Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Przeczytałam niedawno w "Gazecie Wyborczej" bardzo ciekawy wywiad Katarzyny Surmiak - Domańskiej z pisarzem francuskim Didierem Eribonem. Rozmawia z nim o jego nowej książce "Życie, starość i śmierć kobiety z ludu". Moja biblioteka nie ma jej jeszcze, postanowiłam zatem sięgnąć po "Powrót do Reims", o którym także jest mowa w wywiadzie.
Został napisany po śmierci ojca, którego Eribon nienawidził. Tą książką, jak mówi, chciał się z tego wytłumaczyć i "dokonać próby pewnego usprawiedliwienia ojca ", choć jednocześnie dodaje, że "zrozumieć, a nawet usprawiedliwić to jeszcze nie znaczy wybaczyć".
Inspiracją, by sięgnąć po książkę, było też przywołanie w tym wywiadzie nazwiska Annie Ernaux, której proza bardzo mi się podoba.
W "Powrocie do Reims" autor kilka razy odnosi się do pisarstwa noblistki z 2022 roku. Łączy ich bowiem pochodzenie społeczne, oboje są z rodzin robotniczych, i uparte dążenie, by wyjść poza swoją klasę społeczną, a nawet odciąć się od niej zdecydowanie. W przypadku Ernaux (rocznik 1940) i Eribona (urodzonego w 1953 roku) drogą do tego jest wykształcenie, ukończenie liceum i studiów, opuszczenie rodzinnych miejscowości, chęć jak najrzadszego pojawiania się tam.
Dla francuskiego pisarza dodatkową motywacją, by wyrwać się ze swojego środowiska i znaleźć się w Paryżu jest jego homoseksualizm. Jego ojciec był "strasznym homofobem", matka zaś rasistką.
Eribon w swym eseju pisze o drodze, którą przebył z Reims do Paryża, o tym, jak musiał zmagać się przez lata wczesnej młodości z piętnem geja.
Poddaje krytyce system szkolnictwa francuskiego, które dość wcześnie oddziela tych, którzy mają zakończyć edukację i zacząć myśleć o swej robotniczej przyszłości. Tak było z trzema braćmi pisarza. On sam, dzięki swoim zdolnościom i pomocy matki, co przyznaje, może kontynuować naukę. Wymaga to od niego dużego samozaparcia.
Sporo miejsca poświęca autor swoim lekturom, czyta mnóstwo, od Marksa i Trockiego po Beauvoir i Geneta. Wiele tu o kompletnie nieznanych mi twórcach, m.in. są tu bardzo częste nawiązania do Pierre Bourdieu.
Analizuje wybory polityczne społeczeństwa francuskiego, patrzy tu na swoich rodziców, którzy kiedyś popierali lewicę, a potem przeszli na stronę skrajnej prawicy. Podobny mechanizm możemy zauważyć i w naszym społeczeństwie. Znaczący wydaje mi się tu cytat:" Kiedy lewica okazuje się niezdolna do zorganizowania się jako miejsce, gdzie kształtują się pytania i które angażuje ludzkie pragnienia i emocje, wtedy przejmuje je i przyciąga prawica albo skrajna prawica".
Pisze Eribon sporo o homoseksualizmie, o ludziach, którzy nienawidzą innych, "tych, którzy muszą znosić brzemię społecznej i kulturowej klątwy, którą trudno pojąć". To nie tylko geje i lesbijki, ale i transseksualiści, Żydzi, czarni itd.
On sam "naznaczony jest dwoma społecznymi werdyktami: klasowym i seksualnym".
Poradził sobie z tym, osiągnął sukces, został najpierw dziennikarzem, potem pisarzem. Surmiak - Domańska określa go jako "jednego z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych intelektualistów i pisarzy francuskich".
Śmierć ojca skłoniła go do "powrotu do Reims"; to mądra i ważna książka, dużo w niej przemyśleń i refleksji nie tylko związanych ze swoim życiem, ale i tych natury ogólnej, filozoficznej.
Teraz, po odejściu matki, w swej nowej książce próbuje zmierzyć się z jej życiem, starością i śmiercią. Chciałabym ją przeczytać.

Przeczytałam niedawno w "Gazecie Wyborczej" bardzo ciekawy wywiad Katarzyny Surmiak - Domańskiej z pisarzem francuskim Didierem Eribonem. Rozmawia z nim o jego nowej książce "Życie, starość i śmierć kobiety z ludu". Moja biblioteka nie ma jej jeszcze, postanowiłam zatem sięgnąć po "Powrót do Reims", o którym także jest mowa w wywiadzie.
Został napisany po śmierci ojca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na okładce informacja "krótka powieść o śmierci i miłości"; zgoda co do tego, że krótka, zaledwie 134 strony i jeszcze sporo pustych miejsc na niektórych stronach. Słowo powieść za to raczej użyte na wyrost, może bardziej stosowne byłoby opowieść. Śmierć i miłość - tu też mam sporo wątpliwości, śmierć jest, ale czy miłość? To bardziej poszukiwanie wrażeń, przygód, seksu.
Najbardziej trafiony jest dla mnie tytuł. Debiutujący pisarz francuski oddał sugestywnie duszną atmosferę nadmorskiego kempingu. Duszną w znaczeniu pogodowym i emocjonalnym. Żar leje się z nieba, koniec sierpnia, koniec wakacji, piasek parzy w stopy, pot ścieka po plecach.
Większość nastolatków odziana stosownie do okoliczności, w plażowe i skąpe stroje. Tylko główny bohater Leonard woli zostać w tiszercie, ma dość wątłe ciało.
To on jest tu narratorem, jego oczyma widzimy zdarzenia z jednego właściwie dnia, siedemnastolatek nie za dobrze czuje się wśród swoich rówieśników. Większość z nich, on także, spędza dwa tygodnie z rodzicami i rodzeństwem.
Wieczorami i nocami próbują wyzwolić się spod ich kontroli - alkohol, jakieś narkotyki, seks. Leonard jest trochę z boku.
Coś dramatycznego wydarzy się nocą na kempingu, coś nie do końca wyjaśnionego. Właściwie możemy snuć domysły, czy to było naprawdę, mrok i tajemnica spowija to zdarzenie, w którym bezpośrednio bierze udział bohater.
Myślę, że jak na debiut jest to ciekawa książka.

