-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2024-05-14
2024-05-14
2024-05-05
2024-05-01
2024-04-26
2024-04-22
2024-04-19
2024-04-17
2024-04-07
2024-04-07
2024-03-31
2024-03-28
Na tytułowej okładce najnowszej powieści Roberta Michniewicza widnieje blurb, głoszący iż Wreszcie mamy autora na miarę Ludluma czy Folletta! Nasuwa mi się natychmiast powiedzenie - Swego nie znacie, cudze chwalicie. Bo po pierwsze mamy w Polsce co najmniej jednego wybitnego autora powieści szpiegowskich - Vincenta Severskiego, po drugie Michniewicz pokazuje w Dolinie szpiegów niepowtarzalny talent i styl, który daje pewność, że obaj wspomniani klasycy nie byliby w stanie oderwać się od lektury tej książki. Podobnie zresztą jak ja nie byłem w stanie.
Moda zapanowała wśród polskich emerytowanych szpiegów na pisanie książek. Trudno powiedzieć skąd się ona bierze, może jednak szpieg na emeryturze nudzi się zbytnio, a że ma o czym opowiadać, to zasiada do komputera i pisze. Jednym wychodzi to znakomicie - przywołany Vincent Severski jest znakomitym przykładem, innym ciut gorzej i tu pozwolę sobie używanie danych personalnych pominąć, ci, którzy śledzą moje recenzje, wiedzą kogo mam na myśli. Michniewicz już drugą książką (nie znam tej pierwszej - Partnerzy. Początek, więc się nie wypowiadam) awansował na mój absolutny top autorów książek nie tylko sensacyjnych, ale ogólnie tych, na których kolejne powieści czekam z utęsknieniem i niemal zegarkiem w ręku. Bo doprawdy miałem kłopot z odkładaniem jej na półkę w zasadzie od pierwszych stron, a drugą połowę, nie tak przecież małą (książka ma 650 stron, jak przystało na solidną szpiegowską literaturę) przeczytałem w jeden wieczór, kończąc głęboką nocą, zdecydowanie poza granicami rozsądku w kontekście kilkunastu godzin pracy zawodowej kolejnego dnia. No ale nie dało się oderwać. Nie dało.
I nie chodzi nawet o to, że książka ma jakieś zawrotne tempo. Na początku rzeczy dzieją się dość spokojnie, jeśli nie leniwie wręcz, są chwilowe przyspieszenia, ale wszystko toczy się swoim torem, adekwatnym zresztą do czasów, w których są osadzone. Wszak nawet u schyłku wojny telefonów komórkowych nie było, internetów też, nie mówiąc o ponaddźwiękowych samolotach. Początkowo obserwujemy też wydarzenia w kilku miejscach, gdzie działania wywiadów wrogich armii miały swoje siedziby - przede wszystkim w Londynie, Berlinie, ale też we Francji, Włoszech czy okupowanej Polsce. Wszystko nabiera zawrotnego tempa, gdy wszyscy bohaterowie znajdują się w jednym miejscu i w jednym czasie. Zawrotnego, ale wciąż realnego w tamtych czasach. Nie ma żadnych mrozyzmów i bondyzmów, jeśli wiecie o co chodzi. Można powiedzieć, że Dolina szpiegów w tej konstrukcji jest klasykiem literatury szpiegowskiej, z wielkim finałem rozciągniętym na około sto stron. No palce lizać!
