-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1190
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
2020-04-22
2023-11-09
No nie, nie, nie. Co my tu mamy? Bohaterów, którzy większość czasu snują się po wsi, opowiadając, że dzieje się coś dziwnego. A dziwni to są oni sami - a to cyganki, a to jakieś wiedźmy, a to mają konszachty z siłami nieczystymi, a to są niedostosowani do życia w [mało tolerancyjnej wiejskiej] społeczności. Akcja książki rozgrywa się w II połowie XX wieku, a bohaterowie żyją w kurnych chatach, o takich dobrodziejstwach cywilizacji jak prąd czy bieżąca woda nawet nie słyszeli. Rozwaliła mnie scena, kiedy jedna z wieśniaczek znajduje małe dziecko i chce je przehandlować drugiej za dwie kury i kozę, a ta druga stwierdza, że weźmie chłopca na parobka. Ale, że co??? Ja rozumiem, że jest to powieść fantastyczna, ale jak się akcję umieszcza w konkretnym i realnym czasie, to trzeba ją jakoś w tej rzeczywistości zakotwiczyć, tymczasem tu jest to całkowicie pozbawione logiki. Jedyne co świadczy o tym, że dzieje się to jednak w XX wieku, to wzmianki o tym, że bohater pracuje w "wodociągach" oraz o samochodach. Jednak jeśli doda się do tego te czary mary uprawiane przez bohaterów, wiarę w duchy i widziadła oraz XIX wieczną mentalność, to zupełnie się to nie klei w całość. Motyw "dwóch dusz" czy też mrocznego sobowtóra jest moim zdaniem zupełnie niewykorzystany. Nie wiem skąd zachwyty nad tą powieścią, być może ludzie lubią taki klimat - bo folklor, bo nasze swojskie, słowiańskie...A autorka lubuje się w artystyczno-poetyckich opisach, mających ten klimat podbijać, co odbierałam jako taki zabieg trochę na siłę, zastępczy. Bo dziać się dzieje niewiele, a nastrój grozy jest tworzony właśnie nie poprzez opis wydarzeń, a opis "okoliczności przyrody". Takie wiejsko-czarodziejsko chyba jest zupełnie nie dla mnie.
No nie, nie, nie. Co my tu mamy? Bohaterów, którzy większość czasu snują się po wsi, opowiadając, że dzieje się coś dziwnego. A dziwni to są oni sami - a to cyganki, a to jakieś wiedźmy, a to mają konszachty z siłami nieczystymi, a to są niedostosowani do życia w [mało tolerancyjnej wiejskiej] społeczności. Akcja książki rozgrywa się w II połowie XX wieku, a bohaterowie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-08-29
Rozumiem potrzebę czytania literatury eskapistycznej [od czasu do czasu] i zrozumiał to również Wojciech Chmielarz. Czy jednak tego typu książka musi być gniotem i wyłączać myślenie? “Za granicą” jest nudną i pozbawioną polotu książką, stojącą okrakiem między różnymi gatunkami: obyczajówką i thrillerem. Autor serwuje nam nudnych i irytujących bohaterów, wpisujących się w stereotyp Polaka na wakacjach. Sztywni jak kołek, nieumiejący się wyluzować, małostkowi, zakompleksieni, z wrażliwością na poziomie ameby i cechujący się brakiem zaufania do innych ludzi. Ich przeciwieństwem wydaje się natomiast napotkana na wakacjach szwedzka para. Powieść żeruje de facto na tych ich cechach - i na tym kontraście. Czy to jednak usprawiedliwia nudę? Cała pierwsza połowa wypełniona jest opisem banalnych codziennych czynności - przyjechali, rozpakowali się, poszli na plażę, uśpili dziecko - z czego co chwilę dowiadujemy się, że on lub ona poszli się wysikać… Dziecko polskiej pary w tym scenariuszu jest piątym kołem u wozu, najchętniej bym je wygumkowała, tak nudziły mnie te fragmenty o jego zabawianiu. Potem akcja rusza, ale zbrodnia wydarza się znienacka, jak wyciągnięta z kapelusza, a to co się dzieje jest zupełnie pozbawione logiki i prawdopodobieństwa. “Za granicą” jest więc taką typową powieścią, którą się kartkuje na plaży, kiedy słońce przypieka, a nam nie chce się myśleć. Od czasu “Wyrwy” Wojciech Chmielarz zalicza niestety systematyczny zjazd w dół, pisząc bardziej na ilość, niż na jakość i to chyba będzie moje pożegnanie z twórczością tego pisarza.
Rozumiem potrzebę czytania literatury eskapistycznej [od czasu do czasu] i zrozumiał to również Wojciech Chmielarz. Czy jednak tego typu książka musi być gniotem i wyłączać myślenie? “Za granicą” jest nudną i pozbawioną polotu książką, stojącą okrakiem między różnymi gatunkami: obyczajówką i thrillerem. Autor serwuje nam nudnych i irytujących bohaterów, wpisujących się w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-07-30
Nieopisanie nudna. Książka o niczym, większość treści kręci się wokół tego, że bohater, początkujący pisarz poznał i współpracuje z Jackie Kennedy Onassis. Jego stosunek do niej jest czołobitny, gość strasznie się tym jara i w zasadzie o tym jest ta powieść. Gdzieś w tle jest napisana przez niego książka i relacja z matką, ale who cares.
Powieść jest pełna nudnych i niepotrzebnych szczegółów. Główny bohater jest nijaki, a jego "problemy" trywialne (problemy w cudzysłowie, bo w zasadzie żadnych nie dostrzegłam). Niczego szczególnego nie dostrzegłam też w postaci matki pisarza, choć twierdzi on, że jest ona "niesamowita" - tymczasem stoi ona wyraźnie w cieniu pani Kennedy. Tak samo nudne i trywialne są dialogi - mające charakter small talk. A nuda jest przecież najcięższym grzechem, jeśli chodzi o książki.
Nieopisanie nudna. Książka o niczym, większość treści kręci się wokół tego, że bohater, początkujący pisarz poznał i współpracuje z Jackie Kennedy Onassis. Jego stosunek do niej jest czołobitny, gość strasznie się tym jara i w zasadzie o tym jest ta powieść. Gdzieś w tle jest napisana przez niego książka i relacja z matką, ale who cares.