Na okładce informacja "krótka powieść o śmierci i miłości"; zgoda co do tego, że krótka, zaledwie 134 strony i jeszcze sporo pustych miejsc na niektórych stronach. Słowo powieść za to raczej użyte na wyrost, może bardziej stosowne byłoby opowieść. Śmierć i miłość - tu też mam sporo wątpliwości, śmierć jest, ale czy miłość? To bardziej poszukiwanie wrażeń, przygód, seksu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Nie ma takich światów, których nie dałoby się zmyślić pisaniem" - to słowa bohaterki "Strużek". Maria Halber pięknie stwarza swój świat, bardzo poetycko, bo to kolejna, obok niedawno przeze mnie czytanej Małgorzaty Lebdy i Urszuli Honek, poetka, która próbuje swoich sił w prozie. Trudno się dziwić, tu zawsze można liczyć na szerszy krąg odbiorców.
Mamy małe miasteczko, szkołę prowadzoną przez siostry zakonne i dwie dziewczyny - przyjaciółki, Kingę i tę drugą, która swoje imię wyjawi dopiero na ostatniej stronie powieści.
Na razie jej oczyma poznajemy ich relacje. Kinga dominuje, ma trudną sytuacje rodzinną i obowiązki. U tej drugiej niby jest lepiej pod względem materialnym, ale z więziami rodzinnymi raczej gorzej niż u przyjaciółki. Dobrze czują się razem, spędzają ze sobą wiele czasu, dorastają, dojrzewają, pojawiają się chłopcy. To zaburza ich więź.
Pojawi się temat ciąży, aborcji, protestów ulicznych. Narratorka opuści miasteczko, potem wróci.
Nie jest to długa powieść, ale dzieje się tu sporo. "Czas - przeciąg. Albo czas - ogon bezlitosnego powietrza, co mnie gnało i gnało..." - wyznaje bohaterka. Gdy wyjeżdża na studia, udaje kogoś, kim nie jest, oszukuje, choć "chciałaby nie musieć już więcej kłamać".
Czytałam i gdzieś w tle pobrzmiewało mi echo dziewczęcej przyjaźni z "Panny Nikt" Tryzny. U Halber jest jednak trochę inny rodzaj zależności, jest też zdecydowanie bardziej kameralnie, oszczędnie w słowach. Jest też smutno, myślę, że właśnie smutek zdominował moje odczucia w trakcie lektury; wiele też tu niedopowiedzeń i domysłów, "kolejnych strużek" przesączających się przez karty powieści, "strumień dni, co płynął w cieniu pęknięcia".
Różne emocje, refleksje, zachwyt nad językiem; "Strużki" to świetna lektura dla wszystkich, także dla tych, "których życie przewiało w zupełnie inne miejsca i daleko im do tamtych siebie".

"Nie ma takich światów, których nie dałoby się zmyślić pisaniem" - to słowa bohaterki "Strużek". Maria Halber pięknie stwarza swój świat, bardzo poetycko, bo to kolejna, obok niedawno przeze mnie czytanej Małgorzaty Lebdy i Urszuli Honek, poetka, która próbuje swoich sił w prozie. Trudno się dziwić, tu zawsze można liczyć na szerszy krąg odbiorców.
Mamy małe miasteczko,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czytam serię z Niną Warwiłow, narzekam i czytam; może jednak coś w niej znajduję... Myślę, że na plus liczę to, że komisarzem policji i dobrą śledczą rozwiązującą skomplikowane zagadki kryminalne jest tu kobieta, raczej rzadkość w powieściach kryminalnych. Nie jest uzależniona od alkoholu, chociaż jej życie osobiste komplikuje się z każdym tomem serii.
Jej sława rośnie i wzywają ją z Gorlic do Beskidu Sądeckiego, bo tamtejsza policja bez niej nie da sobie rady ze śledztwem w sprawie morderstwa na szlaku.
Sporo tu, jak zwykle u Pasierskiego, miejscowego kolorytu, opisów piękna krajobrazu, obyczajów. No i jest też, co niestety zauważam w jego kolejnych kryminałach, mała wiarygodność niektórych bohaterów czy też motywów ich działania.
Mocno zastanawiająca jest dla mnie postać Romy, niespełna trzynastoletniej dziewczynki, która praktycznie prowadzi schronisko PTTK (niby robi to jej ojciec). Na szczęście turystów nie jest za wielu, ale Roma robi dla nich śniadania, przygotowuje naleśniki i pierogi, piecze ciasta, robi sery, wygląda na to, że i sprząta. A poza tym chodzi do szkoły, no i czyta, i to jakich pisarzy!! W zestawie jej lektur są m.in. King, Chandler, Hammett, Zola, Balzac, zna Hłaskę i Londona. Niesamowite!!!!
Zaś Nina Warwiłow chodzi, jeździ, rozmawia, słucha, wyciąga wnioski i... w scenerii starej bacówki wyjawia rozwiązanie zagadki. Chwyt trochę podobny do działań Poirota, ale bardzo daleko Warwiłow do niego, a i Pasierskiemu do Christie.
Pisałam już na początku, dlaczego jednak wypożyczam i czytam, dodam jeszcze, że to nie są długie książki, no i nie epatują "mrożącymi krew w żyłach" opisami.

Czytam serię z Niną Warwiłow, narzekam i czytam; może jednak coś w niej znajduję... Myślę, że na plus liczę to, że komisarzem policji i dobrą śledczą rozwiązującą skomplikowane zagadki kryminalne jest tu kobieta, raczej rzadkość w powieściach kryminalnych. Nie jest uzależniona od alkoholu, chociaż jej życie osobiste komplikuje się z każdym tomem serii.
Jej sława rośnie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo podoba mi się autobiograficzna proza Annie Ernaux. Znam jej "Lata" i "Bliskich", wcześniej przeczytałam też "Miejsce".
W "Ciałach" noblistka sięga znów w przeszłość. Wraca do obrazu młodej dziewczyny, która, jak pisze: "kiedyś była mną". Patrzy na siebie z perspektywy minionego czasu, zagląda do starych zapisków.
"Patrząc, muszę czasami bronić się przed liryzmem gniewu lub cierpienia" - zastanawia się nad tym, co czuła wówczas, gdy decydowała się na nielegalną aborcję. Był przełom lat 1963/1964, w 1975 roku aborcja we Francji stanie się legalna, a niedawno prawo do niej wpisano do konstytucji.
Ernaux w "Zdarzeniu" napisała: "Bo poza wszystkimi społecznymi i psychologicznymi przyczynami tego, co przeżyłam, jednej rzeczy jestem pewna bardziej niż czegokolwiek: to zdarzyło się po to, bym zdała z tego sprawę". To ważny i przejmujący tekst.
Najbardziej z trzech opowiadań spodobało mi się najdłuższe, "Pamięć dziewczyny". Jest w nim próba zobaczenia osiemnastoletniej Annie Duchesne lub Annie D. z roku 1958, gdy jedzie jako wychowawczyni na kolonie.
Wreszcie samodzielna, bez kontroli rodziców, chce się zachłysnąć wolnością, marzy o pierwszym seksie. Realizuje swe pragnienia, nawet za cenę narażenia się na śmieszność. Jest w tym tekście wspomnienie nauki w szkole prowadzonej przez zakonnice, w liceum, w seminarium nauczycielskim, pamięć ważnych lektur, m.in. "Drugiej płci" Simone de Beauvoir.
Noblistka podkreśla, że "zaczęła robić z siebie postać literacką, kogoś, kto przeżywa rzeczy tak, jakby miały kiedyś zostać opisane".
Odwiedza miejsca z przeszłości, czasem i osoby. Zastanawia się nad nierealnością, jakiej nabierają minione zdarzenia. Odnajduję w refleksjach autorki wiele dla siebie, dla swojego patrzenia na to, co było.
Najkrótszy tekst to opowieść o związku kobiety dojrzałej z młodszym o 30 lat mężczyzną, związku, który "narusza normy społeczne" w znacznie większym stopniu niż gdy jest odwrotnie.
Narratorka zaznacza, że "przeżywa tę historie na oczach społeczeństwa, co przyjmuje jako wyzwanie, by zmienić obowiązujące konwencje".
Po tej kolejnej książce uważam, że Nobel dla Annie Ernaux jest absolutnie zasłużony, czekam na tłumaczenia jej następnych powieści.