Nie stroni jednak Michniewicz od tematów trudnych, kontrowersyjnych. Najważniejsze wydarzenia powieści rozgrywają się na Podhalu, w Zakopanem głównie. Pojawia się zatem temat kolaboracji części górali z faszystami, członkowie Goralenvolk pojawiają się na kartach książki, choć raczej marginalnie, a nie na pierwszym planie. A jednak są, jest to prawda historyczna, o której niektórzy chcieliby zapomnieć, ale przecież się nie da. Jednak najbardziej parszywą postacią jest osoba spoza tej organizacji, która zdradza wyłącznie dla dudków. To też może górali zaboleć, niemniej trzeba jasno powiedzieć, że przytłaczająca większość mieszkańców Podhala to u Michniewicza autentyczni polscy patrioci, gotowi ponieść najwyższą cenę w imię wolności ojczyzny. Nie jestem historykiem, ale wydaje mi się, że te obrazy, te proporcje mogą być bliskie rzeczywistości tamtych czasów. Autor delikatnie zaczepia też Francuzów, którzy również nie wszyscy w czasie wojny byli święci i czyści. Zresztą jaki naród mógł wtedy być nieskalany? Idzie też Michniewicz i w drugą stronę, bo nie wszyscy Niemcy są u niego uosobieniem zła. Niektórzy pracownicy wywiadu, ale i nie tylko, są całkiem przyzwoitymi ludźmi, mającymi zasady i szanującymi rywali wewnętrznych i zewnętrznych. Dzięki temu książka nie jest skrajnie czarno-biała, jakkolwiek właściwe proporcje, odpowiadające historycznej prawdzie, jak mi się wydaje, zachowuje.
Dla osób, które Zakopane i okolice znają i lubią, książka może też być ciekawą wycieczką po wojennym Podhalu. Wiele ulic i miejsc współczesnego Zakopanego wciąż nosi te same nazwy, a znający topografię miasta bez trudu domyślą się, które niemieckie nazwy używane w książce odpowiadają współczesnym lokalizacjom. Są i oczywiście Tatry, oglądane jednak głównie przez okna, choć i na dość długi spacer po dolinach i szczytach czytelnik z bohaterami będzie się miał okazję wybrać. Dla wielu zaskoczeniem może być, że wiele rzeczy dziś wygląda tak samo, jak przed osiemdziesięcioma laty. Z jednej strony na przykład Wielka Krokiew i Droga pod reglami, a z drugiej nieustające kłopoty komunikacyjne na trasie Zakopane - Nowy Targ. Miałem czasami wrażenie, że w czasie wojny nie jechało się tej trasy wiele dłużej niż obecnie - zwłaszcza w tak zwanym wysokim sezonie.
Trudno aż uwierzyć, że to dopiero druga książka Michniewicza, bo warsztatowo też jest niemal perfekcyjna. Narracja taka, jaką lubię najbardziej - trzecioosbowa, liniowa, ułożona chronologicznie. Rozdziały są na ogół krótkie, treściwe, co dodaje książce dynamiki. Stylistycznie i językowo też trudno coś autorowi zarzucić, książkę czyta się łatwo i przyjemnie nie tylko dla niebywale wciągającej szpiegowskiej intrygi, ale i dla naturalności dialogów, stylistycznej gładkości i językowej czystości. No i jest ta książka odpowiednio gruba. Nie ma się wrażenia nadmiernej kompaktowości, nie ma też poczucia rozwlekłości, przestojów i dłużyzn.
Książki szpiegowskie lubię od dawna, nawet bardziej chyba niż kryminały czy thrillery. Sporo ich przeczytałem i muszę przyznać, że Dolina szpiegów znalazła się w moim osobistym top 3. Nie potrafię powiedzieć czy na miejscu pierwszym, ale w najściślejszej czołówce bez wątpienia. Myślę, że warto się wybrać do księgarni jeszcze przed świętami, trochę wolnego nas czeka, a książka porywa tak mocno, że czas i otaczający świat przestają istnieć. Choć z drugiej strony jest warta tych piekących z niewyspania oczu nawet w normalnym pracowitym czasie.
Szanowny panie Vincencie Severski. Ma pan godnego rywala w walce o czytelnicze szpiegowskie serca. Mam tylko nadzieję, że ta wojna przyniesie tylko i wyłącznie korzyści. Dla pana, Roberta Michniewicza, a przede wszystkim Waszych fanów.
