okazję obserwować wiele różnych oblicz Conana z Cymerii. Najbardziej klasyczne, wykreowane przez Roberta E. Howarda, to odważny awanturnik, który nie boi się prawie niczego i z brawurą podąża na spotkanie z niebezpieczeństwem. Co istotne, nie był przy tym lekkomyślny, ale zwyczajnie pewny własnej siły. Takim widziało go wielu kontynuatorów dzieła...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Co można powiedzieć o "Niejasnych spektaklach"? Z pewnością to, że nie jest to książka szczególnie łatwa. Jest ona ponadto - tak - niejasna. Takie werid fiction dość dużo pozostawia czytelnikowi do samodzielnej interpretacji i raczej nie daje odpowiedzi na powstałe w toku lektury pytania. A może i daje, tyle że te odpowiedzi są... niejasne. W materii odbioru dzieła Dawida Kaina dużo więc zależy od tego, jak czytelnik reaguje na prozę tego typu i jaką ma tolerancję na dziwność podlaną sporą dawką oniryzmu.
Nie wiem, czy zrozumiałem wszystko, co autor chciał na kartach "Niejasnych spektakli" przekazać, ale to co ostatecznie do mnie trafiło okazało się na tyle intrygujące, bym ów literacki seans uznał za udany.
Co można powiedzieć o "Niejasnych spektaklach"? Z pewnością to, że nie jest to książka szczególnie łatwa. Jest ona ponadto - tak - niejasna. Takie werid fiction dość dużo pozostawia czytelnikowi do samodzielnej interpretacji i raczej nie daje odpowiedzi na powstałe w toku lektury pytania. A może i daje, tyle że te odpowiedzi są... niejasne. W materii odbioru dzieła Dawida...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Drugi album "Thorgala" (tym razem jest to już pełnowymiarowa opowieść) jest komiksem naprawdę angażującym. Van Hamme prezentuje nam pierwsze spojrzenie na pochodzenie tytułowego bohatera, co nieoczekiwanie wprowadza do serii pierwiastek science-fiction. Co zaskakuje, to fakt, że doskonale pasuje to do przygodowej, opartej na nordyckiej mitologii konwencji. Wszystko doskonale się zazębia, a my coraz mocniej wsiąkamy w ten pełen cudów świat.
I choć już w tym miejscu jest bardzo dobrze, to dopiero kolejne tomy odsłonią pełen potencjał "Thorgala".
Drugi album "Thorgala" (tym razem jest to już pełnowymiarowa opowieść) jest komiksem naprawdę angażującym. Van Hamme prezentuje nam pierwsze spojrzenie na pochodzenie tytułowego bohatera, co nieoczekiwanie wprowadza do serii pierwiastek science-fiction. Co zaskakuje, to fakt, że doskonale pasuje to do przygodowej, opartej na nordyckiej mitologii konwencji. Wszystko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ta powieść jest naprawdę interesująca i wciągająca. Do pewnego momentu. Bo im bliżej końca, tym robi się coraz bardziej wysilona. Tak gdzieś od 3/4 objętości autor serwuje nam twist za twistem, które owszem, zaskakują, ale sprawiają również, że fabuła staje się coraz bardziej naciągana. Niby wszystko jest wyjaśnione i się z sobą splata, ale te nieustanne zmiany kierunku potrafią być tak nieprawdopodobne, że ostatecznie nieco psują ogólne pozytywne wrażenia.
"Tylko ona została" mimo wszystko jest lekturą, która przynosi solidną dawkę rozrywki i nie żałuję wzięcia jej na tapet. Czy sięgnę po więcej książek Sagera? Możliwe, bo summa summarum bawiłem się nieźle. Czy nastąpi to w najbliższej przyszłości? Raczej nie.