Bardzo podoba mi się autobiograficzna proza Annie Ernaux. Znam jej "Lata" i "Bliskich", wcześniej przeczytałam też "Miejsce".
W "Ciałach" noblistka sięga znów w przeszłość. Wraca do obrazu młodej dziewczyny, która, jak pisze: "kiedyś była mną". Patrzy na siebie z perspektywy minionego czasu, zagląda do starych zapisków.
"Patrząc, muszę czasami bronić się przed liryzmem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szkice o powstaniu warszawskim Tomasza Łubieńskiego mają tytuł nawiązujący do znanej pieśni Kazimierza Delavigne'a "Warszawianka" z 1831 roku. Są trafne i w odniesieniu do tego zrywu, którego 80. rocznica przypada w tym roku.
Autor podkreśla w swoich esejach te właśnie "okrągłe" rocznice będące okazją do bardziej wzniosłych uroczystości i "zawsze doskonale służą dostojnikom państwa i rządu, politykom różnych partii, dekoratorom, recytatorom (...), specjalistom od efektów specjalnych".
Nie ma wtedy za bardzo chęci, no i przecież nie wypada, by krytycznie oceniać powstanie. Łubieński otwarcie i odważnie pisze o "rocznicy nadziei, rocznicy żałoby", stawia pytania o cenę. Przytacza opinie tych, którzy już wcześniej o tym mówili i pisali. Cytuje słowa generała Andersa nazywającego fakt wybuchu powstania zbrodnią i mającego nadzieję, że przyjdzie "czas na wyjaśnienie tej sprawy, ale generał Komorowski i szereg innych osób stanie na pewno przed sądem za tak straszliwe, lekkomyślne i niepotrzebne ofiary".
Oglądałam serial "Kolumbowie", książkę też znam, "Czas honoru", "Miasto 44" i oczywiście dla mnie najbardziej przejmujący "Kanał" Wajdy z 1956 roku. Jest w nim niezwykle symboliczna scena, gdy Stokrotka (Teresa Iżewska) dociera z rannym Korabem (Tadeusz Janczar) do zakratowanego wyjścia z kanału - koniec nadziei.
W tym miejscu bardzo trafne są dla mnie słowa eseisty proponującego obchodzenie dwóch rocznic - wybuchu powstania 1.08. i jego klęski, kapitulacji dnia 2.10. W tym dniu mogłaby zabrzmieć, pisze Łubieński, modlitwa: "od powietrza, głodu, ognia i wojny. I od powstań, które tak mocno nas doświadczyły, zachowaj nas Panie".
A jednak wciąż budujemy legendę powstania, zdecydowanie mniej jest refleksji i ocen, analizowania ceny, poddawania w wątpliwość sensu tego zrywu, decyzji dowództwa, zagłady kilkuset tysięcy ludności cywilnej i zniszczenia miasta.
Wolimy pokazywać ostatnich powstańców, którzy czasem mówią o tym zrywie jak o jakiejś młodzieńczej przygodzie. Opowiadają o patriotyzmie, poświęceniu, bohaterstwie, o wręcz konieczności jego wybuchu właśnie wtedy, gdy przecież "układ o podziale świata był już zawarty poza plecami dowódców powstania" i nie miało ono żadnego wpływu na losy wojny.
Upiększa się je, przyjmuje, że "wszystkie możliwe błędy popełniono w imię wolności, która rozgrzesza ze wszystkiego".
W tym roku kolejna "okrągła" rocznica, Tomasz Łubieński nie zabierze już niestety głosu, refleksje i krytyczne oceny pozostaną w tle.
Zacytuję raz jeszcze słowa autora, którego eseje bardzo polecam: "To już polska tradycja: postrzegać się jako naród najdzielniejszy zarazem i szczególnie krzywdzony, choć cieszący się też niebieskimi protekcjami".