Powieść jest pełna nudnych i...
2023-07-01
Lektura tej książki uświadomiła mi, czemu już rzadko sięgam po kryminały, chyba że to kontynuacje moich ulubionych serii. Nie interesują mnie już tego typu schematyczne historie, z których nic nie wynika, poza tym, że zajmują czas. A czas na czytanie zaczęłam sobie coraz bardziej cenić. Czytając "Kult" doświadczałam deja vu: znowu to samo. Lubiłam serię z Fjallbaki, ale podobno autorka z nią skończyła. Tymczasem znowu mamy niby kryminał, w którym połowę tekstu zajmują wątki obyczajowe, pw. problemy z dziećmi, jak w ww. serii. Znowu mamy ten sam zestaw bohaterów: dziwak, albo dziwaczka, silna kobieta, ojciec dzieciom, starszy pan oraz seksista/erotoman (ten zestaw kojarzy mi się też z innych serii). Znowu nieudolni policjanci, za których sprawę rozwiązują amatorzy. Wszystko to już było.
"Kult" nie spełnił nawet zadania dobrej rozrywki, bo jest nudny. Jak już wspomniałam połowę tekstu stanowią wątki obyczajowe, dotyczące życia rodzinnego policjantów oraz mentalisty, ich osobiste dylematy. są też bezsensowne dygresje np. o psie albo brodzie jednego z bohaterów. Na ogół wątki obyczajowe w kryminałach wcale mi nie przeszkadzają, a wręcz przeciwnie - dodają kolorytu, tła i uwiarygadniają bohaterów, ale w Kulcie wszystko to było nudne jak flaki w oleju. Gdzieś w 1/3 zastanawiałam się, czy nie zrobić DNF, ale się przemogłam, tyle że potem czytałam tak co drugie zdanie, opuszczając "meteorologiczne" wstawki, czy ględzenie o dzieciach. Ciągnie się to przez pół książki, gdzie wątek kryminalny jest kompletnie zepchnięty na ubocze. Nie ma żadnej akcji, żadnej dynamiki zdarzeń. Ciekawiej robi się dopiero pod koniec książki, choć wyjaśnienie sprawy uważam za mega wydumane i takie, że w realu nikt nie byłby w stanie na to wpaść.
Na końcu: czy ktoś może mi wytłumaczyć, dlaczego tyle szwedzkich kryminałów rozgrywa się w trakcie "lata stulecia" i autorzy cały czas utyskują na upał? Ten jest kolejny. W co drugim zdaniu czytamy jak bardzo jest gorąco i jak bardzo pocą się bohaterowie. Ilość plam potu na ubraniach, tudzież zużytych wilgotnych chusteczek jest porażająca. To są fragmenty, które nie wnoszą nic a nic do tekstu, a objętość książki puchnie, więc jestem pewna, że autorzy po prostu nie mieli lepszego pomysłu na to, jak napisać tę książkę - bo gdyby ograniczyć ją do meritum, czyli do wątku kryminalnego, to wyszłoby może z 300 stron. Fakt, że czyta się dość szybko, bo język jest prosty jak konstrukcja cepa, a całość jest wydrukowana dość dużą czcionką.
Lektura tej książki uświadomiła mi, czemu już rzadko sięgam po kryminały, chyba że to kontynuacje moich ulubionych serii. Nie interesują mnie już tego typu schematyczne historie, z których nic nie wynika, poza tym, że zajmują czas. A czas na czytanie zaczęłam sobie coraz bardziej cenić. Czytając "Kult" doświadczałam deja vu: znowu to samo. Lubiłam serię z Fjallbaki, ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-02-19
Akurat jak nad Polskę nadeszły wichury, zabrałam się za lekturę "Wiatru". Skończyłam i myślę sobie WTF. Nie znoszę takich książek. "Szadź" w porównaniu z tym, to było arcydzieło.
Zaczyna się od sztampowego do bólu bohatera (pisarz aka dziennikarz w średnim wieku, samotny wilk, który głównie pije i gania za spódniczkami), wściubiającego nos w nie swoje sprawy. To jest to, co lubię „najbardziej” – amatorskie śledztwo: gość włazi nieproszony do czyjegoś domu, grzebie w papierach, robi zdjęcia, a zatem zaciera potencjalne ślady. I opowiada o tym na prawo i lewo (co i tak nikogo nie interesuje). I nic z tego nie wynika… Co ciekawe, żeby najpierw zebrać podstawowe informacje o ofiarach, to nie – dowiaduje się o nich od przypadku do przypadku i w zasadzie do końca niewiele o tych ludziach wiadomo. Zresztą owego śledztwa jest tu jak na lekarstwo – bo dwa zdania na temat, po czym cała strona dywagacji bohatera o d… Maryni (często dosłownie). Irytują łóżkowe podboje naszego bohatera, na zasadzie „chłop żadnej nie przepuści” – zupełnie nie wiem, co to miało wnieść, poza wrażeniem, że gość jest żałosnym kolesiem z rozwalonym życiem osobistym, takim podstarzałym casanovą. To na początek, bo potem, z każdą stroną robi się dziwniej. Ludzie pojawiają się i znikają, Wawrzyńcowi ciągle ktoś wydaje się znajomy, ale nie może sobie przypomnieć skąd go zna, toczone są jakieś jałowe i absurdalne rozmowy, ramy czasowe się rozłażą, no i co chodzi z tym obrazem? Do tego niespójności, sprawiające wrażenie, że autor nie pamięta co napisał kilka stron temu i jawne bzdury, jak np. kobieta paradująca po Zakopanym w środku zimy w szpilkach i pończochach (sic!). Albo wszyscy górale okazują się jakimiś dziwakami, mieszkającymi w kurnych chatach. To wszystko, co czytałam było tak surrealistyczne, jak jakiś senny koszmar. Może chodziło o to, że bohater cały czas chodzi w pijackim amoku (bo cały czas chleje), w związku z czym ma zwidy, zaniki pamięci i nie kojarzy za dobrze rzeczywistości? Albo w Zakopanym powstała jakaś rzeczywistość alternatywna? Wyglądało to po prostu jakby bohater wpadł do jakiegoś limbo, gdzie kręci się jak (za przeproszeniem) gówno w przerębli. Gdzieś tak od połowy czytałam już tylko dla beki, będąc ciekawą, co jeszcze autor wymyśli. Tylko, że zaczęłam się orientować w tym, jakie autor stosuje rozwiązania fabularne i o co chodzi, w związku z czym bezbłędnie domyśliłam się zakończenia. Ale myślałam, że już nic mnie nie zdziwi, do momentu kiedy przeczytałam o autobusie kursującym do Morskiego Oka…. (nie wspominając już o innych banalnych błędach merytorycznych, jak pochówek na cmentarzu na Pęksowym Brzyzku, czy nazwanie odległości z Łysej Polany do Morskiego Oka „2 minuty drogi”). Choć może to też jakiś element alternatywnego świata, stworzonego przez autora?