Ta powieść jest naprawdę interesująca i wciągająca. Do pewnego momentu. Bo im bliżej końca, tym robi się coraz bardziej wysilona. Tak gdzieś od 3/4 objętości autor serwuje nam twist za twistem, które owszem, zaskakują, ale sprawiają również, że fabuła staje się coraz bardziej naciągana. Niby wszystko jest wyjaśnione i się z sobą splata, ale te nieustanne zmiany kierunku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"RIP" to dla mnie jedno z największych komiksowych zaskoczeń ostatnich lat. Świetny, brudny klimat i niesamowicie intrygująca, wielowątkowa historia - to wyznaczniki serii Gaet's-a i Moniera. Dwa pierwsze albumy potrafiły w osobliwy sposób zahipnotyzować czytelnika i utrzymać jego uwagę od początku do końca. Czy z trójką sprawa ma się podobnie?
Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Na pewno nie ma tu tak dużego zaskoczenia jak wcześniej, a to dlatego, że po prostu dobrze wiemy, jakiego stylu możemy się spodziewać. Co za tym idzie, odpada urok nowości. Ale czy jest to znaczący mankament? W mojej opinii nie, bo cała reszta jest równie interesująca jak wcześniej.
Scenarzysta ponownie powraca do wydarzeń, które widzieliśmy w poprzednich odsłonach "RIP", ale pokazuje je z jeszcze innej perspektywy, a to rzuca na wszystko nowe światło. Kolejne rzeczy się ze sobą zazębiają, a my dostrzegamy nieznane dotąd powiązania i zależności. Wszystko poprowadzone jest z zegarmistrzowską precyzją i działa doskonale nie tyko podczas lektury, ale nadaje też serii sporego potencjału do ponownego przeczytania, kiedy już ukaże się całość. Być może wtedy zobaczymy pewne wydarzenia jeszcze inaczej niż teraz.
Ponownie jestem bardzo zadowolony z lektury - komiks gra zarówno na płaszczyźnie literackiej jak i graficznej a trzeci tom tej wyjątkowej serii trzyma poziom dwóch poprzednich odsłon. Będzie czytane dalej.
"RIP" to dla mnie jedno z największych komiksowych zaskoczeń ostatnich lat. Świetny, brudny klimat i niesamowicie intrygująca, wielowątkowa historia - to wyznaczniki serii Gaet's-a i Moniera. Dwa pierwsze albumy potrafiły w osobliwy sposób zahipnotyzować czytelnika i utrzymać jego uwagę od początku do końca. Czy z trójką sprawa ma się podobnie?
Odpowiedź na to pytanie nie...
Mocno polubiłem się z pisarstwem Jozefa Kariki przede wszystkim dzięki bardzo dobrej "Szczelinie" i świetnemu "Strachowi". Później przeczytałem jeszcze "Ciemność", i choć tu było już nieco słabiej, to nadal była to powieść interesująca. Spróbowanie się z "Wiatrem" było w obliczu powyższego jedynie kwestią czasu. Rzeczony czas w końcu nadszedł i muszę powiedzieć, że stan na po lekturze wygląda tak, że jestem bardzo zadowolony.
W "Wietrze" najpierw stajemy w obliczu tajemnicy a później napięcie staje rośnie, i to mimo tego, że akcja w znacznej mierze dzieje się w jednym samochodzie. Ale słowacki pisarz potrafi wykrzesać z tej kameralnej w zasadzie scenerii maksimum - tu nie ma miejsca na nudę, ale warto odnotować, że ten stan nie został osiągnięty dzięki dzikiej akcji, ale za sprawą nieustannego poczucia zagrożenia. Psychiczny terror unosi się nad poczynaniami bohaterów cały czas. Jest duszno, jest mrocznie, jest niepokojąco.
Powieść wygrywa przede wszystkim niesamowitym klimatem, ale łyżeczką dziegciu niech będzie to, że w moim odczuciu to świetne wrażenie nieco psuje samo zakończenie. Osobiście wolałbym, żeby potoczyło się to w nieco innym kierunku, powiedzmy - mniej filozoficznym.
Całościowo wygląda to tak, że mamy do czynienia z bardzo udanym horrorem. W moim prywatnym rankingu "Wiatr" plasuje się powyżej "Ciemności", ale za "Szczeliną" i "Strachem". Tym niemniej podium jest.