Szkice o powstaniu warszawskim Tomasza Łubieńskiego mają tytuł nawiązujący do znanej pieśni Kazimierza Delavigne'a "Warszawianka" z 1831 roku. Są trafne i w odniesieniu do tego zrywu, którego 80. rocznica przypada w tym roku.
Autor podkreśla w swoich esejach te właśnie "okrągłe" rocznice będące okazją do bardziej wzniosłych uroczystości i "zawsze doskonale służą dostojnikom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O śmierci Tomasza Łubieńskiego (15.03.2024 r.) usłyszałam w radiu, zacytowano też wtedy fragmenty poświęconego mu tekstu autorstwa Wiesława Władyki. Przeczytałam potem całe to piękne wspomnienie i poczułam, że muszę, a raczej chcę, zapoznać się z esejami Łubieńskiego.
Wyznacznikiem jego postawy, co zaznacza Władyka, było pytanie "bić się czy nie bić". Taki właśnie tytuł ma jego książka zawierająca cztery teksty poświęcone polskim powstaniom, kościuszkowskiemu, listopadowemu i styczniowemu.
Wnikliwie i krytycznie, z wielką znajomością historii (studiował historię i polonistykę), przygląda się przywódcom powstańczym, postawom ludności cywilnej, mitom narosłym wokół naszych zrywów narodowych.
Karmiona wielką poezją wyrosłą przy okazji powstań dopiero po latach zaczęłam się zastanawiać nad ceną, którą musiało zapłacić polskie społeczeństwo za te "piękne" przegrane powstania. Jak pisze Łubieński, "powstanie (listopadowe) podniosło wierszopisów romantycznych do godności wieszczów", a w ich strofach nie ma właściwie tematu katastrofy, jest przewaga patosu, wzniosłości, patriotycznych postaw.
Autor obnaża słabość przywódców powstań, niemożność porozumienia się, wzajemne złośliwości, np. w relacjach Skrzyneckiego i Prądzyńskiego. Gdy trwają przełomowe bitwy i potyczki, ci generałowie rozgrywają między sobą "pojedynek psychologiczny".
Eseista sporo miejsca poświęca emigracji popowstaniowej i relacjom ze społecznością krajową. Ci, którzy opuścili kraj, uważali, że nadal trzeba intensywnie konspirować i walczyć na różne sposoby. Ci na miejscu coraz bardziej utwierdzali się "w przekonaniu, że tylko posłuszeństwem i pracą można uzyskać lepsze warunki".
Przypomina mi to trochę powojenne (po II wojnie światowej) pretensje naszych rodaków, którzy z zagranicy wyrażali swoje oburzenie na tych, którzy w jakiś sposób współpracowali z nowymi władzami i chcieli po prostu żyć, odbudowywać kraj i zapomnieć o wojennej traumie.
Wokół naszych powstań, jak już wspomniałam wcześniej, narosło wiele mitów. Pisze wprost Łubieński: "Mity podpierane wiarą i wyobraźnią wciąż próbowały się urzeczywistniać" i dodaje znamienne słowa: " W psychice polskiej rozplenił się kompleks wyższości właściwy słabym i przegranym". Oczywiście idzie za tym przekonanie o naszej "wyjątkowości i wyższości moralnej", wciąż zresztą aktualne.
W powstaniu styczniowym było wg Łubieńskiego jeszcze gorzej, nie wyciągnięto żadnych wniosków, znów podjęto nierówną walkę i popełniono wiele błędów. Znów bezsensownie spierano się w obrębie władzy skupionej wokół Rządu Tymczasowego.
Zaciekawił mnie też obraz swobodnego życia, jakie toczyło się w obozach, "obchodzono imieniny i urodziny", wieczorami tańczono i śpiewano. Podkreśla tu autor "poczucie wzniosłej wyższości powstańców wobec tych, co nie walczą". Udzielało się ono ludności cywilnej, np. w "Nocach i dniach" Barbara bardzo ceni to, że Bogumił brał udział w powstaniu styczniowym. Z kolei w "Nad Niemnem" wciąż eksponowany jest motyw mogiły czy wspólnej walki i śmierci powstańców z rodzin Korczyńskich i Bohatyrowiczów.
Nie odpowiada wprost Łubieński na pytanie zawarte w tytule, odwołuje się tu do "poglądu o naturalnej mądrości historii, gdzie zawsze wszystko ma swój sens, w swoim czasie i miejscu..." Po latach, analizując i oceniając, widzi się inaczej, nie czuje się tamtego klimatu, atmosfery niewoli, chęci wyrwania się z niej.
Wiesław Władyka, wspominając Łubieńskiego i jego eseistykę powstaniową, zaznacza, że "uruchamiał on empatię i wyobraźnię", chcąc dojrzeć szarego człowieka, "ziarno prochu w wielkiej lawie".
Kreślony przez autora "Bić się czy nie bić?" obraz powstań wypada jednak zdecydowanie na ich niekorzyść.
Myślę, że celebrując nieustająco nasze przegrane, dopatrując się w nich wyłącznie wspaniałych pokładów bohaterstwa i patriotyzmu, zapominamy o wielkiej cenie , która przyszło za nie zapłacić, o śmierci wielu tysięcy często młodych ludzi, o stratach materialnych, o "większej jeszcze niedoli i niewoli, w którą wpędzały nasz naród".
Tomasz Łubieński, jak pisze Władyka, "otwarcie i odważnie przeciwstawiał się legendom powstańczym, zwłaszcza legendzie powstania warszawskiego". O nim też zaczynam już czytać w zbiorze "Ani tryumf, ani zgon".

O śmierci Tomasza Łubieńskiego (15.03.2024 r.) usłyszałam w radiu, zacytowano też wtedy fragmenty poświęconego mu tekstu autorstwa Wiesława Władyki. Przeczytałam potem całe to piękne wspomnienie i poczułam, że muszę, a raczej chcę, zapoznać się z esejami Łubieńskiego.
Wyznacznikiem jego postawy, co zaznacza Władyka, było pytanie "bić się czy nie bić". Taki właśnie tytuł ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczepan Twardoch to jeden z moich ulubionych pisarzy. Z jego debiutem kojarzyłam "Wieczny Grunwald", jednak to "Sternberg".
Pisze Twardoch tak przekonująco, że w trakcie czytania szybko zaczęłam sprawdzać, o jaką to rewolucję w Wiedniu w końcu XVIII wieku może chodzić. A tu okazuje się, że nie było takowej, że to historia alternatywna, zlepek różnych rewolucji, z przewagą francuskiej.
Do tego na początek pojedynek, który okaże się bardzo ważny dla dwóch braci Sternbergów, Carla i Alexandra.
Męski świat walk, rządów, rozgrywek politycznych, bezwzględnych decyzji, małych i wielkich dramatów. W sumie to nie bardzo mnie pociąga taki rodzaj literatury, ale Twardocha czytam, nawet gdy objaśnia mi dokładnie konstrukcję i działanie nowej broni, sztucera Samuela Pauly'ego.
Ciekawe posłowie dopełnia obrazu powieści, którą Krzysztof Łęcki nazywa "atrakcyjnym ćwiczeniem z historycznej i socjologicznej wyobraźni". Dla mnie proza autora "Dracha" to nieustająco atrakcyjne spotkanie z doskonałym językiem, wyrazistymi, świetnie pokazanymi bohaterami i piękną opowieścią.

Szczepan Twardoch to jeden z moich ulubionych pisarzy. Z jego debiutem kojarzyłam "Wieczny Grunwald", jednak to "Sternberg".
Pisze Twardoch tak przekonująco, że w trakcie czytania szybko zaczęłam sprawdzać, o jaką to rewolucję w Wiedniu w końcu XVIII wieku może chodzić. A tu okazuje się, że nie było takowej, że to historia alternatywna, zlepek różnych rewolucji, z przewagą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy w 2003 roku Coetzee zdobył Nobla, dostałam w prezencie jego "Wiek żelaza". Przeczytałam, mgliście po latach pamiętam, postawiłam na półce i stoi. Jakoś nie zdarzyło mi się sięgnąć po kolejne jego książki.
Tym razem, jak pewnie wielu, zainteresował mnie tytuł. Kim będzie ten tytułowy Polak? Okazał się pianistą po siedemdziesiątce. Dla mecenaski sztuki, Hiszpanki Beatriz, ma trudne nazwisko i jest raczej zawiedziona jego interpretacją muzyki Chopina.
W sześciu rozdziałach i ponumerowanych częściach toczy się ta opowieść o relacji Witolda i młodszej od niego o 20 lat Beatriz. Znajdziemy tu nawiązania do Chopina i George Sand (istotna część akcji toczy się na Majorce), a także do Dantego i Beatrycze (będzie trochę poezji).
Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie, ale poznajemy historię głównie z punktu widzenia Beatriz, to jej refleksje i przemyślenia dominują, to ona analizuje swój stosunek do zakochanego w niej mężczyzny, w niej "nie ma pędu do wielkich, beznadziejnych namiętności".
Krótka, opowiedziana oszczędnym i prostym językiem, z niedopowiedzeniami, trochę poetycka i melancholijna - podobała mi się ta książka.