Gdyby "Wiatr" nazwać oniryczną bajdą o kryzysie wieku średniego, alkoholizmie tudzież seksoholizmie, to może jeszcze jakoś by się obroniło, ale kryminał? Zakończenie jest w punkt i nawet rozumiem koncepcję autora, problem w tym, że jak kocham Incepcję, tak nienawidzę oniryzmu w literaturze, więc z mojego punktu widzenia ta powieść jest po prostu strasznym gniotem, którego nie ratuje nawet górski klimat, czy wmieszanie w to wszystko TOPR-u.
Akurat jak nad Polskę nadeszły wichury, zabrałam się za lekturę "Wiatru". Skończyłam i myślę sobie WTF. Nie znoszę takich książek. "Szadź" w porównaniu z tym, to było arcydzieło.
Zaczyna się od sztampowego do bólu bohatera (pisarz aka dziennikarz w średnim wieku, samotny wilk, który głównie pije i gania za spódniczkami), wściubiającego nos w nie swoje sprawy. To jest to,...
2022-02-17
Czytając "Niespokojnych ludzi" zastanawiałam się, jak do cholery ludzkość mogła zajść tak daleko, skoro ludzie są takimi idiotami? Wprawdzie są tu lepsze fragmenty, skłaniające do refleksji dot. systemu, w jaki zostaliśmy wtłoczeni i jego absurdów, ale większość tekstu dla mnie to był jakiś surrealistyczny bełkot. Nie potrafię sobie wyobrazić, że ktokolwiek zachowywałby się, rozmawiając z policjantem, w ten sposób, jak bohaterowie. To nie było ani trochę śmieszne, a tylko irytujące. To jakaś zgraja aroganckich, egoistycznych idiotów, których nie potrafiłam znieść i z tego powodu porzuciłam lekturę.
Czytając "Niespokojnych ludzi" zastanawiałam się, jak do cholery ludzkość mogła zajść tak daleko, skoro ludzie są takimi idiotami? Wprawdzie są tu lepsze fragmenty, skłaniające do refleksji dot. systemu, w jaki zostaliśmy wtłoczeni i jego absurdów, ale większość tekstu dla mnie to był jakiś surrealistyczny bełkot. Nie potrafię sobie wyobrazić, że ktokolwiek zachowywałby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-11-14
Staram się starannie dobierać swoje lektury, dlatego z przykrością muszę stwierdzić, że „Posiadłość East Lynne” kwalifikuje się do kategorii „strata czasu”. Jest to typowa wiktoriańska dyrdymała, rozciągnięta do granic możliwości, pełna bzdur, egzaltowanych dziewcząt bez kropli oleju w głowie, melodramatycznych scen i moralizatorskich wstawek. Nic ona nie wniosła do mojego życia: ani emocji (no, chyba że irytację głupotą bohaterów), ani przyjemności z lektury, ani wiedzy, czy pożytecznych refleksji. Jedyną jej zaletą jest bardzo prosty język, który sprawił, że szybko tę książkę przeczytałam, mimo jej ogromnej objętości. Zapewne w XIX wieku "Posiadłość" spełniała rolę współczesnej telenoweli, ale moim zdaniem próby czasu nie przeszła i w XXI wieku nie nadaje się do czytania. Nie dorasta ona do pięt klasykom XIXwiecznej literatury, jak Jane Austen, czy siostry Bronte. No, ale przynajmniej jest pięknie wydana i będzie się dobrze prezentować na półce…
Staram się starannie dobierać swoje lektury, dlatego z przykrością muszę stwierdzić, że „Posiadłość East Lynne” kwalifikuje się do kategorii „strata czasu”. Jest to typowa wiktoriańska dyrdymała, rozciągnięta do granic możliwości, pełna bzdur, egzaltowanych dziewcząt bez kropli oleju w głowie, melodramatycznych scen i moralizatorskich wstawek. Nic ona nie wniosła do mojego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-07-31
Kiedyś ściągnęłam sobie całą serię kryminałów Lizy Marklund, ale żadnego z nich nie przeczytałam. Pomyślałam więc, że może zacznę od nowej książki, która najwyraźniej jest poza serią. A ta powieść idealnie nadawała się na lato: egzotyka, wyspy zagubione gdzieś w Oceanii, plaża, rafy koralowe...
Takiej nudy to już dawno nie czytałam, a im dalej w las, tym było gorzej. Jest to powieść o wszystkim i niczym, głównie obyczajowa, skupiająca się na przeżyciach maoryskiej bohaterki, Kiony. Najpierw czytamy o życiu na wyspach, o książkach, które czyta Kiona, o jej przemyśleniach... no intrygi kryminalnej tu nie ma za grosz. Potem dziewczyna rusza w szeroki świat i jest jeszcze nudniej, bo zamiast konkretów czytamy o pierdołach w rodzaju życiorysów ludzi, żyjących w jakiejś dziwnej komunie w LA. Poziom dramaturgii "Farmy pereł" sięga dna, bo został zabity przez kompletnie nikomu niepotrzebne szczegóły. Z kolei rzeczy dramatyczne dzieją się tu w mgnieniu oka i w mgnieniu oka znikają z horyzontu, jakby nie miały kompletnie żadnego znaczenia.
Trudno zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi, a poza tym wszystkie przygody Kiony, jak i kryminalny wątek, który z tego się wyłania - są po prostu absurdalne. Jak na kogoś, kto wychował się na wysepce na środku oceanu, to Kiona zaskakująco dobrze sobie radzi podróżując po całym świecie, a na koniec rozbijając jeszcze międzynarodowy spisek mający na celu przejęcie kontroli nad światem.