(7,5)
Mocno polubiłem się z pisarstwem Jozefa Kariki przede wszystkim dzięki bardzo dobrej "Szczelinie" i świetnemu "Strachowi". Później przeczytałem jeszcze "Ciemność", i choć tu było już nieco słabiej, to nadal była to powieść interesująca. Spróbowanie się z "Wiatrem" było w obliczu powyższego jedynie kwestią czasu. Rzeczony czas w końcu nadszedł i muszę powiedzieć, że stan na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Z okazji nowej Thorgalowej kolekcji robię re-read całości (a krótkie opinie będą się pojawiać przy tych tomach, przy których dotąd ich nie umieszczałem).
Pierwsza część serii nadal robi podobne wrażenie jak lata temu. Ta historia angażuje, choć momentami jest dość naiwna. Czy to jednak przeszkadza w lekturze? W żadnym razie - bawiłem się, jak zawsze, wybornie!
Z okazji nowej Thorgalowej kolekcji robię re-read całości (a krótkie opinie będą się pojawiać przy tych tomach, przy których dotąd ich nie umieszczałem).
Pierwsza część serii nadal robi podobne wrażenie jak lata temu. Ta historia angażuje, choć momentami jest dość naiwna. Czy to jednak przeszkadza w lekturze? W żadnym razie - bawiłem się, jak zawsze, wybornie!
Jest nieźle, choć odnoszę wrażenie, że "Wydział 7" miał do zaoferowania ciekawsze historie w pierwszym sezonie. Co prawda kolejne zeszyty nadal trzymają przyzwoity poziom, ale raczej nie ekscytują. Mimo wszystko warto docenić rzetelną komiksową robotę - tak pod względem scenariusza jak i ilustracji.
Ciekawe czy kiedyś ukaże się integral zbierający wszystkie te opowiadania w jedną całość. Osobiście nie miałbym nic przeciwko.
Jest nieźle, choć odnoszę wrażenie, że "Wydział 7" miał do zaoferowania ciekawsze historie w pierwszym sezonie. Co prawda kolejne zeszyty nadal trzymają przyzwoity poziom, ale raczej nie ekscytują. Mimo wszystko warto docenić rzetelną komiksową robotę - tak pod względem scenariusza jak i ilustracji.
Ciekawe czy kiedyś ukaże się integral zbierający wszystkie te opowiadania...
Do świata Rozkrzyczanych Krain powróciłem po około roku przerwy. Czas nie zatarł pozytywnych wspomnień z poprzednich odwiedzin, dlatego też miałem nadzieję na udaną lekturę. I okazało się, że faktycznie jest dobrze. Nawet bardzo.
Marcin Mortka zamyka rozpoczęte w dwóch poprzednich częściach wątki i robi to w świetnym stylu. "Widmowy zagon" jest emocjonujący, bardzo dobrze napisany (czyta się tę powieść błyskawicznie) i zapełniony bohaterami z krwi kości. Tym razem lepiej wypadły postaci drugoplanowe, za co autorowi należą się słowa uznania, bo poprzednio było w tej materii nieco gorzej.
Nie do końca spodobało mi się tylko poprowadzenie finałowej potyczki - miałem wrażenie, że wszystko poszło szybko i nieco za łatwo. Niewykluczone, że inni czytelnicy odbiorą to inaczej, mnie jednak rzecz odrobinę zgrzytała. Nie na tyle jednak, by przesłonić jakość całości.
W obliczu rzeczonej jakości bardzo mnie cieszy, że przede mną nadal sequel i dwa prequele tego cyklu. Raczej nie od razu, ale na pewno przyjdzie na nie czas.
Do świata Rozkrzyczanych Krain powróciłem po około roku przerwy. Czas nie zatarł pozytywnych wspomnień z poprzednich odwiedzin, dlatego też miałem nadzieję na udaną lekturę. I okazało się, że faktycznie jest dobrze. Nawet bardzo.
Marcin Mortka zamyka rozpoczęte w dwóch poprzednich częściach wątki i robi to w świetnym stylu. "Widmowy zagon" jest emocjonujący, bardzo dobrze...