Gdy w 2003 roku Coetzee zdobył Nobla, dostałam w prezencie jego "Wiek żelaza". Przeczytałam, mgliście po latach pamiętam, postawiłam na półce i stoi. Jakoś nie zdarzyło mi się sięgnąć po kolejne jego książki.
Tym razem, jak pewnie wielu, zainteresował mnie tytuł. Kim będzie ten tytułowy Polak? Okazał się pianistą po siedemdziesiątce. Dla mecenaski sztuki, Hiszpanki Beatriz,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Najpierw poznałam "Ogród, popiół", ponieważ Krzysztof Varga, którego zdanie sobie cenię, napisał, że "to jedna z najpiękniejszych książek, jakie człowiek może w swoim życiu przeczytać". Podpisuję się pod tą opinią.
Sprawdziłam potem, że w 2021 roku ukazał się "Cyrk rodzinny" Danila Kisa ze wstępem Krzysztofa Vargi i posłowiem tłumaczki zawierający oprócz "Ogrodu, popiołu" "Wczesne smutki" i "Klepsydrę". Na moją prośbę znalazłam tę książkę pod choinką.
Zatem mogłam już spokojnie i bez pośpiechu sięgać po nią i czytać małymi fragmentami tę prozę "oszałamiającą pięknem języka", żeby móc w pełni docenić to piękno i zachwycić się nim.
Jest to proza bardzo wymagająca i trudna. Bywało, że wracałam do już przeczytanych treści, by je przemyśleć na nowo.
Określany jako "autobiograficzna trylogia powieściowa" "Cyrk rodzinny" jest lekturą smutną. Główną postacią jest tu Edward Sam, czasem określany po prostu jako E.S. Jego pierwowzorem jest z pewnością ojciec Danila Kisa, węgierski Żyd, który zginął w Oświęcimiu. Ta niezwykła postać jest obecna we wszystkich trzech częściach książki, najbardziej zaś w "Klepsydrze".
To dla mnie najtrudniejsza część, określana przez Vargę jako "traktat filozoficzny o istocie tworzenia i koniecznej do tego samotności". Czytałam ją najdłużej, próbując wniknąć w świat Edwarda Sama, szaleńca, a może po prostu człowieka, który osiągnął "szaloną jasność umysłu", widząc straszny świat Zagłady.
Podróże, przesłuchiwanie jako świadka czy zapiski szaleńca pokazują Edwarda Sama jako myśliciela, ekscentryka, kogoś kto wie i widzi więcej. Chciałby podzielić się tą wiedzą , ale nie jest rozumiany. Ucieka, choć jego los jest już przypieczętowany. Doświadcza rozdwojenia jaźni, zastanawia się nad sensem śmierci, stawiając pytanie: "Co pozwala człowiekowi, mimo świadomości śmierci, działać i żyć jak gdyby śmierć istniała gdzieś poza nim, jakby była zjawiskiem naturalnym?"
O "Wczesnych smutkach" Danilo Kis pisze w przedmowie, że to "szkice w bloku, oczywiście kolorowe". Nie bardzo je tak widzę, bo i tu pokazany jest raczej smutny los Andreasa Sama, jego siostry Any i ich matki. Dzieci pracują jako parobkowie, matka robi swetry na drutach, by przeżyć, bez ojca, bo kuzynka Rebeka przyniosła wiadomość o jego śmierci.
Tłumaczka, Danuta Cirlić - Straszyńska, napisała w posłowiu, że "dociekanie prawdy o ojcu, a tym samym prawdy o sobie, stało się pierwszym, najistotniejszym impulsem twórczości Danila Kisa". Zaś we wstępie zatytułowanym "Piękne baśnie o śmierci" Varga zadaje pytanie: "Czy da się połączyć wstrząsające doświadczenie Zagłady z frazą, która budzi w nas melancholijny zachwyt i przepełnia czytelniczym szczęściem?"
Da się, znów zgodzę się tu z autorem "Sonnenbergu" - poczułam melancholijny zachwyt i czytelnicze szczęście. Wciąż czuję ten stan. Książka stanęła na mojej bibliotecznej półce, będzie okazja, by do niej zaglądać i upewniać się w swej "wierze w ponurą potęgę literackiego świata".

Najpierw poznałam "Ogród, popiół", ponieważ Krzysztof Varga, którego zdanie sobie cenię, napisał, że "to jedna z najpiękniejszych książek, jakie człowiek może w swoim życiu przeczytać". Podpisuję się pod tą opinią.
Sprawdziłam potem, że w 2021 roku ukazał się "Cyrk rodzinny" Danila Kisa ze wstępem Krzysztofa Vargi i posłowiem tłumaczki zawierający oprócz "Ogrodu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Drugim imieniem" byłam zachwycona. Tym razem moje reakcje są mocno wyważone. Wzięłam do ręki książeczkę o wymiarach 11x18 cm i liczbie stron 41 i 1/3.
Zanim wczytałam się porządnie w strumień myśli, przeżyć, zwidów i wyobrażeń, już był koniec.
Las, ciemność, pada śnieg, mężczyzna gubi się wśród drzew, ktoś wychodzi mu naprzeciw; świetlistość, białość, bliscy ludzie. Lubię takie klimaty, ale tu wyraźnie czuję niedosyt.
Nie zapamiętam tej noweli, ale będę wyglądać kolejnych książek Jona Fossego, licząc na podobne jak w przypadku "Septologii" przeżycia.

"Drugim imieniem" byłam zachwycona. Tym razem moje reakcje są mocno wyważone. Wzięłam do ręki książeczkę o wymiarach 11x18 cm i liczbie stron 41 i 1/3.
Zanim wczytałam się porządnie w strumień myśli, przeżyć, zwidów i wyobrażeń, już był koniec.
Las, ciemność, pada śnieg, mężczyzna gubi się wśród drzew, ktoś wychodzi mu naprzeciw; świetlistość, białość, bliscy ludzie. Lubię...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miałam chyba zbyt duże oczekiwania w stosunku do tej książki. Zdziwiły mnie jej niewielkie rozmiary, miało się przecież zmieścić w niej "prawie sto lat najnowszej historii Hiszpanii".
Czuję niedosyt, dużo tu tajemnic, spraw nie do końca jasnych, rozmytych w pytaniach, krótkich zdaniach, "zawieszeniach głosu". Owszem, bardzo lubię niedomówienia, zostawienie mi miejsca na własne przemyślenia, ale tu tego dla mnie za wiele. Opowiedziane przez autorkę losy trzech kobiet są niewątpliwie ciekawe, czas historyczny też interesujący i porażający. Jednak jest to zbyt powierzchowne, zarysowane "kilkoma liniami".
Ruth, Adriana, Adirane; chciałabym poznać je bliżej, poczuć emocje związane z ich wyborami. One nie rozumieją się nawzajem. Przyznaję, że i ja też za bardzo ich nie rozumiem.
Polecam umiarkowanie.