Coś mi się wydaje, że to była pierwsza i ostatnia książka Lizy Marklund, jaką przeczytałam.
Kiedyś ściągnęłam sobie całą serię kryminałów Lizy Marklund, ale żadnego z nich nie przeczytałam. Pomyślałam więc, że może zacznę od nowej książki, która najwyraźniej jest poza serią. A ta powieść idealnie nadawała się na lato: egzotyka, wyspy zagubione gdzieś w Oceanii, plaża, rafy koralowe...
Takiej nudy to już dawno nie czytałam, a im dalej w las, tym było gorzej. Jest...
2021-01-19
Ojojoj, co tu się podziało. Przede wszystkim mamy klasykę klasyki jeśli chodzi o powieści kryminalne. Pomysł na intrygę i rozwiązanie zagadki „kto zabił” sam w sobie nie jest zły, niestety wykonanie bardzo mierne. Przede wszystkim niezmiernie irytujący jest główny bohater, o nader dziwnym nazwisku – Samuel Smoter. Jako detektyw – amator bardzo chce się on dowiedzieć kto jest mordercą, zanim przybędzie na odsiecz policja. Jest zatem wręcz zadowolony z niewygodnej sytuacji, w jakiej znalazł się, wraz z grupą innych osób, odcięty w pensjonacie od świata przez zamieć śnieżną. Nie przejmuje się tym, że w domu znajduje się trup, zajęty jest bowiem realizowaniem swoich ambicji… Gdyby na to wpadli prawdziwi kryminalni, złapali by się za głowę: oto jakiś domorosły miłośnik kryminałów myszkuje po domu i zaciera ślady zbrodni, bo myśli, że jest Sherlockiem Holmesem.
Tak naprawdę przez większość czasu w książce niewiele się dzieje – wszystko opiera się na dywagacjach bohatera, który węszy po domu, strofując pozostałych pensjonariuszy i kreując się na jedynego sprawiedliwego. Apogeum tego następuje w finale, kiedy to Smoter/autor wygłasza długą tyradę o tym, jakaż to "zbrodnia stała się niesłychana". Jest to niebywały pokaz pychy oraz pochopnego osądzania ludzi. Brak tu bowiem jakiejkolwiek psychologii postaci, czy tła obyczajowego. Mamy za to umoralniające kazania o ludzkiej podłości oraz mnóstwo błędów logicznych. Wszystko to napisane jest egzaltowanym językiem, niby z XIX-wiecznych powieści dla pensjonarek. Kobiety oczywiście na zawołanie zalewają się łzami.
Moją dużą wątpliwość wzbudza osadzenie akcji w Szczyrku w roku 2019 i zasypanie go śniegiem tak, że bohaterowie nie mogą wydostać się z domu. Ja rozumiem, fikcja literacka, ale z drugiej strony, jak pisarz akcję umieszcza w konkretnej – niefikcyjnej miejscowości – i w konkretnym czasie, no to włącza mi się tryb non-fiction. Szczyrk znam dość dobrze – no nie jest to miasto oderwane od cywilizacji, a w ostatnich latach raczej nie narzekamy na nadmiar śniegu. Nawet w górach. Wydaje mi się, że znacznie bardziej realistycznie wyglądałoby to, gdyby akcja działa się tak ze 30-40 lat wstecz – również w kontekście braku łączności, a nawet radia (!) i telewizji, o których mowa jest w powieści. Albo chociażby w jakiejś naprawdę zapomnianej przez Boga mieścinie. Poza tym jeszcze jedna rzecz, która mnie bardzo irytowała. Mieszkańcy pensjonatu wielokrotnie wspominają o tym, żeby wzywać na pomoc GOPR. Otóż GOPR - drogi autorze - jest od tego, żeby udzielać pomocy w górach (tj. na szlakach), a nie ewakuować ludzi z zasypanych domów w mieście, czy odśnieżać drogi. W sytuacjach kryzysowych pomagają oczywiście innym służbom ratowniczym, a do powieściowego pensjonatu mieliby rzut beretem, ale nie można traktować ratowników górskich zamiennie ze strażą pożarną, czy pogotowiem. Pomijam fakt, że pensjonariusze nie zrobili sami nic, żeby się odkopać, odśnieżyć i wydostać z domu.
Na koniec muszę napisać, że w całym tekście aż roi się od błędów: stylistycznych, gramatycznych, ortograficznych o zgrozo też, oraz literówek. Z reguły nie punktuję takich rzeczy, ale tu jest tego po prostu za dużo. Wydawnictwo, które wydało tę książkę jest młode, więc wspieram, ale błagam, jednak korekta by się przydała. Niezmiernie za to podoba mi się okładka. Tytuł powieści natomiast jest tak samo pretensjonalny jak jej styl - i nijak ma się do treści.
Ja rozumiem, że autor ma wielu znajomych, ale wystawianie miernemu kryminałowi oceny „arcydzieło” jest grubą przesadą. Trzeba mieć trochę umiaru.
Ojojoj, co tu się podziało. Przede wszystkim mamy klasykę klasyki jeśli chodzi o powieści kryminalne. Pomysł na intrygę i rozwiązanie zagadki „kto zabił” sam w sobie nie jest zły, niestety wykonanie bardzo mierne. Przede wszystkim niezmiernie irytujący jest główny bohater, o nader dziwnym nazwisku – Samuel Smoter. Jako detektyw – amator bardzo chce się on dowiedzieć kto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-03-23
W tej książce jest wszystko i nic. Czyli nic, bo jak się chce mówić o wszystkim, to wychodzi nic. A może Wiśniewski sam nie wiedział o czym ta książka ma być i dlatego zmieszał taki koktajl z krótkiej historii czasu, wspomnień osobistych, dorzucił feministyczne teksty – i bestseller gotowy. Nie wiem dlaczego autor twierdzi, że książka ta ma być „spłaceniem długu wobec własnej matki”, próbą rozmowy z nią i nadrobieniem straconego czasu – skoro Wiśniewski prezentuje w niej wyłącznie własne opinie, włożone w usta matki. Czemu autor nie napisze jakiejś książki popularnonaukowej, gdzie będzie mógł swobodnie prezentować swoje teorie, zamiast nabierać czytelników na pseudonaukowy bełkot pod płaszczykiem „osobistej historii”?