Na tytułowej okładce najnowszej powieści Roberta Michniewicza widnieje blurb, głoszący iż Wreszcie mamy autora na miarę Ludluma czy Folletta! Nasuwa mi się natychmiast powiedzenie - Swego nie znacie, cudze chwalicie. Bo po pierwsze mamy w Polsce co najmniej jednego wybitnego autora powieści szpiegowskich - Vincenta Severskiego, po drugie Michniewicz pokazuje w Dolinie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-22
Swoją przygodę z duetem Douglas Preston i Lincoln Child zacząłem całkiem niedawno, od Starych kości, pierwszej części cyklu z archeolożką Norą Kelly, choć wcześniej wiele słyszałem o serii z Pendergastem. Bardzo mi się ta powieść spodobała, ale w jakiś przedziwny sposób ominęła mnie druga część z Kelly. Na szczęście nie zapomniało o mnie wydawnictwo Agora, która przesłała mi do recenzji część trzecią - Diabelską górę. Połknąłem ją ekspresowo i zamówiłem natychmiast tę środkową, zastanawiając się jednocześnie, jak znaleźć czas na lekturę kilkunastu tomów Pendergasta...
Mam taki zwyczaj, staram się co do zasady serie czytać chronologicznie, od pierwszej do ostatniej części, kiedy mnie zainteresuje jakaś powieść, będąca którąś tam z kolei w cyklu odkładam ją na półkę i wracam dopiero wtedy, kiedy przeczytam części poprzednie. Jednakże obowiązki recenzenta nie zawsze na takie działanie pozwalają, wszak opinia wystawiona więcej niż dwa tygodnie po premierze jest trochę jak przysłowiowa musztarda po obiedzie, czy też popularna niegdyś zalewajka (nie wiecie - jedna porcja kawy zalewana po raz drugi wrzątkiem - tak się robiło w czasach słusznie minionych). Chcąc nie chcąc zabrałem się za Diabelską górę, spoglądając jednak często na leżący obok Ogon skorpiona. Uspokajam jednak, oczywiście zalecam czytanie serii z Norą Kelly od początku, ale można zacząć i od części, która premierę miała nieco ponad tydzień temu. Oczywiście nawiązania do poprzednich historii odnajdziecie, ale są one na tyle rzadkie i mało istotne, że nie utrudniają lektury.
A książka jest świetna. Trzyma w napięciu w zasadzie od pierwszej strony, jej akcja rozwija się bardzo dynamicznie, wciągając czytelnika bez reszty. Tempo jest naprawdę wysokie, ale nie aż tak, by uznać je za nieprawdopodobne w realnym świecie. No dobrze, może chwilami, choć w Stanach Zjednoczonych, gdzie osadzona jest akcja, nawet takie rzeczy mogą się zapewne zdarzyć. W każdym razie Remigiusz Mróz i Katarzyna Bonda uznaliby tę książkę za nudną, co dla niektórych może być najlepszą jej reklamą. Tematyka jest też bardzo ciekawa, wszak nie ma chyba na świecie takiej osoby, która nie zastanawia się czasami, czy poza ziemią istnieją jakieś cywilizacje, jak bardzo są zaawansowane i jak skończyłoby się nasze z nią spotkanie - przyjacielskimi pogawędkami czy też regularną wojną. Proszę się jednak nie obawiać, Preston i Child nie zafundowali nam jakiejś baśniowej fantastyki, lecz rasowy, mocny thriller, dla którego te rozważania o zielonych ludzikach są jedynie tłem i pretekstem. Thriller archeologiczny, nie zdradzę więc wielkiej tajemnicy, jeśli napiszę, że nasza główna bohaterka tym razem próbuje odkopać pojazd obcych. Uwierzcie, Indiana Jones się chowa.
To co dla mnie ważne Diabelska góra napisana jest klasycznie - w trzecioosobowej, liniowej narracji, bez retrospekcji i innych tak popularnych w dzisiejszej prozie, ozdobników i fajerwerków, które tylko lekturę utrudniają, a nie wzbogacają czytelnicze doznania. Mówić cokolwiek o warsztacie tak doświadczonych i uznanych autorów aż wstyd, w każdym razie książkę czyta się szybko, gładko i z przyjemnością, nie tylko dzięki oryginalnej treści, ale też dopieszczonej formie. Tradycyjne w tym miejscu ukłony dla tłumacza, Jana Kraśko, który książkę przetłumaczył, a nie przepisał po polsku, co też nie jest złotym standardem naszych czasów. Objętościowo Diabelska góra też spełnia oczekiwania - nie jest przegadana, ale też nie nazbyt kompaktowa. Czterysta stron dobrej sensacji - jak znalazł na cztery wieczory zapracowanego człowieka.