Ta książka to w znacznej mierze reinterpretacja baśni o śpiącej królewnie. Autorka przedstawia temat od nieoczekiwanej strony, odwraca schematy i wychodzi jej z tego całkiem ciekawa, interesująca i dość nieszablonowa opowieść.
Dla mnie była to bardziej ciekawostka niż cokolwiek innego, ale z pewnością czasu poświęconego na lekturę nie żałuję. Bo jak na baśń przystało, "Cierń" potrafi tu i ówdzie rzucić jakąś mądrą myślą.
Jest ok. Tyle.
Ta książka to w znacznej mierze reinterpretacja baśni o śpiącej królewnie. Autorka przedstawia temat od nieoczekiwanej strony, odwraca schematy i wychodzi jej z tego całkiem ciekawa, interesująca i dość nieszablonowa opowieść.
Dla mnie była to bardziej ciekawostka niż cokolwiek innego, ale z pewnością czasu poświęconego na lekturę nie żałuję. Bo jak na baśń przystało,...
Porządny horror typu animal attack. Tego typu literatura rządzi się swoimi prawami i z pewnością nie podejdzie każdemu fanowi grozy, jeśli jednak wiemy (przynajmniej z grubsza) czego się spodziewać, wówczas lektura powinna przynieść sporo frajdy.
Everson wyszedł tym razem poza charakterystyczny dla siebie horror i zaoferował nam coś nieco innego. Wyszło naprawdę dobrze. Opisy niesionej przez pająki i muchy śmierci są mocno sugestywne i obrzydliwe, dobrze też trafią do tych, którzy cierpią na arachnofobię i entomofobię. Całkiem nieźle poprowadzona jest też warstwa obyczajowa.
Całościowo "Fioletowe oczy" nie zawodzą - dla mnie jest to kolejna dobra książka od Eversona (na tę chwilę stosunek tych udanych do nieco gorszych to 3:1). W przyszłości będę kontynuował eksplorację bibliografii autora.
Porządny horror typu animal attack. Tego typu literatura rządzi się swoimi prawami i z pewnością nie podejdzie każdemu fanowi grozy, jeśli jednak wiemy (przynajmniej z grubsza) czego się spodziewać, wówczas lektura powinna przynieść sporo frajdy.
Everson wyszedł tym razem poza charakterystyczny dla siebie horror i zaoferował nam coś nieco innego. Wyszło naprawdę dobrze....
Nie miałem kontaktu z prozą Pilipiuka od wielu lat, dawno temu zniechęciłem się do tego pisarza za sprawą Wędrowycza i jakoś omijałem jego książki. Teraz, tak w sumie z głupia frant, postanowiłem dać mu szansę i sprawdzić co pisze i jak pisze.
To czytelnicze randez-vous nie okazało się jednak szczególnie udane. Chyba po prostu ja z Andrzejem do siebie nie pasujemy. Te pięć opowiadań nie jest w żadnym razie materiałem nieudanym, ale absolutnie nic mnie w tych historiach nie grzeje. Opowieści się toczą, ja sobie czytam, potem doczytuję do końca i tyle. Za tydzień nie będę pamiętał o czym to wszystko było. Nie porwała mnie fabuła, nie porwali mnie bohaterowie. Rozumiem, że Skórzewski i Storm to postaci znane fanom autora od dawna, ja z nimi styczność miałem pierwszy raz i nie powiem, by byli szczególnie charyzmatyczni lub charakterystyczni. Ani nie kibicowałem im szczególnie, ani nie byli w fascynujący sposób odrzucający.
Jedyne opowiadanie, które jakoś przebiło się przez tę skorupę obojętności to ostatnie, tytułowe. W nim Pilipiuk trafnie diagnozuje specyfikę dzisiejszych czasów i kreśli niepokojącą wizję jak może wyglądać świat, jeśli w porę nie zatrzymamy moralnej degrengolady towarzyszącej wielu aspektom życia społecznego. Niektórzy powiedzą, że wizja autora jest przesadzona i choć taka może się obecnie wydawać, to trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie - czy aby na pewno pokazany rozwój wydarzeń jest tak bardzo nieprawdopodobny?