Poza tym nawet teorie fizyczne czy teologiczne można przekazać strawnym językiem, a strumień myśli Wiśniewskiego, z manierą niemiecką czasowników na końcu umieszczania dla mnie strawny nie jest. Przypominało mi to opowieść gościa ze słowotokiem, który potrafi zupełnie swobodnie przejść od wczorajszego obiadu do Freuda, teatrologii i budowy samolotu.
W dodatku wszystko wskazuje na to, że synuś nie odpowiedział na ani jedną epistołę… Myślę, że Irena Wiśniewska przewróciłaby się w grobie, gdyby przeczytała tę książkę. "Na fejsie z moim synem" jest pretensjonalne i niestrawne. Szczerze odradzam.
W tej książce jest wszystko i nic. Czyli nic, bo jak się chce mówić o wszystkim, to wychodzi nic. A może Wiśniewski sam nie wiedział o czym ta książka ma być i dlatego zmieszał taki koktajl z krótkiej historii czasu, wspomnień osobistych, dorzucił feministyczne teksty – i bestseller gotowy. Nie wiem dlaczego autor twierdzi, że książka ta ma być „spłaceniem długu wobec...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-06-06
Masakrycznie nudna powieść. Ma te same wady, co pierwsza część serii: akcja w ogóle nie wciąga, dialogi są drętwe i nic nie wnoszące do sprawy, a egzystencjalne rozterki komisarza są żenująco płytkie. Już sama zbrodnia jest nudna: młoda kobieta zostaje uduszona i porzucona na brzegu jeziora. Policjanci nie mogą zidentyfikować zwłok. Ofiara prawdopodobnie miała dziecko. Nie ma w tym nic dziwnego, ani ekscytującego, stąd dziwi „zaangażowanie” Wintera, który nie może przestać o sprawie myśleć. Autor ze szczegółami opisuje śledztwo, z którego nic nie wynika. Detale, mnóstwo nudnych detali. Denatkę zidentyfikowano w połowie powieści, ale akcja rozkręca się – podobnie jak w "Tańcu z aniołem" – dopiero gdzieś w ¾.
Edwardson to mistrz wodolejstwa. Jego kryminały mnie po prostu męczą. Mnóstwo słów, mało treści. Kiedy tylko przystępowałam do czytania "Wołania z oddali" zaczynałam strasznie ziewać. Raz nawet zasnęłam. Potem sobie uświadomiłam, że to książka mnie tak otumania. Czytam, ale nie wiem co czytam! W nadmiarze różnych szczegółów ginie to, co jest istotne, a to, co jest istotne jest napisane w taki sposób, że i tak nie wiadomo o co chodzi. Intrygi są mało ciekawe i nawet kiedy morderca zostaje złapany, zostaje mi taki niedosyt, bo właściwie nie wiem co się wydarzyło, a przede wszystkim dlaczego się wydarzyło. A bohaterowie? Oni wszyscy zachowują się, jakby byli upośledzeni społecznie, jakby nie potrafili normalnie się komunikować i żyli w jakimś własnym świecie. Przez powieść przewijają się różne postacie, w tym współpracownicy Wintera, ale te wszystkie nazwiska się mylą, bo nic o tych ludziach nie wiemy. Nie są oni postaciami z krwi i kości, bo jedynym dobrze opisanym bohaterem jest Eric Winter – niedojrzały egoista, który nie potrafi zdecydować się na ustatkowanie się. I to wszystko nie jest wina tłumaczenia, bo pierwszą i drugą część tłumaczyły różne osoby, ale styl i klimat książki jest ten sam.
Dla mnie ten kryminał to była po prostu strata czasu.
Masakrycznie nudna powieść. Ma te same wady, co pierwsza część serii: akcja w ogóle nie wciąga, dialogi są drętwe i nic nie wnoszące do sprawy, a egzystencjalne rozterki komisarza są żenująco płytkie. Już sama zbrodnia jest nudna: młoda kobieta zostaje uduszona i porzucona na brzegu jeziora. Policjanci nie mogą zidentyfikować zwłok. Ofiara prawdopodobnie miała dziecko. Nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-06
Nudne i kiepskie czytadlo. Bohaterowie jeżdzą z tę i we wtę nie wiadomo po co oraz wdają się w jakieś bijatyki. Mimo, że jest tu pełno scen akcji, prawie przy lekturze zasnęłam, bo autorka rozwodzi się nad każdym nudnym detalem, starając się wykreować atmosferę powieści wiktoriańskiej. Dedukcji natomiast nie ma tu za grosz, rozwiązanie zagadki (kompletnie nieinteresującej zresztą) jest wyciągnięte jak królik z kapelusza. Kolo Sherlocka Holmesa to nawet nie stało i nic dziwnego, skoro autorka inspiruje się nie oryginałem, a współczesnymi adaptacjami filmowymi. Podobieństwo do amerykańskiego Sherlocka z Robertem Downeyem jr, z tymi wszystkimi scenami akcji, jest wyraźne, a tego filmu wyjątkowo nie lubię, jako, że jest on dla mnie zaprzeczeniem ducha Sherlocka.
Nudne i kiepskie czytadlo. Bohaterowie jeżdzą z tę i we wtę nie wiadomo po co oraz wdają się w jakieś bijatyki. Mimo, że jest tu pełno scen akcji, prawie przy lekturze zasnęłam, bo autorka rozwodzi się nad każdym nudnym detalem, starając się wykreować atmosferę powieści wiktoriańskiej. Dedukcji natomiast nie ma tu za grosz, rozwiązanie zagadki (kompletnie nieinteresującej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-09
No nie. Przyjaciele? Jacy przyjaciele, skoro od samego początku bohaterowie mają na siebie ochotę, a powstrzymują się tylko ostatkiem sił. To jest pociąg fizyczny, O przyjaźni nie ma tu mowy również dlatego, że para nie jest wobec siebie szczera i nie rozmawia ze sobą, tak jak to robią przyjaciele. Powieść przewidywalna, napisana prostym językiem, z irytującymi postaciami. Zero tu jakiejkolwiek finezji, czy romantyzmu. Dalszą lekturę po przeczytaniu 1/3 uznałam za stratę czasu.