Po raz kolejny znalazłem się w kropce. Drugą część cyklu z Norą Kelly przeczytam na pewno, ale bardzo bym chciał poczytać i Pendergasta. Jak jednak znaleźć na to czas, skoro obok komputera leży już kolejna powieść do recenzji, zdaje się, że równie smakowita, a półka z etykietą do przeczytania w jakiś przedziwny sposób zdaje się robić coraz mniejsza i węższa... Ciężkie jest życie lubiących czytać, oj ciężkie. Niemniej Diabelską górę polecam i to mocno.
Swoją przygodę z duetem Douglas Preston i Lincoln Child zacząłem całkiem niedawno, od Starych kości, pierwszej części cyklu z archeolożką Norą Kelly, choć wcześniej wiele słyszałem o serii z Pendergastem. Bardzo mi się ta powieść spodobała, ale w jakiś przedziwny sposób ominęła mnie druga część z Kelly. Na szczęście nie zapomniało o mnie wydawnictwo Agora, która przesłała...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-13
Uwielbiam literaturę szpiegowską, dobrą literaturę szpiegowską, dlatego z dużymi oczekiwaniami zasiadłem do lektury Ostatniego azylu Marcina Falińskiego. Od autora będącego byłym oficerem polskiego wywiadu oczekiwałem wciągającej, intrygującej powieści, która odsłoni wiele tajemnic działania służb specjalnych, zaoferuje fascynującą intrygę. Szczerze muszę jednak przyznać, że po lekturze mam spory niedosyt, spodziewałem się czegoś więcej.
Przy tej książce nie da się żadną miarą uciec od porównań do Vincenta Severskiego i jego książek. Przecież to on jest ojcem i na dziś niepodzielnym królem polskiej literatury szpiegowskiej, pisanej niejako od wewnątrz, przez byłych pracowników wywiadu. Na książki Severeskiego czeka się z niecierpliwością, biegnie do księgarni w dniu premiery, a potem zarywa noce. Czy tak samo będę miał z Falińskim? Nie sądzę. Jak zapewne wiecie Ostatni azyl to nie pierwsza jego książka, ale pierwsza, która wpadła w moje ręce. Być może ma to pewien wpływ na mój odbiór, bo choć to jest niezależna historia, nie stanowi części jakiegoś cyklu, to jest w niej sporo nawiązań do poprzednich historii, dla osoby nie znającej poprzednich książek autora czasami trudnych do zrozumienia. Częściowo pokrywają się też bohaterowie, może więc jednak warto czytać Falińskiego od początku, od pierwszej do ostatniej premiery.
Niemniej i tak mam wrażenie, że akcja powieści jest mocno chaotyczna. Zagmatwanie, mylne wątki i podobne zabiegi dla literatury szpiegowskiej są dość charakterystyczne, ale u Falińskiego intryga nie jest jakoś bardzo skomplikowana - chodzi o walkę różnych wywiadów o cenne dokumenty i precjoza. Przenosi się ona oczywiście z miejsca na miejsce, jednak czasami te zmiany większego fabularnego sensu nie mają. Niepotrzebne w mojej opinii są też początkowe flesze z przeszłości dalszej i bliższej. Nie do końca rozumiem też brak ciągłości wydarzeń współczesnych. Autor daje swoim bohaterom kilka lat przerwy w poszukiwaniach - w jakim celu doprawdy nie wiem, nie jest to do końca wyjaśnione. Zresztą przez większość książki fabuła toczy się leniwie, żeby nie powiedzieć mozolnie. Tak naprawdę dopiero w finale akcja nabiera tempa, dzieje się sporo, następstwa wydarzeń są logiczne i zrozumiałe.