Fani pewnie docenią bardziej, mnie podobały się jedynie poszczególne elementy kolejnych opowiadań a żadne nie zagrało niestety całościowo. Dlatego oceniam ten zbiór jako przeciętny.
Nie miałem kontaktu z prozą Pilipiuka od wielu lat, dawno temu zniechęciłem się do tego pisarza za sprawą Wędrowycza i jakoś omijałem jego książki. Teraz, tak w sumie z głupia frant, postanowiłem dać mu szansę i sprawdzić co pisze i jak pisze.
To czytelnicze randez-vous nie okazało się jednak szczególnie udane. Chyba po prostu ja z Andrzejem do siebie nie pasujemy. Te...
Pierwszy tom cyklu Romualda Pawlaka czarował staroświeckim, mocno socjologicznym podejściem do science-fiction. Drugi znacząco poszerzył obraz świata przedstawionego, kreśląc tło i polityczne zależności panujące we Wszechświecie. Trzeci idzie jeszcze inną drogą, oferując czytelnikowi coś więcej. Na kartach "Wolnego jak Hamilton" nadal występuje polityka, ale z nią mieliśmy już styczność poprzednim razem, novum w "Domu Krastów" jest sznyt szpiegowski.
Manewr okazał się być udany, co jest dla mnie pewnym zaskoczeniem. Dlaczego? Nie przez brak wiary w umiejętności autora, bo ten udowodnił w poprzednich tomach, że wie, jak się pisze. Chodzi mi bardziej o to, że na przestrzeni całej powieści udało się utrzymać napięcie i to mimo tego, że "Wolny jak Hamilton" odcina się w zasadzie od jakiejkolwiek sensacji. Autor inaczej rozkłada akcenty, czasami skupia się na spojrzeniu na Hamiltonian i ich pragnienia oraz dążenia, innym razem przypomina czytelnikom wątek kontaktu z obcą cywilizacją, bywa też, że na pierwszy plan wychodzi polityka. Wszystko prowadzone jest w dość powolnym tempie, ale nie ma tu miejsca na nudę, bo podskórne napięcie jest wyraźnie wyczuwalne. To się chwali, bo dzięki temu uwaga czytelnika cały czas jest przy poczynaniach głównego bohatera, Olega Skuna.
Co do bohaterów właśnie, tu mam akurat pewne zastrzeżenia, bo poza postacią wspomnianą przed chwilą, inne nieco zawodzą. Pawlak poświęca im nieco za mało uwagi, przez co nie są w stanie przyciągnąć do siebie uwagi odbiorcy. A był na tym polu spory potencjał, choćby w postaci Kennedy.
Lepsza kreacja bohaterów drugoplanowych to zadanie dla Romualda Pawlaka na kolejne tomy, jednak nawet mimo tej wady "Wolny jak Hamilton" jawi się ostatecznie jako powieść dobra. Nie jest to fantastyka dla każdego, ale jeśli ceni się takie nieco retro spojrzenie na gatunek, lektura powinna przynieść sporo przyjemności. Dla mnie była satysfakcjonująca i gdy się ukażą, zapoznam się prawdopodobnie z kolejnymi odsłonami tej serii. Na tę chwilę trzy wydane dotąd tomy trzymają bardzo równy, solidny poziom.