No nie. Przyjaciele? Jacy przyjaciele, skoro od samego początku bohaterowie mają na siebie ochotę, a powstrzymują się tylko ostatkiem sił. To jest pociąg fizyczny, O przyjaźni nie ma tu mowy również dlatego, że para nie jest wobec siebie szczera i nie rozmawia ze sobą, tak jak to robią przyjaciele. Powieść przewidywalna, napisana prostym językiem, z irytującymi postaciami....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-07-11
Biografia islandzkiej rolniczki napisana językiem prostym, jak budowa cepa. Kilkanaście stron o koszeniu siana. Być może bohaterka jest dzielną kobietą walczącą o swoje, ale ja oceniam książkę, nie ją. Porażka.
Biografia islandzkiej rolniczki napisana językiem prostym, jak budowa cepa. Kilkanaście stron o koszeniu siana. Być może bohaterka jest dzielną kobietą walczącą o swoje, ale ja oceniam książkę, nie ją. Porażka.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-17
Bardzo chciałam przeczytać tę książkę, a moje pragnienie wzmacniał tylko fakt, że jest ona niedostępna w mojej bibliotece. W końcu, alleluja, udało mi się pozyskać ebooka. Zdziwiłam się też, jak mało osób ją przeczytało, że książka ma tutaj tylko jedną opinię i to nie najlepszą. Miałam nadzieję, że swoją oceną podniosę jej „średnią”. Niestety, muszę zgodzić się z oceną poprzedniczki - ta pozycja sprawia wrażenie, jakby autor pisał ją sam dla siebie. Przelewa bowiem swoje myśli „na papier”, bez żadnego planu, na zasadzie, co mu do głowy przyjdzie. Mamy więc tu opisy jego wędrówek po Himalajach, wspomnienia z dzieciństwa w Indiach (polowania na tygrysy!), opisy dzikiej przyrody, dywagacje nt. tego czym jest Yeti i poszukiwania jego śladów, poza tym rozważania o życiu i naturze, którą zniszczył człowiek, tudzież różne inne tematy, jak nepalski system polityczny, adopcja dziecka albo filozofowanie o języku jako środku komunikacji. Plus sprawozdanie z tworzenia parków narodowych w Nepalu napisane urzędniczym żargonem. To wszystko znajdziecie w tej książce. Autor płynnie przechodzi od tematu, a ja zastanawiałam się, po co to czytam. W pewnym momencie tak mnie to znużyło, że uznałam autora za jakiegoś nawiedzonego maniaka z obsesją na punkcie Yeti. A dlaczego u licha, podczas jednej ze swoich wędrówek, podaje się za Rosjanina, w rozmowie z napotkanym autochtonem??
Nie lubię takich książek, nawet jeśli ich idea jest szczytna (ochrona przyrody). Przydługie opisy wędrówek, podczas których niewiele się dzieje poza kontemplowaniem przyrody i pogaduszek z tubylcami - mnie nudzą. Kilkadziesiąt ostatnich stron już tylko przekartkowałam, ponieważ Taylor nie tylko nudzi, ale i nieznośnie się powtarza - pisze po raz kolejny to, czego dowiedzieliśmy się już wcześniej, i to nawet kilka razy.
Co do Yeti - autor ma swoją teorię na wyjaśnienie jego zagadki. Aczkolwiek 50 lat polowania na jakieś nieistniejące stworzenie wydaje mi się grubą przesadą. Bo gdyby istniało, to dlaczego do tej pory nie udało się go zaobserwować? W świecie, gdzie człowiek dotarł już wszędzie i odkrył wszystko, co było do odkrycia - nie sposób się ukryć. Domniemanie, że gdzieś tam żyje istota, której tyle czasu udaje się ukrywać przed naszym wścibstwem - jest absurdalne.
Bardzo chciałam przeczytać tę książkę, a moje pragnienie wzmacniał tylko fakt, że jest ona niedostępna w mojej bibliotece. W końcu, alleluja, udało mi się pozyskać ebooka. Zdziwiłam się też, jak mało osób ją przeczytało, że książka ma tutaj tylko jedną opinię i to nie najlepszą. Miałam nadzieję, że swoją oceną podniosę jej „średnią”. Niestety, muszę zgodzić się z oceną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-04
Jakież było moje zdziwienie, gdy wziąwszy książkę do ręki zobaczyłam w niej mnóstwo ilustracji, jak - nie przymierzając - w książkach dla dzieci. Kiedy zaczęłam zaś czytać, nie mogłam wyjść ze zdziwienia, że coś takiego napisał noblista. Trudno by mi było nawet nazwać to powieścią - bardziej wygląda to jak wprawka do powieści, jak rozprawka, którą napisał 15-latek, bajka, niż dojrzałe dzieło. Powierzchowne, bez jakiegokolwiek zagłębiania się w charakterystykę bohaterów, a fakty historyczne przedstawiane są wyrywkowo, wybiórczo, tak, że właściwie nie wiadomo, o co w tym chodzi. Przykładowo w jednym rozdziale ukazywana jest Lukrecja zakochana w swoim trzecim mężu, a w następnym romansująca z jakimś poetą - bez żadnego wyjaśnienia takiej kolei rzeczy. Stylistycznie - tragedia - potoczny język, raz autor pisze zupełnie poważnie, za chwilę w tonie lekkim i żartobliwym, raz stosuje czas teraźniejszy, raz przeszły, zupełnie niedojrzałe i sztuczne dialogi (przykład: Chlipiesz, chlipiesz, a potem i tak pieprzysz głupoty - tak zwraca się do Lukrecji jej mąż). Ta książka to jakaś kpina z czytelnika. Zdecydowanie nie polecam.