Szpiegiem nie jestem, nie byłem i już raczej nie będę, na pewno Faliński na życiu pracowników wywiadu zna się wiele lepiej, z autopsji choćby, ale jednak wiele scen z książki wydaje mi się mało prawdopodobnych. Spotkania szpiegów i głośne rozmowy dotyczące prowadzonych operacji w powszechnie dostępnych lokalach gastronomicznych, których kilka wraz z bohaterami odwiedzamy? Serio, tak to się odbywa? Dwudziestominutowe sprawdzanie w czasie gorącej i dynamicznej rozgrywki na obcym terenie? Zabieranie niezwiązanej z wywiadem małżonki na tak naprawdę służbowy wyjazd? Jakoś to wszystko mi do świata szpiegów, który znam oczywiście tylko z książek, średnio pasuje.
Jest ta książka jak dla mnie za krótka, historia wymyślona przez Falińskiego ma potencjał na zdecydowanie więcej, mam wrażenie, że autor poddaje się modzie na książki kompaktowe, nie przekraczające nadto 300 stron. Ja po powieści szpiegowskiej spodziewam się opasłego tomiszcza, a tu w sumie dostaję książeczkę. Siłą rzeczy wiele wątków, wiele wydarzeń opisanych jest skrótowo, w fabule mamy wiele dziur. Na przykład główny bohater znika na kilka dni i dopiero z jego opowieści po finale dowiadujemy się, że w tym czasie dokonał on przełomowego dla całej akcji odkrycia. Hym... No szkoda, że autor spieszył się z zakończeniem, a może wydawnictwo go poganiało...
Warsztat Faliński ma przyzwoity, stylistycznie pisze gładko, choć czasami, ale na szczęście tylko czasami, dialogi brzmią trochę sztucznie, nienaturalnie. Narracja jest liniowa, trzecioosobowa, czyli taka jaką lubię najbardziej, szkoda tylko tych niezrozumiałych przeskoków czasowych. Jak napisałem w tytule recenzji czuję spory niedosyt po lekturze Ostatniego azylu. Liczyłem, że i na kolejne książki Marcina Falińskiego będę czekał z wielką niecierpliwością, ale... No nie, chyba nie będę czekał, choć może przeczytam.
Uwielbiam literaturę szpiegowską, dobrą literaturę szpiegowską, dlatego z dużymi oczekiwaniami zasiadłem do lektury Ostatniego azylu Marcina Falińskiego. Od autora będącego byłym oficerem polskiego wywiadu oczekiwałem wciągającej, intrygującej powieści, która odsłoni wiele tajemnic działania służb specjalnych, zaoferuje fascynującą intrygę. Szczerze muszę jednak przyznać,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-04
Fanem brytyjskiej literatury kryminalnej nie jestem, przyznaję to szczerze, nie zmieniła tego nawet niedawna ofensywa jednego z wydawnictw, które zarzuciło recenzentów i księgarniane półki powieściami, dla których ja ukułem nazwę thrillerów londyńskich. Dlatego do Dobrej dziewczyny, złej dziewczyny podchodziłem z dużą rezerwą, ale zawiodłem się przyjemnie. Może dlatego, że autor nie jest typowym i rodowitym Anglikiem, a akcja powieści nie rozgrywa się w Londynie.