Pierwszy tom cyklu Romualda Pawlaka czarował staroświeckim, mocno socjologicznym podejściem do science-fiction. Drugi znacząco poszerzył obraz świata przedstawionego, kreśląc tło i polityczne zależności panujące we Wszechświecie. Trzeci idzie jeszcze inną drogą, oferując czytelnikowi coś więcej. Na kartach "Wolnego jak Hamilton" nadal występuje polityka, ale z nią mieliśmy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Uniwersum DC kojarzy się przede wszystkim z zamaskowanymi herosami oraz z problemami o wielkiej, wręcz kosmicznej skali. Dylematy, z którymi mierzą się superbohaterowie, by ocalić zagrożoną ludzkość, mają nierzadko olbrzymią wagę, a skala ich działań jest niezwykle szeroka – najczęściej muszą mieć na uwadze dobro całej planety, a zapewnienie jej mieszkańcom bezpieczeństwa to nie lada wyzwanie. Łatwo wtedy stracić z oczu coś innego, znacznie mniej spektakularnego, lecz nie mniej istotnego – człowieka. Bo prawdziwe dramaty przeżywane są nie tylko w skali makro. „Inna historia Uniwersum DC” to opowieść o tych, którzy doświadczyli niesprawiedliwości i postanowili zrobić coś, żeby inni mogli tego uniknąć.
„Inna historia Uniwersum DC” składa się z pięciu rozdziałów. To pięć opowieści o ludziach, którzy choć zazwyczaj stali w cieniu najbardziej znanych bohaterów, to także mają wiele do opowiedzenia. Ich doświadczenia często stoją w sprzeczności z pojęciem „amerykańskiego snu”, bo jak się okazuje, trudno, by się spełnił, gdy podchodzi się do jego realizacji z pozycji znacznie mniej uprzywilejowanej niż ci, którym udało się wejść na szczyt.
Żyjemy w czasach, kiedy ludzie zaczęli w końcu dostrzegać, że uciskane przez lata bądź dekady mniejszości doznały wielu krzywd z rąk tych, którzy zawłaszczyli pojęcie „normalność” i wyrzucili poza społeczny nawias każdego, kto nie pasował do ich definicji tego słowa. Z ciemnych kart historii trzeba się oczywiście rozliczyć i nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale w pewnym momencie przepraszanie poszło za daleko, w efekcie czego obecnie jesteśmy świadkami wykoślawienia tej szlachetnej idei, co skutkuje zauważalnym zmęczeniem wielu osób tym tematem oraz bagatelizowaniem zjawiska, co sprawia z kolei, że łatwo ponownie wpaść w błędne koło lekceważenia punktu widzenia innej osoby. To nigdy nie jest dobre rozwiązanie, dlatego tak istotna wydaje się być empatia. Próba zrozumienia, próba dialogu. Taką drogą stara się iść John Ridley na kartach „Innej historii Uniwersum DC”.
Co zaskakuje, dzieło Ridleya na dobrą sprawę nie jest komiksem superbohaterskim. Owszem, występują tu Superman czy Batman, ale stanowią ledwie tło, punkt odniesienia dla zaprezentowania historii tych, których na co dzień albo nie widać albo którzy stanowią dodatek do przygód tych najbardziej rozpoznawalnych. To strzał w dziesiątkę, bo przeniesienie uwagi na postaci drugo- czy nawet trzecioplanowe odziera je z anonimowości i w końcu daje im głos. A są to opowieści warte usłyszenia. Pełno w nich niesprawiedliwości, przemocy, doświadczeń, które mogą położyć się cieniem na całym dorosłym życiu – potrafią podciąć skrzydła i odebrać motywację. A jednak, paradoksalnie, „Inna historia Uniwersum DC” mówi o prawdziwych bohaterach. Bo są to ludzie, którzy chcieli zmienić coś na lepsze nawet mimo tego, że sami nie dostali od świata nic, za co mogliby go pokochać. Mimo tego i mimo upadków, które zdarzały się po drodze, byli w stanie dać społeczeństwu wiele od siebie. Każdy z pięciu rozdziałów tego albumu dotyczy postaci pełnych wad, ale w pewnym sensie każda z nich jest większym bohaterem niż kuloodporny kosmita z Kryptona. Widzimy tu ludzkie oblicze Uniwersum DC, które świeci pełnym blaskiem i odbudowuje wiarę czytelnika w siłę empatii, w siłę zwykłego człowieka. Nawet jeśli czasem życie musi przeczołgać go po zalegającym na ulicach brudzie.