Jakież było moje zdziwienie, gdy wziąwszy książkę do ręki zobaczyłam w niej mnóstwo ilustracji, jak - nie przymierzając - w książkach dla dzieci. Kiedy zaczęłam zaś czytać, nie mogłam wyjść ze zdziwienia, że coś takiego napisał noblista. Trudno by mi było nawet nazwać to powieścią - bardziej wygląda to jak wprawka do powieści, jak rozprawka, którą napisał 15-latek, bajka,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-06
2015-12-16
Nie znoszę stylu w jakim napisana jest ta powieść: tak, że nie wiadomo o co chodzi i czytelnik musi się tego domyślać. I to nie jest kwestia zawiłości fabuły, ale maniery autora. Tak nie pisze się thrillerów politycznych. Poza tym książka jest zrozumiała tylko dla Australijczyków: zabijcie mnie, ale nie wiem co takiego wydarzyło się w Australii w 1975 roku i czemu to jest takie ważne, nazwiska australijskich polityków pojawiające się w tekście nic mi nie mówią, nie mam też pojęcia która dzielnica Melbourne jest lepsza,a która gorsza.
Tak naprawdę treść "Amnezji" nie ma nic wspólnego z opisem, jaki zamieszczono na okładce - poza pierwszym i ostatnim rozdziałem. Połowę książki stanowi użalanie się nad sobą dziennikarza piszącego biografię rzekomej terrorystki, a drugą połowę opowieść o dzieciństwie owej terrorystki oraz jej matki i babki. Co to ma wspólnego z zamachem, tego nie wiem. Nie przemawiają też do mnie stworzone postaci i rzekoma "sensacyjna akcja" (z której i tak, jak już wspomniałam mało co można zrozumieć). "Amnezja" to mało ciekawa i ciężkostrawna obyczajówka, a nie thriller polityczny.
Nie znoszę stylu w jakim napisana jest ta powieść: tak, że nie wiadomo o co chodzi i czytelnik musi się tego domyślać. I to nie jest kwestia zawiłości fabuły, ale maniery autora. Tak nie pisze się thrillerów politycznych. Poza tym książka jest zrozumiała tylko dla Australijczyków: zabijcie mnie, ale nie wiem co takiego wydarzyło się w Australii w 1975 roku i czemu to jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-06-11
Szwedka Karin Alfredsson jest autorką serii książek sensacyjnych o lekarce Ellen Elg, w których pisze o ucisku kobiet w różnych częściach świata. Autorka pisze, że „nieprzypadkowo Ellen w trzeciej części trafia do Polski”. Oznacza to, że Polska została uznana przez autorkę za kraj, gdzie dyskryminuje się kobiety. Wywołało to we mnie mieszane uczucia. Autorka koncentruje się na prawie do aborcji, co rzeczywiście jest u nas kwestią, delikatnie mówiąc, mocno drażliwą i rozwiązaną w niewłaściwy sposób. Ale żeby zaraz mówić o ucisku i stawiać nas obok takich krajów jak Zambia, Wietnam i Indie?? Uważam, że jeśli z premedytacją umieszcza się akcję powieści w obcym kraju i do tego opatruje się tekst podpisem, że "wszelkie podobieństwa do rzeczywistości są całkowicie zamierzone", to powinno się dołożyć starań, aby kraj ten opisać rzetelnie, a nie opierać się na stereotypach. Czytając "Godzinę 21:37" zastanawiałam się, czy dziennikarka kiedykolwiek była w naszym kraju (w ostatnich latach które opisuje) – w końcu ze Szwecji nie jest tak daleko. Źródłem wiedzy o Polsce, na które powołuje się Alfredsson są szwedzka etnolog (!) oraz znajoma Polka. Dla mnie – rodowitej Polki – ta szwedzka wizja Polski przedstawiona w "Godzinie 21:37" jest okropnie zniekształcona i jednostronna. Według Alfredsson obecna Polska niewiele się tu różni od czasów PRL-u: jest smętna, ponura, biedna i nieciekawa. Zamieszkują ją katolicy – mniej lub bardziej fanatyczni, zapatrzeni w papieża, podatni na propagandę – bo ciemni – którym trzeba tłumaczyć co to jest prezerwatywa i Internet. W 2008 roku, żeby nie było wątpliwości. Jedzą bigos i pierogi. Jasne, autorka koncentruje się na opisie jednej rodziny, ale sugeruje tym, że właśnie tak wygląda życie w naszym kraju. Nic w jej powieści nie wskazuje na to, aby inni ludzie w Polsce mogli żyć i myśleć inaczej. Możemy się teraz zastanawiać ile jest takich rodzin w Polsce, ale to tylko zgadywanka, bo przecież autorka nie wskazuje na żadne w tym względzie miarodajne badania. A mnie się nie podoba wrzucanie wszystkich do jednego wora jako ciemnych dewotów.
Nie ma w "Godzinie 21:37" żadnego pozytywnego obrazu Polski – w przeciwieństwie do Szwecji, która jakże z Polską kontrastuje, bo jest bogata, piękna i oświecona. Mimo że 40 lat temu to Szwedki jeździły robić aborcje do Polski... Jest w tym opisie jakiś niesamowity protekcjonalizm: cytowane są kuriozalne przypadki z polskiego życia politycznego za rządów PIS i Ligi Polskich Rodzin, ośmieszające wręcz Polskę. Po co do tego wracać, skoro ci politycy już odeszli w niebyt, a ich opinie na pewno nie były reprezentatywne dla większości Polaków? Przykre jest to, że prawdopodobnie tak właśnie widzą Polskę obcokrajowcy – nadal jesteśmy zacofanym, „postkomunistycznym krajem”. Ile lat musi upłynąć, aby ta opinia się zmieniła i aby ci, którzy mieli po prostu więcej szczęścia niż Polacy i urodzili się w bardziej rozwiniętych krajach – przestali na nas patrzeć jak na obywateli drugiej kategorii? Nie wiem, może przyczyni się do tego Euro 2012...
Pomijając już to wszystko, co napisałam powyżej, "Godzina 21:37" jest zwyczajnie kiepską książką. Akcja jest poszarpana, bo rozdziały są króciutkie, a autorka ciągle skacze w czasie i przestrzeni. A to Polska, a to Szwecja, a to czasy współczesne, a to cofamy się 40 lat wstecz. Zupełnie mnie to nie wciągało. Gdyby się zastanowić, to właściwie akcji jest tu niewiele (nie jest to powieść sensacyjna), bo autorka skupia się na ukazaniu tła obyczajowego. Wszystko jest w powieści zbyt uproszczone, co daje efekt braku wiarygodności: nie tylko realia społeczno-obyczajowe, ale także charaktery występujących postaci, a nawet język, w jakim napisana jest powieść.