Dobra dziewczyna, zła dziewczyna w dużej mierze wymyka się z kanonu angielskiej literatury kryminalnej, którą miałem okazję czytać. Nie było tego wiele, bo, jak wspomniałem, wielkim fanem tego odłamu kryminałów i thrillerów nie jestem. Po pierwsze dlatego, że w przeciwieństwie do większości thrillerów określanych przez wydawców jako psychologiczne, naprawdę jest psychologiczny, albo inaczej, warstwa psychologiczna jest bardzo rozbudowana, istotna i opiera się stosowanym przez innych uproszczeniom i uogólnieniom. Postać Evi dla wielu będzie w tej książce najważniejsza, jej traumatyczne przeżycia z dzieciństwa i ich konsekwencje w życiu dorosłym są nietuzinkowe, przez autora dobrze i konsekwentnie zbudowane. Dają wiele do myślenia, do głębi poruszają, zwłaszcza, że finał tej warstwy książki jest tak zaskakujący, jak i nieoczywisty. Autor pozwala nam na własne osobiste dokończenie historii tej tajemniczej dziewczyny, nie narzucając bynajmniej rozwiązań pozytywnych i optymistycznych. Fajnie, że Robothama nie skusiło domknięcie tej historii w jakiś mało realny sposób. Czyni to powieść bliską rzeczywistemu światu, realną i autentyczną.
Również warstwa stricte kryminalna może się podobać. W dużej mierze przez swoją zwyczajność, brak spektakularnych fajerwerków i zdarzeń nierealnych. Bohaterowie pozytywni i negatywni, a także ofiara to zupełnie zwyczajni, przeciętni ludzie. Tacy, jakich spotykamy na co dzień w swoim otoczeniu, i to nie tylko w Nottingham, ale i w każdym innym mieście na całym świecie. Mają swoje wady, swoje zalety, słabsze i mocniejsze strony, ale wszystko mieści się w przeciętnej normie. Całą intryga kręci się w jednej, jakkolwiek dość licznej i o skomplikowanych zależnościach, rodzinie. Zupełnie przeciętni są też śledczy, nie grają oni w tej powieści pierwszych skrzypiec, głównym bohaterem obok wspomnianej Evi jest policyjny psycholog, wspierający śledztwo. Postać także o bogatej i dramatycznej przeszłości, ale zupełnie przeciętna. Tempo akcji zawrotne nie jest, ale czytelnik w czasie lektury nudził się nie będzie. Autor wprowadza swoich policyjnych bohaterów, jak również czytelników, na liczne błędne ścieżki i tropy. Fajerwerków doczekamy się dopiero w finale, ale i tu nie mamy wrażenia, że autora poniosła wyobraźnia.
Książka jest mroczna i deszczowa, jak większość angielskich kryminałów. Momentami schodzimy bardzo głęboko do podziemnego świata pełnego narkotyków, alkoholu, prostytucji, ogólnego zła, ale i w tym Robotham nie znęca się nad czytelnikiem kaskadą obrzydliwych i strasznych obrazów. Krew tu się nie leje gęsto, trup nie ściele, broń wyciągana jest rzadko i to tylko po to, by kogoś postraszyć, a nie po to, by zadawać śmierć jedną po drugiej. Intryga uknuta jest interesująco, jak wspomniałem czytelnik kilkukrotnie zmieni swojego faworyta w kategorii morderca, ale z dobrym ostatecznym typowaniem i tak będzie miał kłopot, bo jednak ostateczne rozwiązanie, a w zasadzie rozwiązania, zaskakują. Może nie szokują, ale chyba jednak nieco zaskakują.
Z formalnego punktu widzenia też nie jest źle. Autor nie ulega modzie i narrację prowadzi tylko z dwóch perspektyw, co w tym typie literatury i w obecnych czasach wynikiem jest raczej w dolnych granicach normy. Obie narracje są pierwszoosobowe, prowadzone przez dwoje głównych bohaterów, którzy w swoich relacjach znakomicie się uzupełniają, nawet wtedy, kiedy przez karty powieści idą ramię w ramię. Unika też Robotham tak popularnych dziś zmian czasoprzestrzeni, retrospekcji i prospekcji, narracja jest liniowa, konsekwentna i logiczna. Językowo i stylistycznie trudno coś zarzucić autorowi, widać, że pióro i warsztat ma wyrobione przez lata pracy w różnych pisarskich profesjach. Dobre jest też tłumaczenie Macieja Studenckiego, w polskiej wersji mamy do czynienia z naszym językiem, nie zaś kalką z angielskiego.