Czy w przypadku „Innej historii Uniwersum DC” można mówić o politycznej poprawności? Na upartego można. Czy ma to sens? Niespecjalnie. Jestem uczulony na przesadzone próby wpisania się w dominującą obecnie narrację, bo potem człowiek może się tylko uśmiechnąć z politowaniem i zażenowaniem, kiedy wychodzą z tego takie kwiatki, jak czarnoskóra Anna Boleyn w „historycznym” serialu czy obowiązkowe lokowanie postaci ze społeczności LGBT+ w absolutnie każdym dziele popkultury (czy wedle tej narracji to dalej jest mniejszość?), nie mówiąc już o zmianach koloru skóry kolejnych znanych bohaterów (oczywiście tylko w jednym kierunku, swoją drogą – wyzywam przemysł filmowy, żeby zmienił kolor skóry Tarzana!) – są to rzeczy absurdalne i trudno tego nie zauważać. Tyle że w „Innej historii Uniwersum DC” nie chodzi o głaskanie mniejszości po główkach. Ridley podchodzi do zagadnienia kompleksowo, próbuje rzeczywiście diagnozować to, z czym mierzą się postaci, o których pisze.
Choć „Inna historia Uniwersum DC” została wydana w ramach linii „DC Deluxe”, nie sposób powiedzieć, by była klasycznym komiksem. Zdecydowanie lepiej pasuje do niej określenie „powieść graficzna”. John Ridley przedstawia losy pięciorga bohaterów w formie swego rodzaju monologu, któremu towarzyszą ilustracje. Zastosowanie tego manewru pozwoliło autorowi bardzo głęboko wejrzeć w ich psychikę i dokładnie określić okoliczności, jakie ich ukształtowały. Podczas lektury widać, że to na ten aspekt został położony najmocniejszy nacisk i w mojej opinii wyszło to świetnie i bardzo przekonująco.
Warstwa graficzna omawianego albumu prezentuje się naprawdę solidnie, trzeba jednak zwrócić uwagę na fakt, że nie są to typowe komiksowe ilustracje. Grafiki towarzyszą tekstowi i to on pełni w tym dziele rolę nadrzędną. Nie sposób powiedzieć, żeby rysunki były zupełnie nieistotne, warto jednak mieć świadomość, że funkcjonują one w swoisty sposób. Gdy przyjmiemy to już do wiadomości, wtedy nietrudno będzie docenić kunszt artystyczny twórców, bo poszczególne strony pełne są grafik, które śmiało można uznać za dzieła sztuki. Zdecydowanie jest na czym zawiesić oko.
Nie spodziewałem się, że powieść graficzna o takiej charakterystyce, jak „Inna historia Uniwersum DC”, okaże się aż tak dobra i nie będę miał prawie żadnych zastrzeżeń. Przekonałem się, że można podejść do tematu inaczej, niż robi to obecnie popkulturowy mainstream i dać czytelnikowi dzieło, które nie wali po głowie obuchem politycznej poprawności, zamiast tego prowokuje do przemyślenia tego, z czym mogą się borykać ludzie inni niż my. W pewnych okolicznościach łatwo odmówić im pełni praw i sprawić, że ich życie stanie się dalece mniej komfortowe niż nasze. Warto jednak pamiętać, że wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi i powinniśmy otrzymać swoją szansę na szczęście.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2024/06/inna-historia-uniwersum-dc-recenzja.html
oraz na łamach serwisu Szortal - https://www.facebook.com/Szortal/posts/pfbid0gRa55MQMcVLpumjp3J2DhHmCixh28y3DbYomdWx1MWCpnaR7aWZjEeXKo61HLdesl
Uniwersum DC kojarzy się przede wszystkim z zamaskowanymi herosami oraz z problemami o wielkiej, wręcz kosmicznej skali. Dylematy, z którymi mierzą się superbohaterowie, by ocalić zagrożoną ludzkość, mają nierzadko olbrzymią wagę, a skala ich działań jest niezwykle szeroka – najczęściej muszą mieć na uwadze dobro całej planety, a zapewnienie jej mieszkańcom bezpieczeństwa...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to