Ciekawiła mnie ta powieść, zastanawiałam się, jak autorka poradziła sobie z trudnym tematem i jestem rozczarowana. Inicjatywa tropienia przemocy wobec kobiet jest bardzo szczytna, ale takimi powieściami Alfredsson świata nie zmieni. W "Godzinie 21:37" brak mi jakiejś refleksji i zrozumienia dla kultury naszego kraju oraz dla motywacji bohaterów. Punkt widzenia autorki jest z góry uznany za jedyny słuszny. Uważam, że w każdej dyskusji trzeba rozważyć argumenty obu stron. I przede wszystkim dobrze zapoznać się z zagadnieniem, zanim się coś napisze i puści w świat.
Szwedka Karin Alfredsson jest autorką serii książek sensacyjnych o lekarce Ellen Elg, w których pisze o ucisku kobiet w różnych częściach świata. Autorka pisze, że „nieprzypadkowo Ellen w trzeciej części trafia do Polski”. Oznacza to, że Polska została uznana przez autorkę za kraj, gdzie dyskryminuje się kobiety. Wywołało to we mnie mieszane uczucia. Autorka koncentruje się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Tajemnicze miasteczko, oderwane od współczesności, żyjące własnym rytmem, rządzące się własnymi prawami, do których należy po pierwsze zakaz zajmowania się historią. Zasiedlone (przynajmniej kiedyś) wyjątkowo uzdolnionymi ludźmi. Pewnego dnia przybywa doń obcy - milioner, pragnący wyremontować opustoszały pałac. I zaczynają się kłopoty...
Nie, nie i nie. Za tą piękną okładką kryje się powieść fantastyczna, której inspiracje być może sięgają do twórczości Neila Gaimana, czy Joanne K. Rowling, jednak cała historia jest wyjątkowo udziwniona. Na pierwszy rzut oka idą imiona i nazwiska bohaterów: Jonah Oblong, Veronal Slickstone, Marmion Finch, Orelia Roc, Vixen Valourhand, i tak dalej. Litości - Vixen - co to za imię?? Veronal - brzmi jak nazwa środka na uspokojenie. Oczywiście sprawia to, że te postaci o dziwacznych imionach trudno jest spamiętać - wielokrotnie podczas lektury zastanawiałam się, kim u licha jest osoba, o której właśnie czytam, zwłaszcza, że postacie w tej książce mają tendencje pojawiania się, ni stąd, ni zowąd, jak królik z kapelusza i wpadania na różne rozwiązania niczym Archimedes z jego "eureką". Sprawy nie ułatwia mnogość bohaterów oraz fakt, że są oni wyjątkowo słabo skonstruowani - charaktery ledwie zarysowane, nie wiadomo jakie mają motywacje, w zasadzie określa ich tylko imię i funkcja. Przez to trudno dopasować te postaci jakoś do tej układanki. Układanki, która jest tak absurdalna, że przypomina jakiś sen, w którym rzeczy wydarzają się z powodów sobie tylko wiadomych - a po obudzeniu z którego nie możemy się nadziwić, skąd w naszej głowie się to wszystko wzięło. Widziałam tu podobieństwo nie do Harry'ego Pottera, a raczej do Alicji w Krainie Czarów, z jej Szalonym Kapelusznikiem i znikającym kotem. Zapowiadana w nim "apokalipsa" to też apokalipsa taka, jak z Koziej Wólki trąba. Magiczny świat stworzony przez Caldecotta jest po prostu groteskowy.
Problem z tą powieścią polega też na tym, że wszystko w niej jest jakieś mętne, zbyt ogólne, enigmatyczne, jakby autor miał jakąś ogólną wizję, ale nie potrafił jej opisać w szczegółach. Przez długi czas brakowało mi w niej jakiejś myśli przewodniej, konkretów, czegoś, czego można by się uchwycić, by się wciągnąć w fabułę. Na przykład: do miasteczka kiedyś przywieziono dziesięcioro wyjątkowo uzdolnionych dzieci - i od tego wszystko się zaczęło. Jednak jakie talenty miały te dzieci (i dlaczego zostały one uznane za niebezpieczne) - tego się nie dowiadujemy. Od tych dzieci zaczynają się wszystkie opisy (i recenzje), a tak naprawdę to ich jest w tej powieści najmniej, są one mało znaczącym epizodem. Nie wiadomo skąd wziął się w miasteczku świat równoległy - nazwijmy go na mój własny użytek - światem "po drugiej stronie lustra". Kim był jego czarny charakter i o co właściwie mu chodziło? Zamiast skupić się na nakreśleniu postaci i faktów, autor woli szczegółowo i rozwlekle opisywać tzw. "okoliczności przyrody" - domy, ulice, krajobrazy, czy stroje mieszkańców. Wiele fragmentów tej pozycji jest zwyczajnie zbędnych. Im bardziej zbliżałam się do końca, tym bardziej mnie to wszystko irytowało i męczyło. Generalnie retrospekcje dotyczące czasów elżbietańskich są najsłabszą częścią tej książki. A nie, stop, najgorsze jest zakończenie całej tej kabały - wczytajcie się dokładnie, bo możecie je przeoczyć. Wyobraźcie sobie, że Lord Voldemort zostaje pokonany przy pierwszej lepszej okazji jednym machnięciem czarodziejskiej różdżki...
Do lektury tej powieści skłonił mnie tylko opis fabuły i blurby, i teraz myślę sobie, że powinnam była być bardziej czujna. Nie wszystko złoto, co się świeci. Powiedziałabym, że „Miasteczko” jest niedopracowane, gdyby nie ilość stron, jakie sobie liczy oraz to, że autor przyznaje, że wielokrotnie przerabiał swoje dzieło. Cóż, zapewne chciał stworzyć coś oryginalnego, niestety - moim zdaniem - nie potrafi on pisać.
Tajemnicze miasteczko, oderwane od współczesności, żyjące własnym rytmem, rządzące się własnymi prawami, do których należy po pierwsze zakaz zajmowania się historią. Zasiedlone (przynajmniej kiedyś) wyjątkowo uzdolnionymi ludźmi. Pewnego dnia przybywa doń obcy - milioner, pragnący wyremontować opustoszały pałac. I zaczynają się kłopoty...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNie, nie i nie. Za tą piękną...