Zgodnie z notką biograficzną Michael Robotham w świecie anglojęzycznym jest bardzo popularnym autorem, wiele jego książek zostało też przetłumaczonych. W Polsce na przestrzeni dwóch ostatnich dekad ukazało się kilka jego pozycji (poprzednia aż sześć lat temu), jakkolwiek mam wrażenie, że w naszym kraju wielkiego uznania i popularności nie zdobył. Ja osobiście o tym autorze usłyszałem po raz pierwszy. A szkoda, bo jeśli inne jego powieści są równie dobre, jak Dobra dziewczyna, zła dziewczyna, to powinny się one ukazywać na naszym rynku regularnie i mieć grono wiernych czytelników. Polecam.
Fanem brytyjskiej literatury kryminalnej nie jestem, przyznaję to szczerze, nie zmieniła tego nawet niedawna ofensywa jednego z wydawnictw, które zarzuciło recenzentów i księgarniane półki powieściami, dla których ja ukułem nazwę thrillerów londyńskich. Dlatego do Dobrej dziewczyny, złej dziewczyny podchodziłem z dużą rezerwą, ale zawiodłem się przyjemnie. Może dlatego, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-24
Szaleni, nieuleczalni wielbiciele czytania wszelakiego, Kuchnia książek to lektura dla Was! Nie tylko dlatego, że z istoty swej choroby czytać musicie, najlepiej nieprzerwanie, ale i dla opisu miejsca, o którym zapewne marzycie, a którego w naszym polskim kraju chyba nie ma. Hotel, w którym wszystko tonie w książkach, wszystko jest dla książek i przez książki... No pyszne to, a okraszone dodatkowo historiami najzwyklejszymi, ale przez to niebywale ważnymi.
Od wielu już lat mam w głowie taki pomysł, by pod koniec życia, no może przed emeryturą sprzedać wszystko i... kupić sobie hotel. Pewnie nie za duży, jakiś pensjonat w uroczym miejscu i zająć się jego prowadzeniem, przyjmowaniem gości, dbaniem o ich wygodę, no i oczywiście dorabianie na tym do skromnej zapewne emerytury. O konkretnym miejscu jeszcze nie myślałem, lubię zarówno góry, jak i równiny, lasy, jeziora, morze. Chciałem jednak miejsca z dala od najbardziej popularnych szlaków i turystycznych destynacji. Jestem też wielbicielem książek, czytelnicy moich recenzji wiedzą to doskonale. Czytam więc w każdej wolnej chwili i tej niekoniecznie wolnej. Bibliotekę mam naprawdę sporą, na książki w swoim domu przeznaczyłem spore pomieszczenie. I zastanawiam się jak to się stało, że nie wpadłem na genialny, choć prosty pomysł - pensjonat, w którym książki będą odgrywały najważniejszą rolę. Po lekturze powieści Kim Jee Hye już wiem - jeśli spełnię swoje marzenie, to mój pensjonat będzie kopią Soyang-ri Book's Kitchen.
Bo koreańska pisarka stworzyła miejsce dla wielbiciela książek absolutnie magiczne. I nie chodzi nawet o to tylko, że tam jest mnóstwo książek, że można je wypożyczyć, kupić, zamienić, ale też o to, że tam wszystko się dzieje wokół i dla książek. Właściciele Kuchni książek organizują przeróżne eventy, w których książki są punktem centralnym, bezapelacyjnie najważniejszym. Można tam też znaleźć miejsca idealne do książek tworzenia. Jest to powieść napisana z miłości do książek i o miłości do książek. Książki są dobre na wszystko, na wszystkie mniejsze i większe życiowe problemy i rozterki. Gospodarze pensjonatu świetnie rozpoznają jakich treści potrzebują niektórzy ich goście i ich nimi obdarowują, często odmieniając ich życie. I coś w tym naprawdę jest, mi także czytanie pomaga w trudniejszych życiowych momentach.