Miałam chyba zbyt duże oczekiwania w stosunku do tej książki. Zdziwiły mnie jej niewielkie rozmiary, miało się przecież zmieścić w niej "prawie sto lat najnowszej historii Hiszpanii".
Czuję niedosyt, dużo tu tajemnic, spraw nie do końca jasnych, rozmytych w pytaniach, krótkich zdaniach, "zawieszeniach głosu". Owszem, bardzo lubię niedomówienia, zostawienie mi miejsca na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Informację o tej książce znalazłam w "Polityce". Dowiedziałam się, że napisana została w 1963 roku przez pisarkę austriacką Marlen Haushofer, a pierwsze polskie wydanie ukazało się dopiero w 1990 roku.
W nowym tłumaczeniu "Ściana" została wydana w 2023 roku i po nie sięgnęłam. Nie jestem entuzjastką literatury postapokaliptycznej, ale w ubiegłym roku przeczytałam "Drogę" i "Gwiazdozbiór Psa" i stwierdziłam, że może warto czasem wziąć do ręki jakiś tytuł z tego nurtu.
"Ściana" okazała się niezwykle trafnym wyborem. Dostarczyła mi niesamowitych przeżyć. Czytałam ją i właściwie cały czas czułam niepokój i napięcie nieopuszczające mnie aż do ostatniej strony. Dalej się tak czuję, kiedy myślę o tej powieści, bo nie da się po prostu jej zamknąć, odłożyć i zapomnieć.
Bezimienna bohaterka zostaje odgrodzona ścianą, mogącą być "nową bronią, a jakiemuś mocarstwu udało się utrzymać ją w tajemnicy. Idealna broń, która zostawiała ziemię nietkniętą, a zabijała jedynie ludzi i zwierzęta". Na szczęście po stronie, gdzie znalazła się bohaterka, jest las, góry, są zwierzęta, ptaki, ryby. Jest domek myśliwski jej krewnego, a w nim zgromadzone zapasy. Jest pies, potem dołączy krowa, koty, byk. Można próbować żyć, dobrze, że kobieta wychowywała się na wsi. Potrafi sobie poradzić z wyzwaniami, choć nie jest to łatwe oczywiście. Musi odświeżyć swoją wiedzę, nauczyć się od nowa pewnych rzeczy, wspomóc się poradami ze starych kalendarzy.
Mało myśli o przeszłości, o tym, co straciła, o mężu, córkach, życiu w mieście. Istotne jest tu i teraz, uprawa ziemniaków i fasoli, koszenie trawy, gromadzenie siana i zapasów żywności dla siebie i zwierząt.
Bardzo ciekawa jest w "Ścianie" narracja. To zapis tego, co się wydarzyło prowadzony w pierwszej osobie, ale relacja zostaje spisana później. Pewne rzeczy już miały miejsce, wiemy o nich, choć nie znamy dokładnie, jak do nich doszło. Jednocześnie są informacje o tym, co dzieje się teraz.
Czas jest tu ważny. Kobieta pisze: "Wciąż musiałam czekać. Tutaj wszystko ma swój czas, mnóstwo czasu, którego nie popędzają tysiące zegarów". Żyje zgodnie z naturą, z rytmem pór roku, słońcem, deszczem, śniegiem; oswaja przestrzeń wokół siebie. Jednocześnie cieszy się, że "nadejdzie czas, gdy nie będzie już niczego, do czego mogłabym się przywiązać". Jest w powieści wiele takich pięknych rozmyślań o czasie, i nie tylko, miałabym ochotę wszystkie je cytować, ale może chociaż to: "Czas rozciąga się w nieskończoność niczym olbrzymia pajęczyna". Przy tej okazji przypomniał mi się też jeden z moich ulubionych cytatów z "Kafki nad morzem" Murakamiego. Może fragment przytoczę, bo mam wrażenie, że pasuje do odczuć bohaterki. "Czas mający ciężar właściwy napiera na ciebie jak wieloznaczny dawny sen. Poruszasz się ciężko, żeby się przez niego przedostać".
Są w powieści Haushofer znane prawdy, o których wiemy, ale niekoniecznie chcemy się nimi kierować i o nich wciąż pamiętać, np. że "miłość i troska o inną istotę są niezwykle mozolną pracą i kosztują o wiele więcej wysiłku niż zabijanie i niszczenie".
W naszym współczesnym świecie wszystkie te myśli autorki są bardzo aktualne. Toczą się wojny, mamy katastrofę klimatyczną, ludzie gonią za pieniądzem, sławą, poklaskiem; jednocześnie czują się samotni, zniechęceni, dopada ich depresja.
"A można byłoby żyć inaczej". - pisze w swej relacji bohaterka uwięziona za ścianą. Dalej dodaje: "Nie istnieje żaden rozsądniejszy odruch niż miłość. To dzięki niemu życie kochającego i kochanego staje się łatwiejsze do zniesienia. Powinniśmy tylko we właściwym czasie pojąć, że to nasza jedyna szansa na lepsze życie".
Minęło ponad 60 lat od tych słów!
Pojęliśmy??!!

Informację o tej książce znalazłam w "Polityce". Dowiedziałam się, że napisana została w 1963 roku przez pisarkę austriacką Marlen Haushofer, a pierwsze polskie wydanie ukazało się dopiero w 1990 roku.
W nowym tłumaczeniu "Ściana" została wydana w 2023 roku i po nie sięgnęłam. Nie jestem entuzjastką literatury postapokaliptycznej, ale w ubiegłym roku przeczytałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zarzekałam się przy "Gnieździe", że dam sobie spokój z Pasierskim. Znów jednak "chwila słabości" i uległam.
Kolejny raz przekonałam się, że u tego autora "zawartość kryminału w kryminale" jest niewielka.
Autor chce zawrzeć w małej, formatowo i objętościowo, książce zabójstwa i śledztwo, perypetie osobiste Niny Warwiłow, tu jeszcze podkomisarza Sławomira Kacperskiego i piękno krajobrazu wyspy Wolin.
Dostajemy zatem wszystkiego po trochu. Kolejne trupy, inspektor Karol Zembrzuski niby trochę pogania swego podwładnego, ale ten za mocno się tym nie przejmuje.
Nina Warwiłow przyjechała z córką na urlop i przy okazji na wesele ojca swego dziecka. Jej sława ponoć dotarła z Beskidu aż tutaj, więc Kacperski nie musi się martwić, kto rozwiąże zagadkę kryminalną.
Pasierski z upodobaniem używa tu słowa "świekra", choć formalnie Jola Kapińska nie jest nią dla Warwiłow. Pewnie chce tym archaizmem podkreślić niechęć obu pań.
Tak to się toczy; "niesamowity" instynkt znanej śledczej nie zawodzi, tajemnica morderstw wyjaśniona. Pora wracać do domu, a tam okazuje się, że... no właśnie sprawy osobiste znów się komplikują.
Nowy tom, "Źródło", już w bibliotece, kolejka chętnych czeka.
Może i ja się zapiszę... Tu przynajmniej nie ma makabrycznych i drastycznych scen i opisów.