Może być Kuchnia książek źródłem inspiracji dla kolejnych czytelniczych inspiracji. Niespożytym źródłem, bo odwołań i odsyłaczy do najróżniejszych książek mamy tu mnóstwo. Dominuje literatura azjatycka oczywiście, w wielu przypadkach są to pozycje w Polsce niedostępne, bo nieprzetłumaczone. Jednak najwięcej jest tu Murakamiego. Autorka jest najwyraźniej wielbicielką japońskiego pisarza, a że ja to uwielbienie w pełni podzielam, lektura jest dla mnie tym bardziej przyjemna. Na marginesie zastanawiam się, kiedy wreszcie wydawnictwo Muza pokusi się o wydanie najnowszej powieści autora Norwegian wood i Kroniki ptaka nakręcacza. Od premiery japońskiej tej powieści (tytuł angielski: The City and Its Uncertain Walls) minął już rok, a o polskim tłumaczeniu nie słychać ani słowa. Skoro jednak wydawnictwo stawia na taśmowe wydawanie krymiquinów (takie połączenie kryminału i harlequina) niegdysiejszej królowej polskiego kryminału i innych równie marnych dziełek, to co się dziwić, że na ambitną i niełatwą literaturę Murakamiego czasu i przestrzeni nie ma. Liczy się kasa i ilość a nie jakość.
Wracając do Kuchni książek jest to też niejako zbiór najzwyklejszych ludzkich historii - piosenkarki, którą zmęczyła popularność i powszechna rozpoznawalność, dwojga ludzi, którzy rozstali się z niejasnych przyczyn przed wieloma laty, czwórki przyjaciół, którzy kiedyś nierozłączni w dorosłym życiu nie mogą odnaleźć drogi do siebie, zamożnego biznesmena, który czuje, że życie w pogoni za pieniądzem i sukcesem wymyka mu się spod kontroli. Nic nadzwyczajnego, tacy pogubieni ludzie nas otaczają, żyją nie tylko w Korei, ale w każdym innym kraju. Wszyscy oni w Kuchni książek znajdują odpowiedzi na nurtujące ich pytania i wątpliwości. Owe odpowiedzi bynajmniej nie są szokująco odkrywcze. Niosą te opowieści przesłania tyle uniwersalne, co zdaje się oczywiste. Nie jest to na pewno poradnik z cyklu jak żyć, ale historyjki czyta się z przyjemnością i lekkością.
Jest to też trochę książka o Korei. Taki mini przewodnik po tym specyficznym azjatyckim kraju. W dużej mierze kulinarny, bo bohaterowie dużo jedzą, głównie tradycyjne potrawy koreańskie, a tłumaczka w przypisach te wszystkie smakowitości nam objaśnia. Po części geograficzny, bo do Soyang-ri Book's Kitchen goście przybywają z różnych stron i autorka wplata do ich historii obrazki z przestrzeni, w których żyją. Wreszcie jest to przewodnik kulturalny i społeczny, o koreańskich zwyczajach i zasadach dowiadujemy się sporo. I tu znów ukłon do tłumaczki, Marty Niewiadomskiej, która książkę nie tylko przetłumaczyła, ale i opatrzyła licznymi przypisami, które rozumienie wielu treści zdecydowanie ułatwiają czytelnikowi z Polski.
Nie jest to może książka, która odmieni życie czytelnika. Może nie będzie się jej pamiętać do końca życia i u nikogo nie znajdzie się w dziesiątce najważniejszych życiowych lektur. Jednak ta niewielka powieść jest lekturą przyjemną i lekką, dobrze nastrajającą. Niewykluczone, że natchnie kogoś do wybrania się do Korei i bliższego poznania tego kraju. A może przekona kogoś do rzucenia wszystkiego i stworzenia pensjonatu z książkami w roli głównej? Tak jak mnie?
Szaleni, nieuleczalni wielbiciele czytania wszelakiego, Kuchnia książek to lektura dla Was! Nie tylko dlatego, że z istoty swej choroby czytać musicie, najlepiej nieprzerwanie, ale i dla opisu miejsca, o którym zapewne marzycie, a którego w naszym polskim kraju chyba nie ma. Hotel, w którym wszystko tonie w książkach, wszystko jest dla książek i przez książki... No pyszne...
więcej Pokaż mimo to