Zarzekałam się przy "Gnieździe", że dam sobie spokój z Pasierskim. Znów jednak "chwila słabości" i uległam.
Kolejny raz przekonałam się, że u tego autora "zawartość kryminału w kryminale" jest niewielka.
Autor chce zawrzeć w małej, formatowo i objętościowo, książce zabójstwa i śledztwo, perypetie osobiste Niny Warwiłow, tu jeszcze podkomisarza Sławomira Kacperskiego i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książki Pilipiuka chętnie czytałam, ostatnio miałam dłuższą przerwę od jego prozy. Postanowiłam wrócić i, jak się okazało, była to słuszna decyzja. Stwierdziłam bowiem, że wciąż ma on wiele ciekawych pomysłów, pióro mu się "nie stępiło".
Bardzo dobrze się bawiłam, czytając o kolejnych dokonaniach Roberta Storma, "zajrzałam" ze studentem medycyny, znanym mi już wcześniej jako doktor Paweł Skórzewski, nad jezioro Onega.
Podróże w czasie, "krawędzie różnych światów", niebezpieczne amulety i złośliwe duchy zwane złydniami w ostatnim, tytułowym opowiadaniu; całość w stylu Wielkiego Grafomana.
Mam w planach powrót do jego prozy, trzynasty tom "światów Pilipiuka" przypomniał mi dobre odczucia związane z jego bohaterami; zatęskniłam za nimi.

Książki Pilipiuka chętnie czytałam, ostatnio miałam dłuższą przerwę od jego prozy. Postanowiłam wrócić i, jak się okazało, była to słuszna decyzja. Stwierdziłam bowiem, że wciąż ma on wiele ciekawych pomysłów, pióro mu się "nie stępiło".
Bardzo dobrze się bawiłam, czytając o kolejnych dokonaniach Roberta Storma, "zajrzałam" ze studentem medycyny, znanym mi już wcześniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polecono mi kryminały Górskiego z serii Kruk. Postanowiłam spróbować po różnych ostatnich pomyłkach. Jest nawet nieźle; komisarz Sławomir Kruk zajmuje się solidnie śledztwem z pomocą młodej prokuratorki.
Mało wątków pobocznych, autor skupia się na rozwiązaniu zagadki kryminalnej i znalezieniu sprawcy. Może trochę bym okroiła niektóre dialogi, nieco to przegadane.
Spodobał mi się jednak komisarz Kruk i wypożyczam kolejną książkę z tej serii, zwłaszcza że zaciekawiło mnie intrygujące zakończenie.

Polecono mi kryminały Górskiego z serii Kruk. Postanowiłam spróbować po różnych ostatnich pomyłkach. Jest nawet nieźle; komisarz Sławomir Kruk zajmuje się solidnie śledztwem z pomocą młodej prokuratorki.
Mało wątków pobocznych, autor skupia się na rozwiązaniu zagadki kryminalnej i znalezieniu sprawcy. Może trochę bym okroiła niektóre dialogi, nieco to przegadane.
Spodobał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo czytałam książkę Marka Bieńczyka. Wymaga bowiem uważności, namysłu, bieżącej refleksji. Mobilizowała mnie do sprawdzania pojawiających się, niestety często nieznanych mi, nazwisk autorów i tytułów. To nie tylko pisarze, poeci, także malarze, aktorzy, muzycy.
Pisze Bieńczyk pięknym językiem i z wielką erudycją, nie tylko wprost o literaturze, ale i o np. gestach, przywołując nawet przypominany ostatnio często gest Kozakiewicza. Zdania przenikają się, przechodząc od spraw zwykłych, właśnie wspomnianych gestach, do literatury, muzyki, filozofii.
Autor zatrzymuje się i niemalże pochyla nad kreacją francuskiej aktorki Dominique Sandy w filmie "Łagodna". Analizuje detale jej twarzy, przypominając przy okazji okrągłe lusterka z fotografiami idoli swej młodości. Są tu Pola Raksa, Dalida czy Halina Kunicka. Za moment przytacza wiersz Herberta pt. "Dalida".
Najlepiej poczułam się w rozdziale poświęconym "książkom pierwszym". Znalazłam tam autorów, których powieści i ja czytałam z dużym przejęciem: Adam Bahdaj, Aleksander Minkowski, Edmund Niziurski. Zwłaszcza ten ostatni i jego "Sposób na Alcybiadesa" - to była jedna z moich ulubionych książek; pozbawiona okładki, z rozpadającymi się stronami, wciąż stoi na półce. Ciamciara, Słaby, Zasępa, Wątłusz, poszukiwania sposobu na "gogów"- to była naprawdę wspaniała lektura.
Pisze Bieńczyk, że bohaterowie "przemawiają tu prześmieszną, ale świetną polszczyzną, w której tony wysokie mieszają się z niskimi" - pełna zgoda. Dalej stwierdza: "Po szkolnych, dziecięcych latach tylko Zgrywa przesyła z przeszłości tęskne wezwanie".
Do tęsknoty pasują ucieczki i to do nich płynnie przechodzi w kolejnych tekstach; od "wyjścia Czejenów", włóczącego się Humberta Humberta z "Lolity", znikającej na jedenaście dni Agaty Christie czy uciekającego z Syberii Rufina Piotrowskiego.
Nad tekstami unosi się duch Marcela Prousta. To do jego dzieła "o poszukiwaniu straconego czasu" często nawiązuje. Trochę mi wstyd, ale nie czytałam. Znam tylko małe fragmenty, w tym ten, chyba najsłynniejszy, o magdalence.
W eseju "Żółta ściana" nawiązującym wprost do Prousta i jego dzieła skupia się Bieńczyk na obrazie Vermeera "Widok Delft", "najpiękniejszym obrazie świata". Obejrzałam reprodukcję, rzeczywiście robi wrażenie, ale skoncentrowałam się też na analizowanej w tekście "żółtej ścianie", która stanowi w nim istotę rozważań.
Oglądałam obrazy Edwarda Hoppera, którym też poświęca sporo uwagi, powtarzałam za Bieńczykiem pytania, na które być może szuka odpowiedzi kobieta przedstawiona na plakacie "Morning Sun": "Co się zdarzy?, Czy coś się jeszcze zdarzy?, Czy może lepiej, żeby się nie zdarzyło?"
Obok Prousta powracają w książce Olga i Dawid. Są na początku, wieńczą koniec, czasem zjawiają się w środku. Kim są? Autor w jednym z wywiadów nazywa ich swoimi przewodnikami. To bliskie mu osoby, Dawid to świadek Zagłady. Bieńczyk z ich pomocą, jak mówi prowadzący rozmowę Maciej Robert, "przekracza gatunkowe ramy eseju i przesuwa się ku prozie".
To bardzo wymagająca proza, warto się zatrzymać na niej na dłuższy czas dla pięknego języka, wielu estetycznych doznań, melancholijnej tęsknoty za tym, co minione, utracone i co wciąż trwa - zaklęte w słowach, w literaturze, w muzyce, w obrazach, gestach.

Długo czytałam książkę Marka Bieńczyka. Wymaga bowiem uważności, namysłu, bieżącej refleksji. Mobilizowała mnie do sprawdzania pojawiających się, niestety często nieznanych mi, nazwisk autorów i tytułów. To nie tylko pisarze, poeci, także malarze, aktorzy, muzycy.
Pisze Bieńczyk pięknym językiem i z wielką erudycją, nie tylko wprost o literaturze, ale i o np. gestach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Celna, trafna, trafiona - w mój gust czytelniczy, Rudzka "strzela krótkimi seriami" - słowami, zdaniami, nawiązaniami literackimi i nie tylko.
Właściwie to nie ona, a poetka Roma Dąbrowska, pani już w latach (prawie siedemdziesiątka), co jakiś czas oddaje głos mamulce, choć ta woli rozmawiać ze studzienką.
Świetna jest ta wymiana zdań, wspominanie swoich byłych mężczyzn, męża, też już byłego, córki - zaginionej. Roma się starzeje, już w pierwszym zdaniu zauważa: "Tymczasem zrobiłam się stara..."
Mamulka jest już bardzo stara i rozpamiętuje wojnę, nurza się w traumach wojennych.
Tak sobie pomyślałam, gdybym decydowała o Nike, to dałabym ją Rudzkiej chyba już za tę książkę. Przyznam, że spodobała mi się bardziej niż nagrodzona "Ten się śmieje, kto ma zęby". Daję jedną gwiazdkę więcej.

Celna, trafna, trafiona - w mój gust czytelniczy, Rudzka "strzela krótkimi seriami" - słowami, zdaniami, nawiązaniami literackimi i nie tylko.
Właściwie to nie ona, a poetka Roma Dąbrowska, pani już w latach (prawie siedemdziesiątka), co jakiś czas oddaje głos mamulce, choć ta woli rozmawiać ze studzienką.
Świetna jest ta wymiana zdań, wspominanie swoich byłych mężczyzn,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie znam powieści Charlesa Dickensa "David Copperfield", którą amerykańska pisarka, jak pisze w podziękowaniach, "adaptowała do własnego miejsca i czasu".
Pewnie jej znajomość pozwoliłaby mi dostrzec analogie między życiorysami bohaterów. Jednak i bez tego czytanie nagrodzonej w 2023 roku Pulitzerem książki było dużą przyjemnością. Spędziłam nad nią trochę czasu, bo choć ciekawa i wciągająca, liczy sobie ponad 600 stron.
Nie chciałam się spieszyć, by móc w pełni chłonąć tę opowiedzianą przez głównego bohatera historię. "Jego zamysł jest taki, żeby ułożyć wszystko w kolejności, w jakiej się to wydarzyło..." Zaczyna zatem od swoich narodzin w przyczepie, "w samym sercu hrabstwa Lee". Rodzi się "w czepku", ale nie jest to dla niego za dobra wróżba. Jest dzieckiem młodej narkomanki, a jego ojciec zmarł przed urodzeniem chłopca.
Matka co jakiś czas trafia na odwyk, a mały synek musi szybko dorosnąć. Stara się, jak może, nastawia mamie budzik, by nie spóźniła się do pracy.
W końcu zostaje sam, trafia do kolejnych rodzin zastępczych i nie są to dobre doświadczenia.
Okazuje się, że ta Ameryka tak długo postrzegana u nas (może i w dalszym ciągu) jako miejsce bogactwa i szczęśliwości, boryka się z wieloma podobnymi jak u nas problemami. Piecza zastępcza, opiekunowie, kuratorzy, którzy powinni wywiązywać się ze swoich zadań, zdają się dbać głównie o wypełnianie dokumentów i porządek " w papierach". Nawet panna Barks, która "całym serduszkiem jest oddana opiece społecznej" i wydawałoby się, że bardzo chce pomóc Demonowi, nie sprosta zadaniu.
Kolejne rodziny wykorzystują chłopca, musi ciężko pracować, żyje w nędznych warunkach. Nie traci jednak pogody ducha, opisuje swoje życie pogodnie, z dystansem, często żartobliwie i z humorem.
Trafia też i na dobrych ludzi takich jak Peggotowie, Trener, babka odnaleziona przez chłopca, dzięki którym jakoś udaje mu się przetrwać i nie stracić wiary w drugiego człowieka.
W życiu szkolnym stawia na futbol, ma tu sukcesy, poza tym świetnie rysuje komiksy.
Niestety czyhają też na niego używki. W Ameryce wielką popularnością cieszą się leki opioidowe, wielu po nie sięga; uśmierzają ból i przynoszą zapomnienie o problemach, a lekarze dość chętnie wystawiają na nie recepty.
Demon zauważa, że "lekarze przepisują umierającym tyle specyfików, że dla każdego wystarczy".
Przyglądamy się, jak młody bohater próbuje poradzić sobie w życiu, nie poddaje się, ma marzenia, bardzo chce zobaczyć ocean i "ciągle czeka na spotkanie z tą jedną wielką rzeczą, o której wie, że nie pochłonie go żywcem".
Czytałam, kibicując zmaganiom dzielnego chłopca barwnym i potoczystym językiem opowiadającego swoją historię, nie unikającego wulgaryzmów, gdy trzeba o czymś dosadnie powiedzieć.
Warto poznać tę współczesną opowieść o Demonie Copperheadzie i jego "własnym małym wszechświecie".

Nie znam powieści Charlesa Dickensa "David Copperfield", którą amerykańska pisarka, jak pisze w podziękowaniach, "adaptowała do własnego miejsca i czasu".
Pewnie jej znajomość pozwoliłaby mi dostrzec analogie między życiorysami bohaterów. Jednak i bez tego czytanie nagrodzonej w 2023 roku Pulitzerem książki było dużą przyjemnością. Spędziłam nad nią trochę czasu, bo choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czytałam kolejne tomy Millennium, najpierw Stiega Larssona, a po jego śmierci Dawida Lagercrantza. Ten drugi, według mnie, poradził sobie nieźle z kontynuacją serii.
Szósta część sprawiła na mnie wrażenie ostatniej; porachunki i rozliczenia wydały się zakończone.
A tu niespodzianka, jest następny tom, ale i zmiana piszącego. Tym razem autorka, Karin Smirnoff. Myślę sobie, nie znam, ale dowiem się chętnie, co tam słychać u Blomkvista i Salander.
Niestety, rozczarowanie - nuda, dłużyzny, marne tempo akcji.
Salander i Blomkvist potraktowani trochę jak piąte koło u wozu, niby jakoś tam działają, ale nijak się to ma do ich wcześniejszych wyczynów. Czyżby aż tak się zestarzeli? Raczej nie, po prostu autorka chyba nie miała pomysłu, jak ich ulokować w tej Norrlandii. Lisbeth w roli ciotki, Mikael jako dziadek - może tak być, tylko dlaczego jest tak nudno!!!

Czytałam kolejne tomy Millennium, najpierw Stiega Larssona, a po jego śmierci Dawida Lagercrantza. Ten drugi, według mnie, poradził sobie nieźle z kontynuacją serii.
Szósta część sprawiła na mnie wrażenie ostatniej; porachunki i rozliczenia wydały się zakończone.
A tu niespodzianka, jest następny tom, ale i zmiana piszącego. Tym razem autorka, Karin Smirnoff. Myślę sobie,...

więcej Pokaż mimo to